175253.fb2
Pani Chen była właścicielką bliźniaka, którego połowę od piętnastu lat wynajmowała studentkom prawa. Była drobiazgowa, a przy tym dyskretna i dopóki wszystko grało, nie wtrącała się. Bliźniak oddalony był o sześć przecznic od uniwersytetu.
Było już ciemno, kiedy otworzyła drzwi. Osobą stojącą na progu okazała się ładna młoda kobieta, o krótko obciętych, ciemnych włosach i z nerwowym uśmiechem na ustach. Bardzo nerwowym.
Pani Chen zmarszczyła brwi i czekała.
– Nazywam się Alice Stark i jestem przyjaciółką Darby. Czy mogę wejść? – Dziewczyna zerknęła przez ramię. Ulica była cicha i pusta.
Pani Chen mieszkała sama w dobrze zabezpieczonym domu. Nie otwierała obcym, ale dziewczyna była tak ładna i miała tak niewinną buzię, że postanowiła ją wpuścić. Chyba mogła zaufać przyjaciółce Darby… Otworzyła szerzej drzwi i Alice weszła do środka.
– Czy coś się stało? – spytała pani Chen.
– Tak. Darby wpadła w tarapaty, ale nie mówmy o tym. Dzwoniła do pani?
– Owszem, po południu. Powiedziała mi, że pewna młoda dama zechce przejrzeć jej mieszkanie.
Alice wzięła głęboki oddech. Chciała wyglądać na opanowaną.
– Zabierze mi to minutkę. Darby wspominała o jakichś drzwiach prowadzących do niej z pani mieszkania. Wolałabym nie korzystać z drzwi frontowych.
Pani Chen ponownie zmarszczyła brwi, a w jej oczach kryło się pytanie: dlaczego? Nie odezwała się jednak.
– Czy ktoś przychodził tutaj w ciągu ostatnich dwóch dni? – spytała Alice. Szła wąskim korytarzykiem za panią Chen.
– Nikogo nie widziałam. Wczoraj przed świtem ktoś pukał do jej drzwi, ale nie wiem, kto to był. – Odsunęła stół stojący przed drzwiami łączącymi oba mieszkania i przekręciła klucz.
Alice wysunęła się przed nią.
– Darby prosiła, żebym weszła tam sama, jeśli pani pozwoli.
Pani Chen była ciekawa, co się dzieje w wynajmowanym mieszkaniu, ale skinęła głową i wpuściła Alice do środka. Za drzwiami zaczynał się mały korytarzyk. Wszędzie było ciemno. Z lewej strony był pokój Darby i włącznik światła, z którego nie wolno jej skorzystać. Alice zamarła bez ruchu. Bała się ciemności, mdliło ją od ciężkiego zaduchu rozkładających się śmieci. Wiedziała, że będzie sama, ale – do wszystkich diabłów! – była tylko studentką drugiego roku prawa, a nie jakimś gotowym na wszystko prywatnym detektywem.
“Weź się w garść” – upomniała się. Poszperawszy w dużej torebce, znalazła latarkę. Na wszelki wypadek zabrała ze sobą trzy. Ciekawe, jaki wypadek. Nie miała pojęcia, co tu zastanie. A Darby upierała się, że nie wolno zapalać świateł, bo ktoś mógłby dostrzec je z ulicy. Obserwowali ją.
Kim są, do cholery? Tego nie wiedział nikt, nawet Darby. Alice wolałaby mieć jakie takie pojęcie, w co się miesza, ale Darby powiedziała, że wyjaśni to później. Najpierw trzeba przeszukać mieszkanie.
Alice była tu wiele razy, zawsze jednak wchodziła frontowymi drzwiami, w pełnym świetle i bez ceregieli. Znała rozkład mieszkania i początkowo była pewna, że doskonale poradzi sobie w ciemności. Teraz ta pewność zniknęła, a w jej miejsce pojawił się paniczny strach.
– Weź się w garść – powtórzyła szeptem. – Nikogo tu nie ma. Przecież nie koczowaliby w mieszkaniu ze wścibską babą za ścianą.
