175253.fb2
W czwartkowe południe sekretarka wniosła do parnej sali konferencyjnej, mieszczącej się na czwartym piętrze Budynku Hoovera, dużą poplamioną tłuszczem papierową torbę, pełną kanapek z plasterkami cebuli. Na środku kwadratowego pomieszczenia stał mahoniowy stół z dwudziestoma fotelami po bokach. Przy stole zasiedli wyżsi funkcjonariusze FBI z całego kraju. Wszyscy mieli rozluźnione krawaty i podwinięte rękawy. Wokół tandetnego, urzędowego żyrandola, wiszącego pięć stóp nad stołem, unosiła się chmura błękitnego dymu.
Przemawiał dyrektor Voyles. Zły i zmęczony, ssał czwarte już cygaro i przechadzał się z wolna przed ekranem zawieszonym u końca stołu. Słuchała go tylko połowa ludzi. Reszta zagłębiła się w lekturze raportów z sekcji zwłok, analiz laboratoryjnych nylonowej linki, doniesień o Nelsonie Munciem oraz kilku innych pośpiesznie sporządzonych dokumentów, których cała sterta leżała na środku stołu. Akta dochodzeniowe nie były na razie zbyt grube.
Agent specjalny Eric East, pracujący w Biurze dopiero od dziesięciu lat, ale cieszący się zasłużoną sławą błyskotliwego detektywa, słuchał słów dyrektora i jednocześnie studiował pilnie jeden z dokumentów. Przed sześcioma godzinami Voyles powierzył mu prowadzenie śledztwa. Resztę zespołu dobierano przez cały ranek, a konferencja z dyrektorem była spotkaniem organizacyjnym.
East słuchał, lecz nie dowiedział się niczego nowego. Śledztwo będzie ciągnęło się zapewne tygodniami, jeśli nie miesiącami. Jedynymi dowodami, jakimi dysponowało Biuro, były kule – w liczbie dziewięciu – linka i stalowy pręt. Sąsiedzi Rosenberga z Georgetown niczego nie widzieli. W kinie “Montrose” nie zauważono podejrzanych osobników. Brak odcisków palców. Brak włókien z ubrania. Słowem: nic! Trzeba mieć prawdziwy talent, by wykonać tak czystą robotę, a z drugiej strony bardzo, bardzo dużo pieniędzy, by talent ów wynająć. Voyles nie ukrywał, że odnalezienie zabójcy jest prawie niemożliwe. A zatem należy zająć się tymi, którzy go wynajęli.
– Przed sobą macie charakterystykę gościa nazwiskiem Nelson Muncie, milionera z Jacksonville na Florydzie – powiedział Voyles, nie wyjmując cygara z ust. – Muncie podobno groził Rosenbergowi. Władze Florydy są przekonane, że zapłacił kupę pieniędzy za zgładzenie faceta, który zgwałcił jego siostrzenicę, i prawnika, który bronił przestępcy. Wyczytacie to w charakterystyce Munciego. Dwóch naszych ludzi rozmawiało dziś rano z jego adwokatami, którzy przyjęli ich nadzwyczaj wrogo. Jak twierdzi jeden z prawników, Muncie wyjechał z kraju i oczywiście nie wiadomo, kiedy wróci. Oddelegowałem dwudziestu agentów, żeby go wytropili.
Cygaro zgasło i Voyles zapalił je ponownie, patrząc jednocześnie na jeden z dokumentów leżących na stole.
– Rzućcie okiem na teczkę numer cztery. Znajdziecie w niej akta grupy o nazwie Ruch Oporu Białych. Jest to niewielka bojówka, w której skład wchodzą byli komandosi. Obserwujemy ich od trzech lat. Przeczytajcie to, choć nie kryję, że są słabymi podejrzanymi. Podkładają ładunki zapalające i bawią się w palenie krzyży. Są niezbyt finezyjni. I co najważniejsze: nie mają forsy. Według mnie nie stać ich na wynajęcie tak przebiegłego mordercy. Mimo to oddelegowałem do nich dwudziestu ludzi.
