175399.fb2
– A, rozumiem. To już jej możesz dalej nie szukać, znalazła się. Rany boskie, co się tu w ogóle dzieje, błagała mnie, żebym się spróbowała połapać, bo dowiedziała się, że jadę, a sama ciągle jeszcze boi się wrócić. Możesz mi dać, co chcesz, tu masz flachę, przywiozłam symbolicznie, taksówką przyjechałam, inaczej bym nie trafiła, wszystko się pozmieniało kompletnie!
– O, nie zajmuj się teraz topografią terenu, niech ją cholera bierze, jestem pewna, że masz za mało czasu.
– Gówno mam, a nie czas – oznajmiła z goryczą i usiadła na kanapie. – Nałgałam, ile mogłam, a w ogóle przyjechałam do kota.
Poczułam, że najwyraźniej w świecie lęgnie nam się trochę za dużo tematów. O ile zdołamy przerozmawiać cały wieczór i noc, może uda się omówić je bodaj w streszczeniu. W każdym razie bezwzględnie muszę opanować kołowaciznę, która przed paroma godzinami stała się moim udziałem, przynajmniej jakoś te rzeczy od siebie pooddzielać. Ponumerować…?
Lalka nie przejmowała się porządkowaniem treści.
– Miśka pękła sobie kość w prawej ręce, o tutaj, przedramię to się nazywa chyba, nie? Przysięgnę, że złośliwie, bo jest praworęczna, a pracuje głównie gębą i oczami, więc jej wszystko jedno, od wczoraj w gipsie i taka zadowolona, że światło może zgasić, własnym blaskiem świeci. O, czerwone otworzyłaś…? Bardzo dobrze, nie dziw się, że tyle gadam, ale o mało mnie szlag nie trafił i muszę sobie dać upust, owszem, mogę na temat, żółta febra mną trzęsie i całe szczęście, że chociaż część tego wszystkiego jest pozytywna. Kaśka szału od Ewy Marsz dostała, zaczyna czytać wszystkie książki, z których ktokolwiek kiedykolwiek robił filmy, w pięciu językach, napluła na Internet, czaty, strony, nie wiem, co tam jeszcze, czyta w wannie, przy stole, nie masz pojęcia, jak wolno żre, żeby dłużej trwało, to nawet zdrowotnie, i pyskuje aż wióry lecą. Zapisuje poglądy! Zdecydowała się na dziennikarstwo, krytykiem zostanie, a niech zostaje, wolę to niż ośmiotysięczniki, bo ostatnio Himalaje się na nią rzuciły, to przez chłopaka, kretyn skończony. Himalaje…! Niech sobie w tyłek wetknie Himalaje!
W tym miejscu zgodziłam się z nią bez zastrzeżeń. Też miałam dzieci.
– Nie lataj do tej kuchni bez przerwy, nigdy nie byłaś taka spożywcza! Widzę tu jakąś zagrychę, wystarczy, o, ser…? No dobrze, niech będzie…
Tego sera nawet nie pokroiłam, złapałam z lodówki jak leci, nie sięgnęłam po talerzyki, chwyciłam nóż i deskę do krojenia, zdaje się, że był na niej ślad pomidora, ale w końcu pomidor to nie trucizna, Lalka na drobiazgi nie zwracała uwagi.
– …a ja dziś w południe przyleciałam, bo kota trzeba było zawieźć do weterynarza, Miśka z tą ręką mowy nie ma, kocica ciężka jak kloc…
– A jej chłopak? – wtrąciłam karcąco, doskonale wiedząc, że Lalka zrozumie pytanie właściwie, Miśki chłopak, nie kocicy.
– Uczulony na koty, sam widok wystarczy, żeby go alergia dusiła, na własne oczy widziałam, i korzyść ma z tego, u mojej matki nie bywa, za to Miśka nie może mieć kota, swojego matce oddała i ona teraz ma trzy.
Prychnęłam wzgardliwie, gestem wskazując drzwi na taras, za którymi mizdrzyło się do siebie siedem kotów. Wcale nie były głodne, żarcie w miseczkach jeszcze zostało, kłębiły się tak sobie, z łaski na uciechę.
Lalka kiwnęła głową z pełnym zrozumieniem.
– Ale jej domowe. Matce zełgałam, że Florci, kretyńskie imię dla kota, trzeba będzie dać narkozę i trzymać za rękę przez parę godzin, zresztą diabli wiedzą, może i rzeczywiście narkozę, ucho jej się paskudzi, ale już się umówiłam, że bardzo późno przyjadę, oni tam mają całonocny dyżur. Do ciebie dzwoniłam, bez przerwy masz zajęte, co się dzieje?
– Nic, trupy – wyjaśniłam niecierpliwie. – To ty mów, co się dzieje!
– No właśnie, trupy! – ucieszyła się Lalka. – Ewa mówiła to samo, miała takie obawy…
Dopiero teraz nagle do mnie dotarło, że jeśli Ewy Marsz nie ma w kraju od pół roku, nie mogła popełniać tych wszystkich zbrodni i niepotrzebnie wdaję się w matactwa. Górski chyba też nie musi…? O Boże, powinien się dowiedzieć!
Już sięgnęłam ręką po słuchawkę i cofnęło mnie. Nonsens, Górski wytrzyma, a nie daj Boże, jeszcze by tu zechciał przyjechać. Jak zwykle z Lalką, zabraknie nam czasu, później zadzwonię.
