175253.fb2
Oficjalne źródła w Białym Domu upierały się, że nie mają pojęcia o żadnym raporcie “Pelikana”. Sierżant także nigdy o nim nie słyszał. Telefony na chybił trafił do FBI niczego nie dały. Znajomy z Departamentu Sprawiedliwości udawał, że nie wie, o co chodzi. Rzekomo rył w papierach przez cały weekend i niczego nie znalazł. Gdy w poniedziałek Gray odebrał telefon “Pelikana” w sali agencyjnej, nie miał nic nowego do powiedzenia. Dobrze jednak, że dziewczyna zadzwoniła.
Jak zwykle zaczęła od tego, że dzwoni z automatu i tak dalej.
– Wciąż szukam – przerwał jej Grantham. – Jeśli w tym mieście jest jakiś raport, to ktoś dobrze go chroni.
– Zapewniam pana, że jest, i doskonale rozumiem, dlaczego go utajniono.
– Jestem pewny, że dowiem się od pani więcej.
– O wiele więcej. Wczoraj o mało mnie nie zabito, więc niewykluczone, że zacznę mówić wcześniej, niż zamierzałam. Muszę o tym komuś powiedzieć… póki żyję.
– Kto chce panią zabić?
– Ci sami ludzie, którzy zamordowali Rosenberga, Jensena i Thomasa Callahana.
– Czy wie pani, kim oni są?
– Nie, ale od środy widziałam przynajmniej czterech. Są tutaj, w Nowym Orleanie… Węszą i czekają, aż popełnię jakiś błąd i wpadnę im w ręce.
– Ile osób wie o raporcie?
– Dobre pytanie. Callahan przekazał raport FBI, skąd przesłano go podobno do Białego Domu. Narobił tam, z tego, co wiem, sporo zamieszania. Nie mam pojęcia, co było dalej. Callahan został zamordowany w dwa dni po doręczeniu dokumentu urzędnikowi Biura. Ja, oczywiście, miałam zginąć razem z nim.
– Była pani wtedy z Callahanem?
– Tak i tylko cudem uniknęłam śmierci.
– A więc to pani jest ową nie zidentyfikowaną kobietą, o której pisały gazety?
– Owszem.
– W takim razie policja zna pani nazwisko.
– Tak. Nazywam się Darby Shaw. Jestem studentką drugiego roku prawa w Tulane. Thomas Callahan był moim profesorem i… bliską mi osobą. Napisałam raport, dałam go Thomasowi i… dalej już pan wie. Notuje pan?
Grantham oderwał na chwilę ołówek od kartki.
– Tak. Proszę mówić dalej.
– Mam na razie dosyć Dzielnicy Francuskiej i chcę stąd dzisiaj wyjechać. Zadzwonię do pana jutro… Jeszcze nie wiem, skąd. Czy ma pan dostęp do materiałów z kontroli finansowej ostatniej kampanii prezydenckiej?
– Owszem. Są ogólnie dostępne.
– Wiem, ale chodzi mi o to, jak szybko może pan wydobyć pewne informacje.
– Jakie informacje?
– Listę wszystkich ważniejszych sponsorów kampanii.
– To nie będzie trudne. Mogę ją mieć jeszcze dziś po południu.
– Więc proszę się o nią postarać, a ja zadzwonię do pana jutro rano.
– Dobrze. Ma pani kopię raportu?
Zawahała się.
– Nie, ale znam go na pamięć.
– I wie pani, kto kryje się za morderstwami?
– Owszem, lecz jeśli to panu powiem, również pan znajdzie się na liście ofiar.
– Zaryzykuję.
– Cierpliwości. Zadzwonię jutro.
Grantham odczekał chwilę, a potem odłożył słuchawkę. Wziął z biurka notatnik i ruszył zygzakiem poprzez labirynt komputerowych paneli. Zmierzał do przeszklonego biura sekretarza działu, Smitha Keena. Keen był starszym, wciąż krzepkim mężczyzną i prowadził w redakcji politykę otwartych drzwi, co gwarantowało ciągły chaos w jego biurze. Właśnie kończył rozmawiać przez telefon, gdy do pokoju wszedł Grantham i starannie zamknął za sobą drzwi.
– Otwórz je – polecił ostro Keen.
