175253.fb2
Wedle najnowszego wydania Almanachu Prawniczego Martindale’a-Hubbella kancelaria adwokacka Brima, Stearnsa i Kidlowa zatrudniała stu dziewięćdziesięciu prawników. U White’a i Blazevicha pracowało czterystu dwunastu ludzi, a więc Garcia powinien być jednym z owych sześciuset dwóch adwokatów biorących pensje w którejś z dwóch firm. Jeśli jednak Mattiece wynajmował jeszcze inne waszyngtońskie kancelarie, liczba prawników mogła się podwoić i wtedy Gray byłby bez szans.
Jak można się było spodziewać, u White’a i Blazevicha nie pracował nikt o nazwisku Garcia. Darby szukała też innych Latynosów, ale bez rezultatu. Kancelaria zatrudniała wyłącznie absolwentów dwóch najlepszych wschodnich uniwersytetów; facetów chodzących w jedwabnych skarpetkach, noszących bardzo długie nazwiska i jeszcze rzymską cyfrę na końcu. Żeby rzecz nie wyglądała zbyt konserwatywnie, White i Blazevich dawali zarobić kilku kobietom, z których tylko dwie mogły poszczycić się statusem wspólnika. Większość pań rozpoczęła pracę po roku 1980. “Jeśli dożyję końca studiów – pomyślała Darby – za żadne skarby nie zatrudnię się w takiej fabryce!”
To Grantham wymyślił, żeby szukała Latynosów. “Garcia” wydał mu się nieco dziwnym pseudonimem. Jeśli facet był Latynosem, to nazwisko, jakie podał, było pierwsze, jakie mogło przyjść mu do głowy. Wymienił je bez zastanowienia. Nic z tego. U White’a i Blazevicha nie mówiło się po hiszpańsku.
Wedle Almanachu klienci firmy byli potężni i bogaci: banki, korporacje z pięćsetki największych przedsiębiorstw tygodnika “Fortune” i mnóstwo kompanii naftowych. Na liście klientów figurowały cztery spółki pozwane w procesie pelikanów, lecz nigdzie nie wspominano o ich właścicielu; korporacje chemiczne i wielcy armatorzy. White i Blazevich reprezentowali także interesy rządów Korei Północnej, Libii oraz Syrii. “To śmieszne! -pomyślała Darby. – Wrogie państwa wynajmują naszych adwokatów, by ci wstawiali się za nimi w naszym rządzie. Ale prawnika można przecież wynająć do wszystkiego”.
Kancelaria Brima, Stearnsa i Kidlowa była mniejsza niż firma White’a i jego kolegi. Patrzcie państwo! Zatrudnia czworo Latynosów! Zapisała ich nazwiska. Dwóch mężczyzn i dwie kobiety. Przyszło jej na myśl, że w przeszłości ktoś musiał oskarżyć firmę o dyskryminację rasową i seksizm. W ostatnich dziesięciu latach zróżnicowanie płciowe i rasowe kancelarii znacznie się poprawiło. Lista klientów była do przewidzenia: ropa i gaz, ubezpieczenia, banki, obce rządy. Nuda.
Siedziała od godziny w kącie biblioteki prawniczej Fordhama. Był piątkowy ranek: dziesiąta w Nowym Jorku, dziewiąta w Nowym Orleanie. Gdyby wszystko było po dawnemu, zamiast ukrywać się w jakiejś bibliotece znajdowałaby się na wykładzie Allecka – profesora, którego nigdy nie lubiła, lecz za którym teraz bardzo tęskniła. Obok siedziałaby Alice Stark. Za plecami miałaby D. Ronalda Petriego – jednego ze swych ulubionych wielbicieli. D. Ronald błagałby szeptem o randkę i komentował bezczelnie jej wygląd. Za nim także tęskniła. Brakowało jej spokojnych poranków na balkonie mieszkania Thomasa; rytuału picia kawy i oczekiwania na przebudzenie Dzielnicy Francuskiej. Brakowało jej zapachu męskiej wody toaletowej na szlafroku.
