175399.fb2
– Ja się nie…
– Pani się owszem. Brakuje mi czasu na wersalskie podchody i muszę walić wprost. Dlaczego nie odezwała się pani ani jednym słowem o Ewie Marsz?
Pomyślałam, co następuje: mogę zełgać, że co ona ma do rzeczy i w ogóle o niej nie słyszałam. Że mi zwyczajnie do głowy nie przyszła. Że nie widziałam i nie widzę żadnego związku tych trupów z nią. Mogę wyznać, że nie chciałam jej niepotrzebnie wplątywać, skoro sama się już dawno wyplątała. Przypomniałam sobie wreszcie, że już nie muszę mataczyć i mogę także powiedzieć prawdę. Moje myślenie trwało cztery sekundy.
– Miałam nadzieję, że jej nie skojarzycie – powiedziałam, zdaje się, że zarazem żałośnie i z ulgą. – Policja w subtelnościach nie gmera…
– Tak właśnie podejrzewałem. I tym bardziej węszyłem w tym jakąś zmowę czy inne krętactwo, zresztą nadal węszę, tylko w przyczyny trudno uwierzyć. Ale sama pani widzi, że ja wiem, że pani się świetnie orientuje w sytuacji, świadczy o tym pani milczenie na temat Ewy Marsz. Gdyby pogmerać w tych, jak pani sama to określiła, subtelnościach, Ewa Marsz wychodzi na prowadzenie o ładne parę długości. Kariera to motyw uchwytny, ktoś usuwa sobie z drogi przeszkodę, ale taki rodzaj zemsty post factum sam z siebie nam do głowy nie przyszedł, szczególnie, że powiązań z Wajchenmannem ona nie miała, pani w ogóle ten pomysł podsunęła. Pani ją lubi.
– Lubię. I cenię.
– Bardzo dobrze, moja żona też. Więc niech pani przynajmniej nie milczy o tych Jaworczyko – Poręczach, bo w pani miłość do nich szczerze wątpię.
Pogratulowałam mu trafności poglądów i powtórzyłam wszystko, co słyszałam o Jaworczyku. No, może prawie wszystko.
Górski się przez chwilę zastanawiał.
– W porządku. Widzę, że mataczenie pani przeszło, zatem i ja nie muszę. Coś pani z tego rozumie?
– Zaraz. Pan postanowił mataczyć przez Ewę?
– A jak? Wrabianie mi grzmiało. Pytam, co pani rozumie?
– Niewiele. To jakiś dziwoląg w kratkę. Ale tak naprawdę nie ze mną powinien pan o nim rozmawiać, tylko z Piotrusiem Panem, z Magdą, z Ostrowskim…
– Namiar na nich poproszę.
Podałam mu nazwiska i telefony i odzyskałam przytomność umysłu.
– A co do Ewy Marsz, to owszem, przyznam się, że dopuszczałam możliwość jej udziału w hekatombie, ale na szczęście jej nie ma, siedzi we Francji, więc nic z tego. To już prędzej ja, ale co do siebie, wiem na pewno, że ręki nie przyłożyłam. Wyznam panu za to, że Poręcz mi teraz do tego zbiegowiska nie pasuje, on się wprawdzie do wszystkiego wtrącał, ale samodzielnie nic nie zrobił. Paskudził innym. Do Ewy pasował, do reszty nie. Coraz bardziej jestem przekonana, że podpuszczał Jaworczyka, tylko, po co? Chyba wyłącznie z czystej złośliwości, wrodzona cecha charakteru, żeby możliwie dużo najudzić i wszystkim we łbach zamącić, nie wiem, nie zdążyłam tego przemyśleć i skonsultować, za wcześnie pan przyszedł.