East rozwinął z folii olbrzymią kanapkę, powąchał i odłożył na bok. Cebula była już zimna. Odechciało mu się jeść. Słuchał i robił notatki. Na szóstym miejscu listy podejrzanych znajdowało się nazwisko Clintona Lane’a – psychopaty, który wypowiedział wojnę homoseksualistom. Lane miał syna jedynaka, który swego czasu wyniósł się z rodzinnej farmy w Iowa do San Francisco, gdzie nie musiał ukrywać swych gejowskich upodobań. Nie nacieszył się jednak wolnością, bo jakiś czas potem umarł na AIDS. Tata Lane załamał się i podpalił biura Koalicji Gejów w Des Moines. Został ujęty i skazany na cztery lata, ale w 1989 roku uciekł z więzienia i jakby zapadł się pod ziemię. Podobno zajął się przemytem kokainy na dużą skalę i zarobił na tym miliony. Pieniądze przeznaczył na prowadzenie prywatnej wojny przeciwko gejom i lesbijkom. FBI od pięciu lat usiłowało go schwytać, ale Lane siedział w Meksyku i stamtąd kierował robotą. Latami zasypywał Kongres, Sąd Najwyższy i Kancelarię Prezydenta pełnymi nienawiści listami. Voyles nie brał go poważnie pod uwagę w tej sprawie. Według niego Lane był zdrowo porąbany i niezdolny do przeprowadzenia tak skomplikowanej akcji, jednak należało go sprawdzić. Do Lane’a oddelegował sześciu agentów.
Lista podejrzanych obejmowała dziesięć pozycji. Do każdej grupy lub pojedynczego nazwiska oddelegowano od sześciu do dwudziestu najlepszych agentów specjalnych FBI. Na czele brygad śledczych stali szefowie, którzy dwa razy dziennie mieli meldować Eastowi o postępach w pracy. Z kolei East rano i po południu miał składać raporty dyrektorowi. W sumie ponad stu agentów skierowano do różnych miast i na prowincję w poszukiwaniu śladów.
Voyles nakazał zachowanie absolutnej tajemnicy służbowej. Media pójdą tropem FBI jak sfora psów gończych, dlatego śledztwo musi mieć całkowicie poufny charakter. Prasą zajmie się sam dyrektor, który jak zwykle nie będzie miał zbyt wiele do powiedzenia.
Voyles usiadł. Głos zabrał K.O. Lewis i wygłosił nudną przemowę o pogrzebach, bezpieczeństwie i prośbie prezesa Runyana o umożliwienie przedstawicielom Sądu udziału w śledztwie.
Eric East pił zimną kawę i wpatrywał się w listę.
Przez trzydzieści cztery lata sprawowania urzędu w Sądzie Najwyższym Abraham Rosenberg sporządził nie mniej niż tysiąc dwieście orzeczeń wraz z uzasadnieniami. Naukowcy badający prawo konstytucyjne podziwiali go za pracowitość i rzetelność. Sędzia dosyć niechętnie zabierał się do nudnych spraw antymonopolowych czy apelacji podatkowych, lecz jeśli w jakiejś rozpatrywanej przez Najwyższy Trybunał kwestii pojawił się choćby cień wątpliwości, Rosenberg rzucał się w wir pracy. Pisał orzeczenia większości, wnioski o podtrzymanie orzeczeń większości, wnioski o podtrzymanie głosów sprzeciwu i przede wszystkim same uzasadnienia swych licznych vota separata. Często był jedynym członkiem dziewięcioosobowego składu orzekającego prezentującym odmienne zdanie. Przez trzydzieści cztery lata zabierał głos i wyrażał swoją opinię w niemal każdej kontrowersyjnej sprawie. Uwielbiali go zarówno naukowi badacze prawa, jaki i ci, którzy z racji zawodu zajmowali się jego komentowaniem. Na temat sędziego i jego działalności publikowano książki, eseje i szkice krytyczne. Darby znalazła pięć tomów w twardej oprawie kompilacji orzeczeń Rosenberga, w których każde uzasadnienie zaopatrzone było w redaktorskie noty i odnośniki. Jedna z ksiąg zawierała same wspaniałe głosy sprzeciwu.
