175399.fb2
No i wydoił.
Mniej więcej połowa towarzystwa znała się wzajemnie i jakoś nikt z nich nie zamierzał znajomości ukrywać, można było, zatem przyjąć, że druga połowa była im rzeczywiście obca. Liwiński przyszedł ostatni, razem z Krysią, Krysia ugrzęzła przy bufecie, a Liwiński łapał kierownika lokalu, gadał z dziennikarzem, przez dłuższą chwilę sprzeczał się z jednym brydżystą, chyba o termin zaplanowanego turnieju, doszli do zgody, znów latał za kierownikiem, wreszcie ściągnął Krysię ze stołka i poszli na dół. Razem z Januszkiem, który trwał przylepiony do bufetu, co najmniej od godziny i na krok się nie ruszył, dopiero Krysia go uaktywniła. No i znaleźli zwłoki…
No dobrze, a kto był na dole wcześniej? Przed nimi?
Niewątpliwie ofiara. Poręcz. Pewnie, że go tu znali, wszędzie go znali… No, może nie wszyscy, ale niektórzy z pewnością.
A oprócz niego? Kto schodził na dół?
No i tu, na dobrą sprawę, każdy widział każdego. Z zeznań należałoby wnioskować, że na dole był komplet gości, a pomieszczenia górne świeciły pustkami, aczkolwiek zazwyczaj dół bywał zamknięty, zaś kompletem dysponowała góra. W dodatku niektórzy z tych, co byli na dole, zdążyli już wyjść…
Zważywszy, iż z tego dołu i góry wyraźnie wynikało rozdwojenie większości jednostek ludzkich, komisarz zażądał ścisłości. Kiedy w ogóle denat tu przyszedł?
A cholera go wie. Wchodzącego widziały tylko trzy osoby i było to co najmniej przed godziną, pozostali zauważyli go, jak już był, możliwe, że jego przybycie widział ktoś więcej, ale już go nie ma. Czworo świadków przyznało się, że z nimi rozmawiał, ale co to za rozmowa, parę słów zamienili, cześć, siemasz, jak leci, czołga się, i tyle.
Sam przyszedł, czy z kimś?
Sam. Nic podobnego, z jakimś takim obcym. Jakim znowu obcym, z Majewskim! Wcale nie, Majewski przyszedł z Bożenką. Nie razem weszli, tylko po kolei, a za nimi jeszcze jeden, ale nie wiadomo, kto, nieznajomy. W końcu nie wszyscy się znają wzajemnie, obca gęba może się pokazać, lokal jest dostępny bez ograniczeń.
Jak wyglądał nieznajomy?
Przeciętnie. Solidny dosyć, ale zwyczajny. Miał chyba coś na głowie. Nie na głowie, tylko na twarzy. Wąsy. Nie wąsy, brodę. Jaką tam brodę, ogolony, plaster opatrunkowy. Nic podobnego, wyłącznie okulary. Ciemno tu dosyć i słabo widać. Poza tym jeszcze ktoś wchodził i dlaczego akurat ten jeden nieznajomy ma być taki ważny? Nie odznaczył się niczym.
Kiedy dokładnie Poręcz poszedł na dół?
Zaraz po Majewskim. Majewski poleciał na dół prawie od razu, bez Bożenki, z kimś tam był umówiony. I jeszcze ktoś z nim poszedł, Majewski kiwał na niego, a Poręcz poszedł prawie tuż po nich, ale jeszcze ludzka postać schodziła, ludzka postać wychodziła, tak się kręcili tam i z powrotem, trudno mieć pewność w tym oświetleniu. Wyszli wszyscy razem, można powiedzieć prawie grupowo, a w ogóle tak całkiem pojedynczo to zeszła na dół tylko Marta Formal. Była tu, przyleciała akurat, jak oni schodzili. Nie, przyleciała później. Nic podobnego, wcześniej. Równocześnie.
