175253.fb2
Choć trafił mu się cudowny kryzys – z coraz lepszymi dla niego wynikami sondaży opinii publicznej i martwym Rosenbergiem, z nieskalanym honorem i śpiącą spokojnie Ameryką, świadomą, że on dzierży ster w rękach, z demokratami chowającymi się po kątach i pewnym zwycięstwem w przyszłorocznych wyborach – miał już tego dosyć. A zwłaszcza tych piekielnych narad przed świtem. Miał dosyć F. Dentona Voylesa z jego bezczelnością i arogancją; rzygać mu się chciało na widok jego kanciastej postaci siedzącej w pogniecionym prochowcu po drugiej stronie biurka; nie cierpiał jego twarzy i spojrzeń w okno podczas rozmów z prezydentem Stanów Zjednoczonych. Nienawidził czekać na niego, tak jak teraz. Voyles miał zjawić się za minutę na kolejną naradę przed śniadaniem. Następne pełne napięcia spotkanie, podczas którego i tak nie powie mu wszystkiego, co wie.
Miał dosyć własnej niewiedzy; był świadom, że Voyles przekazuje mu informacje wybiórczo i wedle własnego widzimisię. Gminski dorzucał ze swej strony garść informacyjnej papki, a on z tych okruszków, wycinków i skrawków musiał układać sobie obraz i udawać zadowolenie. W porównaniu z nimi był ignorantem. Na szczęście miał Coala ryjącego w papierach i dokumentach, zapamiętującego ich treść, pilnującego, by dyrektorzy nie pozwalali sobie za wiele.
Jego zresztą też miał już dosyć. Nie cierpiał jego doskonałości i obywania się bez snu. Dławił się jego błyskotliwością. Mdliło go na myśl o Coalu, który rozpoczynał dzień wraz ze słońcem wschodzącym nad Atlantykiem i planował każdą cholerną minutę każdej cholernej godziny, dopóki nad Pacyfikiem nie zapadła noc. Wtedy dopiero Coal kończył pracę, pakował do pudła śmieci z całego dnia, zabierał je do domu, czytał, odszyfrowywał zawarte w nich treści, zapamiętywał je i po kilku godzinach wracał na posterunek, strzelając na prawo i lewo śmiertelnie nudnym miszmaszem danych, które właśnie przetrawił. Kiedy był zmęczony, sypiał po pięć godzin. Zazwyczaj potrzebował jedynie trzech, góra czterech godzin snu. Wychodził ze swego biura w zachodnim skrzydle dopiero o jedenastej. Jadąc do domu, czytał w limuzynie i zanim silnik auta zdążył ostygnąć, Coal wzywał kierowcę, by zawiózł go z powrotem do Białego Domu. Uważał, że grzechem byłoby rozpoczynanie pracy później niż o piątej rano. Pracował sto dwadzieścia godzin tygodniowo i dziwił się, gdy podwładni nie potrafili wysiedzieć osiemdziesięciu. Tyle od nich wymagał. Po upływie trzech lat rządów Coala w całej administracji nie było ani jednej osoby, która pamiętałaby wszystkich, których zwolnił za to, że nie przestrzegali wymaganego pensum. Średnio w miesiącu wyrzucał na bruk trzy osoby.
Był najszczęśliwszy rankiem, gdy narastało napięcie przed jakimś nieprzyjemnym kryzysowym spotkaniem. Przez ostatni tydzień chodził uśmiechnięty – bawiła go awantura z Voylesem. Teraz stał obok biurka i przeglądał pocztę. Prezydent przerzucał strony “Posta”. W gabinecie krzątały się dwie sekretarki.
Prezydent spojrzał w końcu na szefa gabinetu, ubranego w nieskazitelny czarny garnitur, białą koszulę z czerwonym jedwabnym krawatem. Odnotował tłuste od pomady kępki włosów nad uszami. Miał dosyć Coala, ale zwalczy tę niechęć, gdy kryzys dobiegnie końca; wtedy wróci do golfa, zostawiając Fletchera z drobiazgami. Wmawiał sobie, że gdy był trzydziestosiedmiolatkiem, miał tyle samo energii i siły, choć wiedział, że to nieprawda.
