175253.fb2
Matthew Barr nigdy w życiu nie przebył takiej odległości ślizgaczem. Po pięciu godzinach był obolały i przemoczony do suchej nitki. Czuł odrętwienie we wszystkich członkach i kiedy wreszcie zobaczył ląd, podziękował Bogu modlitwą – pierwszy raz od dziesięcioleci.
Przycumowali w małej przystani obok jakiegoś miasta: chyba Freeport. Kiedy wypływali z Florydy, dowódca wyścigowej jednostki pływającej wspomniał coś o Freeport w rozmowie z człowiekiem, który przedstawił się Barrowi jako Larry. Podczas całej pięciogodzinnej męczarni nikt nie wyrzekł ani słowa. Nie wiadomo, jaką rolę na czas przejażdżki wyznaczono Larry’emu – facetowi mierzącemu przynajmniej sześć stóp i sześć cali wzrostu, z karkiem grubości słupa telefonicznego. Larry bez przerwy gapił się na Barra, który początkowo nie miał nic przeciwko temu, ale po pięciu godzinach nie mógł patrzeć na gębę osiłka.
Kiedy łódź zatrzymała się, stracili równowagę. Larry wysiadł pierwszy i gestem nakazał Barrowi, by ruszył za nim. Nabrzeżem zbliżał się kolejny wielkolud, który razem z Larrym zaprowadził Barra do czekającej w pobliżu furgonetki.
W tej chwili Barr wolałby pożegnać swoich nowych kumpli i zniknąć gdzieś na ulicach Freeport. Złapałby pierwszy samolot do Waszyngtonu, stanął przed Coalem i sprał go po świecącym pysku. Nic z tego – musi zachować spokój. Nie ośmielą się zrobić mu krzywdy.
Po kilku minutach furgonetka zatrzymała się na małym pasie startowym. Eskorta odprowadziła Barra do czarnego odrzutowego leara. Spojrzał z podziwem na maszynę, a potem wszedł za Larrym do środka. Odprężył się. Przecież to tylko kolejna zwykła robota. W swoim czasie był jednym z najlepszych agentów CIA w Europie. Służył w piechocie morskiej. Umiał dawać sobie radę w najprzeróżniejszych sytuacjach.
Okna w kabinie były zasłonięte, co trochę go zdenerwowało, ale rozumiał, czym są środki ostrożności. Pan Mattiece cenił swoją prywatność i Barr potrafił to uszanować. Larry i ten drugi czempion wagi ciężkiej usiedli z przodu kabiny i zaczęli przerzucać pisma, nie zwracając na niego uwagi.
Po półgodzinnym locie lear zmniejszył pułap. Przed Barrem stanął Larry.
– Załóż to – polecił, rzucając mu na kolana grubą czarną przepaskę na oczy.
Każdy żółtodziób spanikowałby w takiej chwili. Amator zacząłby zadawać pytania. Ale Barr nie po raz pierwszy podróżował z przepaską na oczach i mimo wielu wątpliwości co do celowości tej misji spełnił żądanie Larry’ego.
Człowiek, który zdjął mu przepaskę, przedstawił się jako Emil, sekretarz pana Mattiece’a. Był niewysokim, żylastym typem o ciemnych włosach. Nad górną wargą miał cienkie, wypomadowane wąsy. Siedział na krześle cztery stopy dalej i palił papierosa.
– Podobno ma pan jakieś pełnomocnictwa – rzucił z przyjaznym uśmiechem.
Barr rozejrzał się po pokoju. Pomieszczenie nie miało ścian; zastępowały je okna składające się z małych szybek. Jaskrawe słońce zakłuło go w oczy. Na zewnątrz rozciągał się bajkowy ogród, otaczający kaskadowe fontanny i kilka basenów. Znajdowali się na tyłach olbrzymiej rezydencji.
– Jestem tutaj z upoważnienia prezydenta – oznajmił Barr.
– Nie wątpię. – Emil kiwnął głową. Musiał być Cajunem.
– Czy mogę zapytać, kim pan jest?
– Nazywam się Emil i to powinno wystarczyć. Pan Mattiece nie czuje się zbyt dobrze. Występuję w jego imieniu.