Podziękowała bibliotekarce i wyszła na ulicę. Na Sześćdziesiątej Drugiej skręciła w stronę parku. Był rześki październikowy ranek. Nie niebie ani jednej chmurki, od morza wiał chłodny wiatr. Przyjemnie było chodzić po ulicach i nie przejmować się duchotą, tak jak w Nowym Orleanie…, gdyby nie okoliczności. Miała na nosie nowe okulary, a całą twarz ukryła niemal w wysoko podciągniętym golfie. Włosy wciąż były ciemne, ale postanowiła już ich nie przycinać. Nakazała sobie iść ulicą i nie oglądać się za siebie. Miała nadzieję, że nikt jej nie śledzi, ale miną lata, zanim znów będzie mogła cieszyć się spacerami.
Drzewa w parku okryły się wspaniałymi żółto-pomarańczowoczerwonymi barwami. Liście kołysały się delikatnie na wietrze. Przy Central Park West skręciła na południe. Jutro wyjedzie z miasta i spędzi kilka dni w Waszyngtonie. Jeśli przetrwa to wszystko, wyniesie się na jakiś czas z kraju – może na Karaiby? Była tam dwukrotnie i spodobało jej się na maleńkich wysepkach, gdzie ludzie tak śmiesznie mówią po angielsku.
W zasadzie powinna wyjechać już teraz. Zgubili jej ślad i nic nie stoi na przeszkodzie, żeby wskoczyła do samolotu odlatującego do Nassau albo na Jamajkę. Dotarłaby tam przed zmrokiem.
Znalazła automat telefoniczny na tyłach cukierni przy Szóstej i wystukała redakcyjny numer Granthama.
– To ja – powiedziała.
– Kamień spadł mi z serca. Bałem się, że wyemigrowałaś.
– Zastanawiam się nad tym.
– Czy możesz zaczekać z tym tydzień?
– Zobaczymy. Jutro będę u ciebie. Czego się dowiedziałeś?
– Sortuję śmieci. Mam kopie bilansów rocznych siedmiu spółek oskarżonych w procesie.
– Pozwanych w procesie. To nie jest sprawa kryminalna.
– Wybacz, to niedopuszczalne przejęzyczenie! Mattiece nie figuruje jako pracownik ani tym bardziej prezes zarządu żadnej z nich.
– Co jeszcze?
– Dzwoniłem do różnych miejsc. Wczoraj trzy godziny wałęsałem się po sądach i wypatrywałem Garcii.
– Gray, czy ciebie trzeba wszędzie prowadzić za rękę? Chodzenie po sądach nic ci nie da. Garcia nie jest prawnikiem występującym na rozprawach. Reprezentuje interesy korporacji.
– Oświeć mnie, jeśli masz lepszy pomysł.
– Mam nawet kilka pomysłów.
– Świetnie, więc czekam na twój przyjazd.
– Zadzwonię zaraz po przylocie.
– Byle nie do domu.
Rozważała przez chwilę jego słowa.
– Czy mogę wiedzieć, dlaczego?
– Niewykluczone, że ktoś mnie podsłuchuje, może nawet śledzi. Jeden z moich najlepszych informatorów twierdzi, że nawrzucałem dosyć kamieni do czyjegoś ogródka, by zasłużyć sobie na dyskretną opiekę.
– Cudownie! I chcesz, żebym padła ci w objęcia i pomagała w śledztwie?!
– Nic nam nie grozi, Darby. Musimy być po prostu ostrożni.
Ścisnęła mocniej słuchawkę i zgrzytnęła zębami.
– Co ty wiesz o ostrożności! To ja od dziesięciu dni wymykam się pogoni, a ty masz czelność mówić mi, że nic nam nie grozi! Pocałuj mnie gdzieś, Grantham! Może w ogóle nie powinnam z tobą rozmawiać…
Przerwała i rozejrzała się po cukierence. Dwóch mężczyzn siedzących przy najbliższym stoliku spoglądało na nią z zaciekawieniem. Niepotrzebnie krzyczała. Odwróciła się i wzięła głęboki oddech.
– Nic ci nie jest? – zapytał Grantham.
– Czuję się świetnie.
– Przyjedziesz do Waszyngtonu?
– Nie wiem. Tutaj jestem bezpieczna, a w ogóle to powinnam wsiąść do samolotu i wynieść się z kraju.