– Musimy porozmawiać.
– Porozmawiamy przy otwartych drzwiach. Otwórz je, do cholery!
– Daj mi minutę. – Grantham uniósł dłonie. Tak, sprawa była poważna. – Mogę mówić?
– Dobra. O co chodzi?
– Przed chwilą skończyłem drugą rozmowę telefoniczną z pewną młodą damą, niejaką Darby Shaw. Panna Shaw wie, kto zabił Rosenberga i Jensena.
Keen usiadł powoli za biurkiem i spojrzał podejrzliwie na Granthama.
– Synu, masz w rękach dynamit. Skąd wiesz, że ta Shaw nie kłamie? Z jakiego źródła pochodzą jej informacje? Co możesz udowodnić?
– Niczego jeszcze nie napisałem, Smith. Prowadzę rozmowy. Przeczytaj to. – Podał mu egzemplarz “Times-Picayune”, w którym opisano zamach na Callahana.
Keen czytał powoli.
– Kim był Callahan?
– Dokładnie przed tygodniem profesor Thomas Callahan wręczył urzędnikowi FBI kopię pewnego dokumentu, znanego obecnie jako raport “Pelikana”. W dokumencie tym przedstawiono teorię, której autorka wskazuje osoby stojące za morderstwami. Raport krążył w centrali Biura, skąd wysłano go do Białego Domu i Bóg wie dokąd jeszcze. Dwa dni później Callahan po raz ostatni uruchomił swoje porsche. Darby Shaw jest, jak twierdzi, tą nie zidentyfikowaną kobietą opisaną w gazecie. Była z Callahanem i miała z nim umrzeć.
– Dlaczego?
– Bo to ona napisała raport. Przynajmniej tak mówi.
Keen opadł na oparcie fotela i położył nogi na biurku. Spojrzał na zdjęcie Callahana.
– Gdzie jest raport?
– Nie wiem.
– Co zawiera?
– Tego również nie wiem.
– Więc nie wiemy nic, prawda?
– Na razie. Ale jakie zajmiemy stanowisko, jeśli dziewczyna wszystko mi opowie?
– A kiedy to zrobi?
Grantham zawahał się.
– Wkrótce. Chyba szybciej, niż myślisz.
Keen pokręcił głową i rzucił nowoorleańską gazetę na biurko.
– Jeśli zdobędziemy raport, Gray, wpadnie nam w ręce diament, z którego nic się nie da zrobić bez oszlifowania. Czeka nas ciężki, bolesny i skrupulatny proces weryfikacji danych. Bez tego nawet przecinek z raportu nie znajdzie się w mojej gazecie.
– Ale dajesz mi wolną rękę?
– Tak. I melduj o wszystkim, najlepiej co godzinę. Nie wolno ci napisać ani słowa bez porozumienia ze mną.
Grantham uśmiechnął się i otworzył drzwi.
Nie była to niestety robota po czterdzieści dolców za godzinę. Nawet nie za trzydzieści i nie za dwadzieścia. Croft wiedział, że za to gówniane szukanie igły w stogu siana wyciśnie z Granthama góra piętnaście dolarów. Jeśli dopisze mu szczęście. Gdyby miał inną pracę, posłałby Graya do wszystkich diabłów. Niechby znalazł sobie drugiego takiego frajera albo sam pobawił się w Myszkę Mickey.
Sprawy nie układały się jednak najlepiej, a piętnaście dolców nie chodzi w końcu piechotą. Dokończył skręta w ostatniej kabinie wychodka, spuścił wodę i otworzył drzwi. Przesłonił oczy ciemnymi okularami i wyszedł na korytarz prowadzący do holu, z którego czterema pasmami ruchomych schodów sunęli do swych dziupli prawnicy. Całymi tysiącami walili na górę, by za sowite wynagrodzenie dorabiać się wrzodów żołądka. Doskonale pamiętał twarz Garcii. Facet śnił mu się po nocach: zadowolony, przystojny pysk, szczupła sylwetka, drogi garnitur. Nie powinien mieć kłopotów z rozpoznaniem gościa. Pod warunkiem, że go zobaczy.