Górski patrzył na mnie w zadumie, poklepując się po dłoni staroświeckim notesem, i nagle uświadomiłam sobie, że on musi przecież wiedzieć znacznie więcej niż ja. Ja tu węszę wulkaniczne uczucia, a oni, być może, dogrzebali się już konkretnych kantów, szantaży i kompromitacji. Poza tym, przecież już sięgałam po słuchawkę, żeby ściągać Górskiego, co ja mu zamierzałam… A…! Powiedziałam już to chyba…? Zatem jakie za wcześnie…?!
– A, prawda…! – przypomniało mi się jeszcze jedno. – Ten jakiś chory na anginę symulant był u Poręcza, dałam panu jego numer samochodu. Już pan wie, kto to jest?
– Prawdę mówiąc, nie wiem, czy wiem. Właściciel leży w gipsie, a samochód prawdopodobnie został ukradziony i podrzucony z powrotem. Dziwaczna jakaś historia, pomijając już to, że łańcuchem trzeba dochodzić.
W głosie Górskiego pojawiło się nagłe rozgoryczenie. Schował notes i oparł się w fotelu wygodniej.
– Nie twierdzę, że to tylko u nas, w innych krajach również, ale my chyba w tym celujemy. Oficjalny właściciel, ten z dokumentów, siedzi w Szwajcarii i robi interesy, samochód został sprzedany już parę miesięcy temu i nieprzerejestrowany do tej pory, w gipsie leży obecny posiadacz faktyczny. Czwarty tydzień leży i nie ma tu żadnego kantu, połamał się, zleciawszy ze zwyczajnej drabiny. Mieszka w Busku – Zdroju, duża willa, żona wynajmuje pokoje, bo to podobno uzdrowisko, samochód stał w garażu. Baba do pomocy, no, sprzątaczka, niestety mało rozgarnięta, upiera się, że wysprzątała garaż, bo akurat był pusty, więc skorzystała. Posprzątane jest, owszem, ale samochód w środku stoi. No i co? Kto w tym samochodzie pętał się po Kubusia Puchatka?
Żonę wykluczyłam bez sekundy namysłu, to, co w kompresie na szyi otworzyło mi drzwi, a potem wsiadło do mercedesa, z całą pewnością nie było kobietą. Wysunęłam inne przypuszczenia.
– Jakiś kumpel połamanego? Syn? Brat? Pracownik? Co on w ogóle robi, ten w gipsie?
– Radiesteta, żyły wodne i tak dalej. Ponadto zielarz, testuje pokarm dla bydła, bez wątpienia udziela porad i ludziom, i sprzedaje mieszanki ziołowe, ale do tego nikt tam się nie przyzna. Nikt go nawet nie będzie naciskał, bo któremuś prokuratorowi dziecko wyleczył.
– Ma jakichś pracowników?
– Jednego płci męskiej, nieduży, chudy, żylasty, pasuje pani?
– Przeciwnie…
– A reszta płci żeńskiej. Syna nie ma, dwie nieletnie córki, nieletnia dziewczynka rzadko kradnie tatusiowi samochód, to już raczej nieletni synek. Krewni sprawdzeni, jeden kuzyn pasuje do rysopisu, ale ma alibi, szkoli żeglarzy na Mazurach i od miesiąca nie urwał się ani na chwilę. Reszta odpada.
– Goście…?
Górski się skrzywił.
– Za przeproszeniem stare próchna i prawie same baby. Trzech facetów, dwa pryki zramolałe i jeden dziarski staruszek, siwe wąsy, siwa bródka, prawdziwe. Ten pani podejrzany, o ile pamiętam, wąsów nie miał?
– No to, kto to był?
– Otóż tego nie wiemy. Szuka się oczywiście, z tym, że to wcale nie jest małe piwo, cholernie dużo roboty, w dodatku co on właściwie takiego zrobił? Gdyby, chociaż był jakoś konkretnie podejrzany! Tymczasem ja się opieram na pani przeczuciach i możliwe, że wyjdę na idiotę…
Zmartwiłam się i zatroskałam.
