175399.fb2
– Co też pan…? – zgorszyła się szczerze pani Danusia. – Tego się nie przekazuje komisyjnie. Normalne archiwa i magazyny, uporządkowane i ogólnie dostępne, znajdują się gdzie indziej, a to… to jest taki, można powiedzieć… tajny śmietnik. Co za moich czasów przyszło, to owszem, z wcześniejszych też trochę, ale reszta…?
– Ale ogólnie? Rodzaj rzeczy? Rodzaj materiałów?
– Prawdę mówiąc, tu jest wszystko. No, nie ubrania ani buty, ale kasety, płyty, spaskudzone taśmy, złe nagrania, dokumenty na piśmie i na kasetach, takie poufne, tajne, takie, których nie można pokazać i do których nikt się nie chce przyznać, pofałszowane umowy, kompromitujące sceny różne, urzędowe i prywatne, próbne zdjęcia karalne, całe metry i kilometry taśm, całe filmy nawet pousuwane przez cenzurę, zmarnowane pieniądze, a ile…! Wprost obraza boska!
– A to, co przy pani doszło, pani jakoś zapisywała, notowała?
– No pewnie.
– Na piśmie czy w komputerze?
Pani Danusia zawahała się.
– Różnie. Takie rzeczy mniej wstydliwe albo tylko do przeczekania… no, wszystko może się zdarzyć… To owszem, wprowadziłam do komputera, ale takiego… on nie jest podłączony do Internetu… Na wszelki wypadek, żeby w razie, czego nie było na mnie. A inne na piśmie, alfabetycznie, w jednym egzemplarzu, taki spis… Oryginały albo kopie jak przyszły, tak leżą…
Ostatnia informacja zainteresowała komisarza Kontropoma najbardziej, aczkolwiek przez moment miał wielką ochotę na próbne zdjęcia karalne. Przedłożył jednak obowiązki służbowe nad rozrywki prywatne z lekkim żalem, za to czystym sumieniem, i zwalczył pokusę.
Zabrali się do roboty.
Pojechałam na Kubusia Puchatka, bo nic mądrzejszego nie przyszło mi do głowy.
Byłam tam kiedyś z wizytą u facetki, której za skarby świata nie mogłam sobie przypomnieć i pojęcia nie miałam, kto mnie do niej przyprowadził, wszystko, bowiem przebiła wówczas przerażająca dyskusja z jakąś panią stomatolog na temat zębów. Pewnie, o czym dyskutować ze stomatologiem, jak nie o zębach? Tyle, że ona upierała się przy pełnej niemożliwości dokonania zabiegu, którego wspaniałe rezultaty ja osobiście oglądałam na własne rodzone oczy. Zatem zabieg został wykonany z pełnym powodzeniem, prawie byłam przy tym, zdał egzamin celująco, sprawdziłam, nie posunęłam się wprawdzie do żądania, żeby zoperowana osoba mnie ugryzła, ale jeszcze w cztery lata później upewniałam się, czy wszystko w porządku i wciąż było cudownie. Znaczy, pani stomatolog bździła kitem i zezłościła mnie tak, że reszta okoliczności umknęła mi z pamięci.
Kto mnie tam zawlókł, do diabła…?
Już ubrana, w kurteczce, w pantoflach, cofnęłam się od drzwi i chwyciłam notes. Zawierał w sobie informacje, co najmniej z ćwierćwiecza albo i lepiej, i miałam nadzieję, że coś mi przypomni. Ta facetka, u której byłam dziesięć czy dwanaście lat temu, nazywała się jakoś na K. Z całą pewnością, na K. I miała coś wspólnego z medycyną, świat medyczny u niej siedział, do zębów nikt się nie wtrącał, zapewne mieli inne specjalności, lekarzy się na ogół starannie zapisuje, bo nigdy nie wiadomo…
Na K… Jest! Krysia Godlewska, Kubusia Puchatka, od Wareckiej, dwa łamane przez cztery, to ona! Z całą pewnością nie znam nikogo więcej z Kubusia Puchatka, mieszkania 14. Krysia Godlewska, oczywiście! Skąd ona mi się wzięła…?
Machnąwszy ręką na nieodgadnionych wspólnych znajomych, pojechałam.
Udało mi się zaparkować tuż przy Świętokrzyskiej, czyli na drugim końcu ulicy na szczęście krótkiej, i wówczas uświadomiłam sobie, że w ostatnich latach nastąpiło przeraźliwe rozmnożenie domofonów, a nie wszystkie bywają zepsute. Gwarantowane, że mają to świństwo i tutaj, co wobec tego powinnam powiedzieć, zadzwoniwszy z dołu? A jeśli tej Ewy nie będzie…? Który ona ma w ogóle numer domu, zaraz, Krysia Godlewska mieszka pod dwa przez cztery, drugie piętro, tak zapisałam w notesie, Martusia mówiła, że Ewa z tym idiotą Poręczem pierwsze piętro, może, zatem następna klatka schodowa…? Co tam, ryzyk – fizyk, spróbuję!