Coal strzelił palcami i łypnął na sekretarki, które z radością wybiegły z Gabinetu Owalnego.
– Więc powiedział, że nie przyjdzie, dopóki ja tu jestem… Zabawne… – Coal był wyraźnie rozradowany.
– Chyba cię nie lubi – stwierdził prezydent.
– Uwielbia ludzi, którym może rozkazywać.
– Zdaje się, że będę musiał miło go potraktować.
– Niech pan będzie nieustępliwy, szefie. Musi się wycofać. Ta teoria jest tak słaba, że pusty śmiech człowieka ogarnia, ale w jego rękach może się stać niebezpieczna.
– A co z tą studentką prawa?
– Sprawdzamy ją. Wydaje się nieszkodliwa.
Prezydent wstał i przeciągnął się. Coal przekładał papiery. Sekretarka przez interkom oznajmiła o przybyciu Voylesa.
– Znikam – rzucił Coal, co oznaczało, że tym razem będzie jedynie biernym uczestnikiem rozmowy.
Na jego żądanie w Gabinecie Owalnym zainstalowano trzy ukryte kamery. Monitory znajdowały się w małym, zamykanym pomieszczeniu w zachodnim skrzydle. Jedynie Coal miał do niego klucz. Sierżant wiedział o tajnym gabineciku, ale nie zadał sobie trudu spenetrowania go. Na razie. Kamery były dobrze zamaskowane, a istnienie ich trzymano w głębokiej tajemnicy.
Prezydent czuł się pewniej, wiedząc, że Coal będzie go obserwował. Przywitał Voylesa w drzwiach serdecznym uściskiem dłoni i wskazał mu miejsce na sofie. Mieli odbyć miłą, przyjacielską pogawędkę. Na Voylesie nie zrobiło to żadnego wrażenia. Wiedział, że Coal będzie podsłuchiwał. I podpatrywał.
Uczynił jednak pewne ustępstwo na rzecz rozanielonego prezydenta: zdjął prochowiec i ułożył go porządnie na krześle. Nie chciał kawy.
Prezydent skrzyżował nogi. Był ubrany w brązowy, rozpinany sweter. Dobry wujek.
– Denton – zaczął, uderzając w poważną nutę – chciałbym pana przeprosić za zachowanie Fletchera Coala. Czasami brakuje mu wyczucia.
Voyles kiwnął lekko głową. “Ty głupi sukinsynu. Masz tak odrutowane biuro, że mógłbyś zabić prądem połowę waszyngtońskiej administracji! Coal siedzi gdzieś w piwnicy i rechocze, słysząc, że brak mu wyczucia” – pomyślał.
– Umie zaleźć za skórę – mruknął Voyles.
– O tak. Mam się przed nim na baczności. Jest bystry i bardzo się stara, ale czasami zdarza mu się zagalopować.
– Powiem bez owijania w bawełnę i powtórzę w jego obecności: Coal to skurwysyn! – Voyles zerknął na kratkę wentylacyjną nad portretem Thomasa Jeffersona. Wiedział, że ukryto tam jedną z kamer.
– No cóż… Postaram się, żeby nie wchodził panu w drogę, dopóki nie skończymy z tą sprawą.
– Niech pan tak zrobi. Dla jego dobra.
Prezydent sączył kawę i zastanawiał się, co powiedzieć. Voyles nie należał do ludzi zbyt rozmownych.
– Prosiłbym o przysługę.
Voyles wpatrywał się w niego nieruchomym wzrokiem.
– Słucham, panie prezydencie.
– Chcę mieć wyłączność na informacje w sprawie “Pelikana”. Sam pomysł jest szalony, ale w raporcie pada moje nazwisko, do cholery…! W takim czy innym kontekście. Chciałbym wiedzieć, jaki jest stosunek Biura do tej historii.
