175253.fb2
Garcia zadzwonił przed świtem w sobotę. Umówili się za niecałe dwie godziny na pierwsze spotkanie. Powiedział jednak, że wycofuje się. Mówił, że idą ciężkie czasy. Jeśli sprawa wyjdzie na jaw, pewni bardzo potężni prawnicy i ich niezmiernie bogaci klienci dostaną mocno po łapach, a nie byli to ludzie przyzwyczajeni do połajanek i dlatego pociągną za sobą parę osób. Garcii również może coś się przydarzyć. A ma przecież żonę i maleńką córeczkę. Znosi swoją pracę, ponieważ dużo mu płacą. Po co ryzykować? Niczego złego nie zrobił. Ma czyste sumienie.
– To po co do mnie wydzwaniasz? – spytał Grantham.
– Chyba wiem, dlaczego sędziowie zostali zabici. Nie jestem pewny, ale chyba wiem… Widziałem coś…
– Posłuchaj, Garcia, rozmawiamy w ten sposób od tygodnia. Widziałeś coś albo masz coś, i tak w kółko. To nie ma sensu, chyba że zdecydujesz się pokazać to, co masz. – Grantham otworzył teczkę i wyjął pocztówkowe zdjęcie mężczyzny przy telefonie. – Coś ci powiem: kierujesz się w życiu zasadami moralnymi i dlatego chcesz mówić. Zgadza się, Garcia?
– Owszem, ale może być tak, że oni wiedzą, iż ja wiem. Ostatnio zachowują się jakoś dziwnie, jakby chcieli wybadać, czy to widziałem… Nie mogą zapytać wprost, bo nie są pewni.
– Mówisz o ludziach z twojej firmy?
– Tak… Nie. Zaczekaj! Skąd wiesz, że pracuję w firmie? Nie mówiłem ci tego.
– Nietrudno zgadnąć. Urzędnicy państwowi nie chodzą tak wcześnie do pracy. Pracujesz dla jednej z tych wielkich kancelarii, w których wymaga się od pracowników siedzenia w robocie po sto godzin tygodniowo. Zgadłem? Kiedy dzwoniłeś do mnie po raz pierwszy, mówiłeś, że jedziesz do biura, a była dopiero piąta rano!
– No, no… Co jeszcze wiesz?
– Niewiele. Nie bawmy się w kotka i myszkę, Garcia. Jeśli nie chcesz ze mną rozmawiać, to rozłącz się i daj mi spokój. Przez ciebie nie mogę się wyspać.
– Miłych snów! – Garcia odwiesił słuchawkę.
W ciągu ostatnich ośmiu lat Grantham trzykrotnie zastrzegał swój numer telefonu. Na ogół wtedy, gdy miał już dosyć ustawicznych telefonów. Zwykle po niedługim czasie anulował zastrzeżenie, ponieważ źródłem jego najlepszych materiałów byli czytelnicy “Posta”. Dzwonili do niego w każdej sprawie – on musiał wyczuć, czy historia jest warta uwagi. Wysłuchiwał setek osób, zanim trafił się ktoś interesujący. Ludzie z całym zaufaniem powierzający mu swoje tajemnice wiedzieli, że należy do dziennikarzy, którzy prędzej staną przed plutonem egzekucyjnym, niż ujawnią źródło informacji, wydzwaniali więc w kółko, bez przerwy i zawsze. Gdy miał już tego dosyć, zmieniał numer. I wtedy następowała posucha. Grantham czym prędzej prosił operatora sieci o umieszczenie go w spisie telefonów dystryktu. Teraz znów był w książce. Gray S. Grantham. Jedyny o tym nazwisku. Mogli wprawdzie dzwonić do niego do gazety, gdzie siedział przez dwanaście godzin dziennie, lecz pociągała ich sekretna atmosfera półprywatnych rozmów domowych.
Przez pół godziny zżymał się z powodu Garcii, a potem usnął. Spał jak zabity, oddychając miarowo, gdy telefon zadzwonił ponownie. Po omacku podniósł słuchawkę.