Podniosła latarkę do góry i stwierdziła, że lampka działa. To znaczy tli się z mocą dogasającej zapałki. Skierowała latarkę na podłogę i ujrzała blady krąg światła wielkości pomarańczy. Światełko drżało.
Przeszła na palcach do pokoju. Darby mówiła, że na półce z książkami obok telewizora stoi mała lampka, której nigdy nie gasi. W nocy, kiedy wstaje do łazienki, lampka oświetla jej drogę. A może przepaliła się żarówka? Albo ktoś ją wykręcił? Zresztą nie miało to teraz żadnego znaczenia, liczyło się tylko to, że wszędzie było ciemno.
Stała na dywaniku na środku pokoju. Teraz musi trafić do kuchni, gdzie na stole powinien znajdować się komputer. Uderzyła się o krawędź stoliczka do kawy. Latarka zgasła. Potrząsnęła nią. Bez rezultatu. Z torebki wyjęła zapasową.
W kuchni zaduch był cięższy. Komputer istotnie stał na stole, a obok niego leżały puste teczki i segregatory. Skierowała słabiutkie światełko na obudowę maszyny. Włącznik zasilania znajdował się z przodu. Nacisnęła go – monochromatyczny ekran zaczął się rozjaśniać. Monitor emitował zielonkawe światło padające na stół, lecz niewidoczne z zewnątrz.
Alice usiadła przed klawiaturą i zaczęła stukać. Weszła do menedżera programów i listy plików. Na ekranie pojawiły się katalogi. Przyjrzała się im bacznie. Miało ich być ze czterdzieści, ale znalazła tylko dziesięć. Ktoś skasował część zawartości twardego dysku. Włączyła drukarkę laserową. Po kilku sekundach miała cały katalog na papierze. Oderwała wydruk i schowała kartkę do torebki.
Wstała i przyświecając sobie latarką, przyjrzała się leżącym obok komputera drobiazgom. Darby mówiła, że znajdzie około dwudziestu dyskietek, ale na stole nie było ani jednej. Wszystkie zniknęły. W segregatorach znalazła jakieś notatki z prawa konstytucyjnego i kodeksów postępowania cywilnego – tak nudne i ogólne, że nikt nie miał z nich pożytku. Czerwone tekturowe teczki leżały poukładane, ale w środku były puste.
Ktoś bardzo starannie wyczyścił mieszkanie. Musiał – albo musieli – poświęcić kilka godzin na zapoznanie się z materiałami i zacieranie śladów. To, co zginęło, na pewno zmieściło się w aktówce.
Wróciła do pokoju i wyjrzała ostrożnie przez okno obok telewizora. Czerwona honda accord wciąż stała na ulicy, nie dalej niż cztery stopy od domu. Nikt się chyba do niej nie włamywał.
Dokręciła żarówkę w nocnej lampce i zapaliła ją na chwilę. Działała bez zarzutu. Wykręciła ją zaraz – tak jak tamci.
Wytężywszy wzrok, dostrzegła zarysy mebli i drzwi. Wyłączyła komputer w kuchni i przez pokój wyszła na korytarz.
Pani Chen stała w tym samym miejscu, w którym ją zostawiła.
– Wszystko w porządku? – spytała, ujrzawszy Alice.
– Tak, wszystko dobrze – odparła dziewczyna. – Jednak proszę uważać. Za parę dni zadzwonię do pani. I błagam, niech pani nikomu nie mówi o mojej bytności.
Pani Chen słuchała uważnie, zastawiając drzwi stołem.
– A co z samochodem?
– W porządku. Niech pani od czasu do czasu rzuci na niego okiem.
– Czy Darby nic się nie stało?
– Nie, proszę się nie martwić. Za kilka dni powinna wrócić. Dziękuję za pomoc.
Pani Chen zamknęła drzwi, zaryglowała je i wyjrzała przez małe okienko. Dziewczyna szła chodnikiem i wkrótce zniknęła w ciemności.
