175253.fb2
Przyciskając słuchawkę ramieniem do ucha, Fletcher Coal wcisnął kolejny guzik w aparacie telefonicznym na biurku w Gabinecie Owalnym. Trzy linie były zajęte, o czym świadczyły mrugające światełka. Coal przechadzał się przed biurkiem i słuchał rozmówcy, kartkując jednocześnie dwustronicowy raport Hortona z Departamentu Sprawiedliwości. Nie zwracał uwagi na prezydenta, który stał w rozkroku pod oknem, trzymając w dłoniach obciśniętych sportowymi rękawiczkami kij do golfa. W skupieniu celował żółtą piłeczką do oddalonego o dziesięć stóp mosiężnego kubka, zastępującego dołek. Coal warknął coś do słuchawki. Prezydent nie dosłyszał jego słów. Skoncentrował się i lekko uderzył piłeczkę, która potoczyła się wprost do leżącego na boku kubka, po czym odbiwszy się od dna, wypadła i poturlała o trzy stopy w bok. Prezydent – w samych skarpetkach – przesunął się o kilka cali do następnej piłeczki, na którą chuchnął z góry. Tym razem piłeczka była pomarańczowa. Uderzył w nią leciuteńko i patrzył z satysfakcją, jak wpada wprost do kubka. Osiem trafień z rzędu! W sumie dwadzieścia siedem na trzydzieści!
– Dzwonił prezes Runyan – oświadczył Coal, trzaskając słuchawką. – Jest wstrząśnięty. Chciałby się spotkać z panem dziś po południu.
– Niech się wypcha.
– Kazałem mu przyjść jutro o dziesiątej. O wpół do jedenastej rozpoczyna się posiedzenie gabinetu, a o wpół do dwunastej Rady Bezpieczeństwa Narodowego.
Nie podnosząc głowy, prezydent ścisnął kij i wbił wzrok w następną piłkę.
– O niczym innym nie marzę! Co z sondażami? – Wziął ostrożny zamach i śledził tor piłki.
– Właśnie rozmawiałem z Nellsonem. Od południa przeprowadził dwa badania opinii publicznej. Komputery nie opracowały jeszcze wyników, ale według niego procent ocen pozytywnych może wahać się od pięćdziesięciu dwóch do trzech.
Gracz podniósł na chwilę głowę i uśmiechnął się, po czym znów skupił uwagę na piłeczce.
– Ile mieliśmy w zeszłym tygodniu?
– Czterdzieści cztery. Wszystko dzięki swetrowi i sportowej koszulce. Tak jak przewidywałem.
– Myślałem, że czterdzieści pięć – stwierdził prezydent, uderzając tym razem w żółtą piłeczkę i patrząc, jak wpada do kubka.
– Ma pan rację. Czterdzieści pięć.
– To nasz najlepszy wynik od…
– Od jedenastu miesięcy. Nie przekroczyliśmy pięćdziesięciu procent od porwania samolotu w listopadzie zeszłego roku. To cudowny kryzys, szefie. Ludzie są wstrząśnięci, ale wielu odetchnęło z ulgą na wiadomość o śmierci Rosenberga. Pana postawa nie budzi zastrzeżeń. Nie mogło być lepiej. – Coal wcisnął mrugający guzik i podniósł słuchawkę. Po chwili bez słowa rzucił ją na widełki. Poprawił krawat i zapiął marynarkę. – Wpół do szóstej, szefie. Voyles i Gminski czekają.
Prezydent uderzył w piłeczkę i patrzył, jak się toczy. Minęła kubek o cal, prezydent skrzywił się.
– Niech czekają. Zorganizuj konferencję prasową na dziewiątą rano. Zabiorę ze sobą Voylesa, ale nie pozwolę mu gadać. Każę mu stanąć z tyłu. Podam kilka szczegółów i odpowiem na parę pytań. Sieci telewizyjne puszczą to chyba na żywo, jak sądzisz?
– Oczywiście. Świetny pomysł. Zajmę się wszystkim.
Prezydent zdjął rękawiczki i rzucił je w kąt.
– Wprowadź ich.