– Słucham.
To nie był Garcia. Po drugiej stronie odezwał się kobiecy głos.
– Czy mówię z Grayem Granthamem z “Washington Post”?
– Owszem.
– Czy wciąż zajmuje się pan historią Rosenberga i Jensena?
Usiadł na łóżku i spojrzał na zegarek. Wpół do szóstej.
– To poważna sprawa. Zajmuje się nią wielu ludzi, ale… tak, badam niektóre wątki.
– Czy słyszał pan o raporcie “Pelikana”?
Wziął głęboki oddech i zebrał myśli.
– O raporcie “Pelikana”? – powtórzył. – Nie. A cóż to takiego?
– To taka niewinna teoryjka, przedstawiona w formie raportu, który w zeszłą niedzielę profesor Thomas Callahan zawiózł do Waszyngtonu. Przekazał go swemu przyjacielowi, zatrudnionemu w FBI. Później, o ile wiem, raport krążył po mieście. Potem wypadki zaczęły toczyć się lawinowo i Callahan zginął w zamachu bombowym. W środę jego samochód poleciał do nieba w Nowym Orleanie.
Lampka paliła się już od jakiegoś czasu i Grantham notował.
– Skąd pani dzwoni?
– Z Nowego Orleanu. Z automatu, więc może pan nie zadawać sobie trudu.
– Skąd pani wie o tym wszystkim?
– Jestem autorką raportu.
Resztki snu uleciały. Był całkiem przytomny, miał szeroko otwarte oczy i oddychał szybko.
– Dobrze. Jeśli jest pani autorką, proszę mi o nim opowiedzieć.
– W ten sposób nie da się tego zrobić. Poza tym, nawet gdyby miał pan kopię raportu, nie mógłby pan jej opublikować.
– Założymy się?
– Nie mógłby pan. Teoria wymaga weryfikacji.
– W porządku. Ma pani na myśli Klan, terrorystę Khamela, Armię Podziemia, Aryjczków i…
– Nic z tych rzeczy. I niech pan o nich zapomni. To nie oni. Według mojej teorii wszystkie nici trzyma ktoś, kto stoi z boku.
Przechadzał się po pokoju ze słuchawką przy uchu.
– Dlaczego nie może mi pani powiedzieć, kto to jest?
– Może później. Ma pan swoje źródła. Przekonamy się, co pan potrafi.
– Sprawę Callahana da się łatwo sprawdzić. Wystarczy jeden telefon. Niech mi pani da dwadzieścia cztery godziny.
– Spróbuję zadzwonić w poniedziałek rano. Jeśli mamy ze sobą współpracować, panie Grantham, musi mnie pan czymś zadziwić. Niech pan wygrzebie coś, czego nie wiem, i powie mi o tym w poniedziałek.
– Czy coś pani grozi? – spytał.
– Tak sądzę. Ale na razie nic mi nie jest.
Miała młody głos. Oceniał ją na dwadzieścia parę lat. Napisała raport. Znała profesora prawa.
– Jest pani adwokatem?
– Nie. I proszę nie marnować czasu na uganianie się za mną. Ma pan robotę do wykonania, panie Grantham. Jeśli nic od pana nie dostanę, zgłoszę się do kogoś innego.
– W porządku. Będzie pani potrzebne nazwisko.
– Mam je.
– Chodziło mi o pseudonim.
– Mam się bawić w tajniaka? A zresztą, to może być zabawne…
– Więc niech pani coś wymyśli albo poda mi prawdziwe dane.
– Sprytne zagranie, panie Grantham. Dobrze, niech będzie “Pelikan”.
Jego rodzice byli dobrymi irlandzkimi katolikami, lecz Thomas porzucił kościół wiele lat temu. Tworzyli ładną parę, pełną godności w żałobie. Byli opaleni i dobrze ubrani. Callahan rzadko o nich wspominał. Szli, trzymając się pod ręce, na czele rodziny przez nawę kaplicy uniwersyteckiej. Brat z Mobile był niższy od Thomasa i wyglądał o wiele starzej. Thomas mówił, że to przez alkohol.