Samochód Alice stał trzy przecznice dalej.
Piątkowy wieczór w Dzielnicy Francuskiej! W sobotę Tulane gra w hali Pod Kopułą, w niedzielę występują w rozgrywkach ligowych Saintsi, ulice kłębią się od tysięcy rozwrzeszczanych kibiców, którzy parkują gdzie popadnie, blokują ulice, wędrują hałaśliwymi grupami, popijają z plastikowych kubków, tłoczą się w barach. Słowem – bawią się doskonale. O dziewiątej kwartał wewnętrzny był zakorkowany na dobre.
Alice zaparkowała przy Poydras, daleko od miejsca, gdzie chciała się zatrzymać. Kiedy weszła do zatłoczonego baru z ostrygami przy St. Peter, w środku dzielnicy, miała już godzinę spóźnienia. W barze nie było stołów. Goście stali przy kontuarze. Ukryła się przy automacie z papierosami i omiotła spojrzeniem tłum, składający się w większości ze studentów, którzy przyjechali na mecz.
Nagle wyrósł przed nią kelner.
– Czy szuka pani swojej przyjaciółki? – spytał.
Zawahała się.
– Eee… tak.
– Za rogiem, w pierwszej sali na prawo.
Darby siedziała w maleńkiej przegrodzie, pochylona nad butelką z piwem. Na głowie miała kapelusz, a oczy skryła za ciemnymi szkłami.
Alice uścisnęła jej dłoń.
– Witaj.
Przyjrzała się nowej fryzurze przyjaciółki. Wystające spod kapelusza włosy wyglądały dosyć śmiesznie. Darby zdjęła okulary. Miała zaczerwienione, zmęczone oczy.
– Nie wiedziałam, do kogo zadzwonić.
Alice słuchała jej z kamienną twarzą. Nie była w stanie zdobyć się na żadną stosowną uwagę, nie mogła oderwać oczu od włosów przyjaciółki.
– Kto cię ostrzygł? – spytała w końcu.
– Ładnie, co? To taka fryzura na punka, co zdaje się znów jest w modzie i na pewno zrobi ogromne wrażenie na ludziach, kiedy zacznę szukać pracy.
– Ale po co to wszystko?
– Ktoś próbował mnie zabić, Alice. Moje nazwisko jest na liście poszukiwanych, sporządzonej przez bardzo niebezpiecznych ludzi. Zdaje się, że jestem śledzona.
– Zabić?! Powiedziałaś “zabić”? Kto miałby cię zabić, Darby?
– Nie wiem. A co z moim mieszkaniem?
Alice oderwała wzrok od włosów przyjaciółki i wręczyła jej wydruk katalogów. Darby spojrzała na kartkę. Tak, wszystko działo się naprawdę! To nie był sen ani pomyłka! Bombę podłożono pod właściwy samochód. Rupert i kowboj o mało jej nie dopadli. Facet, którego widziała w hotelu, śledził ją. Byli w jej mieszkaniu i skasowali w komputerze to, co chcieli skasować.
– A co z dyskietkami?
– Zniknęły. Nic nie zostało. Na kuchennym stole leżały ładnie poukładane kartonowe teczki. Puste. Poza tym wszystko jest w porządku. Wykręcili żarówkę w lampce i w mieszkaniu jest ciemno, że oko wykol. Sprawdziłam: lampka działa bez zarzutu. Masz do czynienia z bardzo cierpliwym przeciwnikiem.
– A pani Chen?
– Niczego nie widziała.
Darby wsunęła wydruk do kieszeni.
– Posłuchaj, Alice… Bardzo się boję. Nie powinnaś widywać się ze mną. To chyba nie był najlepszy pomysł…
– Kim są ci ludzie?
– Nie mam pojęcia. Zabili Thomasa; ja miałam szczęście, ale ciągle próbują mnie dopaść.
– Ale dlaczego, Darby?
– Nie powinnaś tego wiedzieć i nic ci nie powiem. Im więcej wiesz, tym większe grozi ci niebezpieczeństwo. Uwierz mi, Alice. Nie mogę nic powiedzieć.