Ostrożnie oparł kij o ścianę i wsunął stopy w miękkie mokasyny od Bally’ego. Zgodnie z codziennym rytuałem zdążył przebrać się już sześć razy od śniadania i teraz miał na sobie dwurzędowy garnitur w kratę, do którego dobrał czerwono-granatowy krawat w groszki. Strój biurowy. Marynarka wisiała na wieszaku pod drzwiami. Usiadł za biurkiem i z nienawiścią rzucił okiem na rozłożone na blacie papiery. Po wejściu Voylesa i Gminskiego kiwnął głową, lecz nie wstał i nie podał im ręki. Tamci usiedli przed biurkiem, a Coal stanął jak zwykle pod oknem, niczym wartownik gotowy do strzału. Prezydent ścisnął nasadę nosa, jakby cierpiał na migrenę wywołaną stresem.
– Mieliśmy ciężki dzień, panie prezydencie – zaczął Gminski, chcąc przełamać lody.
Voyles wyglądał przez okno. Coal kiwnął głową, a prezydent stwierdził:
– Owszem. Bardzo ciężki i długi dzień, Bob. Czeka mnie jeszcze obiad z Etiopczykami, więc nie przedłużajmy sprawy. Zacznijmy od ciebie, Bob. Kto ich zabił?
– Nie wiem, panie prezydencie. Ale mogę zapewnić, że agencja nie miała z tym nic wspólnego.
– Jesteś gotów przysiąc, Bob? – spytał niemal nabożnie.
– Przysięgam. Klnę się na grób mojej matki. – Gminski podniósł prawą dłoń.
Coal pokiwał z zadowoleniem głową, udając, że mu wierzy. Sprawiał wrażenie człowieka, od którego zależą losy świata.
Prezydent spojrzał gniewnie na Voylesa, którego potężna postać wypełniała fotel. Dyrektor nie zdjął nawet obszernego prochowca. Żuł gumę i rzucał głowie państwa szydercze spojrzenia.
– Raporty? Balistyka i sekcja zwłok? – spytał prezydent.
– Mam je – odparł krótko Voyles, otwierając teczkę.
– Nie będę ich teraz czytał. Proszę je streścić.
– Użyto pistoletu małego kalibru, prawdopodobnie dwudziestkidwójki. Jak wskazują oparzenia od prochu, do Rosenberga i jego pielęgniarza strzelano z bardzo bliska. Jeśli chodzi o Fergusona, trudno powiedzieć, z jakiej odległości oddano strzały, w każdym razie nie większej niż dwanaście cali. Każdy z zabitych dostał po trzy kule w głowę. Z Rosenberga wyjęto dwie, trzecią znaleziono w poduszce. Wygląda na to, że sędzia i pielęgniarz spali, gdy morderca do nich strzelał. Pociski są jednakowe, wystrzelono je z tego samego pistoletu i zrobiła to bez wątpienia jedna osoba. Pełne raporty z sekcji zwłok są na ukończeniu, ale nie spodziewam się żadnych rewelacji. Przyczyny śmierci są całkiem oczywiste.
– Odciski palców?
– Żadnych. Wciąż szukamy, ale robota była bardzo czysta. Zdaje się, że sprawca niczego po sobie nie zostawił oprócz kul i trupów.
– Jak się dostał do domu?
– Nie ma śladów włamania. O czwartej, po powrocie sędziego, Ferguson sprawdził posiadłość zgodnie z procedurą. Dwie godziny później sporządził pisemny raport, w którym stwierdza, że przeszukał całą górę, czyli dwie sypialnie, łazienkę i trzy garderoby, oraz cały dół. Oczywiście niczego nie znalazł. Potem sprawdził wszystkie okna i drzwi. Zgodnie z poleceniami Rosenberga nasi agenci byli na zewnątrz. Według nich Ferguson przeszukiwał dom przez jakieś trzy do czterech minut. Podejrzewam, że morderca czekał w ukryciu na powrót sędziego, a Ferguson po prostu go nie znalazł.
– Dlaczego? – wtrącił uparty Coal.
Przekrwione oczy Voylesa zwrócone były ku prezydentowi. Dyrektor całkowicie ignorował totumfackiego głowy państwa.
