175362.fb2 Romans Wszechczas?w - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 18

Romans Wszechczas?w - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 18

*

– Dosyć tego! – oświadczyłam kategorycznie po dwóch dniach wieczorem. – Siedzę cierpliwie na marginesie wydarzeń, jeżdżę, gdzie trzeba, pozwalam się karmić ochłapami informacji, a czas leci. Dłużej tego nie zniosę! Przyjmij do wiadomości, że żądam wyjaśnień i moim zdaniem nadeszła właśnie odpowiednia chwila.

Dwóch dni było mi potrzeba, żeby ochłonąć po przeżyciach, zakończonych wypychaniem samochodu tyłem z robót drogowych. Przede mną znów siedział wykwit cywilizacji i wydawało się absolutnie nie do wiary, że jest to ten sam człowiek, który dwie noce wcześniej kotłował się z topielcem na głębokiej wodzie. W równym stopniu nie pasowało do niego gnieżdżenie się w opuszczonej psiej budzie na plaży… Niemniej jednak zaistniało i jedno, i drugie i wreszcie musiał mi to wszystko wytłumaczyć.

– Myślałem, że już sama odgadłaś? – odparł z niewinnym zdziwieniem. – Uczestniczyłaś przecież w wyjaśnieniach przez cały czas…

Uczestniczyłam…! Jeżeli to się nazywa uczestnictwem… Mój udział w epilogu imprezy polegał na jeżdżeniu z Markiem w rozmaite miejsca, gdzie, na oko rzecz biorąc, składał towarzyskie wizyty osobnikom w cywilnych ubrankach, porozumiewając się z nimi za pomocą skrótów, przenośni, symbolów, gestów i spojrzeń. Jak dla mnie, jedynym rezultatem było cudowne rozmnożenie się tajemnic do wyjaśnienia.

Przyglądałam mu się wielce krytycznie i z nieskrywanym niesmakiem.

– Zanim co – powiedziałam złowieszczo – odpowiedz mi może na jedno, zasadnicze pytanie.

– Mianowicie?

– Mianowicie, kim ty, kochanie moje, właściwie jesteś? Zdziwił się tak, jakbym go na przykład spytała, dlaczego hoduje żyrafy.

– Ja?

– Nie, szach perski…

– Nikim szczególnym. Zupełnie zwyczajnym człowiekiem. Przeważnie dziennikarzem.

Pomyślałam, że nie trafię za nim, nie ma na niego siły…

– No dobrze – zgodziłam się z rezygnacją. – Niech ci będzie. To skąd w takim razie wiedziałeś wszystko to, co wiedziałeś?

– Nic nie wiedziałem, wszystkiego musiałem się domyślać.

– Słuchaj, jeżeli ja nie zwariuję z tobą, to będzie cud. Rozmawiaj ze mną jak człowiek, a nie takie jakieś nie wiadomo co. Co to było, to wszystko, i skąd się wzięło?! Ja mam w nosie domysły, ja chcę wreszcie wiedzieć!

– Co chcesz wiedzieć?

– Wszystko! Sama nie wiem, od czego zaczynać! Coś ty, na litość boską, wyprawiał z tą dziwa, po jakiego diabła pozwoliłeś się jej podrywać?! Co miało znaczyć to idiotyczne przedstawienie?!

Pomilczał chwilę z odrobiną zakłopotania.

– Musiałem ją obejrzeć – wyznał w końcu z czymś w rodzaju skruchy.

– Jak to, obejrzeć… Aż tak dokładnie?!

– No właśnie… Podejrzewałem, że ona to ona i musiałem się upewnić. Jeżeli ona, to powinna mieć bardzo charakterystyczne znamię, tak zwaną myszkę, w kształcie półksiężyca.

Omal mnie nie zatchnęło.

– Można wiedzieć, gdzie? – spytałam ze złowieszczą słodyczą.

– Nic takiego, na biodrze. No, prawie na biodrze. W lecie, na plaży, nie byłoby z tym problemów, ale nie mogłem czekać do lata.

Po dość długiej chwili uporałam się z odzyskiwaniem równowagi.

