175399.fb2
– On twierdzi, Jaworczyk…
– …że to przez mnie?
– O, sama słyszysz! Oddałabym słuchawkę Piotrkowi, ale też jestem ciekawa, a znam życie i wiem, że nikt mi niczego porządnie nie powtórzy. Ty mu złamałaś karierę przez głupie fanaberie…
Zdążyłam przyświadczyć.
– No owszem, w zasadzie wynaturzenia seksualne mogą wchodzić w dziedzinę fanaberii…
– Podobno to rzecz gustu. Jaworczyk twierdzi, że Pyziak cię nie chciał do łóżka i zniszczyłaś go przez zemstę, wszyscy wiedzą…
– …że gówno prawda, słyszę.
– No właśnie. I ty przez zazdrość… Co…?!
Części tekstu wysłuchałam z tła, a część uzupełniała Magda. Uściślone informacje ogłuszyły mnie, tak samo jak i ją.
Wedle opinii Jaworczyka, który z tajemniczych przyczyn widział we mnie zasadniczą kłodę na drodze swego życia, pozazdrościłam Ewie Marsz, ponieważ była chwytana przez wszystkich reżyserów. Agencje się do niej pchały, Wajchenmann się zainteresował, Zamorski się rzucił, Drżączek Ewą zamierzał wyskoczyć na top, a mnie zepchnęli na margines, nie miałam innego wyjścia, jak tylko utłuc jej wielbicieli, zaczynając od góry. Bo od początku przecież rwałam się do filmu, chciałam nawet występować, jeden reżyser przeze mnie umarł, charakter mam zły i mściwy, a żywy kryminał tkwi w mojej duszy.
Coś podobnego, żadne takie kretyństwa dotychczas do mnie nie docierały…!
– Matko jedyna moja – powiedziałam ze zgrozą. – Jedyne, co w tym wszystkim jest prawdą, to fakt, że mój znajomy reżyser umarł. Lubiłam go. Ale nawet gdybym go zabiła własną ręką, już nastąpiłoby przedawnienie, bo to było przeszło dwadzieścia pięć lat temu. Reszta mną silnie wstrząsa.
– Mną również – przyłączyła się Magda, wydawszy z siebie potężne pufnięcie, tak jakby na chwilę zaparło jej dech. – Własnym uszom nie wierzę.
– Kto to wszystko wymyślił?! Ten Jaworczyk? Sam z siebie?!
– Co mówisz…? – to było do Petera. – A… Nie, Piotrek mówi, że nie, podobno…
– Słyszę. Zdaje mu się, chyba, mętnie i niejasno…
– Nawet bardzo chyba, bardzo mętnie i bardzo niejasno. Ktoś Jaworczyka podpuszczał na zasadzie podbijania bębenka, czekaj, Piotrek operuje przykładami… Powtórzę ci porządniej, ty mówisz, na przykład, że ten sąsiad stał w oknie, mógł rzucić… Kamieniem w twoje koty, wszystko jedno… a ten ktoś na to, że oczywiście, że sąsiad, wszystko na to wskazuje, z nieba nie spadło, i ty już, wściekła, urażona, uwierzyłaś jemu i sobie, lecisz na miasto i pyskujesz na sąsiada. Pewność, że sąsiad, kamienieje ci na granit, a jak ci w dodatku czyjś pies napaskudzi przed bramą…
– Jasne, też sąsiad. Mam dwóch po bokach, bardzo sympatycznych, ciekawe, który by to wziął do siebie. Że obaj by osłupieli, rzecz jest pewna.
– No to dla Jaworczyka ty jesteś ten sąsiad.
– Rozumiem. Ja ruszyłam lawinę jego niepowodzeń, wywiadu odmówiłam… aż żałuję, bo może miałby rekord głupich pytań? Nie chce on wywiadu jeszcze i teraz? Pozabijałam wszystkich i dopiero miałby używanie, a ja jeszcze większe. Nadal robi w prasie czy już poleciał?
– Nie wiem, czekaj, Piotrek coś mówi. A…
– Słyszę. Okazało się, że mam alibi? Cóż za rozczarowanie, biedny człowiek…
– Zaraz, co…? Gówno, nie alibi, masz chody u glin.
– No to się doigra, szkalowanie glin jest karalne. No dobrze, Jaworczyka wreszcie rozumiem, chociaż go osobiście nie pamiętam, w życiu go chyba na oczy nie widziałam, wywiadu odmawiałam na odległość, ale kto to mógł być ten podpuszczacz? Albo nie lubi akurat mnie, albo charakter ma taki ogólnie miły.
Piotr Peter też słyszał dwustronnie, Magda trzymała komórkę daleko od ucha. Był zdania, że nie musiała to być jedna osoba, dość gęsto przytrafiają się ludzie, którzy dla świętego spokoju przyświadczają wszystkiemu, a Jaworczyk, ogólnie biorąc, jest uparty i agresywny. Chce mnie w charakterze sprawcy, niech mu będzie, co się mieli z nim sprzeczać.
– Tylko Pyziak odpada w tym całym szkalowaniu, bo tyle mu nie wyszło, że dla ratowania twarzy…
– On ma twarz…?
– …postanowił być chory i wyjechał do jakiegoś kurortu, już z miesiąc temu. Co do twarzy, też się dziwię. A w ogóle na twój temat wzgardliwie milczał zawsze, na zasadzie: z głupią suką nie gada.
– Nareszcie jesteśmy zgodni w poglądach. W porządku, ochłonęłam, Jaworczyk niech się wypcha, tylko roboty glinom dołożył, bo musieli mnie sprawdzać. Właściwie więcej nie chcę, chyba, że ten Piotruś Pan ma jakieś zakulisowe informacje.