– Mamy do czynienia z wielce utalentowanym przestępcą, który zabił sędziego Sądu Najwyższego, może nawet dwóch, nie zostawiając po sobie żadnych śladów. Według mnie jest to profesjonalny morderca. Włamanie nie stanowiło dla niego problemu. Podobnie jak ukrycie się podczas pobieżnej inspekcji Fergusona. Człowiek ten jest zapewne bardzo cierpliwy. Nie ryzykowałby włamania do domu podczas obecności mieszkańców i gliniarzy na ulicy. Wydaje mi się, że dostał się na teren posiadłości po południu i po prostu czekał… Być może w garderobie na górze albo na strychu. Pod składaną drabinką prowadzącą na strych znaleźliśmy dwa skrawki izolacji termicznej, co oznacza, że ktoś chodził po strychu.
– W zasadzie nie jest istotne, gdzie się ukrył – stwierdził prezydent. – Liczy się to, że go nie znaleziono.
– Zgadza się. Nie zezwolono nam na przeszukiwanie domu, pojmuje pan?
– Wiem tylko, że Rosenberg nie żyje. A co z Jensenem?
– Również nie żyje. Ma złamany kark poprzez zawęźlenie kawałkiem żółtej nylonowej linki, jaką można kupić w każdym sklepie przemysłowym. Patolodzy sądzą, że umarł nie na skutek pęknięcia kręgów szyjnych, lecz przez zadławienie, którego przyczyną było zaciśnięcie linki. Brak odcisków palców. Żadnych świadków. Obawiam się, że charakter miejsca, w którym znaleziono ciało, nie będzie sprzyjał współpracy ze świadkami, jeśli w ogóle ich znajdziemy. Śmierć nastąpiła około wpół do pierwszej w nocy. Obydwa morderstwa dzielą dwie godziny.
– O której Jensen wyszedł z domu? – zapytał prezydent.
– Nie wiemy. Proszę pamiętać, że kazano nam pilnować go z parkingu. O szóstej po południu eskortowaliśmy go z pracy, potem nasi ludzie obserwowali kamienicę przez siedem godzin, dopóki nie nadeszła wiadomość o śmierci sędziego. Agenci stosowali się do poleceń Jensena. Czmychnął z domu w samochodzie przyjaciela. Znaleźliśmy auto w odległości dwóch przecznic od kina.
Coal postąpił dwa kroki w stronę biurka, trzymając ręce splecione z tyłu.
– Dyrektorze, czy według pańskiej opinii obu morderstw dokonał jeden zabójca?
– Skąd mam, do diabła, wiedzieć?! Ciała jeszcze nie ostygły. Potrzebujemy czasu. Na razie nie mamy jeszcze żadnego materiału dowodowego. Żadnych świadków, odcisków palców, kapusiów… Złożenie wszystkiego do kupy zajmie nam parę dni. Nie wykluczam, że dokonał tego jeden człowiek, ale jeszcze za wcześnie na wyciąganie wniosków.
– A co podpowiada panu nos? – spytał prezydent.
Voyles milczał przez chwilę, wpatrując się w okno.
– Jeśli zrobił to jeden facet, to mamy do czynienia z supermanem. Prawdopodobnie było ich jednak dwóch albo trzech i mieli pomoc z zewnątrz. Ktoś dostarczył im wielu informacji.
– Na przykład jakich?
– No, choćby takich, jak często Jensen chodzi do kina, w którym rzędzie zwykle siada, o której godzinie rozpoczyna oglądanie, czy jest sam, czy może z kimś się spotyka. Biuro nie ma takich informacji. Jeśli chodzi o Rosenberga, to ktoś musiał wiedzieć, że w jego domu nie ma systemu alarmowego, że nasi chłopcy siedzą na dworze, że Ferguson przychodził na dziesiątą i schodził z posterunku o szóstej i że siedział z tyłu domu, że…
– O tym Biuro było poinformowane – przerwał mu prezydent.
– Oczywiście. Ale mogę pana zapewnić, że nie dzieliliśmy się z nikim tą wiedzą.