– A skąd ci się wzięły te osobliwe potrzeby? Nie oglądasz przecież wszystkich bab, jak leci?

– Wiesz co, może byśmy jednak zaczęli raczej od początku? To długa historia i taka trochę nietypowa. Wcale nie o nią mi chodziło, tylko o jej ojca…!

– Topielec…?

– Topielec. Przepadł mi dwadzieścia siedem lat temu i uparłem się go odnaleźć. Udało mi się dopiero teraz…

– Dwadzieścia siedem lat temu, byłeś przecież gówniarzem?!

– A owszem i to bardziej dosłownie, niż myślisz. Ale byłem wyjątkowo dorosły gówniarz. Pod koniec lata czterdziestego szóstego roku do spółki z jednym kumplem szukałem skarbów. W zamku. Był w czasie wojny na Dolnym Śląsku pewien szkop, ze starej, arystokratycznej rodziny, kolekcjoner dzieł sztuki, który po całej Europie rabował, co popadło, i zwoził do siebie…

– Baron von Dupcrsztangicl! – wyrwało mi się z ulgą, bo nareszcie zaczęłam dostrzegać jakieś skojarzenia.

– Niezupełnie tak się nazywał, ale nawet podobnie. Wiedziałem o tym jego kolekcjonerstwie, bo pod koniec wojny zatrudniałem się u niego w charakterze parobka od gnoju. W momencie klęski oczywiście uciekł, a całe zbiory gdzieś ukrył. Wszystko wskazywało na to, że w zamku, zakopał czy może zamurował. No i obaj z tym kumplem mieliśmy to znaleźć, legalnie, w porozumieniu z władzami, ale po cichu i dyskretnie, żeby nic powodować inwazji innych poszukiwaczy. Równocześnie z nami szukał też facet, który rzekomo był kustoszem jakiegoś muzeum i jeździł po kraju, odnajdując i oceniając poniemieckie dobra. Ten facet wydawał się dziwny, powęszyłem trochę dookoła niego i udało mi się wykryć, że już w czasie wojny pętał się przy panu baronie jako jego plenipotent czy coś w tym rodzaju. Podejrzana postać. Oczywiście on szukał oddzielnie, a my oddzielnie, ale w końcu spotkaliśmy się w tym samym zamku. I tam zrobił nam dowcip stulecia. Słuchałam z zapartym tchem.

– Ależ to szalenie romantyczna historia! – zauważyłam, kiedy zamilkł na chwilę.

– A tak, niezwykle romantyczna. Zaraz usłyszysz. To, co nastąpiło, biło wszelkie rekordy romantyzmu i nie zapomnę tej sceny do końca życia. Nie wiadomo było, gdzie szukać, trafiliśmy na jakiś dziwny mur, który nam do niczego nie pasował, takie coś, jakby zamurowany szyb. Studnia w ścianie. Z różnych przyczyn nie można się było do tego dobrać inaczej, jak od dołu, i kuliśmy na zmianę strop w ciasnym pomieszczeniu w podziemiach, w dodatku nie wprost, a skosem. Każdy pracował oddzielnie, bo na dwóch nie było miejsca, jeden nie wiedział, ile zrobił drugi, tylko po prostu właził tam i kontynuował robotę. Pan kustosz osiągnął podobne rezultaty jak my, też zwrócił uwagę na ów dziwny mur, też spodziewał się tam skarbu, ale pan kustosz lepiej od nas znał zamek. Wiedział, do czego służył szyb powyżej parteru. Przeraził się, że lada chwila znajdziemy mienie barona i zmącił nas. Czekaj, jak by ci to wytłumaczyć… Trzeba było kuć nad głową, w górę i skosem, żeby się przebić do tej dziwnej, zamurowanej części, parę metrów kamienia, w którym łatwo było zgubić kierunek. Ten łajdak to wykorzystał, wlazł tam w nocy i zmienił kierunek naszego kucia w ten sposób, żebyśmy ominęli ową część pod parterem i przebili się od razu wyżej. Wystarczyły mu trzy takie wizyty. Żaden z nas się nie zorientował, każdy myślał, że kontynuuje robotę drugiego. Rezultat był straszliwy…

Patrzyłam na niego z narastającą zgrozą.