Już od półgodziny kaplica zapełniała się studentami i wykładowcami uniwersytetu. Drużyna Tulane grała dzisiaj mecz i w kampusie zostało sporo ludzi. Na ulicy stał wóz reporterski telewizji. Kamerzysta – utrzymując stosowną odległość – filmował wejście do kaplicy. Kampusowy strażnik miał go cały czas na oku i nie pozwalał wejść dalej.
Darby siedziała w ciemnej sali na drugim piętrze Kolegium Newcomba i przez szybę obserwowała krążących przed kaplicą znajomych, którzy szeptem wymieniali uwagi i dopalali papierosy. Bardzo dziwnie prezentowali się w garniturach, krawatach, sukniach i butach na wysokim obcasie. Pod krzesłem leżały cztery gazety. Przeczytała je i rzuciła na podłogę. Tkwiła tu już od dwóch godzin. Było to jedyne miejsce, gdzie mogła się ukryć. Źli faceci na pewno myszkują po krzakach wokół kaplicy. Przyszła bardzo wcześnie, wyjdzie, gdy wszyscy się rozejdą. Potem zniknie. Jeśli ją znajdą, niech zrobią to szybko i niech wreszcie wszystko się skończy!
Ścisnęła pogniecioną papierową chustkę i otarła oczy. Łzy napływały same i nie potrafiła ich powstrzymać. Żałobnicy weszli do środka, samochód telewizji odjechał. W gazetach napisali, że to tylko uroczystość żałobna, a pogrzeb odbędzie się później. W kaplicy nie było trumny.
Zastanawiała się, czy nie wykorzystać tej chwili na ucieczkę – wynająć samochód i udać się na lotnisko Baton Rouge. Mogłaby wyjechać z kraju, zaszyć się w Montrealu albo Calgary i odczekać z rok, dopóki sprawca i jego mocodawcy nie zostaną ujęci.
Były to jednak tylko marzenia. Sprawiedliwości nie stanie się zadość, jeśli Darby zniknie. Wiedziała więcej niż ktokolwiek inny. Federalni byli już blisko i nagle wycofali się, a teraz ganiają nie wiadomo za kim. Verheek niczego nie załatwił, choć jest tak blisko dyrektora. Thomas zginął, jej własne życie wisi na włosku. Wiedziała, kto stoi za morderstwami Rosenberga, Jensena i Callahana, co stawiało ją w wyjątkowym i bardzo niebezpiecznym położeniu.
Pochyliła się nagle. Łzy na jej policzkach obeschły. Oto i on! Szczupły mężczyzna o pociągłej twarzy! Miał na sobie marynarkę i krawat – ubiór stosowny do okazji. Szedł szybko w stronę kaplicy. Tak, to był on! Ostatnio widziała go w Sheratonie… Kiedy to było…? W czwartek rano. Rozmawiała z Verheekiem, kiedy ten gość pojawił się w foyer, szukając jej wśród turystów.
Zatrzymał się przy drzwiach i szarpnąwszy głową spojrzał nerwowo za siebie. Gnojek, partacz! Przez kilka sekund przyglądał się samochodom zaparkowanym niewinnie na ulicy, niecałe pięćdziesiąt jardów od miejsca, gdzie stał. Otworzył drzwi i wszedł do środka. Cudownie! Skurwysyny bez serca! Najpierw go zabili, a teraz oddają mu ostatni hołd!
Dotknęła nosem szyby. Samochody stały zbyt daleko, ale była pewna, że w jednym z nich siedzi wspólnik Chudego. Musieli już zdawać sobie sprawę, że nie jest na tyle głupia i załamana, by wejść do kaplicy i płakać po stracie ukochanego. Wiedzieli o tym. Ścigali ją już przez dwa i pół dnia. Nie miała ochoty na dalsze łzy.