Prezydent rzucił szybkie, porozumiewawcze spojrzenie w stronę Coala, który w zamyśleniu tarł brodę.
Voyles zmienił pozycję w fotelu, unosząc nieco swój szeroki zad, a potem uśmiechnął się do Gminskiego, jakby chciał powiedzieć: “Pograjmy z nimi w te klocki”.
– Sugeruje pan istnienie spisku – stwierdził dosyć inteligentnie Coal, marszcząc brwi.
– Niczego, do cholery, nie sugeruję. Oznajmiam panu, panie Coal, i panu, panie prezydencie, że wedle naszej wiedzy istniał spisek, którego celem było zabicie sędziów. W spisek musiało być zaangażowanych wiele osób. Morderca był jeden albo dwóch, ale pomagało im kilku ludzi z zewnątrz. Wskazuje na to szybkość, dobra organizacja i sposób, w jaki wykonano robotę.
Coal wyglądał na zadowolonego. Wyprostował się i ponownie założył ręce z tyłu.
– Kim są w takim razie owi spiskowcy? – spytał prezydent. – Kogo pan podejrzewa?
Voyles wziął głęboki oddech i usadowił się wygodniej w fotelu. Zamknął teczkę i odstawił ją na podłogę.
– W tej chwili podejrzewamy jedynie kilka osób. Zaznaczam, że należy utrzymać to w tajemnicy.
– Wiemy, że sprawa jest poufna – warknął Coal. – Znajduje się pan w Gabinecie Owalnym, dyrektorze.
– Wiem, gdzie się znajduję, bywałem tu wcześniej. Mówiąc szczerze, panie Coal, byłem tu już wtedy, kiedy pan nosił jeszcze pieluchy. Stąd wiem o istnieniu przecieków.
– Które swego czasu zdarzały się również w Biurze – odparował Coal.
– Sprawa jest poufna, Denton. Ma pan na to moje słowo – zażegnał kłótnię prezydent.
– Jak wszyscy wiemy – ciągnął Voyles – Sąd Najwyższy rozpoczął sesję w poniedziałek. Od kilku dni w mieście odbywały się demonstracje. Przez ostatnie dwa tygodnie wzmogliśmy kontrolę organizacji podziemnych. Wiemy, że w dystrykcie Kolumbii od tygodnia przebywało co najmniej jedenastu członków Armii Podziemia. Paru zatrzymaliśmy dzisiaj i po przesłuchaniu wypuściliśmy bez stawiania zarzutów. Zdajemy sobie sprawę, że ludzie ci mają odpowiednie siły i środki, a także motywy, by uderzyć w sędziów. W tej chwili są na czele listy podejrzanych. Nie wykluczam jednak, że jutro wszystko może się zmienić.
Na Coalu nie zrobiło to wrażenia. Armię Podziemia podejrzewali wszyscy.
– Słyszałem o nich – odezwał się dosyć głupio prezydent.
– Doprawdy? To znaczy, że stają się popularni. Według nas są odpowiedzialni za zamach na pewnego sędziego z Teksasu. Nie możemy im jednak tego udowodnić. Ich specjalnością jest podkładanie bomb. Podejrzewamy, że w całym kraju podłożyli ich co najmniej sto: pod kliniki ginekologiczne, biura ACLU, kina porno i kluby dla gejów. Są to ludzie, którzy z zasady nienawidzili Rosenberga i Jensena.
– A inni podejrzani? – spytał Coal.
– Od dwóch lat mamy na oku aryjską grupę o nazwie Ruch Oporu Białych. Działają w Idaho i Oregonie. W zeszłym tygodniu ich przywódca przemawiał w Wirginii Zachodniej i przez kilka dni kręcił się w okolicy Waszyngtonu. W poniedziałek rozpoznano go w tłumie demonstrantów przed Sądem Najwyższym. Na jutro zaplanowaliśmy przesłuchanie tego człowieka.
– Czy ci ludzie to profesjonalni mordercy? – zapytał Coal.
– Nie reklamują się, pojmuje pan? Wątpię, żeby wspomniane przeze mnie grupy same dokonały morderstw. Mogły jednak wynająć zabójców i zadbać o zaplecze.