– …pluje sobie w brodę, że przesadziła, w żadną depresję nie wpadła, tylko ją ciężka cholera trzasnęła, ale na depresję owszem, mogło wyglądać, więc wyjechała dla świętego spokoju. Procesy ma w odwłoku, w gównianą wojnę, mówi, że nie będzie się wdawać, wzajemnie w siebie ciskać łajnem, to szkoda mydła, za dużo jej wyjdzie. Ten mąż, już wiem, że siedzi w Szwajcarii, po trzech latach rozwód dostali, alarmu narobił, jakaś wariatka do niego dzwoniła…
– To ja – wyznałam ochoczo.
– Domyśliłam się… że jej szukam. Ale numery telefonów jej dał, faksem wysłał, bo na słuchawce wisieć on nie ma czasu…
– A syn?
– Też nie ma czasu. Rehabilitacje i szkoła, wszystko wzajemnie o siebie zahacza. Coś dużo było tych numerów…
– Chyba i mój jej wtrynił…
– Nie szkodzi. Zgadła, które moje, trafiła na firmę, powiedzieli jej, że mam otwarcie, więc od razu przyjechała. Prasę czytuje, wiadomości ogląda i włos jej, powiada, siwieje, bo bardzo się boi, że w tej rzezi ma swój udział, wczoraj to było, rano dowiedziała się, że niejaki Zamorski, nie znam człowieka, gnida szkodliwa społecznie i kulturalnie, padł trupem jako trzeci, chociaż dwóch pierwszych też by już wystarczyło, mnie osobiście Wajchenmann bardzo zainteresował i powiem ci prawdę, myślałam, że to twoja robota. Nawet próbowałam sobie wyliczyć, czy byś zdążyła, bo świetnie pasuje…
– Nie zdążyłabym.
– Nie? Szkoda. Zawsze to jakaś zasługa, nawet duża. Ale jej życie zatruł trzeci, ten Zamorski, ledwo jej się o uszy obiło i teraz się boi, że… czekaj, niech ja nie pomylę… został tam jeden taki, menda straszna i jadowita, zapomniałam, jak się nazywa, Próżniak…? Potas…? Wszystko jedno… który ich wycisza na jej konto, bo zdalaczynnie takie rzeczy załatwia się śpiewająco, więc niby, że to ona, rozumiesz chyba, co ja mówię…? I już się ten Parciak postara, żeby ona była sprawcą, mści się, a nic gorszego niż plotki i podejrzenia, a to aktywny śmierdziel i ona bardzo chce, żeby czegoś dostał, najlepiej amnezji, wymieszanej z debilizmem, bo czarna ospa, jej zdaniem, nie wystarczy…
– Już nie musi – przerwałam z naciskiem i dolałam nam wina.
– Co…?
– Po pierwsze, on się nazywa Poręcz…
– Jak?
– Poręcz.
Lalka zatrzymała kieliszek przy ustach.
– Taki schodowy?
– Taka schodowa. Poręcz. A…! Na litość boską, zmień imię temu kotu! Na cokolwiek, byle nie Florcia! On ma na imię Florian. Florian, Florcia, to zbyt blisko!
Lalka, nagle zatroskana, upiła trochę wina i ostrożnie odstawiła kieliszek.
– Nie mogę. Ona już się przyzwyczaiła, ma sześć lat, dla kota to całe wieki. Niech ten Florian zmieni!
– Nie może. Nic już nie może. Właśnie dziś, ze dwie godziny przed twoim przyjściem, dowiedziałam się, że dołączył do kompletu. Padł jako czwarty. W Krakowie.
Lalka, czym prędzej chwyciła kieliszek, upiła więcej wina i na co najmniej sześć sekund wpatrzyła się w koty na tarasie. Zostawiłam jej tę chwilę dla odzyskania równowagi, też miałam wino przed sobą.
– Nic z tego – zaopiniowała posępnie. – Również może być na Ewę. Judził, mącił, podpuszczał, więc go przygasiła. Dlaczego w Krakowie?
Wzruszyłam ramionami.
– A cholera go wie. Chyba tylko po to dał się tam zabić, żeby na Martusię padło.
– Nie znam Martusi. Kto to jest?
– Jedna taka. Trudno ją w skrócie określić, bo to urozmaicona postać. Młoda… no dobrze, jeszcze młoda. Bardzo ładna. Świetna dokumentalistka, reżyser. Od dawna chce przejść na fabularne i właśnie ostatnią wystrzałową okazję Poręcz jej z zębów wyrwał, obrzydliwie…
– Robił on coś nie obrzydliwie? – zainteresowała się Lalka.
– Nawet, jeśli, o niczym takim nie wiem. Wyrolował ją wszechstronnie, pożyczył od niej dużo pieniędzy i oczywiście nie oddał…
– No nie! I ona go zabiła? Takich rzeczy niech mi nikt nie wmawia! Kto zabija własnego dłużnika?! Wierzyciela rozumiem, ale dłużnika…? Ona normalna?
– Nie żeby pod każdym względem – zastrzegłam się. – Pod tym akurat owszem, chociaż w afekcie mogłaby się zapomnieć. Pod innymi rozmaicie i bywa skłócona z różnymi osobami niesłusznie.