Dziesięć minut później Chudy wyszedł z kaplicy, zapalił papierosa i z rękoma w kieszeniach przeszedł obok aut, lecz nie zatrzymał się. Gdy zniknął z pola widzenia, otworzyły się drzwi środkowego wozu i wysiadł z niego mężczyzna w zielonej uniwersyteckiej bluzie Tulane. Ruszył za Chudym. Wyglądał jak przeciwieństwo pierwszego: niski, nabity i silny. Prawdziwy tucznik!
Skręcił na chodniczek, którym szedł Chudzielec, i zniknął za kaplicą. Darby zamarła. Po chwili pojawili się z drugiej strony budynku. Szli razem, szeptali, ale nie trwało to długo; Chudy odkleił się od opasa i wrócił do kaplicy. Tucznik rozsiadł się w samochodzie. Pewnie czekał na zakończenie uroczystości, żeby po raz ostatni spenetrować wzrokiem tłum. Baran! Chyba naprawdę mieli ją za idiotkę.
Chudy spędził w kaplicy nie więcej niż dziesięć minut. Za krótko, by przyjrzeć się dwustu twarzom i stwierdzić, że nie ma jej wśród żałobników. A może rozglądał się tylko za rudymi? Albo blondynkami? Nie… Na pewno mieli swoich ludzi w środku. Siedzieli w ławkach, modlili się, udawali smutek, a spod oka obserwowali twarze, wypatrując tej jednej. Chudy tylko odbierał od nich umówione znaki: skinięcie głową albo mrugnięcie okiem…
Chryste, aż się od nich roiło!
Hawana była doskonałą kryjówką. Kubańczycy nie przejmowali się tym, że dziesięć, a może już sto państw nałożyło cenę na jego głowę. Fidel podziwiał go i czasami korzystał z jego usług. Pili razem, dzielili się kobietami, palili te same markowe cygara. Miał tu wszystko, czego mu było trzeba: przytulne mieszkanko przy Calle de Torre na hawańskim Starym Mieście, samochód z kierowcą, księgowego dokonującego inwestycyjnych cudów na całym świecie, flotyllę łodzi, jachtów i kutrów dowolnych rozmiarów i przeznaczenia, wojskowy samolot – gdyby przyszła mu chętka latać – oraz mnóstwo młodych kobiet. Mówił po hiszpańsku i nie różnił się kolorem skóry od tubylców. Uwielbiał Kubę.
Swego czasu zgodził się dokonać zamachu na Fidela, ale nie potrafił tego zrobić. Już był na miejscu, do godziny “zero” pozostały tylko dwie godziny, gdy odstąpił od wykonania zlecenia. Za bardzo podziwiał przywódcę. W tamtych czasach nie zabijał wyłącznie dla pieniędzy. Przeszedł na stronę komunistów i wyznał wszystko Fidelowi. Sfingowano zasadzkę i w świat poszła wiadomość, że wielki Khamel poległ na ulicach Hawany.
Już nigdy nie poleci zwykłymi liniami lotniczymi. Afera ze zdjęciami w Paryżu przynosiła wstyd takiemu profesjonaliście jak on. Czyżby wychodził z wprawy? Czyżby u schyłku kariery zaczynał być nieostrożny? Opublikowali jego zdjęcia na pierwszych stronach wszystkich gazet w Ameryce. Wstyd! Klient nie był zadowolony.
Na czterdziestostopowym jachcie było dwóch członków załogi i dziewczyna – wszyscy pochodzili z Kuby. Dziewczyna siedziała w kabinie pod pokładem. Skończył z nią, zanim na horyzoncie pojawiły się światła Biloxi. Teraz myślał wyłącznie o zadaniu: sprawdzał ponton, pakował torbę i nie odzywał się. Kubańczycy przykucnęli na pokładzie i trzymali się od niego z daleka.