– Nie wygadam się, przysięgam!
– Mogą cię do tego zmusić.
Alice rozejrzała się nonszalancko, jakby wszystko było w porządku. Potem przeniosła wzrok na przyjaciółkę. Poznały się na kursie przygotowawczym i od razu zaprzyjaźniły. Uczyły się razem, wymieniały notatki, pociły wspólnie na egzaminach, tworzyły zespół podczas inscenizowanych procesów, plotkowały o chłopcach. Alice była zapewne jedyną osobą, która wiedziała o związku Darby z Callahanem.
– Chcę ci pomóc, Darby. Niczego się nie boję.
Darby nie tknęła piwa. Powoli obróciła butelkę.
– Cóż, jestem przerażona. Byłam tam, kiedy zginął… Posłuchaj, Alice. Ziemia usunęła mi się spod stóp. Bomba rozerwała go na kawałki, a ja miałam umrzeć razem z nim.
– Zgłoś się na policję.
– Jeszcze nie teraz. Może później. Boję się. Thomas rozmawiał z FBI i po upływie dwóch dni zginął…
– Szuka cię FBI?
– Nie sądzę. Ale ludzie z Biura zaczęli mówić i ktoś tego słuchał… Ktoś, kto nie powinien o niczym wiedzieć!
– O czym zaczęli mówić?! Darby, nie wygłupiaj się! Przecież wiesz, z kim rozmawiasz. Jestem twoją najlepszą przyjaciółką. Nie musisz się mnie obawiać.
Darby upiła maleńki łyk piwa. Unikała wzroku Alice. Patrzyła w blat stołu.
– Alice, daj mi, proszę, trochę czasu. Nie mogę ci nic powiedzieć, bo mogłabyś zginąć. – Umilkła na długą chwilę. – Jeśli chcesz mi pomóc, idź jutro na pogrzeb. Miej oczy szeroko otwarte. Szepnij tu i ówdzie, że wyjechałam do Denver i mieszkam u ciotki, której nazwiska nie znasz. Możesz dodać, że biorę urlop na ten semestr, ale wrócę wiosną. Postaraj się, żeby zaczęto o tym mówić. Myślę, że parę osób będzie nadstawiało ucha.
– Dobrze. W gazetach pisali o białej kobiecie w pobliżu miejsca zamachu. Wyglądało to tak, jakby była podejrzana czy coś w tym rodzaju…
– Coś w tym rodzaju. Byłam tam i również miałam zostać ofiarą. Trzeba czytać między wierszami. Gliny o niczym nie mają pojęcia.
– W porządku, Darby. Jesteś mądrzejsza ode mnie. Jesteś najmądrzejsza ze wszystkich moich znajomych. Ale co dalej?
– Przede wszystkim musimy się stąd wydostać. Wyjdziesz tylnymi drzwiami. Na końcu korytarza obok toalet są białe drzwi. Prowadzą na zaplecze i do kuchni, skąd można wyjść na zewnątrz. Znajdziesz się w zaułku. Nie zatrzymuj się. Zaułek wychodzi na Royale. Złap taksówkę i wróć do samochodu. Oglądaj się za siebie.
– Mówisz poważnie?
– Spójrz na moje włosy, Alice. Czy oszpeciłabym się, gdybym grała w ciuciubabkę?
– No tak… A potem?
– Jutro bądź na pogrzebie, rozpuść plotki, a ja zadzwonię za jakieś dwa dni.
– Gdzie mieszkasz?
– Tu i tam.
Alice wstała, cmoknęła Darby w policzek i wyszła.
Verheek przez dwie godziny krążył po pokoju; przeglądał pisma, rzucał je na podłogę, dzwonił do obsługi, rozpakowywał się i znów krążył. Przez kolejne sto dwadzieścia minut siedział na łóżku, sączył ciepłe piwo i gapił się w telefon. “Poczekam do północy – mówił sobie. – A potem? No właśnie, co potem?”
Powiedziała, że zadzwoni.