“Niech mnie kule biją! – pomyślał Voyles, starając się ukryć radość. – Udało się! Pan prezydent i pan Coal pocą się ze strachu po przeczytaniu raportu «Pelikana»! Dostali go we wtorek wieczorem, gryźli się nim przez całą środę, a teraz – w czwartek, bladym świtem – padają na kolana i błagają o nieujawnianie czegoś, co właściwie nadaje się tylko do śmieci”.
– Badamy tę sprawę, panie prezydencie. – Było to oczywiście kłamstwo, o czym jednak ten palant się nie dowie. – Ważne są dla nas wszystkie poszlaki i wszyscy podejrzani. Nie przysyłałbym tu moich ludzi z raportem, gdyby sprawa nie była istotna.
Na opalonym czole prezydenta zbiegły się głębokie zmarszczki, a Voyles o mało nie ryknął śmiechem.
– Czego się dowiedzieliście?
– Niewiele, ale pracujemy nad tym. Mamy dokument od niecałych czterdziestu ośmiu godzin i w tej chwili czternastu agentów w Nowym Orleanie prowadzi rutynowe dochodzenie. – Kłamstwa brzmiały tak gładko, że Voyles widział oczami duszy dławiącego się z wściekłości Coala.
Czternastu agentów! Prezydent poczuł przypływ adrenaliny we krwi. Wyprostował się i odstawił kawę na stół. Dokładnie w tej chwili czternastu federalnych biega po Nowym Orleanie i wymachując odznakami zadaje pytania! Ile czasu potrzeba, zanim rzecz przedostanie się do prasy?
– Czternastu, mówi pan… Brzmi to dosyć poważnie.
– Jesteśmy poważną firmą, panie prezydencie. Minął już tydzień od dokonania morderstw i wiatr zaciera ślady. Musimy działać szybko, szczególnie przy zbieraniu poszlak. Moi ludzie pracują dwadzieścia cztery godziny na dobę.
– Doskonale to rozumiem. Proszę mi jednak powiedzieć, czy ta historia z “Pelikanem” jest istotnie aż tak poważna.
Cholera, można boki zrywać! Raport nawet nie został odesłany do Nowego Orleanu. Szczerze mówiąc, nikt się nie kontaktował z nowoorleańską placówką Biura. Voyles dopiero dzisiaj miał zamiar polecić Eastowi wysłanie kopii raportu do przedstawicielstwa w Luizjanie z poleceniem zadania po cichu paru pytań. Gra i tak niewarta była świeczki. Ileż to mylnych tropów pojawiało się w każdym śledztwie!
– Wątpię, by coś się za nią kryło, panie prezydencie, ale musimy to sprawdzić.
Mars zniknął z opalonego czoła. Prezydent zdobył się na lekki uśmiech.
– Nie muszę panu mówić, Denton, ile szkód wyrządziłby nam ten raport, gdyby dowiedzieli się o nim dziennikarze.
– Nie konsultujemy się z prasą w sprawie naszych dochodzeń.
– Wiem. Ale nie mówmy o tym. Powiem jasno: chciałbym, żeby zrezygnował pan z tej sprawy. Do cholery, przecież ten absurd może mnie drogo kosztować! Rozumie pan, o czym mówię?
– Namawia mnie pan, panie prezydencie, do zaniechania czynności służbowych? – Voyles postanowił być brutalny.
Coal pochylił się nad monitorem. Nie, każę ci zapomnieć o raporcie “Pelikana” – chciał się wtrącić. Szkoda, że nie może wytłumaczyć tego Voylesowi osobiście. Napisałby mu to nawet wołami na kartce, a potem strzelił go w pysk! Cholerny tłusty kurdupel, który udaje cwaniaka! Siedział jednak w ukryciu i nie mógł się wtrącać. Przez jedną bolesną chwilę poczuł się gorszy i zapomniany.