– Przestań się śmiać, na litość boską, co jest śmiesznego w straszliwym rezultacie…?!!!

– Nie mogę! Teraz już na wspomnienie tego nie mogę się nie śmiać. Ale, przysięgam ci, że wtedy się nie śmiałem! Przekuliśmy się w końcu przez dół tego szybu, nie tam, gdzie mieliśmy zamiar, tylko trochę obok, i istny cud, że przypadkiem zdążyłem! Padło na mojego przyjaciela, to on, nie wiedząc, co go czeka, przekuł się na wylot i nastąpiła rzecz potworna. Mianowicie okazało się, że ów szyb to był, za przeproszeniem, staroświecki wychodek…,

– Co takiego'?! – spytałam, nie wierząc własnym uszom.

– Staroświecki wychodek, kiedyś tam, przed laty, zamurowany. Bardzo szczelnie zamurowany, bo to był bazalt, cały zamek z bazaltu. Na tego nieszczęsnego chłopaka poleciało wszystko, co się tam gromadziło przez stulecia, pod potężnym ciśnieniem. Przypadkiem przyszedłem tam wcześniej, niż powinienem, i uratowałem mu życie. Byłby się utopił, wyciągałem go nieprzytomnego, tego wszystkiego tam, w górze, było więcej niż miejsca na dole. Sama rozumiesz, że śmiać się zaczęliśmy dopiero znacznie później… On cały dzień przesiedział w potoczku, a ja latałem i szukałem dla niego ubrania. Dla siebie zresztą też. Ode mnie ludzie przestali się odsuwać już po trzech dniach, od niego dopiero po dwóch tygodniach. Włosy musiał ostrzyc na zero, nie do wiary, jak przesiąkł! Ubrania trzeba było wyrzucić z butami włącznie, ale nie mógł wyrzucić dokumentów, które miał w kieszeni. Same te dokumenty wystarczały do uperfumownia całej okolicy…

Potworny obraz oszołomił mnie tak, że zapomniałam, o co mi chodziło i czego się chciałam dowiadywać? Trwała niechęć do osobnika, który wywołał katastrofę, wydała mi się ze wszech miar zrozumiała.

– Nie dziwię się, że go szukałeś dwadzieścia siedem lat…

– To nie dlatego. Potem okazało się, że to był bandyta…

– Czekaj! A co on chciał przez to właściwie osiągnąć? Ten skarb tam był? Znalazł go?

– Przeciwnie, był zupełnie gdzie indziej. Jemu chodziło o to, żeby się nas pozbyć. Miał nadzieję, że jeden zginie w tym staroświeckim łajnie, a drugi zrezygnuje z poszukiwań, jeśli zaś nie, wykończy i drugiego. Skarbu w zamku nie było i dalej rzecz poszła dwoma torami…

– Ile razy prosiłam, żebyś nie przerywał wtedy, kiedy ja słucham z zapartym tchem!

– Zastanawiam się nad kolejnością, żeby nie pogmatwać. Najpierw wyjaśniło się, kim był naprawdę pseudo-kustosz. Zwyczajnym bandytą, mordercą, który bogacił się za wszelką cenę. Pracował dla Niemców, potem robił nieprawdopodobne kanty, kradł i rzucał podejrzenia na niewinnych ludzi. Przez niego jeden facet się powiesił… Nas, dzięki jego staraniom, posądzono o sprzeniewierzenie skarbu barona, mieliśmy mnóstwo kłopotów, aż wreszcie prawda o nim wyszła na jaw i wtedy musiał uciekać. Zanim to jednak nastąpiło, znalazł ów skarb. Okazało się, że baron ukrył go wcale nie w zamku, tylko w domku ogrodnika, głuchego staruszka, którego ten łajdak zabił. Zabrał wszystko, co znalazł, schował gdzie indziej i wiadomo było tylko, że nie zdążył ani wywieźć, ani zużytkować. Przepadł bez wieści i straciłem go z oczu…

– Dlaczego ty go szukałeś, a nic nasze władze?