Więcej możliwości nie było, albo wcześniej, albo później, albo równocześnie. Pokręciła się między ludźmi, szukała takiego Woźniaka, kamerzysty, pytała o niego, o, właśnie! Woźniak też był i schodził na dół, ale to było znacznie wcześniej, wyszedł i chyba poszedł, nikt nie był pewien, bo może jeszcze nie poszedł, więc tak go szukała. Kawę piła… nie kawę, tylko piwo, a wcale nie, piła wodę mineralną, niemożliwe, żeby Marta Formal piła wodę mineralną zamiast piwa, to byłoby przeciwne naturze! Ktoś sobie do niej zadowcipkował, że, po co jej Woźniak, skoro jest tu jej cud stulecia, Poręcz, więc zionęła ogniem z pyska i tak chwilę poziała. No, dłuższą chwilę. A potem wszyscy widzieli, że zeszła na dół, zła jak diabli, sama, jakoś był spokój, po czym wyszła i od razu poszła sobie całkiem. Wszyscy zaczęli plotkować między sobą i nikt nie patrzył na przejście.
A potem zszedł Liwiński i Krysia znalazła trupa…
A ten Majewski z przyległościami jest tu jeszcze?
No pewnie, że jest, siedzi i w nerwach koniak za koniakiem obciąga, jeszcze dwóch z nim czeka, bo każdy zna życie, wiedzą, że ich pan komisarz nie ominie.
Pan komisarz nie zawiódł. Od Majewskiego z przyległościami dowiedział się, że Poręcza w ogóle żaden z nich nie zna, że owszem, ten brodaty okularnik, rzeczoznawca budowlany, czekał na dole na Majewskiego, zajęty segregowaniem zdjęć, że ktoś tam jeszcze z kimś rozmawiał i byli to chyba jacyś z branży literackiej, że Majewski przywlókł ze sobą kosztorysiarza, załatwili swoje sprawy, jakieś osoby wchodziły i wychodziły, możliwe, że wśród nich był Poręcz, potem wyszli, literaci przed nimi, oni zaraz za i te jakieś osoby również. Ktoś został, ale nie wiedzą, kto, może właśnie Poręcz i żaden nie da głowy, ile ludzkich sztuk zostało, jedna, dwie, czy nawet trzy. Tam ciemno i zakamarki, po kątach nie patrzyli.
Nikt nie był w stanie porządnie wyliczyć, ile tych ludzkich sztuk zeszło, a ile wyszło. No, wyszło o jedną mniej, to pewne.
Zatrzymane w lokalu grono świadków już szumiało motywami.
O tak, Poręcz miał wrogów. Ale właściwie wrogów w odwrotną stronę, to znaczy on ich uważał za wrogów, a oni go mieli gdzieś. Wisiał im dokładnie. I gdyby to Poręcz kogoś kropnął, wszystko byłoby zrozumiałe, ale jego…? A komu by się chciało? Napaskudził…? Przesada, próbował napaskudzić, ale nie było tak znów trudno odkopać go od żłobu, na co komu takie figle z kodeksem karnym?
Jedyna osoba, której rzeczywiście zaświnił egzystencję, to Marta Formal. Ona owszem, ostra dziewczyna, wyszła z impasu, ale na sam widok byłego, pożal się Boże, amanta, mogła stracić równowagę…
Wprost z mrocznych podziemi stosowna ekipa udała się do Martusi, która, niestety, była już w domu i beztrosko otworzyła drzwi.
Zdenerwowałam się na Ostrowskiego, bo ta cała relacja stanowiła jeden przeraźliwy groch z kapustą.
– Na litość boską, jak on został zabity?! Czy ktoś to w ogóle zauważył?!
Ostrowski prezentował wyraźną uciechę.
– No, a ma pani pojęcie, jak to odebrała policja? Ja pani przekazuję zeznania już uporządkowane, tyle i w takiej formie zdołali sobie z chaosu wydłubać. Wie pani przecież, co potrafią świadkowie!
Wiedziałam doskonale. Całe gadanie, jakoby świadek tak doskonale zapamiętał, rozpoznał, określił… można sobie o kant tyłka potłuc. Gdyby nas tu siedziało trzy sztuki i na chwilę przyszedłby jakiś obcy człowiek, byłby to inkasent od wodomierza, listonosz z poleconym, akwizytor od ubezpieczeń, miałby na sobie mundur, bluzę od dresu, góralski serdak, byłby rudy, łysy, siwy, wzrostu od metr pięćdziesiąt do dwa i pół metra, w wieku pomiędzy dwadzieścia a osiemdziesiąt lat. Niewykluczone, że i płeć miałby zróżnicowaną.