– Jasne. Myślałem tylko, że masz jakiś pomysł na odnalezienie Garcii, a potem, jeśli Bóg pozwoli, na dobranie się do Mattiece’a. Myślałem, że jesteś oburzona, moralnie wstrząśnięta i pałasz chęcią zemsty. Co się z tobą stało?
– No cóż, odczuwam palącą potrzebę dożycia swoich dwudziestych piątych urodzin. Nie jestem zachłanna, ale chciałabym też zgasić trzydzieści świeczek na urodzinowym torcie. Nie sądzisz, że byłoby to miłe?
– Rozumiem twój punkt widzenia.
– Nie jestem tego pewna. Obawiam się, że bardziej interesuje cię nagroda Pulitzera i wiążące się z nią zaszczyty niż los mojej głowy.
– Zapewniam cię, że to nieprawda. Zaufaj mi, Darby. Opowiedziałaś mi najważniejszą historię w swoim życiu. Musisz mi zaufać.
– Zastanowię się.
– A więc nic nie jest przesądzone?
– Nie, nie jest. Potrzebuję czasu.
– Rozumiem.
Odłożyła słuchawkę i zamówiła rogalik. Mała cukierenka rozbrzmiewała tuzinem języków. “Uciekaj, maleńka, uciekaj, póki czas – podpowiadał jej zdrowy rozsądek. – Pojedź taksówką na lotnisko. Zapłać gotówką za bilet do Miami. Zarezerwuj lot na południe i zmykaj. Niech Grantham robi, co do niego należy. Nie jest głupi i znajdzie jakiś sposób na opublikowanie tej historii. Przeczytasz ją sobie w gazecie, leżąc na plaży i popijając piña coladę”.
Chodnikiem kuśtykał Tucznik. Wypatrzyła go przez szybę pośród morza głów. Poczuła nagłą suchość w ustach i zawrót głowy. Nie zajrzał do środka. Przeszedł obok z niezbyt tęgą miną. Utykając lekko, dotarł do rogu Szóstej i Pięćdziesiątej Ósmej, gdzie przystanął, czekając na zmianę świateł. Zaczął przechodzić przez Szóstą, lecz na środku jezdni zmienił zdanie i skręcił w Pięćdziesiątą Ósmą. Niewiele brakowało, a rozjechałaby go taksówka.
Nigdzie się nie śpieszył, spacerował ulicami, kulejąc na jedną nogę.
Croft rozpoznał Garcię, gdy ten wychodził z windy w towarzystwie jakiegoś młodego prawnika; obaj nie mieli teczek – z pewnością wybierali się na spóźniony lunch. Po pięciu dniach obserwacji Croft znał już zwyczaje adwokatów. Garcia wyszedł z kumplem na ulicę. Obaj śmiali się, bardzo czymś rozbawieni. Croft ruszył za nimi. Gdy dotarli do ozdobionej paprociami jadłodajni dla yuppiszonów, zadzwonił pod numer Granthama. Dopadł go za trzecim podejściem. Dochodziła już druga i pomału kończyła się pora lunchu. Skoro Granthamowi tak zależy na tym facecie, niech, do cholery, waruje przy telefonie. Gray, zanim cisnął słuchawkę, powiedział, że spotkają się przed budynkiem.
Garcia i jego koleś wracali spacerkiem. Był piękny dzień, piątek, i zapewne cieszyli się chwilą relaksu z dala od młyna przerabiającego niewinnych ludzi na pasztety, czy co tam robili za te dwieście dolców za godzinę. Croft miał ciemne okulary i trzymał się od nich w pewnej odległości.
Gray czekał już w foyer obok windy. Croft nieznacznym gestem wskazał Granthamowi obserwowanego. Gray potwierdził odebranie sygnału i nacisnął guzik windy. Gdy drzwi się otworzyły, wszedł do środka tuż przed Garcią. Croft został na dole.