– Władze też, oczywiście, ale po paru latach uwierzono w jego śmierć. Ja zaś byłem jedynym człowiekiem, który znał niektóre rzeczy ze zbiorów pana barona, i kiedy przed paroma laty zaczął się przemyt…

– Aaaaa…! -powiedziałam z głębokim zrozumieniem.

– Właśnie. Rzekomy kustosz miał córkę. W owych czasach było to pięcioletnie dziecko, które wielokrotnie widywałem chlapiące się w wodzie. Zapamiętałem tę jej myszkę. Któregoś dnia własny ojciec omal nie odciął jej palców drzwiczkami samochodu, byłem tego świadkiem. W momencie kiedy musiał zniknąć, dziecko leżało w szpitalu, zostawił je i zerwał z nim wszelki kontakt. Na widok tej dziewczyny na schodach od razu wiedziałem, że jest w niej coś znajomego. Jest uderzająco podobna do ojca, a jego twarz zapamiętałem na zawsze… Potem ten brydż… Nie wiem, czy zauważyłaś, że miała zniekształcone paznokcie… Byłem przekonany, że to jego córka, i musiałem się upewnić, bo istniała szansa, że przez córkę trafię do ojca.

– Jakim sposobem? Skoro zerwał z nią kontakt…?

– Nie byłem tego pewien. Za dużo tu widziałem dziwnych rzeczy. Nie wyszła za mąż, ale zmieniła nazwisko, posługiwała się nazwiskiem ojczyma…

– Ten tatuś-lekarz, do którego cię wykopywała, to kto?

– Właśnie ojczym. Obejrzałem go, oczywiście, ojciec mógł także zmienić nazwisko, przerobić sobie twarz, ale nie zmalał o pół metra. Taki dowcip odpada.

– Po to jeździłeś do Warszawy?

– Między innymi po to. Podejrzewałem, że coś się szykuje, domyśliłem się, że ona tu na kogoś czeka, i węch mi mówił, że na ojca.

– Nie rozumiem, skąd ci to mogło przyjść do głowy!

– To było dość wyraźnie widoczne. Przyjechała do Sopotu o dziwacznej porze roku, nic nie robi, nie chodzi na spacer, nie szuka towarzystwa, nie zawiera znajomości, nie ma nawet pokoju od strony morza, to niby co tu robi? Czeka. Przychodzi do niej facet, który przynosi wiadomość, że tatuś chciałby dostać od niej zdjęcia, i ten facet mi śmierdzi…

– Aaaa…! – powiedziałam znów i prędko zamilkłam, zdumiona niezwykłą przenikliwością własnej wyobraźni.

– Faceta poznałem. To jest taki jeden dziwny typ, który w czasach studenckich natrętnie interesował się obrazami w kościołach. Wypytywał studentów, jeżdżących na inwentaryzacje, gdzie można znaleźć coś starego i cennego, przy czym sam nigdy się w takich miejscach nie pokazywał…

Z oderwanych kawałków powoli zaczynał się wyłaniać obraz całości. Państwo Macicjakowie, przemyt dzieł sztuki, tajemniczy szef, skarby barona, brylanty Basicńki, wszystko układało się stopniowo na właściwych miejscach…

– Jednym słowem, całość gra. Babka odwala zdjęcia jednego dnia, w różnych miejscach na plaży, co oznacza, że w którymś z nich ma nastąpić spotkanie…

– Cóż ty jesteś taki genialny? – przerwałam podejrzliwie. – Dla mnie to nic nie oznacza. Dlaczego dla ciebie zaraz musi oznaczać?

– Nie musi, ale może. Biorę to pod uwagę i okazuje się, że słusznie. Ustaliła w ten sposób miejsce na cypelku pod wierzbą.

– Wiedziałeś, że to ma być tam?

– Oczywiście. To było jasne.

– Jak dla kogo! Podobizny kazała sobie robić, gdzie popadło! Jakim sposobem zgadłeś?

– Wszystkie były robione w jednym kierunku, naprowadzały wyraźnie na cypelek. Poza tym wcale nie musiałem zgadywać, sprawdziłem po prostu, co wysłała. Wystarczyło tam poczekać…

– Domyśliłeś się, że to będzie tatuś i że będzie nawiewał składakiem -mruknęłam jadowicie.