– Polecono mi rozmawiać wyłącznie z nim.
– Domyślam się, że zlecił to pan Coal. – Emil nie przestawał się uśmiechać.
– Owszem.
– Rozumiem. Widzi pan, ktoś taki jak pan Mattiece nie zawsze ma ochotę na rozmowy z obcymi. Zatrudnia do tego celu różnych ludzi, między innymi mnie.
Barr pokręcił głową. Nie potrafił przewidzieć, jak potoczą się sprawy. Gdyby Emil postawił wszystko na ostrzu noża, musiałby rozmawiać z nim, ale jeszcze nie teraz.
– Upoważniono mnie do przeprowadzenia rozmowy z panem Mattiece’em i tylko z nim – stwierdził służbiście.
Uśmiech zaczął znikać z twarzy Emila, który wskazał ręką na duży pawilon z wielkimi oknami i szerokimi tarasami, stojący w pewnej odległości od basenów i fontann. Willę otaczały rzędy idealnie przystrzyżonych krzewów i grządki kwiatów.
– Pan Mattiece jest na tarasie. Proszę za mną.
Wyszli z nasłonecznionego pokoju i ruszyli spacerowym krokiem wzdłuż brodzika z błękitną wodą. Barr poczuł ssanie w żołądku, szedł jednak dalej za swym przewodnikiem, jakby codziennie spotykał się z miliarderami mordującymi ludzi. W całym ogrodzie rozlegał się szmer wody. Do pawilonu widokowego prowadził wąski chodniczek. Zatrzymali się przed drzwiami.
– Obawiam się, że musi pan zdjąć buty – powiedział z uśmiechem Emil.
Barr dopiero teraz zauważył, że mały Cajun jest bosy. Rozwiązał sznurówki i postawił buty obok drzwi.
– Proszę nie deptać ręczników – powiedział poważnie Emil.
Otworzył drzwi i wpuścił Barra do środka. Pokój był idealnie okrągły i miał jakieś pięćdziesiąt stóp średnicy. Pośrodku stały trzy krzesła i sofa, przykryte białymi prześcieradłami. Na podłodze leżały grube bawełniane ręczniki, tworzące wąskie dróżki biegnące w różnych kierunkach. Przez świetliki w suficie wpadało jaskrawe słońce. Otworzyły się jakieś drzwi i z niewielkiego ciemnego pomieszczenia wyszedł Victor Mattiece.
Barr zamarł i spojrzał z niedowierzaniem na mężczyznę. Mattiece był szczupły, nawet wychudzony, miał długie, sięgające ramion siwe włosy i zmierzwioną brodę. Jego jedynym odzieniem były białe gimnastyczne szorty. Stąpał ostrożnie po ręcznikach, nie patrząc na Barra.
– Usiądź tam – polecił, wskazując krzesło. – I nie depcz ręczników!
Barr ominął bawełniane ścieżki i zajął miejsce na krześle. Mattiece stał odwrócony do niego plecami i wyglądał przez okno. Miał pomarszczoną, spaloną na brąz skórę. Na łydkach i wokół kostek widniały grube węzły żylaków. Żółtych paznokci u nóg nie obcinał zapewne od pół roku. “Czubek! Popierdolony do cna!” – pomyślał Matthew Barr.
– Czego chcesz? – zapytał Mattiece, zapatrzony wciąż w widok za oknem.
– Przysyła mnie prezydent…
– Nie kłam! Przysyła cię Fletcher Coal. Wątpię, czy prezydent w ogóle o tobie słyszał.
Może nie był rąbnięty? Gdy mówił, jego ciało pozostawało nieruchome.
– Pan Fletcher Coal jest szefem gabinetu prezydenta i istotnie wysłał mnie do pana…
– Wiem, kim jest Fletcher Coal! I wiem, kim jesteś ty! I wiem, co robicie w tej waszej delegaturze! Przejdź do rzeczy i powiedz, czego chcesz.
– Potrzebujemy informacji.
– Nie igraj ze mną, chłopcze! Pytam po raz ostatni: czego chcesz?
– Czy znany jest panu dokument określany jako raport “Pelikana”? – spytał Barr.
Wychudzone ciało ani drgnęło.
– Czytałeś go?
– Tak – odparł szybko Barr.