Darby nie poszła w czwartek na zajęcia i spędziła cały dzień w czytelni. Na podłodze obok stołu leżały porządnie ułożone wydruki komputerowe. Wszystkie książki Rosenberga były otwarte, interesujące ją stronice pozaznaczane, a całość poukładana grzbietami na dół w jednej stercie.
Morderstw dokonano nie bez powodu. W wypadku Rosenberga wystarczającym motywem mogła być chęć zemsty. Lecz jeśli do równania dodało się Jensena, motyw zemsty i nienawiści tracił sens. Oczywiście Jensen dał się niektórym we znaki, lecz jego działalność nie wzbudzała takich namiętności jak choćby to, co robił Yount czy nawet Manning.
Darby nie znalazła żadnych opracowań krytycznych pism sędziego Glenna Jensena. Przez sześć lat sprawowania urzędu sporządził jedynie dwadzieścia osiem orzeczeń większości, co pod względem ilościowym stawiało go na ostatnim miejscu wśród dziewiątki sprawiedliwych. Napisał także kilka głosów sprzeciwu i podpisał się pod paroma wnioskami o podtrzymanie orzeczeń, lecz, ogólnie rzecz biorąc, nie przepracowywał się nad miarę. Jego pisma sprawiały na ogół wrażenie bezładnych, żałosnych wypocin aplikanta.
Mimo to Darby pilnie studiowała orzeczenia Jensena, który niemal co roku radykalnie zmieniał poglądy. Najmłodszy sędzia był dosyć konsekwentny w obronie praw oskarżonych w sprawach kryminalnych, lecz często zdarzało mu się odchodzić od swego stanowiska, co z pewnością musiało zdumiewać badaczy prawa. Na siedem rozpatrywanych przez Sąd spraw mniejszości rdzennych Amerykanów w pięciu wypadkach wziął stronę Indian. Trzy napisane przez niego orzeczenia większości dotyczyły ochrony środowiska. I był nad wyraz konsekwentny w popieraniu bojowników o mniejsze podatki.
Nigdzie jednak nie znalazła najmniejszego śladu wskazującego na motyw zbrodni. Jensen zbyt często zmieniał zdanie, by traktować go poważnie. W porównaniu z pozostałą ósemką był nieszkodliwy.
Dopiła kolejny kubek ciepłej kawy i odłożyła na chwilę notatki o Jensenie. Schowała zegarek do szuflady. Nie miała pojęcia, która jest godzina. Callahan wytrzeźwiał i zaprosił ją na późny obiad w restauracji Mr. B’s w Dzielnicy Francuskiej. Musi do niego zadzwonić.
Dick Mabry – pełniący w Białym Domu funkcję autora przemówień i urzędowego czarodzieja słów – siedział na krześle obok biurka i przyglądał się, jak Fletcher Coal i prezydent czytają trzecią wersję mowy pogrzebowej. Coal odrzucił dwie pierwsze propozycje, a Mabry wciąż nie wiedział, o co im właściwie chodzi. Coal mówił jedno, a prezydent chciał czegoś innego. Wcześniej szef gabinetu w ogóle zrezygnował z mowy, ponieważ – jak twierdził – nie weźmie udziału w pogrzebie Jensena. Potem zadzwonił sam prezydent i poprosił go o przygotowanie kilku słów, bo Glenn należał do jego przyjaciół i chociaż był pedałem, zawsze można było na nim polegać.
Mabry wiedział, że Jensen nie przyjaźnił się z prezydentem. Był natomiast ofiarą głośnego morderstwa; człowiekiem, którego pogrzeb ściągnie uwagę całego narodu.