Nie musiałam próbować, bo tuż przede mną otworzyły się drzwi sześć przez osiem i wybiegł chłopiec w wieku szkolnym z foliową torbą w garści i plikiem kartonowych teczek pod pachą. Jedna teczka mu się wypsnęła, cofnął się po nią, skorzystałam natychmiast z miłym uśmiechem na obliczu, nadzwyczajnie zadowolona, że to chłopiec, a nie dziewczynka. Dziewczynka byłaby bardziej ciekawska, mogłaby spytać „pani, do kogo?”, chłopiec miał to w nosie.
Na pierwszym piętrze troje drzwi, no i pytanie, które? Listy lokatorów odeszły w siną dal, wizytówki i tabliczki z nazwiskami również, dobrze, że chociaż numery mieszkań zostały. Dwadzieścia osiem albo dwadzieścia dziewięć, jedno to Poręcz, drugie Ewa. Które…? O, co tam, po kolei.
Podzwoniłam sobie czas jakiś do drzwi numer dwadzieścia dziewięć łagodnie brzęczącym gongiem bez żadnego skutku. Nie to nie, pozostała jeszcze druga możliwość, nie daj Boże, Poręcz. Może mnie w ogóle nie pamięta i nie pozna? A nawet, jeśli, przecież łba mi nie odgryzie!
Drzwi numer dwadzieścia osiem również dość długo nie reagowały, zdążyłam się nawet zastanowić, jak tego Poręcza powitać, jeśli na niego trafię, prawie zrezygnowałam, kiedy z wnętrza dobiegł jakiś dźwięk. W wizjerze mignęło, ktoś szczęknął zamkiem. Bez głupich pytań drzwi otworzyły się niezbyt szeroko, zaledwie w jednej trzeciej i ujrzałam dużego faceta, niepodobnego do Poręcza w najmniejszym stopniu, gabarytów zdecydowanie potężniejszych. Zakasłał chrypliwie.
Owinięty był szczelnie kąpielowym szlafrokiem, szyję miał okręconą bandażem i szalikiem, jak przy anginie, i zmierzwione włosy. O, do licha, wywlokłam go z łóżka…?
– Słucham, pani, do kogo? – zachrypiał nieżyczliwie.
Równocześnie stwierdziłam, że spod szlafroka nie wystaje mu żadna piżama, tylko normalne spodnie i nie żadne domowe kapcie, tylko solidne obuwie wyjściowe. Leżał w łóżku w portkach i butach…? Zarazem doznałam silnego wrażenia, że szlafrok skrywa w swoim wnętrzu nie żadną piżamę, tylko zwyczajną marynarkę. Do tego ten rozczochrany łeb, osobliwy strój jak na chorobę, jak na igraszki prywatne chyba jeszcze dziwniejszy. Przez ułamek sekundy miałam w oczach wizję małpy, bawiącej się włoskami pana, małpy to lubią, nawet szlafrok zrozumiały, zwierzątko mogłoby zapaskudzić odzienie, ale co tu ma do rzeczy anginowy kompres?
– Przepraszam, czy tu mieszka pani Ewa Siedlak? – spytałam najwdzięczniej jak mogłam w tych okolicznościach.
– Nie – odparł sucho facet, najwidoczniej małomówny.
– A… Wobec tego mieszka tu obok. Może pan się orientuje, kiedy bywa w domu?
– Nie.
– Ale w ogóle jest? Nie wyjechała?
– Nie wiem. Nie znam sąsiadów. Pożałowałam, że nie wzięłam książki ze zdjęciem Ewy na skrzydełku.
– A w ogóle pan tu kogoś widuje?
– Nie wiem. Jestem chory. Zaraźliwie.
– Nic nie szkodzi, ja jestem odporna – zapewniłam go pocieszająco, ale dałam spokój. Czymś dziwnym mi tu zalatywało.
Zamknął drzwi skwapliwie i z nieskrywaną ulgą. Zeszłam, smętnie myśląc, że wyrabiam chyba jakąś normę, raz za razem natykam się na facetów, żywiących do mnie zdecydowaną antypatię. Dobrze, chociaż, że oni mi się też nie podobają, ten chory jeszcze bardziej niż młodzieniec z Czeczota, a w dodatku bawi się z małpą…
Zanim wolnym krokiem dotarłam do samochodu, zdążyłam uświadomić sobie, że nie chcę stąd odjeżdżać. Żadnego sensu to nie ma, niczego się nie dowiedziałam, poza tym, że jakiś półgłówek jest zakaźnie chory, ma anginę i leży z nią w łóżku w butach i w garniturze. Z tą anginą, znaczy. I ma małpę… a, nie, małpa to mój prywatny wymysł. Należało bodaj zajrzeć do skrzynki na listy, pusta czy zawiera w sobie ślad korespondencji? Należy w ogóle złapać kogoś więcej, jakiegoś normalnego sąsiada bez anginy, może ciecia, może kogoś znajomego… O, Krysia Godlewska!