Prezydent zmienił pozycję, zakładając nogę na nogę.
– Wolne żarty, Denton! Wiesz, o co mi chodzi. Macie rekiny w zasięgu ręki, a uganiacie się za płotkami. Dziennikarze bacznie przyglądają się dochodzeniu; umierają wprost z ciekawości, by dowiedzieć się, kim są podejrzani. Sam pan wie, jacy oni są. Nie muszę panu mówić, że nie mam wśród nich przyjaciół. Nawet mój własny rzecznik prasowy szczerze mnie nienawidzi. Cha, cha, cha! Niech pan da sobie z tym spokój. Proszę się wycofać i zająć prawdziwymi złoczyńcami. Ta sprawa to żart, ale ja mogę, cholera, przypłacić to zdrowiem.
Denton spojrzał na niego twardo. Nieubłaganie.
Prezydent znów zmienił pozycję.
– A co z tym Khamelem? Mocno podejrzany, hę?
– Niewykluczone.
– No tak… Mówiliśmy o liczbach… Ilu ludzi oddelegował pan do sprawdzenia Khamela?
– Piętnastu – odparł Voyles.
Prezydentowi opadła szczęka. Najgroźniejszy podejrzany dostaje piętnastu agentów, a ten cholerny “Pelikan” czternastu!
Coal uśmiechnął się i pokręcił głową. Voyles pogubił się we własnych kłamstwach. Szef administracji doskonale pamiętał, że u dołu czwartej strony środowego raportu Eric East i K.O. Lewis określili liczbę agentów zajmujących się Khamelem na trzydziestu. Trzydziestu, a nie piętnastu! – Spokojnie, szefie – szepnął do monitora. – Blefuje i bawi się z panem.
– Wielkie nieba, Denton! Dlaczego tylko piętnastu? Wydawało mi się, że to przełom w śledztwie. – Prezydent nie krył zaniepokojenia.
– Może paru więcej. Przypominam jednak, że to ja prowadzę dochodzenie, panie prezydencie.
– Wiem. I robisz to doskonale. Do niczego się nie mieszam. Chciałbym tylko, żebyś wziął pod uwagę inny sposób wydatkowania energii. To wszystko. Kiedy przeczytałem ten raport, omal nie zwymiotowałem. Gdyby dowiedziała się o tym prasa i zaczęła węszyć… Byłby to gwóźdź do mojej trumny!
– A więc prosi mnie pan, żebym się wycofał?
Prezydent pochylił się i spojrzał wściekle na Voylesa.
– Ja o nic nie proszę, Denton! Rozkazuję ci dać sobie z tym spokój! Odłóż to na parę tygodni. Zajmij się czym innym. Jeśli to gówno wypłynie, przyjrzysz mu się po raz drugi. Nie zapominaj, że na razie ja tu rządzę!
– Ten pański Coal wyciął mi numer. – Voyles złagodniał i nawet uśmiechnął się lekko. – Przez niego dziennikarze darli ze mnie pasy za sposób ochrony Rosenberga i Jensena. Proponuję układ: pan odstawi swojego pit bulla od mojej dupy i będzie go trzymał na smyczy, a ja zapomnę o “Pelikanie”.
– To nie do przyjęcia, poza tym ja nie zawieram układów.
Voyles prychnął szyderczo i grał dalej:
– W porządku. Jutro wysyłam do Nowego Orleanu pięćdziesięciu agentów. Pojutrze drugie tyle. Każę im machać odznakami, gdzie się da. Zesrają się, ale zwrócą uwagę kogo trzeba.
Prezydent zerwał się na równe nogi i podszedł do okna wychodzącego na Ogród Różany. Voyles siedział nieruchomo i czekał.
– Dobrze, niech będzie: umowa stoi. Potrafię okiełznać Fletchera Coala.
Voyles wstał i podszedł powoli do biurka.