Dobiegła mnie krótka, mamrotana konferencja.
– Ma – powiadomiła mnie wreszcie Magda. – Przypomniał sobie, prywatny wniosek mu się nasuwa. Tak mu się wydaje, że Jaworczyk jest chyba zaprzyjaźniony z Poręczem. Zdaje się, że Poręcz też za tobą nie przepada…?
– Zmień na czas przeszły – poradziłam ponuro. – Nie przepadał. Już mu całe przepadanie na zawsze przepadło…
W tym momencie przypomniałam sobie, że Górski zażądał tajemnicy i okropnie ugryzłam się w język. Magda zainteresowała się średnio.
– Co…? Dlaczego? Coś mu się stało? Czekaj, Piotrek coś mówi… A, rzeczywiście, jakieś plotki go dobiegły… Też mętne. Mówi, że więcej nie wie, wraca do roboty. Za to ja mam więcej, ale to z innej bajki, dłuższe i nie na teraz. Zadzwonię później, pa!
Zostałam z lekkim zamieszaniem w głowie. Pyziak owszem, naraził mi się, ale o Jaworczyku wcześniej pojęcia nie miałam, dobrze, chociaż, że jego niechęć do mnie dała się wyjaśnić. Pomysł jednakże, że te wszystkie ofiary zbrodni słały czerwony dywan pod stopy Ewy Marsz był taki więcej upiorny, kto mógł coś podobnie idiotycznego wymyślić? To i wydawcy jej się o kobierce starali, ejże, czy wydawnictwo „Gratis” wciąż jeszcze dysponuje kompletem personelu…?
Zaraz, a Poręcz…? Pasuje do tego grona wielbicieli czy nie? Bo jeśli nie…
Okropność. Z tego wynika, że Martusia rzeczywiście straciła opamiętanie. Mam teraz jechać do Krakowa…?
Może i pojechałabym do Krakowa, gdyby nie Adam Ostrowski, który najprawdopodobniej zawczasu przygotowywał sobie materiał do całego cyklu reportaży i nie omieszkał śledzić także i moich poglądów. Pojawił się przed furtką akurat, kiedy nerwowo szukałam kluczy, świadoma, że w czasie nieobecności właściciela dom powinien być zamknięty. Klucze posiadały swoje stałe miejsce, nie było ich tam, właśnie zaczynałam się zastanawiać, co miałam wczoraj na sobie i w której kieszeni teraz grzebać. Ostrowski przerwał moje poszukiwania.
– Wracam z Krakowa, prosto z lotniska przyjechałem do pani – oznajmił triumfująco od progu. – Wie pani, co się tam działo?
– Tatarzy się wdarli na Lajkoniku – mruknęłam pod nosem. – Niech mnie pan nie denerwuje i mówi od razu. Kawy, herbaty…?
– Kawy poproszę, kawy! W samolocie dają pomyje. Mam tam doskok i wszystko wiem, ale nie wierzę. Chyba, że Marta zwariowała.
Zaniepokoiłam się bardzo poważnie.
– Zna ją pan przecież…?
– Pewnie, że znam, ale sądziłem… No, żywiołowość też miewa jakieś granice, a debilizm w jej wypadku nie wchodzi w rachubę… Do tego stopnia mogłaby stracić wszelki umiar…? Nie, nie wierzę.
Skoro nie wierzył, nie zatrułam mu kawy. Najprawdopodobniej Martusia kropnęła w nerwach tego Poręcza, ale niewiarą Ostrowski znalazł się po właściwej stronie barykady. Ujrzałam w nim sprzymierzeńca.
Po czym rozwinęła mi się przed oczami mroczna akcja, godna prawie Średniowiecza.
Jakiś Liwiński, szachista, zobowiązany został przez współmaniaków szachowych do sprawdzenia, czy nie dałoby się w tej Alchemii zorganizować malutkiego turnieju, może oficjalnie, a może towarzysko, i aczkolwiek znał lokal, to jednak przyleciał rzucić okiem. Pogadał przedtem, pokręcił się, odciągnął od bufetu swoją dziewczynę, niejaką Krysię, oraz niejakiego Januszka, który szachy miał w nosie, ale Krysię nagminnie podrywał, i razem zeszli na dół w przytulnym mroku, po karkołomnych schodach. Krysia była pierwsza, ze względu na obcasy patrzyła pod nogi, ujrzała ciecz, którą w pierwszej chwili wzięła za czerwone wino, pobiegła wzrokiem ku źródłu cieczy i najpierw się zachłysnęła, a potem wydała z siebie krzyk, doskonale kojarzący się z izbą tortur. Przez długą chwilę nawet nikt na górze nie reagował w przekonaniu, że to Liwiński z Januszkiem gwałcą Krysię, no i cóż takiego, ludzka rzecz, tylko po pierwsze, po co im to, a po drugie, dlaczego ona krzyczy? Wreszcie zadziałało zdumienie.
Następnie rozpętało się piekło na ziemi.
Ciasnota wszystkich zakamarków spowodowała kompletne zniweczenie wszelkich możliwych śladów, bo całe obecne w lokalu społeczeństwo poczytywało sobie za punkt honoru osobiście obejrzeć scenę zbrodni przed przybyciem jakichkolwiek władz, szczególnie śledczych. W dodatku przypadkowo znalazł się tam jeden dziennikarz i jeden fotoreporter, zachwycony życiową okazją. Dziw zgoła, że trupa nie rozszarpano na strzępy, chociaż owszem, jedna osoba wlazła mu na palce u ręki. Później osoba siedziała na górze i rzewnie płakała, oglądając zakrwawiony pantofel, święcie przekonana, że dokonała profanacji zwłok.