Dokładnie o dziewiątej spuścił ponton na wodę. Wrzucił do niego torbę i zniknął. Jeszcze przez chwilę załoga słyszała cichnący terkot silnika. Mieli pozostać na kotwicy aż do świtu, a potem popłynąć z powrotem do Hawany.
Morze było spokojne. Omijał latarnie na bojach i trzymał się z daleka od łodzi i kutrów pojawiających się niekiedy w zasięgu wzroku. Miał doskonale podrobione papiery i trzy sztuki broni w torbie.
Minęły lata, odkąd zdarzyło mu się uderzyć dwukrotnie w ciągu miesiąca. Zwykle podejmował się nowego zadania mniej więcej po roku. Po historii w Hawanie przyczaił się na pięć lat. Cierpliwość stanowiła jego siłę.
Czekająca go robota nie należała do spektakularnych, prawdopodobnie nikt nie zauważy zniknięcia ofiary, a co za tym idzie, nikt nie będzie go podejrzewał. Dla niego był to drobiazg, ale klient bardzo się niecierpliwił. Znajdował się akurat w pobliżu, stawka była niezła, więc się nie wahał. Miał tylko nadzieję, że jego kumpel Luke nie przebierze się i tym razem za farmera, lecz domyśli się, że powinien wyglądać jak wędkarz.
Po tej robocie miał zamiar zrobić sobie długie wakacje, może w ogóle się wycofać. Pieniędzy mu nie brakowało – tego, co ma, z pewnością nie zdoła wydać, nawet gdyby szastał forsą na prawo i lewo. Jednak głównym powodem rozważań o emeryturze było to, że zaczynał popełniać niedopuszczalne błędy.
W oddali ujrzał nabrzeże i zmienił kurs. Miał w zapasie trzydzieści minut. Popłynął ćwierć mili wzdłuż linii brzegu, a potem zwrócił dziób ku plaży. W odległości dwustu jardów od lądu zgasił motor, zdjął go z rufy i wrzucił do wody. Położył się na dnie pontonu, który dryfował na fali, wspomagany lekkimi ruchami plastikowego wiosła. Kierował się ostrożnie ku ciemnej plamie ceglanych baraków, stojących rzędem w odległości trzydziestu stóp od brzegu. Po chwili wskoczył do sięgającej pasa wody i małym scyzorykiem przedziurawił ponton. Gumowy wrak nabrał wody i zatonął. Plaża była pusta.
Luke stał sam na końcu nabrzeża. Była jedenasta. Czekał na przybysza, zaopatrzony w wędkę z kołowrotkiem. Na głowie miał białą czapkę z daszkiem.
Nagle stanął obok niego jakiś mężczyzna, który pojawił się znikąd, niczym duch.
– Luke? – spytał cicho przybysz.
Hasło brzmiało inaczej. Luke przeraził się. W pudełku z haczykami miał ukryty pistolet, ale nie zdążyłby po niego sięgnąć.
– Sam? – rzucił niepewnie. Może o czymś zapomniał? Może Khamel nie mógł znaleźć nabrzeża?
– Tak, to ja. Wybacz tę drobną zmianę. Miałem problemy z pontonem.
Luke odetchnął z ulgą. Serce przestało mu łomotać.
– Gdzie samochód? – spytał Khamel.
Luke omiótł go szybkim spojrzeniem. Tak, na pewno stał przed nim Khamel, choć miał ciemne okulary i odwracał głowę ku morzu.
Wskazał głową jeden z baraków.
– Obok monopolowego. Czerwony pontiac.
– Daleko stąd do Nowego Orleanu?
– Pół godziny drogi – odparł Luke kręcąc kołowrotkiem.
Khamel cofnął się o pół kroku i dwukrotnie uderzył łącznika w kark. Najpierw lewą, potem prawą ręką. Pęknięty kręgosłup przerwał rdzeń. Luke upadł ciężko i jęknął. Tylko raz. Khamel przyglądał się, jak umiera, a potem odszukał kluczyki w kieszeni zabitego, po czym kopnięciem zrzucił ciało do wody.