– Coś takiego było bardzo prawdopodobne. Gdyby moje przypuszczenia były słuszne, to grunt mu się zaczynał palić pod nogami. Dlatego na wszelki wypadek przygotowałem się, żeby ukraść łódź.

– No dobrze, a gdzie się podział włamywacz?

– Jaki włamywacz?

– Ten, co rąbnął brylanty. Sama widziałam jego ślady i nawet mam tu narysowane. Nie mógł to być tatuś, bo rozumiem, że przyjechał w ostatniej chwili, przedtem go nie było. A włamywacz tam latał. W ogóle rozumiem, że tatuś był szefem szajki, bardzo ładnie zorganizował sobie cały proceder, za pośrednictwem córki nadawał robotę…

– Za pośrednictwem tego twojego pana Palanowskiego też.

– Co?

– Pracowali przecież w tej samej instytucji…

– A… To już wczoraj wydedukowałam. Pracował też w MHZ, tyle że na wyższym stanowisku. Państwo Maciejakowie razem z kacykiem załatwiali resztę… Rozumiem, że trafili do niego po komodzie, nie państwo Maciejakowie oczywiście, tylko milicja. To on ją zabrał ze śmietnika, tak? Taki był łasy na te sto tysięcy złotych?

– Sto pięćdziesiąt. Chciał zrobić uprzejmość jednemu facetowi z dyplomacji, ukrywając zarazem swój związek z Maciejakami. Oni go zresztą rzeczywiście w ogóle nie znali, transakcję uzgodnili z nim drogą pośrednią. Mebel wyrzucili, wolno im, a on zamierzał tłumaczyć, że natknął się na tę komodę przypadkowo, rozpoznał, że to antyk, i zabrał.

– I naprawdę nikt nie wiedział, kim on jest?

– Naprawdę. Parę osób się domyślało, ale bardzo mgliście, nie sposób go było rozszyfrować. Mógł to być on, a mógł być i ktoś inny, kandydatów istniało kilku i komoda wreszcie przesądziła sprawę. Od stolarza trafiono do dyplomaty, od dyplomaty do tatusia-szefa, przy czym dzięki tobie poszło szybko.

– Beze mnie poszłoby wolniej?

– A jak to sobie wyobrażasz? Kto mógł stwierdzić od razu, że to na pewno ta sama? Oni wyrzucili na śmietnik dużo różnych rzeczy… Samo zabranie jej z wysypiska nie było zresztą żadnym dowodem i niczym mu nie groziło, tyle że skierowało na niego uwagę. Zidentyfikowało go niejako. Trochę to załatwił lekceważąco i beztrosko, ale mógł sobie na to pozwolić, bo wiedział, że zanim do niego dotrą, zdąży zniknąć. Zauważ, że siedział w handlu morskim i miał wpływ na terminy wyjścia statków w morze. Umówił się z mechanikiem, że postoi na redzie. W razie potrzeby coś tam będzie mu szwankowało i zacznie sprawdzać, dostatecznie długo, żeby składak zdążył dobić. Nie przewidział tylko, że w maszynach rzeczywiście coś nawali i statek spóźni się z wyjściem o pięć dni…

– To dlatego ona tam jeździła przez pięć wieczorów?

– Dlatego. On miał przyjechać zwyczajnie, w ostatniej chwili, pociągiem, tym wieczornym, bez bagażu, to znaczy walizkę zostawił w przedziale. Składak i jego torbę ona przez cały czas woziła w bagażniku samochodu. Ale już go pilnowali i w Gdyni milicja na niego czekała.

– Dlaczego w Gdyni?

– Pozorował konszachty z jednym facetem, który ma w Gdyni własny jacht. Przypuszczano, że spróbuje uciec tym jachtem.

– Znaczy, zabezpieczył się na wszystkie strony? Musiał chyba wiedzieć o tych brylantach Basieńki?

– No pewnie, że wiedział! Wiedział nawet, że przez pomyłkę zostawili je w domu. W zdenerwowaniu tyle o tym ględzili, że nietrudno było podsłuchać.