Chyba, że byłoby to coś, co świadka dziabnęło osobiście…
– Do dziś pamiętam świetnie zupełne drobnostki sprzed czterdziestu lat – powiedziałam ponuro. – Ale to wyłącznie ze względów wstrząsających uczuciowo. Rozumiem, że tam na pierwszy plan wybiła się Martusia, jej łatwo samo przychodzi, a gliny nie docisnęły bab…
– Przeciwnie, docisnęły i tylko dzięki temu te jej wejścia i wyjścia dało się jakoś osadzić w czasie. Jakąś tajemniczą bluzkę miała na sobie, dziewczynom ciężko było oko oderwać. Ja się na bluzkach nie znam, jeśli już, to raczej na zawartości, ale pani…
– Rozumiem, rozumiem. To od czego padł?
– Od noża. Jeden bardzo trafny cios. Patolog twierdzi, że był to bagnet z drugiej wojny światowej.
– O, masz ci los. Albo stare kopyto, albo stary bagnet. Gliny mają fajnie. Ale to Martusia odpada!
– Ze względu na bagnet? A nie sądzi pani, że mogła podwędzić z rekwizytorni…?
– Bzdura śmiertelna! To znaczy, podwędzić mogła, ale użyć wyłącznie do pokrojenia mięsa na befsztyki albo, co. Ona się takich rzeczy strasznie brzydzi, żywego stworzenia, nawet, jeśli to człowiek, nie tknęłaby za skarby świata! Bagnet przekonuje mnie ostatecznie, to nie Martusia, mowy nie ma!
– Gliny chyba o tym nie wiedzą…
Popatrzyliśmy na siebie niepewnie. Zrobiłam Ostrowskiemu następną kawę, zapominając o względach gościnności, nalałam sobie trochę wina. On nie mógł, był samochodem, ale kiedy uświadomiłam sobie własną niegrzeczność, było już za późno.
– Następnym razem niech pan przyjedzie taksówką – zarządziłam sucho. – Co pan jeszcze wie? Bo bez kitu, prywatnie z tego galimatiasu da się dużo wyłowić. Nie muszę wiedzieć, kogo pan zna, wystarczą mi rezultaty ostateczne.
Ostrowski westchnął.
– Otóż coś mi tu śmierdzi… Pani wie, że ja nagrywam…? Dziękuję…
– Nie ma, za co. Siebie też.
– Nie szkodzi. Nie zdążyłem skomasować, nie było, kiedy, ale wie pani, jak to jest, z ziarenek maku można usypać kopiec Kościuszki. Ten cały Poręcz przyjechał do Krakowa dwa dni wcześniej, miał taką metę u dziewczyny… zaraz. Mogę nawet wyłączyć na chwilę, gdyby się pani uparła, prywatne pytanie, bo też chcę coś zrozumieć…
Odgadując treść pytania, machnęłam ręką. Podejrzenia na takim tle, z racji wieku, uważałabym za potężny komplement.
– Myśli pani, że on był jakiś ekstra w łóżku…?
– Osobiście nie sprawdzałam i proszę mnie tu nie lżyć stwierdzeniem, że tego jest pan pewien, ale na moje oko i węch, tak. Kiedyś znałam takich… Teraz to się zdewaluowało, ale kiedyś mówiło się, że on ma w sobie coś. Albo ona ma w sobie coś, płeć obojętna. Proszę szanownego pana…
Wspomnienie rzuciło się na mnie z nieprzepartą siłą. Znałam faceta, niby nic nadzwyczajnego, poziom inteligencji owszem, wysoki, ale reszta zwyczajna, nie dziwkarz, a dziewczyny wpadały w szał, skutki rozstania potworne. Znałam i takiego, który…
– …wie pan, aż trudno to określić. Jakby urok jakiś rzucał. Jeśli chciał. Nie na całe życie, na krótko, dopóki mu się nie znudziło, ale póki rzucał, baby miały bielmo na oczach. I chyba Poręcz do tego gatunku należał, wnioskuję z tego, co słyszałam, promieniował uwielbieniem, zachwytem, każda kobieta chce być najważniejsza na świecie i on tego na jakiś czas dostarczał, a do łóżka chyba też się nieźle nadawał. Tyle rozumiem. Ale w ogóle, bo co?