Stał pod filarem udając, że czyta gazetę, i zza ciemnych szkieł obserwował wszystkich wchodzących. Sami prawnicy, wszędzie tylko prawnicy o pewnych siebie ryjach, z aktóweczkami pod pachą. Jakże nie cierpiał tych papug! Dlaczego wszyscy chodzą tak samo ubrani? Od czasu do czasu przemykał nonkonformista w śmiałej muszce w grochy. Skąd, do cholery, bierze się tyle tego ścierwa?
Dwie godziny rano, potem dwie godziny podczas przerwy na lunch i znowu dwie godziny wieczorem. Dziewięćdziesiąt dolców na dzień to niewiele i rzuci to w cholerę, gdy tylko trafi jakiś interes. Mówił Granthamowi, że to beznadziejne, jak strzelanie do kaczek nocą. Grantham przyznał mu rację i kazał strzelać dalej. Nie było innego sposobu. Garcia ponoć się spietrał i przestał wydzwaniać. Muszą go odnaleźć.
Na wszelki wypadek miał w kieszeni dwie fotografie Garcii, a także spis wszystkich firm wynajmujących biura w budynku. Spis był długi. Jedenastopiętrowiec zajmowały głównie kancelarie pełne facecików o śmiesznych nazwiskach. Wdepnął w gniazdo żmij.
O wpół do dziesiątej przerzedziło się. Znał już niektóre twarze ludzi zjeżdżających schodami, śpieszących po porannej odprawie do sal sądowych, agencji i komisji. Croft wyszedł przez obrotowe drzwi i wytarł podeszwy butów o chodnik.
Cztery przecznice dalej Fletcher Coal przechadzał się przed biurkiem prezydenta i słuchał uważnie wiadomości przekazywanych mu przez telefon. Zmarszczył brwi i zamknął oczy, a potem zerknął na prezydenta, jakby chciał powiedzieć: “Złe wieści, szefie. Naprawdę złe wieści”. Prezydent trzymał przed sobą list i spoglądał na szefa swego gabinetu sponad połówek okularów. Coal chodził marszowym krokiem w tę i z powrotem, zupełnie jak Führer, co okropnie irytowało głowę państwa; odnotował w pamięci, by zwrócić współpracownikowi na to uwagę.
W końcu szef gabinetu rzucił słuchawkę na widełki.
– Nie trzaskaj tym cholernym telefonem! – wrzasnął prezydent.
Na Coalu nie zrobiło to żadnego wrażenia.
– Przepraszam. Dzwonił Zikman. Pół godziny temu skontaktował się z nim pan Gray Grantham i wypytywał o raport “Pelikana”.
– Cudownie. Wspaniale. Kto, do cholery, dał Zikmanowi kopię raportu?!
Coal nie przestawał chodzić.
– Zikman nie ma kopii raportu, więc nie musiał udawać, że o niczym nie wie.
– Zikman nigdy o niczym nie wie, więc nie musi udawać. To kretyn. Dlaczego go zatrudniłeś, Fletcher? Chcę, żeby zniknął.
– Jak pan sobie życzy. – Coal usiadł na krześle po drugiej stronie biurka i oparł brodę na dłoniach. Zamyślił się głęboko, a prezydent starał się nie zwracać na niego uwagi. Miał dość własnych problemów.
– Voyles puścił parę? – spytał w końcu.
– Niewykluczone, jeśli istotnie mamy do czynienia z przeciekiem. Grantham często blefuje. Nie ma pewności, że czytał raport. Mógł o nim usłyszeć i zaczął węszyć.
– Pierdolę twoje “mógł”! Ciekawe, co powiesz, jak wydrukują jakieś bzdury o tym kurestwie! Bardzo jestem ciekaw, co mi wtedy powiesz! – Prezydent uderzył pięścią w biurko i zerwał się na równe nogi. – Co wtedy zrobisz, Fletcher? Ta szmata mnie nienawidzi! – Ciężkim krokiem podszedł do okna.
– Nie mogą tego wydrukować bez sprawdzenia wszystkiego w innym źródle, a takie źródło nie istnieje, ponieważ mamy do czynienia z kłamstwem czystej wody, któremu poświęcamy stanowczo zbyt wiele uwagi.
Prezydent, zamyślony ponuro, wyglądał przez okno.
– W jaki sposób dowiedział się o tym Grantham?