– Więc kim są zabójcy? – drążył prezydent.
– Mówiąc szczerze, mogą na zawsze pozostać nieznani.
Prezydent wstał, by rozprostować nogi. Kolejny ciężki dzień w pracy. Uśmiechnął się do Voylesa.
– Ma pan przed sobą trudne zadanie – odezwał się głosem dobrego wujaszka, pełnym ciepła i zrozumienia. – Nie zazdroszczę panu. Jeśli łaska, chciałbym codziennie o piątej po południu, przez siedem dni w tygodniu, dostawać dwustronicowy, pisany z podwójną spacją na maszynie, na papierze o znormalizowanych wymiarach, raport, informujący mnie o postępach śledztwa. Jeśli nastąpi jakiś przełom, spodziewam się, że da mi pan znać natychmiast.
Voyles kiwnął głową, lecz nie odezwał się.
– Rano o dziewiątej mam konferencję prasową. Liczę na pańską obecność.
Voyles ponownie kiwnął głową. Mijały sekundy i nikt się nie odzywał. W końcu Voyles podniósł się hałaśliwie z fotela i zawiązał pasek płaszcza.
– No cóż, na mnie już czas. A na pana czekają Etiopczycy.
Raporty balistyczne i wstępne ustalenia sekcji zwłok podał Coalowi. Wiedział, że prezydent nigdy ich nie przeczyta.
– Panowie, dziękuję za przybycie – pożegnał ciepło swych gości przywódca państwa. Coal zamknął za nimi drzwi, a prezydent chwycił kij do golfa. – Nie zapraszałem żadnych Etiopczyków – oznajmił, wbijając wzrok w żółtą piłeczkę na dywanie.
– Wiem. Wysłałem już do nich pańskie przeprosiny. Przeżywamy wielki kryzys, panie prezydencie, i naród oczekuje od pana wytężonej pracy w swoim gabinecie, w otoczeniu doradców.
Prezydent uderzył i piłeczka potoczyła się wprost do kubka.
– Chcę porozmawiać z Hortonem. Nominacje muszą być trafione w dziesiątkę – oświadczył.
– Na jego liście jest dziesięć osób. Według mnie niezłych.
– Chcę, żeby byli to młodzi, konserwatywni biali, przeciwnicy aborcji, pornografii, pedałów, nadzoru nad posiadaniem broni, parytetów rasowych i tym podobnych gówien. – Tym razem nie trafił do kubka. – Chcę mieć sędziów, którzy nienawidzą narkomanów i przestępców i mają entuzjastyczny stosunek do kary śmierci. Zrozumiano?
Coal był już przy telefonie, wystukiwał numery i kiwał głową w stronę szefa. Sam wybierze kandydatów, a potem przekona do nich prezydenta.
K.O. Lewis siedział z dyrektorem z tyłu dobrze wygłuszonej limuzyny, wjeżdżającej sprzed Białego Domu wprost w ruchliwą o tej porze aleję. Voyles milczał, bo nie miał nic do powiedzenia. Prasa obeszła się z nim brutalnie, mimo że nie upłynęła jeszcze doba od tragedii. Nad głową dyrektora zaczynały krążyć sępy. Trzy podkomisje Kongresu oznajmiły już, że przeprowadzą niezależne śledztwo i rozpoczną przesłuchania winnych zaniedbań. A ciała jeszcze nie ostygły. Politycy całkiem oszaleli, walcząc ze sobą o miejsce w świetle kamer. Prześcigali się w składaniu pełnych oburzenia oświadczeń. Senator Larkin z Ohio nienawidził Voylesa, który rewanżował mu się tym samym, dlatego senator zwołał konferencję prasową, na której oznajmił, że jego podkomisja natychmiast zbada sposób ochrony przez FBI dwóch zamordowanych sędziów. Larkin miał jednak przyjaciółkę – i to w dość młodym wieku – a FBI dysponowało pewnymi zdjęciami, dlatego Voyles był przekonany, że śledztwo podkomisji przeciągnie się w nieskończoność.
– Jak tam prezydent? – spytał w końcu Lewis.
– Który?