– Nie ufam mu i jeśli jeszcze raz wtrąci mi się do śledztwa, zerwę naszą umowę, a raport “Pelikana” zajmie należne mu miejsce pośród wiadomości dnia.
– Umowa stoi! – Prezydent podniósł ręce i uśmiechnął się radośnie.
Teraz Voyles także się uśmiechnął. Śmiali się obaj, a w zachodnim skrzydle, w małym gabineciku obok sali posiedzeń rechotał Coal. Zbój, pit bull… Jakież to piękne! Dzięki takim słowom powstawały legendy.
Wyłączył monitory i zamknął za sobą drzwi. Przez następne dziesięć minut prezydent będzie wypytywał Voylesa o lustrację kandydatów do Sądu. Posłucha tego u siebie w gabinecie, gdzie miał głośniki bez monitorów. O dziewiątej zebranie personelu. O dziesiątej pożegna jednego z niesubordynowanych pracowników. No i ta pisanina… Większość tekstów i memoriałów nagrywał na dyktafon i oddawał taśmę sekretarce do przepisania. Czasami jednak – tak jak dzisiaj – musiał sporządzić przeciek. Były to zazwyczaj sfałszowane urzędowe raporty, krążące po zachodnim skrzydle. Przecieki zawsze dotyczyły spraw kontrowersyjnych i zazwyczaj przedostawały się do prasy. Oficjalnie nikt nie miał pojęcia, kto jest ich autorem i dla czyich oczu są przeznaczone; widywało się je na wszystkich biurkach w Białym Domu. Gdy Coal znajdował na czyimś blacie któryś z fałszywych raportów, wpadał w szał. Wrzeszczał i miotał oskarżenia. Wielu ludzi straciło pracę z powodu przecieków, które co do jednego wyszły spod pióra szefa gabinetu.
Tym razem przeciek zmieścił się na jednej stronie. Cztery paragrafy z pojedynczą spacją podsumowywały wszystko, co Coal wiedział o Khamelu i jego niedawnym locie z Waszyngtonu. Nie omieszkał oględnie wspomnieć o związkach terrorysty z Libią i Palestyńczykami. Skończywszy pisać, spojrzał z podziwem na swoje dzieło. Ciekawe, ile czasu upłynie, zanim przeciek trafi na łamy “Posta” albo “Timesa”. Założył się sam z sobą o to, która gazeta wydrukuje go pierwsza.
Dyrektor był w Białym Domu, skąd leciał prosto do Nowego Jorku. W Biurze będzie jutro. Gavin koczował przed gabinetem K.O. Lewisa i przy pierwszej okazji wdarł się do środka.
Lewis był podenerwowany, lecz zachował spokój, jak przystało na dżentelmena.
– Wyglądasz na spłoszonego – przywitał Verheeka.
– Właśnie straciłem najlepszego przyjaciela.
Lewis czekał na dalszy ciąg.
– Nazywał się Thomas Callahan. Był wykładowcą w Tulane i to on podrzucił mi raport “Pelikana”. Przekazałem kopię Eastowi, czytało ją tutaj paru ludzi, potem, o ile wiem, wysłaliśmy raport do Białego Domu i Bóg wie gdzie jeszcze, a teraz Callahan nie żyje. Zginął wczoraj w Nowym Orleanie, rozerwany na strzępy przez bombę, którą ktoś umieścił w jego samochodzie. Został zamordowany, K.O.!
– Przykro mi.
– Nie chodzi o wyrazy ubolewania. Z tego, co wiem, w zamachu miał zginąć Callahan i studentka prawa, niejaka Darby Shaw, która sporządziła raport.
– Widziałem jej nazwisko na dokumencie.
– No właśnie. Callahan spotykał się z nią. Mieli być razem w aucie podczas wybuchu, ale jej udało się przeżyć. Dziś o piątej rano zadzwoniła do mnie. Jest śmiertelnie przerażona.
– Nie ma pewności, że to była bomba… – zbagatelizował sprawę Lewis.
