175253.fb2
Po ośmiu dniach skóra Darby nabrała brązowej barwy, a włosy odzyskiwały naturalny kolor. “Jeszcze coś z nich będzie” – myślała, wędrując całymi milami po plaży. Żywiła się wyłącznie gotowanymi rybami i owocami południowymi. Przez kilka dni nie wychodziła z łóżka, potem zmęczyło ją spanie.
Pierwszą noc spędziła w San Juan. Właścicielka biura podróży przechwalała się, że wie wszystko o Wyspach Dziewiczych. Wynajęła jej mały pokój w pensjonacie, w śródmieściu Charlotte Amalie na wyspie St. Thomas. Darby – przynajmniej na początku – chciała, by otaczał ją tłum. Charlotte Amalie było idealnym miejscem. Pensjonat stał na wzgórzu, cztery przecznice od portu. Swój maleńki pokoik znalazła na trzecim piętrze. Popękanych szyb w oknach nie zasłaniały żaluzje ani okiennice. Rankiem budziło ją słońce i swym zmysłowym dotykiem wzywało do okna, skąd roztaczał się majestatyczny widok na port. Panorama aż zapierała dech w piersi. W przystani na błyszczących falach kołysały się jachty wycieczkowe. Stały jeden obok drugiego przy nabrzeżu biegnącym aż po horyzont. Bliżej, niedaleko mola, cumowały żaglówki, broniące wstępu na wyspę pękatym statkom turystycznym. Woda obmywająca kadłuby łodzi była przejrzysta, jasnoniebieska i zupełnie spokojna. To samo morze otaczało wyspę Hassel, lecz tam toń miała głębszą barwę, która na linii horyzontu przechodziła w ciemny błękit i fiolet. Miejsce, w którym niebo stykało się z morzem, wyznaczał idealnie równy rząd cumulusów.
Zegarek schowała do torebki. Nie miała zamiaru go nosić przez najbliższe pół roku. Mimo to zdarzało jej się machinalnie spoglądać na nadgarstek. Okna otwierały się z trudem, ulica na zewnątrz rozbrzmiewała gwarem. Do pokoju wpadało powietrze gorące niczym w saunie.
Tego pierwszego ranka stała w oknie przez godzinę. Obserwowała budzący się do życia port. Nikomu nie było spieszno. Większe statki wypływały powoli na morze, z pokładów żaglówek dolatywały ciche głosy. Ktoś skakał do wody, zażywając porannej kąpieli.
Przyzwyczai się do leniwego trybu życia. W maleńkim pokoju było bardzo czysto. Pensjonat nie zapewniał klimatyzacji, ale kręcący się pod sufitem wentylator wystarczał Darby w zupełności. W łazience tylko sporadycznie brakowało wody. Postanowiła, że zostanie tu przez parę dni, może tydzień… Pensjonat był jednym z wielu budynków stojących ciasno przy ulicy prowadzącej do portu. W tej chwili bezpieczniej czuła się w tłumie. Niedługo pójdzie na spacer i zrobi niezbędne zakupy. Wyspa St. Thomas słynęła ze swoich sklepów. Darby sprawi sobie wreszcie ubrania, które będzie mogła zatrzymać.
W mieście były lepsze hotele, ale zadowoli się tym, w którym jest. Kiedy wyjeżdżała z San Juan, przyrzekła sobie, że nie będzie spoglądać przez ramię. W Miami kupiła gazetę, na lotnisku widziała na ekranach telewizorów gorączkę ogarniającą Waszyngton. Wiedziała, że Mattiece zniknął; gdyby śledzono ją nadal, znaczyłoby to, że chce się zemścić. I jeśli znajdą ją mimo tych wszystkich środków ostrożności, to znaczy, że mają ponadludzkie siły i nigdy ich nie zgubi.
Wierzyła, że jest bezpieczna. Mimo to przez kilka dni trzymała się blisko hotelu i nie zapuszczała w odległe okolice. Centrum handlowe było niedaleko i tworzyło prawdziwy labirynt sklepików handlujących wszystkim co popadnie. Chodniki i aleje były pełne jej rodaków ze statków wycieczkowych. Wyglądała jak jedna z nich, ubrana w szeroki słomkowy kapelusz i kolorowe szorty.
Po raz pierwszy od półtora roku kupiła w księgarni powieść. Pochłonęła ją w ciągu dwóch dni, leżąc na łóżku, w chłodnym powiewie wentylatora. Przyrzekła sobie, że przez najbliższe pięćdziesiąt lat nie weźmie do ręki żadnej książki prawniczej. Co godzina podchodziła do okna i spoglądała na port. W pewnej chwili naliczyła aż dwadzieścia statków wycieczkowych stojących na redzie.
Odosobnienie spełniło swój cel. Spędziła wiele godzin z Thomasem, płacząc i wspominając. Obiecała sobie, że to po raz ostatni. W tym maleńkim zakątku Charlotte Amalie zostawi cały swój ból, żal i poczucie winy. Wyjedzie stąd, pamiętając o tym, co najlepsze, z sumieniem wolnym od wyrzutów. Żałoba nie okazała się aż taka trudna i trzeciego dnia dziewczyna przestała płakać. Tylko raz rzuciła książką o ścianę.
Czwartego ranka spakowała swoje rzeczy i popłynęła promem do zatoki Cruz na wyspie St. John. Podróż trwała zaledwie dwadzieścia minut; potem ruszyła taksówką drogą North Shore. Okna były otwarte i wiatr targał jej włosy. Taksówkarz słuchał rytmicznej muzyki, mieszaniny bluesa i reggae. Wystukiwał rytm na kierownicy i nucił pod nosem. Darby wtórowała mu stopą, zamykając oczy przed wiatrem. Poczuła się jak w raju.