Edwin Sneller – czy jak mu tam – nie otworzył drzwi. Bez słowa wsunął pod nie klucz. Khamel podniósł go i wszedł do sąsiedniego pokoju. Szybko znalazł się przy łóżku, na którym położył torbę. Potem podszedł do okna, za którym w oddali widać było rzekę. Przez chwilę spoglądał na światła Dzielnicy Francuskiej, a potem zasunął zasłony.
Stanął przy telefonie i wystukał numer Snellera.
– Opowiedz mi o niej.
– W aktówce znajdziesz dwie fotografie.
Khamel otworzył teczkę i wyjął zdjęcia.
– Mam je.
– Są ponumerowane. Pierwsze pochodzi z tableau studentów przyjętych na prawo. Zdjęcie było robione kilkanaście miesięcy temu, ale nic aktualniejszego nie znaleźliśmy. Nie jest zbyt wyraźne, bo zrobiliśmy powiększenie. Drugie ma dwa lata. Też powiększenie z tableau absolwentów Uniwersytetu Stanowego Arizony.
Khamel podniósł zdjęcia do oczu.
– Piękna kobieta.
– Owszem. Dosyć ładna. Jednak weź pod uwagę, że zmieniła tę wspaniałą fryzurę. Czwartkową noc spędziła w hotelu. Płaciła kartą kredytową. W piątek rano już ją prawie mieliśmy. Na podłodze w hotelu znaleźliśmy długie pasemka włosów i plamkę czegoś, co zostało zidentyfikowane jako czarna farba. Bardzo czarna.
– Co za strata!
– Nie widzieliśmy jej od środy wieczorem. Okazała się sprytna: w środę płaciła kartą za hotel, w czwartek podobnie, z tym że zmieniła lokum, w piątek po południu podjęła z konta pięć tysięcy w gotówce i gdzieś się zaszyła.
– Może uciekła.
– Nie da się tego wykluczyć, choć wszystko wskazuje na to, że wciąż jest w mieście. Wczoraj wieczorem ktoś był w jej mieszkaniu. Założyliśmy tam podsłuch, ale spóźniliśmy się o dwie minuty.
– Wolno biegacie, chłopaki.
– To duże miasto. Nasi ludzie obstawiali lotnisko i dworzec kolejowy. Obserwujemy dom jej matki w Idaho. Bez rezultatu. Dlatego przypuszczam, że wciąż jest tu.
– Ale gdzie?
– Chodzi po mieście, zmienia hotele, dzwoni z automatów, nie pokazuje się w miejscach, do których wcześniej chodziła. Szuka jej policja. Rozmawiali z nią po tym zamachu w środę, potem im uciekła. My jej szukamy, oni szukają, ktoś ją w końcu znajdzie.
– Dlaczego zamach się nie udał?
– Prosta sprawa: nie wsiadła do samochodu.
– Kto podłożył bombę?
Sneller zawahał się:
– Tego nie mogę wyjawić.
Khamel uśmiechnął się lekko i wyjął z aktówki plan miasta.
– Dobra. Powiedz mi, co znaczą te czerwone kółka.
– Zakreśliliśmy kilka miejsc, które mogą cię zainteresować. Jej mieszkanie, jego mieszkanie, siedziba wydziału prawa, hotele, w których spała, miejsce zamachu, bary, do których chadzają studenci.
– Przez cały czas jest w dzielnicy?
– Mówiłem ci, że jest sprytna. Ma tu tysiące kryjówek.
Khamel wziął do ręki fotografię numer jeden i przeniósł się na drugie łóżko. Podobała mu się ta dziewczyna. Nawet jeśli obcięła włosy i przefarbowała je na czarno, jej twarz nadal była intrygująca. Zabije ją, ale nie będzie to przyjemne.
– Co za strata, nie sądzisz?
– Owszem. Niepowetowana.