Garcia nacisnął przycisk piątego piętra, wyprzedzając o ułamek sekundy rękę Granthama. Ten rozłożył gazetę i słuchał, jak tamci rozmawiają o futbolu. Facet nie miał więcej niż dwadzieścia siedem-osiem lat. Głos brzmiał nawet znajomo, ale wcześniej słyszał go tylko przez telefon i nie było w nim nic charakterystycznego. Gray rozważał przez chwilę swoje szansę i stwierdził, że warto zaryzykować. Mężczyzna bardzo przypominał tego ze zdjęcia, pracował dla Brima, Stearnsa i Kidlowa, których wynajmował Mattiece. Musi spróbować, zachowując jednak wszelkie środki ostrożności. Był reporterem. Żył z zadawania ludziom pytań.
Wysiedli na piątym piętrze, bez przerwy plotąc coś o Redskinach. Gray został z tyłu, udając, że przegląda gazetę.
Hol kancelarii prezentował się dostatnio, z sufitów zwieszały się żyrandole, a na podłogach leżały orientalne dywany. Jedną ze ścian ozdobiono wielkimi złotymi literami tworzącymi nazwę firmy. Gray podszedł pewnym krokiem do recepcjonistki.
– Czym mogę panu służyć? – spytała tonem, który znaczył raczej: “Czego chcesz, do cholery?”
Gray nie stracił animuszu.
– Jestem umówiony z panem Rogerem Martinem.
Znalazł to nazwisko w książce telefonicznej. Gdy czekał na Garcię, zadzwonił z dołu i upewnił się, że Martin siedzi w biurze. Spis telefonów budynku zawierał numery wewnętrzne firmy na piętrach od drugiego do dziesiątego, ale nie uwzględniał nazwisk wszystkich stu dziewięćdziesięciu adwokatów. Korzystając z listy prawników umieszczonej w części ogólnej książki, wykonał tuzin szybkich połączeń, żeby sprawdzić, na których piętrach pracują. Martin zarabiał na chleb właśnie tutaj.
– Pan Martin czeka na mnie. – Spojrzał groźnie na urzędniczkę.
Zatkało ją i nie wiedziała, jak zareagować. Gray odwrócił się na pięcie i zdecydowanym krokiem pomaszerował przed siebie. Dostrzegł Garcię wchodzącego do gabinetu. Tabliczka na drzwiach informowała, że pracuje za nimi David M. Underwood. Gray nawet nie zapukał. Chciał uderzyć szybko i szybko stąd wyjść, gdyby zaszła taka konieczność. Pan Underwood wieszał właśnie marynarkę.
– Cześć. Nazywam się Gray Grantham i pracuję dla “Washington Post”. Szukam człowieka o nazwisku Garcia.
Underwood zamarł. Wyglądał na zaskoczonego.
– Jak pan się tu dostał? – spytał.
Tak, to był ten głos!
– Na własnych nogach. To ty jesteś Garcia, prawda?
– Nazywam się David M. Underwood – powiedział zimno i wskazał palcem tabliczkę z wypisanym złotymi literami nazwiskiem, stojącą na biurku. – Na tym piętrze nie pracuje nikt o nazwisku Garcia. Mówiąc szczerze, nie sądzę, żeby ktoś taki w ogóle tu pracował.
Gray uśmiechnął się, dając mu do zrozumienia, że wie, o co chodzi. Underwood był przestraszony albo wściekły.
– Jak tam twoja córka? – spytał od niechcenia.
Underwood wyszedł zza biurka. Spoglądał na Granthama wielce zaniepokojonym wzrokiem.
– Która?
Coś tu nie pasowało. Garcia bardzo się martwił o córeczkę, chyba niemowlę, i gdyby miał więcej dzieci, na pewno wspomniałby o tym.
– Najmłodsza. Co słychać u żony?
Underwood był już tak blisko, że z łatwością mógłby go uderzyć. Napierał całym ciałem i z pewnością nie należał do tych, którzy boją się fizycznego starcia.
– Nie mam żony. Jestem rozwiedziony.
Podniósł do góry pięść i przez ułamek sekundy wydawało się, że uderzy natręta. Po chwili Gray zrozumiał jego gest: pokazywał mu palce, na których nie było obrączki. Nie ma żony. Albo nie nosi obrączki. Garcia kochał swoją żonę i z pewnością nie wstydziłby się małżeńskiego pierścienia na palcu. Chyba trzeba się zbierać.
– Czego pan chce? – spytał ostro Underwood.