Mógł uratować jej życie, gdyby zadzwoniła!
O północy rzucił jakimś magazynem o podłogę i wyszedł. Pewien agent z placówki Biura w Nowym Orleanie okazał się na tyle pomocny, że podał mu nazwy paru barów w pobliżu uniwersytetu, w których przesiadywali studenci prawa. Pojedzie tam, wtopi się w tłum, wypije piwo i posłucha, co mówią ludzie. Studenci zostali w mieście z powodu meczu. Na pewno nie znajdzie tam Darby, bo nie wie, jak wygląda. Może jednak uda mu się coś usłyszeć, może sam zagai rozmowę na jej temat, może zostawi wiadomość, może wreszcie pozna kogoś, kto zna ją albo jakąś znającą ją osobę. Będzie poruszał się po omacku, lecz spędzi czas bardziej produktywnie niż gapiąc się w cholerny telefon.
Znalazł miejsce przy barze w przybytku o nazwie Mecenas, oddalonym o trzy przecznice od uniwersytetu. W środku panowała miła akademicka atmosfera. Na ścianach wisiały terminarze rozgrywek futbolowych i nagie dziewczyny z rozkładówek. Goście zachowywali się hałaśliwie; w większości byli przed trzydziestką. Zamawiali po dwa piwa i wychodzili grupami. Po chwili napływała kolejna fala.
Verheek pił już trzecią butelkę. Było wpół do drugiej.
– Studiujesz prawo? – spytał barmana.
– Obawiam się, że tak.
– Chyba nie jest tak źle?
Zagadnięty wycierał kontuar obok miski z orzeszkami.
– Są miejsca, w których lepiej się bawiłem.
Verheek przypomniał sobie barmanów, którzy podawali mu piwo, gdy sam był studentem. Tamci faceci wiedzieli, na czym polega sztuka konwersacji. Po jednym piwie przestawali być nieznajomymi. Rozmawiali na każdy temat.
– Ja też jestem prawnikiem – rzucił rozpaczliwie Verheek.
– O rany, coś takiego! Facet jest prawnikiem! Niesamowite! Cóż to za honor dla naszego baru – zakpił chłopak.
Mały sukinsyn! “Mam nadzieję, że oblejesz najbliższą sesję!” – życzył mu w duchu Verheek. Chwycił butelkę i odwrócił się od kontuaru. Czuł się jak dziadek pośród wnucząt. Co prawda sam nienawidził prawa, a nawet wspomnień ze studiów, lecz mimo to brakowało mu długich piątkowych wieczorów spędzanych z Callahanem w barach Georgetown. To były dobre czasy.
– Jakim prawnikiem? – zainteresował się barman.
– Radcą prawnym. W FBI – rzucił Gavin przez ramię.
Facet wciąż wycierał blat.
– Więc jest pan z Waszyngtonu?
– Tak, przyjechałem na niedzielny mecz. Mam zajoba na punkcie Redskinów.
Nienawidził Redskinów, podobnie jak wszystkich innych zawodowych drużyn piłkarskich. Lepiej, żeby chłopak nie zaczął dyskusji o futbolu.
– Gdzie studiujesz?
– Tutaj. W Tulane. Kończę w maju.
– A potem co?
– Wrócę chyba do Cincinnati. W ciągu roku albo dwóch zrobię aplikanturę, a potem się zobaczy.
– Musisz być dobrym studentem.
Zbył uwagę wzruszeniem ramion.
– Jeszcze jedno piwo?
– Nie, dzięki. Miałeś zajęcia z Thomasem Callahanem?
– Jasne. Znał go pan?
– Studiowałem z nim w Georgetown. – Wyciągnął z kieszeni wizytówkę i podał barmanowi. – Nazywam się Gavin Verheek.
Chłopak spojrzał na biały prostokącik, a potem położył go z szacunkiem obok pojemnika z lodem. W barze ucichło, ale barman nie miał ochoty na pogaduszki.
– Znasz taką dziewczynę z prawa, która nazywa się Darby Shaw?