– Wiedział, jakie one są?

– W dużym stopniu. Sam im raił niektóre transakcje…

– Kantował ich!

– Jeszcze jak! Zawsze kantował swoich wspólników. Wiedział wszystko, to on poddał pomysł wymiany jednej albo dwóch osób na kogo innego, wiedział o tym zostawionym w szufladce kluczyku od skrytki, mógł działać na pewniaka. Zrobił sobie operacje plastyczną twarzy, sfałszował dokumenty, dla skarbu barona opłaciło mu się. Większość, niestety, zdążył wywieźć.

– Ale nie wlazł osobiście do piwnicy państwa Maciejaków. Gdzie, do diabła, podział się ten, co wlazł? Dlaczego ja go nie widziałam pod wierzbą?

– Naprawdę jeszcze się tego nie domyślasz? Trzeba ci to tłumaczyć?

Od razu mnie zirytował. Znów to samo, każe mi dedukować samodzielnie i nadzwyczajnie się dziwi, że z takich wyraźnych przesłanek wnioski nie wyciągają mi się same. Ktoś tam wszedł do sklepu rybnego, a ja powinnam z tego przewidzieć, że o siedemnastej piętnaście dworzec kolejowy wyleci w powietrze. Albo coś w tym rodzaju. Rzeczywiście, zupełnie jasne i można powiedzieć, samo się kojarzy!

– W ludzkiej postaci pętała się tam tylko ona – powiedziałam gniewnie. – W charakterze śladów występowałeś ty i włamywacz. Jej śladów nigdzie nie było… Zaraz. Nie było…? Dlaczego nic było jej śladów? Co ona miała na nogach…?

I nagle uprzytomniłam to sobie. Widziałam przecież, co miała na nogach, podjechałam na parking, zanim zdążyła się ustawić z drugiej strony i wysiąść. Widziałam, jak wchodziła do Grandu, na nogach miała miękkie mokasyny na płaskim obcasie…

– Jak to?! Więc to ona…?! Ta wstrętna żmija gmerała w brylantach Basieńki i w mojej herbacie?! I ja tę herbat? piłam…?!!!

– No widzisz, jak to łatwo, wystarczy się zastanowić… Omal mnie szlag nic trafił na myśl, że tak pieczołowicie odtwarzałam zelówkę tej obrzydłej harpii na wzorze dla męża. Nie dało się tego już cofnąć.

– To okno było ciasne i niewygodne – powiedziałam ze wstrętem. – Zakradła się tam dwa razy i to tak, że milicja jej nie złapała. Cóż ona taka utalentowana?

– Też mogłabyś się tego domyślić.

– Mogłabym. Domyślam się. Była w balecie.

– Albo może przeszła jakieś specjalne przeszkolenie?… Powiedział to takim tonem, że znów spojrzałam na niego podejrzliwie. Czyżby jeszcze coś w tym było…?

– Ten jar nad potoczkiem stanowił wymarzone miejsce – ciągnął dalej. – Pusto, spokojnie, nikt prawic tam nie chodzi, teren zasłania ze wszystkich stron, od strony plaży łatwo trafić. Dla tatusia najbezpieczniej było symulować wieczorny spacerek. Wybrała znakomicie. Nie dziwi cię to?

– Już przestało – powiedziałam ponuro. – Pewnie w tej dziedzinie też przeszła specjalne przeszkolenie. Dziwi mnie za to, że nie uciekła z nim razem.

– Przypuszczam, że było im to nic na rękę z dwóch powodów. Pierwszy to ten, że on nie mógł się przyznać do siebie samego, zbyt wielu ludziom się naraził, i nie mógł dopuścić, żeby go ktoś poznał. O tym, czyją ona jest córką, różne osoby wiedziały i łatwo mogły sobie skojarzyć. Wszelkie kontakty z nią utrzymywał w najgłębszej tajemnicy. A drugi powód… Ona, ściśle biorąc, w ogóle nie zamierzała uciekać, miała tu jeszcze dużo rzeczy do załatwienia, a nikt jej o nic nie podejrzewał. No, prawie nikt…

– A tak między nami mówiąc, to skąd wiedziałeś, że ten śmierdzący facet od kościołów przyniósł jej wiadomość od tatusia?