– Chryste, przecież ta dziewczyna mi powiedziała! Wielkie BUUM rozpieprzyło wszystko w drobny mak! Callahan nie żyje, czy to mało?
– Sądzisz więc, że istnieje związek pomiędzy jego śmiercią a raportem?
Gavin, jako prawnik, nie miał doświadczenia śledczych i nie chciał zrobić z siebie błazna.
– Możliwe. Tak, tak sądzę… A ty?
– To nie ma znaczenia, Gavin. Przed chwilą rozmawiałem z dyrektorem. Skreślamy “Pelikana” z naszej listy. Zresztą nie wiem, czy w ogóle umieszczaliśmy go na niej… Tak czy inaczej, nie tracimy więcej czasu na raport.
– Ale mój przyjaciel zginął w zamachu bombowym!
– Przykro mi. Jestem pewny, że tamtejsze władze prowadzą śledztwo.
– Posłuchaj mnie, K.O., proszę cię o przysługę…
– To ty mnie posłuchaj, Gavin! Tutaj nie oddaje się przysług! Sprawdzamy wiele tropów i jeśli dyrektor każe nam zaprzestać, to zaprzestajemy. Kropka. Możesz z nim porozmawiać, choć nie radziłbym ci.
– Może źle to przedstawiłem… Miałem nadzieję, że mnie wysłuchasz, że przynajmniej udasz zainteresowanie…
Lewis spacerował wokół biurka.
– Nie wyglądasz najlepiej, Gavin. Weź sobie wolny dzień.
– Nie. Pójdę do siebie, odczekam godzinę i wrócę. Przedstawię ci to ponownie. Spróbujemy jeszcze raz, dobrze?
– Nie. Voyles mówił wyraźnie…
– Dziewczyna też, K.O.! Callahan został zamordowany, a ona chowa się gdzieś w Nowym Orleanie i boi się własnego cienia! Prosi nas o pomoc, a my nie mamy dla niej czasu?!
– Przykro mi.
– Nieprawda! To moja wina. Powinienem był wyrzucić to gówno do śmieci.
– Raport spełnił bardzo istotną rolę, Gavin. – Lewis położył mu rękę na ramieniu, dając do zrozumienia, że czas minął i że nie ma już ochoty rozmawiać.
Verheek wstał gwałtownie i ruszył ku drzwiom.
– Widać, że dałem wam straszak z kapiszonami. Szkoda, że nie spaliłem tego gówna.
– Raport z całą pewnością zasługuje na coś więcej.
– Nie poddam się. Wrócę tu za godzinę i przerobimy to raz jeszcze. Teraz nie poszło nam najlepiej. – Trzasnął drzwiami.
Weszła do sklepu Rubinstein Brothers od strony Canal i zniknęła między wieszakami z męską garderobą. Nikt nie wszedł za nią do środka. Wybrała szybko granatową bluzę małego rozmiaru, ciemne okulary, w jakich chodzą lotnicy, i angielską szoferską czapkę – również męską, ale doskonale leżącą na jej głowie. Zapłaciła kartą. Gdy kasjer przesuwał plastikowy prostokącik przez czytnik, oderwała metki i wciągnęła na siebie bluzę. Czuła się dobrze w luźnym stroju, podobnym do tych, jakie nosiła na uniwersytecie. Wepchnęła włosy pod czapkę. Sprzedawca zerkał na nią dyskretnie. Wyszła od strony ulicy Magazine i wmieszała się w tłum.
Wróciła na Canal. Przed Sheratonem stał autobus, z którego wysypywali się mieszkający w hotelu turyści. Dołączyła do nich. Znalazłszy się pod ścianą z automatami telefonicznymi, odszukała numer i zadzwoniła do panny Chen, sąsiadki z bliźniaka, w którym mieszkała. Dowiedziała się, że było jeszcze ciemno, gdy hałas obudził pannę Chen. Panna Chen powiedziała, że nie widziała nikogo, słyszała tylko stukanie do drzwi Darby. Jej samochód nadal stoi na ulicy.