Zjechali z drogi przy zatoce Maho i ruszyli wolno ku morzu. Wybrała to miejsce spośród setek wysp ze względu na jego dzikość. Nad zatoką stało zaledwie kilka domów i letniskowych chat. Kierowca zatrzymał się przy wąskiej dróżce, porośniętej z obu stron drzewami. Zapłaciła za kurs.
Dom stał na krańcu cypla, tam gdzie zbocze góry opadało do morza. Zbudowano go w typowo karaibskim stylu – ściany z białych desek, dach pokryty czerwoną dachówką. Postawiono na stoku, by goście mogli delektować się widokiem. Od dróżki dzieliło go kilka jardów, a do środka wchodziło się po schodach. Dom był parterowy, z dwiema sypialniami i tarasem wychodzącym na morze. Czynsz wynosił dwa tutejsze tysiące tygodniowo; Darby wynajęła dom na miesiąc.
Postawiła torby na podłodze w salonie i wyszła na taras. Plaża zaczynała się trzydzieści stóp niżej. Fale rozbijały się z cichym szumem o brzeg. W zatoce, otoczonej z trzech stron górami, stały na kotwicy dwa jachty. Pomiędzy nimi na gumowej tratwie chlapały się wodą dzieci.
Najbliższy dom stał w pewnej odległości. Widziała jego dach, prześwitujący wśród koron drzew. Na piasku opalało się paru plażowiczów. Przebrała się szybko w kuse bikini i pobiegła nad morze.
Było już niemal ciemno, gdy przy wąskiej dróżce zatrzymała się taksówka. Wysiadł, zapłacił kierowcy i spojrzał za znikającymi światłami auta. Miał tylko jedną torbę. Ruszył w stronę domu, którego drzwi były otwarte. Wszędzie paliły się światła. Znalazł ją na tarasie. Piła mrożony koktajl i wyglądała jak rodowita mieszkanka wyspy, o spalonej na brąz skórze.
Czekała na niego i tylko to się liczyło. Nie chciał być traktowany jak ścigający ją reporter. Uśmiechnęła się i odstawiła szklaneczkę na stolik.
Ich pierwszy pocałunek trwał prawie minutę.
– Spóźniłeś się – powiedziała nie rozluźniając uścisku.
– Niełatwo cię tu znaleźć – odparł Gray. Czuł pod palcami gładką skórę pleców nagich aż do paska spódnicy zakrywającej długie nogi. Na nogi przyjdzie czas później.
– Powiedz, że jest uroczo – poprosiła, patrząc na zatokę.
– Cudownie – zgodził się ochoczo. Stanął za nią i razem obserwowali jacht płynący na pełne morze. Ujął jej dłoń. – Wyglądasz wspaniale.
– Chodźmy na spacer.
Przebrał się szybko w szorty i znalazł ją nad morzem. Trzymali się za ręce i szli wolno przed siebie.
– Musisz popracować nad nogami – powiedziała.
– Wiem, że są blade – odparł.
“Owszem, są blade – pomyślała. – Ale nie najgorsze. Zupełnie przyzwoite. I ani śladu brzucha. Po tygodniu na plaży będzie wyglądał jak ratownik”. Rozpryskiwali wodę stopami.
– Wcześnie wyjechałeś.
– Zmęczyło mnie to wszystko. Codziennie musiałem pisać następne artykuły. I wciąż było im mało. Keen chciał jedno, Feldman co innego, a ja pracowałem po osiemnaście godzin. Wczoraj powiedziałem im do widzenia.
– Od tygodnia nie czytałam gazety – oznajmiła.
– Coal podał się do dymisji. Wystawili go i miał wziąć na siebie winę, ale boję się, że o nic go nie oskarżą. Mówiąc szczerze, prezydent specjalnie nie nabroił. Jest od urodzenia kretynem, a to nie jego wina. Czytałaś o Wakefieldzie?
– Tak.
– Sporządzono akt oskarżenia przeciwko Velmanowi, Schwabemu i “Einsteinowi”, ale Marty zapadł się pod ziemię. Oczywiście Mattiece został postawiony w stan oskarżenia jako pierwszy, razem z czterema ludźmi. Później znajdą resztę winnych. Kilka dni temu przekonałem się, że Biały Dom specjalnie nie tuszuje sprawy, i straciłem zapał. Wybory mają z głowy, ale prezydent nie jest przestępcą. Mam dosyć tego cyrku.
Szli dalej milcząc, a nad zatoką zapadała noc. Darby czytała o kryzysie i również miała go dosyć. W spokojnym morzu odbijała się połowa księżyca. Objęła Graya ramieniem, a on przyciągnął ją do siebie. Szli teraz po piasku kilka stóp od wody. Dom został daleko za ich plecami.
– Tęskniłam – powiedziała cicho. Westchnął głęboko i milczał.
– Jak długo zostaniesz? – spytała.
– Nie wiem. Kilka tygodni. Może rok. Wszystko zależy od ciebie.
– Miesiąc?
– Chyba wytrzymam.
Uśmiechnęła się do niego, a on poczuł ciepło w sercu.
Spojrzała na zatokę, na odbicie księżyca, po którym sunął jacht.
– Potem znów przyjedziesz na miesiąc, dobrze?
– Nie może być lepiej.