Wreszcie po raz drugi zadzwonił Coal i poinformował go, że nie jest pewny, czy prezydent pojedzie na pogrzeb. Jednocześnie zlecił mu napisanie mowy na wszelki wypadek. Biuro Mabry’ego mieściło się w budynku starej kancelarii, tuż obok Białego Domu. Pracujący tam ludzie robili w ciągu dnia zakłady o to, czy prezydent weźmie udział w pogrzebie osoby o odmiennej orientacji seksualnej. Stawiano trzy do jednego, że nie weźmie.
– Poprawiłeś się, Dick – rzucił Coal, składając kartkę.
– Mnie się też podoba – dodał prezydent.
Mabry już wcześniej zauważył, że głowa państwa czeka na opinię Coala, zanim wyrazi swój podziw lub dezaprobatę.
– Mogę spróbować jeszcze raz – zaproponował Mabry wstając.
– Nie, wystarczy – stwierdził stanowczo Coal. – W tym tekście jest to, czego nam trzeba… ta głębia… Podoba mi się.
Odprowadził Mabry’ego do drzwi i zamknął je starannie.
– Co o tym myślisz? – spytał prezydent.
– Odwołajmy to. Mam złe przeczucia. Co prawda zyskalibyśmy dodatkową reklamę, ale nie wolno nam zapominać, że musiałby pan wygłosić swoją przepiękną mowę nad ciałem człowieka zamordowanego w kinie porno dla pedałów. Zbyt ryzykowne.
– Taaak. Uważam, że masz…
– To nasz kryzys, szefie. Mamy coraz większe poparcie w społeczeństwie i nie chciałbym tego zaprzepaścić.
– Powinniśmy jednak kogoś wysłać.
– Oczywiście. Co sądzi pan o wiceprezydencie?
– Gdzie on jest?
– Dziś wieczorem wraca z Gwatemali. – Coal nagle uśmiechnął się w duchu. – Wie pan co, szefie? To idealna sprawa dla “Wicka”: pogrzeb pedała!
– Bomba! – zachichotał prezydent.
– Mamy jednak mały problem. – Coal spoważniał i zaczął przechadzać się przed biurkiem. – Uroczystości pogrzebowe Rosenberga. Przewidziano je na sobotę… Tylko osiem przecznic od Białego Domu.
– Prędzej mnie szlag trafi, niż tam pojadę!
– Wiem. Ale pańskiej nieobecności nie da się łatwo usprawiedliwić.
– Zgłoszę się do szpitala Waltera Reeda z zapaleniem korzonków. Kiedyś już to przećwiczyliśmy.
– Nie da rady, szefie. W przyszłym roku wybory. Musi pan trzymać się z daleka od szpitali.
– Do jasnej cholery, Fletcher! – Prezydent walnął pięścią w blat biurka i wstał. – Nie pójdę na ten pogrzeb, bo umarłbym tam ze śmiechu. Dziewięćdziesiąt procent Amerykanów nienawidziło tego starego pryka. Pokochają mnie, jeśli zostanę w domu.
– Protokół, szefie. Trzeba działać dyplomatycznie. Jeśli nie weźmie pan udziału w pogrzebie, prasa żywcem obedrze pana ze skóry. Nie musi pan przemawiać. Wystarczy, że się pan rozluźni i spojrzy prawdziwie zasmuconym wzrokiem w obiektywy kamer. Nie zajmie nam to więcej niż godzinę.
Prezydent ujął kij do golfa i stanął nad pomarańczową piłeczką.
– W takim razie trzeba będzie pojechać również na pogrzeb Jensena – powiedział.
– Właśnie. Ale bez mowy pogrzebowej.
– Wiesz, widziałem go tylko dwa razy w życiu. – Uderzył piłeczkę.
– Wiem. Cichutko weźmiemy udział w obydwu uroczystościach. Nie będziemy nic mówić, a potem znikniemy.
– Chyba masz rację. – Znów uderzył.