– Myślałem, że na tym piętrze pracuje Garcia – odparł Gray, cofając się o krok.
– Czy pański kumpel jest prawnikiem?
– Tak.
Underwood odprężył się nieco.
– No to nie w tej firmie. U nas pracuje Perez i Hernandez i może ktoś jeszcze, ale nie znam żadnego Garcii.
– Cóż, to duża firma. – Gray stał już pod drzwiami. – Przepraszam za najście.
Underwood zagrodził mu przejście.
– Niech pan posłucha, panie Grantham, nie jesteśmy przyzwyczajeni do takich najść ze strony reporterów. Zadzwonię po ochronę, może oni panu pomogą znaleźć drogę do wyjścia.
– To nie będzie konieczne. Dzięki. – Grantham był już w holu i znikał za rogiem.
Winda była pusta i Gray przeklinał na całe gardło, żeby sobie ulżyć. Był wściekły na Crofta za jego bezmyślność. Klął jeszcze wtedy, gdy winda zatrzymała się na parterze i drzwi się otworzyły, ukazując Crofta stojącego obok automatów telefonicznych. Wyszli z biurowca ramię w ramię.
– To nie on – warknął Grantham.
– Rozmawiałeś z nim?
– Owszem. To nie ten facet.
– Cholera! Przecież był podobny jak dwie krople wody do tego z fotografii, no nie?
– Nie. Byłeś blisko, ale spudłowałeś. Postaraj się, chłopie.
– Mam już tego dosyć, Grantham. Mam już…
– Dostajesz forsę, nie? Pokręć się przy tym jeszcze tydzień, dobra? Znam cięższe roboty.
Croft zatrzymał się przy krawężniku, Grantham szedł dalej.
– Tydzień, Grantham, i rzucam to w cholerę! – wrzasnął za nim.
Gray machnął ręką. Wsiadł do volvo stojącego za znakiem zakazu parkowania i popędził do redakcji. Cóż, pomylił się. Nie było to rozsądne posunięcie. Głupio zagrał, jakby nie miał za sobą wieloletniego doświadczenia. Nie przyzna się do tego błędu podczas codziennej pogawędki z Jacksonem Feldmanem i Smithem Keenem.
– Feldman już cię szuka – rzucił jeden z reporterów i Gray pośpiesznie ruszył do naczelnego. Uśmiechnął się słodko do sekretarki, sprężonej do ataku.
W gabinecie oprócz Feldmana siedział Keen i Howard Krauthammer, dyrektor generalny wydawnictwa. Keen zamknął drzwi i podał Grayowi jakąś gazetę.
– Widziałeś to?
Spojrzał na pierwszą stronę. “Times-Picayune” z Nowego Orleanu. Tuż pod nagłówkiem ujrzał wielki artykuł o Verheeku i Callahanie. Obok dwie fotografie. Czytał szybko, a tamci spoglądali na niego w milczeniu. Historia zaczynała się od opisu przyjaźni dwóch mężczyzn, którzy zginęli w tajemniczych okolicznościach, w sześciodniowym odstępie. Dalej pojawiało się nazwisko Darby Shaw, którą uważano za zaginioną. I ani słowa o raporcie.
– Ktoś puścił farbę – zauważył Feldman.
– Nie ma tu nic istotnego – odparł Grantham. – Coś takiego mogliśmy wydrukować trzy dni temu.
– Dlaczego tego nie zrobiliśmy? – spytał Krauthammer.
– Bo to jest zero. Też mogliśmy napisać o dwóch trupach, podać nazwisko dziewczyny i zadać tysiące pytań, na które nie ma odpowiedzi. Znaleźli kapusia wśród gliniarzy, ale facet sprzedał im tylko mięcho i posokę.
– Jednak węszą koło tego – zauważył Keen.
– Mam im przeszkodzić?
– Nowojorski “Times” bierze się do tej historii – oznajmił Feldman. – Jutro albo w niedzielę puszczą jakiś artykuł. Ile mogą wiedzieć?
– Mnie pytasz? Słuchajcie, może wpadła im w ręce kopia raportu? To mało prawdopodobne, ale nie da się wykluczyć. Nie rozmawiali jednak z dziewczyną. My mamy dziewczynę. Jest nasza.