– Podsłuchałem – wyznał po namyśle z lekką skruchą.

– Jak?

– Nie wszystko ci jedno? Dość, że podsłuchałem.

– No dobrze, a po cóż, na litość boską, robiłeś z tego taką tajemnicę przede mną?

– Żebyś mi nic przeszkadzała. Musiałem mieć swobodę działania, a bałem się o ciebie panicznie. Pewnie nawet nie wiesz, na co się narażałaś tego ostatniego wieczoru. Gdyby cię dostrzegli, już byś nie żyła, nie zawahaliby się ani chwili, nie mogli zostawić świadka jego ucieczki i jej udziału. A poza tym bałem się, że ona zacznie coś podejrzewać. Nie mogłem sobie pozwalać na to, żeby się pokazywać na zmianę z tobą i z nią, bo zaczęłaby się dziwić, co ty jesteś taka tolerancyjna. Musiałem się w końcu schować.

– Mogłeś mnie powiadomić, że twoim życiowym marzeniem było zamieszkać w psiej budzie. A propos, jak tam wszedłeś?

– Przez dach. Gdybym zdołał przewidzieć, co zrobisz, na pewno bym cię wtajemniczył. Okazuje się, że cię nie doceniłem. Przewidziałem, że się wtrącisz już od chwili, kiedy wydłubałaś antenę, ale nie sądziłem, że do tego stopnia! Co ja się nazastanawiałem, po jakiego diabła zamiatasz plażę…!

– A co ja się nazastanawiałam, po jakiego diabła latasz po lekarzach…! Na drugi raz bądź uprzejmy nie narażać mnie na takie wstrząsy.

– Na drugi raz będę znacznie ostrożniejszy… Co za nonsens, w ogóle nie będzie drugiego razu! Pseudokustosz był tylko jeden!

– Nie szkodzi. Martwię się tylko, że ona z tego wyjdzie ulgowo – powiedziałam z westchnieniem. – Pomagała tatusiowi do ucieczki, ale to jej tatuś, więc ma okoliczności łagodzące. Nawet kradła dla tatusia. Nie wiem, czy jej coś więcej udowodnią.

– Raczej tak. Miała przecież rozmaite talenty. Bardzo możliwe, że je wykorzystywała wszechstronnie. Faszerując na przykład dzieła sztuki… też dziełami sztuki, ale zupełnie innego rodzaju…

– Skąd wiesz?!

– Domyślam się. Podejrzewam też, że tatuś świadomie robił w konia swoich wspólników czy może podwładnych, nie wiem, jak ich nazwać. Doskonale orientował się, kiedy wpadną. Drogę ucieczki tym statkiem przygotowywał sobie przez rok.

– Ta historia z komodą to była szalona nieostrożność z jego strony – oświadczyłam z naganą. – Jeszcze ze dwa dni, a milicja by go dopadła…

– Już go dopadła, mówiłem ci, że czekali na niego w Gdyni.

– I po co mu to było?

– Po pierwsze nie wziął pod uwagę twojej namiętności do komód. Nie trafiliby tak łatwo, gdybyś jej od razu nie zidentyfikowała. A po drugie był chciwy na pieniądze. Za te sto pięćdziesiąt tysięcy od razu kupił dolary…

Zastanowiłam się.

– Dolarów nie było – oświadczyłam stanowczo po namyśle. – Sama to przecież oglądałam. Nie trzymał ich chyba w kieszeniach?

– Nie, dolary ma córka.

Powiedział to takim tonem, że mnie poderwało.

– Ty to wiesz!!! – krzyknęłam ze śmiertelnym oburzeniem. – Ty to wszystko od początku do końca doskonale wiesz, wcale nie musisz nic podejrzewać i niczego się domyślać! Kantujesz mnie!!!

Znów zaczął się śmiać.

– Nic podobnego, wcale nie wiem! To znaczy, tyle wiem, że znaleźli przy niej dolary, nic więcej. Ja naprawdę tylko się tego domyślam!