– Mogło jeszcze być tak, że podwędził ten samochód byle, kto, a gdzieś tam po drodze przejął go gbur z Kubusia Puchatka. Bezpośredni może wyglądać jak zagłodzony krasnoludek i w ogóle być kobietą. Nie, ja się nie czepiam, myślałam po prostu, że dla was to będzie łatwe, sama bym się włączyła, ale przecież nie pojadę teraz do Buska! Też chcę czasami pomieszkać w domu! Może wyślę kogoś…
– Niech się pani nie wygłupia!
– Może, chociaż nazwiska tych tam wszystkich miejscowych…
– Nie umiem ich na pamięć. Mogę pani przysłać listę, bo czyjaś obecność w jakimś zwyczajnym miejscu nie stanowi tajemnicy służbowej.
– Tylko nie małpią pocztą, proszę! Ja tego nie dotykam. Faksem. Ma pan mój faks…
– Dobrze, faksem.
– Zaraz. A te przekręty, te Wojłoki, te kanty jakieś, którymi Poręcz dostojników szantażował…?
Górski machnął ręką dwa razy, raz beznadziejnie, drugi raz niecierpliwie.
– Bagno. Nikt nie będzie teraz przeprowadzał kontroli finansowej, a i tak z daleka widać, że na tym tle mogliby się wszyscy wzajemnie pomordować. Szantaże, bzdury, kogo szantaż obchodzi, nikt tu nikomu nic złego nie zrobi, ewidentni złodzieje doskonale prosperują, nawet by się im nie chciało kogoś zabijać, a jeszcze cztery osoby…? Na plaster im takie głupie kłopoty? Ja nic nie powiedziałem, a pani ani słowa nie słyszała, umówmy się, że akurat poszła pani do tych kotów w ogrodzie. Owszem, proszę bardzo, przyślę pani spis wszystkich sprawdzonych w promieniu kilometra od tego cholernego samochodu i niech pani sama szuka swojego cudownie uzdrowionego przestępcy. Nie stawiamy żadnych przeszkód.
Nie miałam najmniejszych wątpliwości, że Górski usilnie chce mnie czymś zająć dla świętego spokoju…
Kurort. Busko – Zdrój. Sanatoria tam się znajdują…
Coś mi się snuło wokół nieznajomej miejscowości, jakby cień woni, której nie mogłam rozpoznać. Miałam wrażenie, że powinnam się nad czymś zastanowić i coś odgadnąć, ale wysiłki umysłowe nie dawały rezultatów. Wreszcie przyszło skojarzenie, sanatorium, oczywiście, sąsiadka Wiśniewska powiadomiła mnie, że uroczy pan Wystrzyk udał się do jakiegoś sanatorium, jasne, myśl o Ewie Marsz tkwiła we mnie zakorzeniona zapewne bez sensu, ale rzetelnie, rozrastała się i wszystko, co mogło jej dotyczyć, usiłowało zagnieździć mi się trwale pod ciemieniem. Nie swąd, tylko zwyczajna obsesja.
Jednakże nie wytrzymałam, pojechałam na Czeczota.
Krótko wprawdzie, za to intensywnie zastanawiałam się nad jakimś prezentem dla pani Wiśniewskiej. Flachę…? Nie wyglądała na pijaczkę. Jakaś ekstraordynaryjna kawa, herbata…? Poczyta mi to za aluzję do poczęstunku i ugrzęźnie w kuchni, nie chcę. Ciasteczka, czekoladki…? Ruszy całe przyjęcie, gwarantowane. Kwiatek! Najlepszy byłby kwiatek, może nawet w wazoniku, ale przecież nie idę do niej, idę do tych Wystrzyków, których, mam nadzieję, ciągle jeszcze nie ma, to niby, co, z kwiatkiem lecę do rykliwego potwora…? Na głowę upadłam?
Zrezygnowałam z prezentu.