– Mam nadzieję – odezwał się Krauthammer.
– Przyjmijmy, że mają kopię raportu i wiedzą, kto go napisał. – Feldman potarł oczy i spojrzał w sufit. – Dziewczyna zniknęła i nie mogą niczego zweryfikować. Przyjmijmy, że wiedzą, kim był Callahan i co robił po godzinach pracy z autorką raportu, a oprócz tego, że to właśnie on przekazał dokument swojemu najlepszemu przyjacielowi, Verheekowi. Callahan i Verheek nie żyją, a dziewczyna ukrywa się. Czy zgodzisz się ze mną, Gray, że to, co opowiedziałem, to cholernie dobra historia?
– Wspaniała historia! – orzekł Krauthammer.
– Gówno warta w porównaniu z tym, co wydrukujemy – odparł Gray. – Nie zamierzam teraz niczego puszczać, bo z konieczności musiałbym opisać wierzchołek góry lodowej, na który zresztą rzuciłyby się wszystkie gazety w kraju. Nie potrzeba nam tysiąca reporterów z każdej lokalnej szmaty, węszących we wszystkich zakamarkach.
– Moim zdaniem powinniśmy to puścić – oznajmił Krauthammer. – Bo inaczej “Times” da nam wycisk.
– Nie możemy – stwierdził twardo Grantham.
– Niby dlaczego? – spytał Krauthammer.
– Bo ja tego nie napiszę, a jeśli zrobi to ktoś inny, stracimy dziewczynę. Proste. W tej chwili panna Darby Shaw poważnie zastanawia się nad tym, czy nie uciec z kraju. Wystarczy jeden nasz błąd i możemy o niej zapomnieć.
– Przecież powiedziała ci już wszystko – wtrącił Keen.
– Dałem jej słowo, rozumiecie? Przyrzekłem, że nie napiszę niczego, dopóki nie poskładamy wszystkiego do kupy, tak żeby mieć Mattiece’a na widelcu. Jasne?
– Wykorzystujesz ją, nie sądzisz? – spytał Keen.
– Jak każde inne źródło.
– Jeśli “Times” ma raport, to wie o Mattiesie – zauważył Feldman. – A jeśli o nim wie, to założę się, że węszy jak jasna cholera, żeby raport zweryfikować. Co będzie, jeśli nas wyprzedzi?
Krauthammer chrząknął z niezadowoleniem.
– Będziemy siedzieć na tyłkach i patrzeć, jak wymyka nam się z rąk największa historia, o jakiej słyszałem od dwudziestu lat. Powtarzam, że trzeba puścić to, co mamy. Wiem, że to tylko wierzchołek i tak dalej, ale wystarczy na piekielnie dobry artykuł.
– Nie – sprzeciwił się Grantham. – Nie napiszę tego, dopóki nie będę miał całości.
– Ile ci to zajmie? – spytał Feldman.
– Tydzień, nie wiem…
– Nie mamy tyle czasu! – wrzasnął Krauthammer.
– Dobra, dowiem się, na czym siedzi “Times”. Dajcie mi czterdzieści osiem godzin – poprosił Grantham z poczuciem bezsilnej wściekłości.
– Pamiętaj, że wydrukują coś już jutro lub w niedzielę – powiedział Feldman.
– Niech drukują. Założę się o każde pieniądze, że powtórzą to, co napisał “Picayune”, i dadzą nawet te same zdjęcia. Za bardzo wybiegacie myślą naprzód, panowie. Zakładacie, że “Times” ma kopię raportu, a on jest nieosiągalny… Nie ma go nawet autorka. My go nie mamy! Poczekajmy na to, co napiszą, a potem się zastanowimy.
Redaktorzy spojrzeli na siebie. Krauthammer był zawiedziony, Keen zniecierpliwiony, ale o wszystkim decydował Feldman.
– W porządku – oznajmił. – Jeśli wydrukują coś w porannym wydaniu, spotykamy się tu o dwunastej i podejmujemy decyzję.
– Zgadzam się – rzucił Grantham i ruszył ku drzwiom.
– Śpiesz się, Gray! – krzyknął za nim Feldman. – Zostało nam niewiele czasu.