– Nie, ja tego nie zniosę…! l jak się zaczął przemyt, od razu domyśliłeś się, że przez granicę lecą szczątki pana barona, chociaż kontrola celna ich nie złapała i nikt ich nie widział! Telepatycznie wiedziałeś, co to jest! Domyślasz się tak wszystkiego po całej Europie!!!

– No, ostatecznie, czegoś tam czasem mogę się dowiedzieć… Ale potem już łatwo było zgadnąć, że pan kustosz musi tu być żywy, bo na pewno nikomu nie zdradziłby miejsca ich ukrycia…

– Dziwię się, że już dawno nie domyśliłeś się, gdzie jest to miejsce!

– Oczywiście, że się domyśliłem, ale nie wiedziałem na pewno. Najlepszy dowód, sama widzisz, że nic nie wiem i wszystkiego się muszę domyślać…

Wracałam z Sopotu do Warszawy w prześliczny, wiosenny dzień, od czasu do czasu spoglądając na profil siedzącego obok mnie faceta. Wyglądał zupełnie tak samo jak dwa miesiące temu, w autobusie pospiesznym B, tyle że znikło gdzieś widmo tej jego pięknej żony, która była dla niego całkowicie niestosowna i zatruwała życic nie wiadomo komu bardziej, jemu czy mnie. Wyglądał, jakby już mu przestała zatruwać. Zwracał na mnie wyraźną uwagę i niekiedy zdecydowanie przeszkadzał mi prowadzić samochód.

– No i proszę – zauważyłam w zadumie, zwalniając przy przejeździe przez las. – Niech mi kto powie, że Przeznaczenie nie działa! Gdyby nie te cholerne patyki akurat tutaj, w tym miejscu, widzisz? O, tutaj wjechałam… Gdyby nie to bagno, w którym się tak zabuksowałam, gdyby nie to, że ten samochód mi się rozleciał… Rozleciałby się i tak, ale znacznie później. Gdyby nie te głupie drobiazgi, pan Palanowski w żaden sposób nie natknąłby się na mnie na placu Zamkowym, bo nie chodziłabym piechotą. Nie zmusiłby mnie do latania po skwerku i nie spotkałabym cię przez następne piętnaście lat. Nie jechałabym autobusem komunikacji miejskiej i nie zwróciłabym na ciebie uwagi…

– A zatem należy się cofnąć bardziej – odparł pouczająco. – Gdyby pan baron nie schował tak starannie swojej zdobyczy, gdyby antyczne łajno nie wylało nam się na głowę, gdyby pan kustosz nie przyciął dziecku palców i gdyby udało mu się we właściwej chwili nawiać z tego kraju, nie byłoby komu po dwudziestu pięciu latach tak pięknie zorganizować afery i wpaść na genialny pomysł zamiany państwa Maciejaków na dwie zupełnie inne osoby…

– Przestań natychmiast! Wyjdzie na to, że połączyło nas antyczne łajno! Ale romans, ho, ho!

– Boję się, że jednak ma to pewien związek. Tak się składa, że pułkownik chyba coś tam na ten temat wiedział. Miał swoje podejrzenia i domyślał się, że chodzi o człowieka, którego nikt nie będzie szukał z takim uporem jak ja…

– Następny, co się domyśla… – mruknęłam zgryźliwie. Przyjrzałam mu się ponownie z niesmakiem i naganą.

Wyglądał bezgranicznie niewinnie i odpowiadał wszelkim wymogom mojej wyobraźni. Zastanowiłam się, co właściwie powinnam myśleć o tym człowieku, bo niemożliwe przecież, żeby tak dokładnie, tak przeraźliwie dokładnie był tym, co wymyśliła moja rozbestwiona imaginacja. Wygląda na to, że przez całe życie robił, co mógł, żeby się. dostosować do jej najdzikszych wybryków i co dziwniejsze, z największą starannością stosuje się nadal…

I najprawdopodobniej nigdy w życiu nie dojdę, kim on właściwie jest…

PS. Ale, prawdę mówiąc, wszystko mi jedno.