Coal wstał i znów zaczął się przechadzać, choć nieco wolniej niż poprzednio. Miał ciężki orzech do zgryzienia.
– Tego nikt nie wie. Oprócz pana i mnie nikt z personelu nie słyszał o raporcie. Przyniesiono nam tylko jeden egzemplarz, który w tej chwili leży w moim sejfie. W zeszłym tygodniu osobiście zrobiłem kserokopię, którą dałem Gminskiemu, zobowiązując go przysięgą do zachowania tajemnicy.
Prezydent wykrzywił się, nie odwracając głowy od okna.
Coal mówił dalej:
– W porządku, załóżmy, że ma pan rację i po mieście krążą teraz tysiące kopii raportu. Jakie to ma znaczenie? Żadnego… Oczywiście pod warunkiem, że nasz przyjaciel nie dopuścił się tych wszystkich świństw, bo wtedy…
– Bo wtedy dobiorą mi się do dupy.
– Owszem, powiedziałbym nawet, że dobiorą się nam do dupy.
– Ile wzięliśmy?
– Miliony… pośrednio i bezpośrednio. – Zgodnie z prawem i wbrew prawu, o czym prezydent nie wiedział, bo Coal nie był łaskaw poinformować go o tym.
Prezydent podszedł powoli do sofy.
– Może zadzwoniłbyś do Granthama i wybadał, co wie? Wypytał o to i owo? Jeśli blefuje, szybko się połapiesz. Jak myślisz?
– Sam nie wiem…
– Przecież rozmawiałeś z nim kiedyś, prawda? Wszyscy znają Granthama.
Coal przechadzał się teraz za sofą.
– Istotnie, rozmawiałem z nim. Ale jeśli ni z tego, ni z owego zacznę go wypytywać, facet może nabrać podejrzeń.
– Cóż… chyba masz rację.
Prezydent chodził z jednej strony sofy, a Coal z drugiej.
– Co nam grozi? – spytał w końcu prezydent.
– Najgorszy wariant wygląda tak: nasz przyjaciel rzeczywiście jest w to wplątany. Pan osobiście prosił Voylesa o wstrzymanie śledztwa w jego sprawie. Prasa dowiaduje się o wszystkim i wyjawia machlojki naszego przyjaciela. Voyles chowa głowę w piasek i tłumaczy się, że na pańskie polecenie ścigał innych podejrzanych i nie zwracał uwagi na naszego przyjaciela. “Post” szaleje, bo ma dowody na kolejną aferę korupcyjną, w którą są zamieszane najwyższe kręgi władzy. Następne wybory przechodzą nam koło nosa.
– Coś jeszcze?
– Tak. To kompletna bzdura. Raport jest fantazmatem. Grantham niczego nie znajdzie, a ja jestem już spóźniony na odprawę personelu. – Podszedł do drzwi. – W przerwie na lunch umówiłem się na squasha. Wrócę o pierwszej.
Gdy za Coalem zamknęły się drzwi, prezydent odetchnął z ulgą. Na popołudnie zaplanował partię golfa do osiemnastu dołków i nie miał zamiaru zawracać sobie głowy żadnym “Pelikanem”. Jeśli Coal się nie przejmuje, to można spać spokojnie.
Wystukał numer na klawiaturze telefonu i czekał cierpliwie na zgłoszenie się Boba Gminskiego. Szef CIA fatalnie grał w golfa i był jednym z niewielu, których prezydent ogrywał bez wysiłku, dlatego zaprosił go na popołudniową partyjkę. Gminski zgodził się natychmiast; miał oczywiście tysiące innych obowiązków, ale czy można odmówić głowie państwa…?
– A tak przy okazji, Bob, co z tą sprawą “Pelikana” w Nowym Orleanie?
– No cóż, szefie… – Gminski odchrząknął, udając beztroskę. – Mówiłem Fletcherowi w piątek, że rzecz jest fascynującym popisem wyobraźni. Według mnie autorka tego dzieła powinna rzucić studia prawnicze i zająć się karierą literacką… Cha, cha, cha…
– Świetnie, Bob. Czyli to bzdura?
– Wciąż sprawdzamy.
– Do zobaczenia o trzeciej. – Prezydent odłożył słuchawkę i natychmiast chwycił za kij.