Chłopak spojrzał w kierunku stołów.
– Nie, ale wiem, która to jest. Studiuje chyba na drugim roku. – Długa, pełna podejrzliwości pauza. – A dlaczego?
– Musimy z nią porozmawiać. Musimy! My, ludzie z FBI. Nie żaden Gavin Verheek, tylko my! – Zabrzmiało to bardzo poważnie. – Przychodzi tu czasami?
– Widziałem ją parę razy. Trudno jej nie zauważyć.
– Słyszałem, że jest ładna. – Gavin spojrzał w stronę stołów. – A tamci faceci mogą ją znać?
– Wątpię. Wszyscy są z pierwszego roku. Nie słyszy pan, o czym dyskutują? Prawo własności, rewizje i konfiskaty.
Boże, jakież to typowe! Gavin wyciągnął z kieszeni tuzin wizytówek i położył je na barze.
– Przez parę dni będę w Hiltonie. Jeśli ją zobaczysz albo usłyszysz coś, zadzwoń do mnie.
– Jasne. Wczoraj był tu gliniarz i wypytywał o nią. Chyba nie sądzi pan, że Darby miała coś wspólnego ze śmiercią Callahana?
– Skądże! Musimy z nią po prostu porozmawiać.
– Będę miał oczy otwarte.
Zapłacił za piwo, podziękował i wyszedł na ulicę. Przeszedł dwie przecznice i znalazł się przed “Połową Skorupy”. Dochodziła druga. Był śmiertelnie zmęczony i lekko podpity. W chwili gdy przekraczał próg, rozległy się dźwięki muzyki. W środku było ciemno i tłoczno. Pięćdziesięciu korporacyjnych wyjadaczy tańczyło z połową żeńskiego akademika. Przedarł się przez plątaninę ciał i znalazł bezpieczne miejsce z tyłu sali, obok baru, przed którym stały ramię w ramię trzy nieruchome rzędy gości. Rozpychając się łokciami, dotarł do kontuaru, zamówił dla rozluźnienia piwo i znów zdał sobie sprawę, że jest najstarszy spośród obecnych. Ukrył się w mrocznym, zatłoczonym kącie. Było beznadziejnie. Podsłuchiwanie nie wchodziło w grę. Nie słyszał nawet własnych myśli.
Spojrzał na barmanów; byli młodzi – zapewne studenci. Najstarszy z nich nie miał trzydziestki i wystawiał rachunki tak szybko, jakby za chwilę zamykano knajpę. Śpieszy mu się czy co? Gavin śledził bacznie każdy jego ruch.
Barman rozwiązał nagle fartuch, rzucił go w kąt, pochylił się i zniknął gdzieś w głębi sali. Verheek utorował sobie drogę i złapał go przy kuchennych drzwiach. Trzymał w pogotowiu służbową wizytówkę.
– Przepraszam, chciałbym zamienić z tobą dwa słowa. Jestem z FBI. – Podstawił mu prostokącik pod oczy. – Nazywasz się…?
Chłopak zamarł i spojrzał dziko na Verheeka.
– Eee… Fountain. Jeff Fountain.
– W porządku, Jeff. Posłuchaj, nic się nie stało, nie denerwuj się. Zadam ci tylko parę pytań. – Kuchnia była nieczynna już od kilku godzin. Nikt im nie przeszkadzał. – Zajmie nam to minutę.
– No… dobra. O co chodzi?
– Studiujesz prawo, zgadza się? – “Powiedz «tak», błagam!” – zaklinał go w myślach.
– Tak. W Loyola.
Loyola! Niech to cholera!
– Tak właśnie myślałem. Słyszałeś o profesorze Callahanie z Tulane? Jutro jest jego pogrzeb.
– Jasne. Pisano o tym w gazetach. Większość moich kumpli studiuje w Tulane.
– No właśnie. Znasz może Darby Shaw? Bardzo ładna dziewczyna.
Fountain uśmiechnął się.
– Tak, w zeszłym roku chodziła z moim kumplem. Wpada tu czasami.