– Nie chodzi mi o Coala. Ten drugi…
– Świetnie. Po prostu znakomicie. Choć serce rozdziera mu ból po stracie Rosenberga.
Jechali w milczeniu w kierunku Budynku Hoovera. Zapowiadała się długa noc.
– Mamy nowego podejrzanego – odezwał się po jakimś czasie Lewis.
– Zamieniam się w słuch.
– Facet nazywa się Nelson Muncie.
– Nie słyszałem o takim. – Voyles pokręcił głową.
– Ja też nie. To długa historia.
– Podaj mi krótszą wersję.
– Muncie jest bardzo bogatym przemysłowcem z Florydy. Szesnaście lat temu jego siostrzenica została zgwałcona i zamordowana przez obywatela pochodzenia afroamerykańskiego, nazwiskiem Buck Tyrone. Dziewczynka miała dwanaście lat. Gwałt i morderstwo miały niesłychanie brutalny przebieg. Oszczędzę ci szczegółów. Muncie nie ma własnych dzieci i całą swą nie zaspokojoną rodzicielską miłość przelał na siostrzenicę. Proces Tyrone’a odbył się w Orlando. Skazano go na karę śmierci. Facet był dobrze strzeżony, bo pojawiły się groźby. Jacyś żydowscy prawnicy z dużej firmy adwokackiej w Nowym Jorku składali wszystkie możliwe apelacje i w roku 1984 sprawa trafiła do Sądu Najwyższego. Dalej, jak się domyślasz, wszystko potoczyło się według znanego schematu: Rosenberg zakochał się w Tyronie i wysmażył orzeczenie powołując się na absurdalną Piątą Poprawkę, zakazującą wykorzystywania w postępowaniu karnym oskarżeń składanych przeciwko sobie, co wyłączyło ze sprawy zeznanie tego śmiecia, złożone tydzień po aresztowaniu, ośmiostronicowe przyznanie się do winy, które Tyrone napisał własną ręką. W ten sposób sprawa upadła. Oddalono ją pięcioma głosami do czterech, a Rosenberg był autorem pokrętnego uzasadnienia. Była to jedna z najbardziej kontrowersyjnych decyzji Sądu. Tyrone wyszedł na wolność. Dwa lata później zniknął, i od tamtej pory nikt go nie widział. Jeśli wierzyć pogłoskom, Muncie sporo zapłacił za wykastrowanie, okaleczenie i rzucenie Tyrone’a na pożarcie rekinom. Ale to tylko plotki, jak twierdzą władze na Florydzie. Potem, w roku 1989, główny obrońca Tyrone’a, niejaki Kapłan, został zastrzelony przed swoim domem na Manhattanie. Zbieg okoliczności, prawda?
– Kto ci dał cynk?
– Dwie godziny temu dzwonili do mnie z Florydy. Są przekonani, że Muncie zapłacił kupę pieniędzy za zabicie Tyrone’a i jego adwokata. Nie mogą mu jednak niczego udowodnić. Mają co prawda nie zidentyfikowanego, niezbyt chętnego do współpracy kapusia, który twierdzi, że zna Munciego, i od czasu do czasu podrzuca na niego jakiś drobiazg. Teraz kapuś dał znać, że Muncie od dawna nosił się z zamiarem zabicia Rosenberga. Wszyscy uważają, że trochę mu odbiło po stracie siostrzenicy.
– Ile ma pieniędzy?
– Dosyć. Miliony. Dokładnie nie wie tego nikt. Muncie kryje się ze wszystkim. Floryda jest przekonana, że miał motyw.
– Musimy to sprawdzić. Wygląda obiecująco.
– Zabiorę się do tego jeszcze dzisiaj. Jesteś pewny, że chcesz zatrudnić do tej sprawy trzystu agentów?
Voyles zapalił cygaro i wypuścił dym przez szparę w oknie.
– Może nawet czterystu. Musimy dobrać się komuś do dupy, zanim prasa dobierze się do nas.
– Nie będzie łatwo. Nie mamy niczego oprócz naboi i linki. Ci faceci nie zostawili żadnych śladów.
Voyles zaciągnął się cygarem.
– Wiem. Czysta robota. Według mnie trochę za czysta…