– Czy coś się stało? – zaniepokoiła się w końcu sąsiadka.
– Nie, wszystko w porządku. Wielkie dzięki.
Następnie wystukała numer Verheeka. Gdy podała jego numer wewnętrzny, ktoś po tamtej stronie chciał poznać jej nazwisko, ale ona uparcie odmawiała podania go. Wreszcie po trzech minutach nieprzyjemnej wymiany zdań ten ktoś poprosił Gavina do telefonu.
– Skąd dzwonisz? – zapytał.
– Pozwól, że ci coś wyjaśnię: przez jakiś czas nie zdradzę ani tobie, ani nikomu innemu, skąd dzwonię i gdzie jestem. Więc nie zadawaj takich pytań.
– W porządku. To ty ustalasz reguły, czy tak?
– Zgadza się. Co powiedział pan Voyles?
– Pan Voyles był w Białym Domu i nie mogłem się z nim skontaktować. Porozmawiam z nim później… Jeszcze dzisiaj.
– Kiepsko, Gavin. Jesteś w biurze od czterech godzin i niczego nie załatwiłeś. A ja liczyłam na ciebie.
– Cierpliwości, Darby.
– Chcesz, żebym cierpliwie czekała, aż mnie zabiją? Szukają mnie, Gavin. Prawda?
– Nie wiem.
– Jak byś się czuł, wiedząc, że powinieneś już nie żyć? Że ludzie, którzy chcą cię zabić, zamordowali dwóch sędziów Sądu Najwyższego i wysadzili w powietrze Bogu ducha winnego profesora prawa? Że mają miliardy dolarów i żadnych skrupułów, by przeznaczyć je na zabijanie? Co byś zrobił, Gavin?
– Poszedłbym z tym do FBI.
– Thomas poszedł do FBI i nie żyje.
– Dzięki, Darby. Jesteś niesprawiedliwa…
– Mam gdzieś sprawiedliwość i twoje zranione uczucia. Zrozum, że chcę przeżyć choćby do południa!
– Nie wracaj do domu.
– Nie jestem idiotką. Już tam byli. I na pewno obserwują mieszkanie Thomasa.
– Co z jego rodziną?
– Rodzice mieszkają w Naples na Florydzie. Myślę, że uniwersytet powiadomi ich o wszystkim. Zresztą nie wiem… Ma jeszcze brata w Mobile. Zastanawiałam się, czy nie zadzwonić do niego… Może umiałabym mu to jakoś wyjaśnić…
Rozpoznała tę twarz! Mężczyzna spacerował pomiędzy turystami przed recepcją. Trzymał pod pachą złożoną gazetę i starał się nie zwracać na siebie uwagi. Ot, zwykły hotelowy gość. Szedł jednak niezbyt pewnym krokiem, a jego oczy biegały badawczo po holu. Twarz miał pociągłą i szczupłą, oczy schowane za okrągłymi okularami, nad którymi lśniło spocone czoło.
– Gavin, słuchaj uważnie i notuj. Rozpoznałam pewnego mężczyznę; widziałam go wcześniej, nie tak dawno temu… może przed godziną… Ma sześć stóp i dwa… może trzy cale wzrostu. Szczupły, koło trzydziestki, nosi okulary, ma zaczątki łysiny, zakola i ciemne włosy… Poszedł… Poszedł sobie!
– Kto to jest, do cholery?!
– Niech cię szlag, Gavin! Nie przedstawił mi się!
– Widział cię? Gdzie teraz jesteś?
– W hotelowym holu. Nie wiem, czy mnie widział. Muszę kończyć.
– Darby! Posłuchaj mnie! Cokolwiek postanowisz, bądź ze mną w kontakcie, dobrze?
– Spróbuję.
Toalety były za rogiem. Weszła do ostatniej kabiny i przekręciła zamek. Została tam przez godzinę.