– Kiedy była ostatnio?
– Przed miesiącem albo dwoma. O co chodzi?
– Musimy z nią porozmawiać. – Wręczył Fountainowi plik wizytówek. – Zatrzymaj je sobie. Przez parę dni będę w Hiltonie. Jeśli ją zobaczysz albo usłyszysz coś o Callahanie, skontaktuj się ze mną.
– Jasne. – Wcisnął wizytówki do kieszeni.
Verheek podziękował mu i wrócił w rozbawiony tłum. Przeciskał się, nadstawiając ucha na strzępki rozmów. Do knajpy wchodziła kolejna grupa młodych ludzi. Dotarł do drzwi. Był już za stary na takie imprezy.
Sześć przecznic dalej zaparkował nieprzepisowo przed budynkiem korporacji studenckiej, tuż obok uniwersytetu. Postanowił, że klub bilardowy będzie ostatnim miejscem, jakie odwiedzi tej nocy. W małej, mrocznej salce nie było tłoczno. Zapłacił za piwo i rozejrzał się wokół. W klubie stały tylko cztery stoły do gry, przy których nic się nie działo. Do baru podszedł jakiś chłopak w podkoszulku i zamówił kolejne piwo. Z przodu jego szarozielonej koszulki widniał napis WYDZIAŁ PRAWA TULANE, a pod spodem chłopak miał wydrukowany numer identyfikacyjny – taki, jakie noszą więźniowie.
– Studiujesz prawo? – zapytał Verheek.
Zagadnięty rzucił na niego okiem i dalej gmerał w kieszeni dżinsów w poszukiwaniu pieniędzy.
– Niestety.
– Znałeś Thomasa Callahana?
– Kim pan jest?
– FBI. Callahan był moim przyjacielem.
Student upił łyk piwa i spojrzał na niego podejrzliwie.
– Chodziłem na jego wykłady z prawa konstytucyjnego.
Bingo! Musiał być w jednej grupie z Darby. Verheek udał brak zainteresowania.
– Znasz Darby Shaw? – zapytał obojętnym tonem.
– Dlaczego pan pyta?
– Musimy z nią porozmawiać. To wszystko.
– Kto musi? – Chłopak stał się jeszcze bardziej podejrzliwy. Zrobił krok w kierunku Gavina.
– FBI – rzucił nonszalancko Verheek.
– Ma pan jakąś odznakę czy coś takiego?
– Jasne – odparł i wyciągnął z kieszeni wizytówkę. Student przeczytał uważnie nadruk i oddał mu kartonik. – Pan jest prawnikiem, a nie agentem.
Bardzo rozsądna uwaga. Radca prawny Verheek wiedział, że straci pracę, jeśli jego szef usłyszy, że sam prowadzi śledztwo i udaje w wolnych chwilach agenta.
– Owszem, jestem prawnikiem. Studiowałem razem z Callahanem.
– Więc dlaczego pyta pan o Darby Shaw?
Barman przysunął się bliżej i nadstawił ucha.
– Znasz ją?
– Nie wiem – odparł chłopak. Było jasne, że doskonale ją zna, ale nie ma zamiaru się przyznać. – Ma jakieś kłopoty?
– Nie. Musisz ją znać.
– Może tak, a może nie…
– Słuchaj, jak się nazywasz?
– Najpierw pokaż pan odznakę, a wtedy powiem, jak się nazywam.
Gavin upił duży łyk z butelki i uśmiechnął się do barmana.
– Muszę z nią porozmawiać. To bardzo ważne. Mieszkam w Hiltonie. Jeśli ją spotkasz, powiedz, żeby do mnie zadzwoniła. – Podał mu wizytówkę. Chłopak jeszcze raz rzucił na nią okiem i odszedł.
O trzeciej Verheek otworzył drzwi do swojego pokoju. Sprawdził, czy były jakieś telefony. Żadnych wiadomości. Darby – gdziekolwiek jest – nie była łaskawa zadzwonić. Zakładając oczywiście, że żyje.