Siedziałam chwilę przy kierownicy bezczynnie, bo mignęło mi drobniutkie wspomnienie czegoś podobnego, co okazało się kiedyś wysoce podejrzane. Gdzieś w zakamarkach umysłu pisnęło błyskawiczne skojarzenie, coś w rodzaju deja vu. Uczestniczyłam już kiedyś w takiej scenie. Drzwi mieszkania, do którego się nachalnie dobijałam, otworzył facet normalnie ubrany i zdrowy, niewątpliwie gość, bo w środku znajdował się drugi, niewątpliwie pan domu, w szlafroku i kompresie na szyi, a potem okazało się, że było to dwóch hochsztaplerów, którzy mnie wyrolowali artystycznie i przysporzyli mi potwornych kłopotów. Z tym, że pan domu rzeczywiście był chory, angina, górne drogi oddechowe czy inna jakaś zaraza. Młoda byłam, głupia nieziemsko i dałam się naciąć.
Coś z tamtego wydarzenia zaszemrało teraz w powietrzu.
Ruszyłam wreszcie, powolutku zaczęłam wyjeżdżać z parkingu, zastanawiając się, czy istnieje w Warszawie jakaś ulica, przy której nigdy nie mieszkał i nie mieszka żaden mój znajomy. Chmielna, Złota, Chałubińskiego, Madalińskiego, Kazimierzowska, Zgoda… odfajkowane, także Hoża, Opaczewska, Dorotowska, Żeromskiego, Koszykowa… Przestawiłam się na dzielnice, mam Mokotów, Sadybę, Służew nad Dolinką, nie wspominając o Śródmieściu, Stare Miasto, Pragę, Saską Kępę, Wierzbno, Wolę, Górce, Młociny…
Po dwóch metrach jezdni odpracował mi się samodzielnie prawie cały plan miasta. Nie no, bzdura, dokąd ja się wybieram, Krysię Godlewską mam pod nosem! Cofnąć się!
Z przejścia do numeru sześć przez osiem, które miałam dokładnie pod nosem, wyszedł nagle facet, z którym przed chwilą odbyłam konwersację w uchylonych drzwiach. Nie miał już anginy, na co wskazywał brak kompresu na szyi, nie miał też włochatego szlafroka, tylko jesienną salopkę siedem ósmych, pod szyją krawat i gładko uczesane włoski. Wsiadł do samochodu tuż przed moim zderzakiem i odjechał, zwalniając miejsce.
Zajęłam je natychmiast. Spojrzałam jeszcze tylko za cudownym ozdrowieńcem, mercedes, numer rejestracyjny… Na wszelki wypadek zapisałam go natychmiast, zanim udało mi się zapomnieć, i nawet nie dotarła do mnie niezwykłość faktu, że pod ręką, na fotelu pasażera, leżał długopis i coś, na czym dawało się pisać. Co prawda był to katalog sieci Campanilli z zeszłego roku, ale to już niezwykłości nie stanowiło, z reguły woziłam ze sobą, co innego, niż aktualnie powinno być potrzebne.
Na murze przy drzwiach wejściowych widniała malutka tabliczka „Krystyna Godlewska, dermatolog”, no proszę, dobrze mi się wydawało, że ona ma jakąś specjalność i prawo do prowadzenia praktyki prywatnej, nie musiałam wymyślać żadnych sztuk, zadzwoniłam zwyczajnie.
– Joasiu! Jak się cieszę…!
O, blada twarz garbatej kury, niech ja pierzem porosnę… Już parę razy przy różnych spotkaniach i promocjach rzucała mi się na szyję facetka, którą wiedziałam, że powinnam znać, ale za nic nie mogłam sobie przypomnieć, kim ona jest. Krysia Godlewska, oczywiście! No dobrze, ale nie ona jedna tak mi się rzucała, różne osoby płci obojga, my się przecież znamy, kopę lat, pamiętasz mnie chyba, przecież mnie poznajesz…?
Krysia szalała ze szczęścia.
– Jakiż cud cię sprowadza, nie jesteś chyba na nic chora? Czekaj, niech popatrzę… Nie, wyglądasz zdrowo… O Boże, za godzinę mam pacjentów!
Pacjenci byli mi nawet na rękę, przypomniałam sobie, że lubię Krysię, spędziłybyśmy zapewne razem całe popołudnie i wieczór, ale nie miałam na to czasu. Jeśli i ona zajęta, nie będzie problemu.
– To i lepiej, ja do ciebie mam krótkie i nagłe, niegrzecznie walnę wprost, mogę?
– Wal, napijesz się czegoś? Kawy? Herbaty? Mam sok z selera, bardzo dobrze robi na skórę…