– Uważasz, że mówi prawdę?
– Nie wiem. Dlatego tu jestem.
– Dlaczego pan Coal martwi się raportem “Pelikana”?
– Dowiedziała się o nim prasa. Paru reporterów zwęszyło sensację. Musimy wiedzieć, czy to, co w nim napisano, jest prawdą. Niezwłocznie…
– Kim są ci reporterzy?
– Martwi nas głównie Gray Grantham z “Washington Post”. Pierwszy dowiedział się o sprawie i mamy powody przypuszczać, że wie więcej od innych. Pan Coal uważa, że w najbliższym czasie Grantham może opublikować artykuł na ten temat.
– Możemy zająć się Granthamem, prawda? – powiedział Mattiece. – Kim jest ten drugi?
– Rifkin z “Timesa”.
Mattiece nie zmienił pozycji ani o cal. Barr rzucił okiem na ręczniki i prześcieradła, stanowiące dominujący wystrój wnętrza. Nie ulega wątpliwości, że Mattiece zwariował. Okrągły pokój był wydezynfekowany i rozsiewał woń spirytusu salicylowego. Może facet jest chory?
– Czy pan Coal wierzy w prawdziwość raportu?
– Nie umiem odpowiedzieć na to pytanie. Wiem tylko, że pan Coal jest bardzo nim zaniepokojony. Dlatego przysłał mnie do pana, panie Mattiece. Musimy wiedzieć.
– Załóżmy, że jest prawdziwy. Co wtedy?
– Będziemy mieli spore problemy.
Mattiece w końcu poruszył się. Przeniósł ciężar ciała na prawą nogę i założył ręce na zapadniętej piersi. Jego oczy pozostały jednak nieruchome. Za oknem widać było porośnięte ostami wydmy i ani skrawka oceanu.
– Wiesz, jakie jest moje zdanie? – zapytał cicho.
– Bardzo chciałbym je poznać.
– Waszym problemem jest Coal. Rozdał raport wielu ludziom… zbyt wielu ludziom. Dał go CIA. Dał go tobie do przeczytania. I to mnie niepokoi.
Barr nie wiedział, jak zareagować. To był absurd! Przecież Coalowi nie mogło zależeć na rozpowszechnianiu raportu! Miał zbyt wiele do stracenia. “Moim zdaniem problemem jesteś ty, Mattiece – pomyślał. – Zabiłeś sędziów! Wpadłeś w panikę i ukatrupiłeś Callahana! Jesteś chciwym skurwysynem, który nie umiał zadowolić się marnymi pięćdziesięcioma milionami!”
Mattiece odwrócił się powoli i spojrzał na Barra. Miał ciemne, przekrwione oczy. Nie przypominał mężczyzny ze zdjęcia z wiceprezydentem, ale zrobiono je przecież siedem lat temu. Od tamtej pory postarzał się co najmniej o dwadzieścia lat i gdzieś po drodze musiało mu porządnie odbić.
– Wiesz, kto ponosi za to winę? Wy! Pajace z Waszyngtonu! – powiedział głośniej.
Barr nie mógł na niego patrzeć.
– Panie Mattiece, czy raport mówi prawdę? Nic więcej nie chcę wiedzieć.
Za plecami Barra otworzyły się bezszelestnie drzwi. Do pokoju wszedł Larry. Omijając ręczniki, postąpił dwa kroki – i zamarł w bezruchu.
Mattiece ruszył ścieżką z ręczników w kierunku szklanego przepierzenia prowadzącego na taras i pchnął szybę. Wyjrzał na zewnątrz i rzekł cicho:
– Oczywiście, że mówi prawdę. – Wyszedł na taras i zasunął powoli szklane drzwi.
Barr spoglądał za obłąkanym, sunącym chodnikiem na wydmy.
“Co teraz? – pomyślał. – Czy przyjdzie po mnie Emil? A może…”
Larry zbliżył się bezszelestnie z liną w rękach. Barr niczego nie słyszał, niczego nie podejrzewał do chwili, gdy było już za późno. Pan Mattiece nie życzył sobie krwi w pawilonie. Larry złamał więc Barrowi kark i dusił tak długo, dopóki Matthew nie umarł.