175399.fb2
– Co ci szkodzi? To nie całki i różniczki, zwyczajne rachunki, dodać, odjąć, szkoła podstawowa.
Miśka wysapała już z siebie pasje i zaczęła się zastanawiać.
– Od wczoraj licząc, trzy dni, a ona miała za sobą dwie doby, znaczy wychodzi pięć dni. Pięć dni do tyłu od wczoraj. I co ci z tego?
– Jeszcze nie wiem, muszę się poważnie zastanowić, bo to, co odczuwam w umyśle, w pełni zasługuje na miano kołowacizny. Daj ten numer Piotrusia Pana…
– No właśnie, od tej wizyty Piotrek też się zrobił jakiś dziwny, aż mnie zgniewało, oszalał chyba, przy takiej matce? To, czego on wymaga? Niech pozna moją! Cholera, nie może, przez koty…
– Opanuj się i uciesz. To chyba lepiej, nie? Jeszcze by mu przyszło do głowy, że się w nią wrodziłaś.
– Wiesz, że ty masz rację – powiedziała Miśka po chwili milczenia. – Jednak prawdą jest, że nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. W porządku, przestanę się bzdyczyć, daję ci numer, masz czym pisać…?
Piotrusia Pana łapałam bezskutecznie tak długo, aż mnie złapał Górski. Elegancko najpierw zadzwonił, a zaraz potem przyszedł, co uszczęśliwiło mnie bardziej niż zwykle.
– Czym mam pana uczęstować, bo chętnie bym panu nieba przychyliła – oznajmiłam w miejsce powitania. – Już się zaczynałam pchać do pana, tyle, że w obliczu tych wszystkich telefonów nie zdążyłam. Niech pan mówi od razu, zanim, co!
– Herbaty…? – powiedział Górski niepewnie.
– Ależ proszę bardzo, całą cysternę. Czy pan ma coś do mnie? Bo ja do pana mnóstwo!
– Właśnie nadzwyczajnie mnie interesuje to mnóstwo od pani…
– A pan dla mnie nic?! – wrzasnęłam z kuchni.
Górski coś powiedział, ale nie dosłyszałam, bo czajnik zaczął gwałtownie bulgotać. Okazało się, że pytał o koty, które gdzieś polazły i nie było ich widać. Zgodnie zadecydowaliśmy, że obejdziemy się bez zwierzyny.
– Zacznę od faktów – zaproponowałam. – Chce pan?
Górski spojrzał na mnie dziwnie i tylko pokiwał głową.
I nagle okazało się, że faktów mam tyle, co kot napłakał. Wszystko niepewne, wątpliwe i przypuszczalne, dokładnie takie, od jakiego organom śledczym robi się ciemno w oczach i szlag ciężki je trafia. Spróbowałam jednakże.
– Ten facet od samochodu w gipsie… wygląda na to, że był to niejaki pan Wystrzyk, ojciec Ewy Marsz… – w tym momencie przypomniało mi się, że sąsiadka Wiśniewska w pierwszej rozmowie napomykała coś o jakichś odgłosach -… który powinien być w Busku, dał mi pan to na piśmie, ale zrobił sobie wycieczkę do stolicy i symulował anginę na Kubusia Puchatka, przy czym głowy za niego nie dam, bo nie wiem, jak on wygląda. Dyszyński z nim bardzo dziwnie rozmawiał, zależy mi straszliwie, żeby pan pogadał z Dyszyńskim, bo mnie jakoś nie pasuje, pan ma uzasadnione powody, a ja, co? Ni przypiął, ni wypiął. I też nie wiem, czy na pewno z nim, bo Lewkowski oczywiście nie spytał o wygląd zewnętrzny… W dodatku Poręcz do tych wcześniejszych trupów jaskrawo nie pasuje, więc do reszty przestałam rozumieć cokolwiek.
Górski okiem nie mrugnął.
– Ten ostatni fakt jest z pewnością najściślejszy ze wszystkich – pochwalił z wielkim uznaniem. – Czy teraz roztoczy pani przede mną wachlarz supozycji i wniosków?
Postarałam się głęboko odetchnąć. Wypiłam trochę herbaty. Zapaliłam papierosa. Postanowiłam odszpuntować inną beczkę, bo z tej chyba niewiele się ulało.
– Kogo właściwie pan sam podejrzewa? – spytałam surowo.
– Ja nie podejrzewam – skorygował Górski. – Ja węszę. Ślady wskazują na jednego sprawcę, ściśle biorąc, mikroślady. Głównie związane z obuwiem, butów nie zmienia…
– Może ma jakieś ulubione i wygodne.
– Może. Dwie pierwsze ofiary nie dały nic więcej, denat na Narbutta sam mu otworzył, zabójca nawet nie wchodził dalej, zamknął za sobą drzwi, na wewnętrznej klamce zamazany ślad rękawiczki, kropnął i wyszedł. Nikt go nie widział, to znaczy mnóstwo ludzi widziało, co najmniej czterdziestu rozbójników, brodatych i o dzikim wzroku, a szesnaście osób rozpoznało ze zdjęć siedmiu przestępców, aktualnie siedzących w więzieniu. W dwóch pozostałych wypadkach znaleziono po jednym włosie, krótki, męski, jeden siwy, drugi nie, ale oba z tego samego źródła, z czego wynika, że facet jest szpakowaty. Praworęczny, fizycznie silny. Tyle powiedziała technika. Co kto widział w Krakowie, bez wątpienia wie pani lepiej ode mnie.
– Martusia nie – powiedziałam szybko i stanowczo. – Na psa przysięgła. W psa wierzę.
– W psa owszem, również jestem skłonny uwierzyć. Motyw pasuje… no, tu pewien kłopot… do zbyt wielu osób. W zasadzie ten sam, natury niejako zawodowej, tyle, że właściwie przy każdej ofierze trochę inny. Jakim cudem identyczny motyw mógłby dotyczyć takiego Wajchenmanna i takiego Poręcza? Nawet dziewczyna ich żadna nie wiąże, bo i to bierzemy pod uwagę, w dodatku najbardziej podejrzani, najbardziej prawdopodobni, mają uczciwe, rzetelne alibi. Można ewentualnie przyjąć, że ktoś niszczy złych reżyserów tak sobie, z szacunku dla sztuki na przykład, ale po pierwsze Wajchenmann nie był tak naprawdę zły, a po drugie, co ma do tego Poręcz? On przecież niczego nie kręcił!
– Toteż, dlatego Poręcz mi nie pasuje. Gdyby nie pies, sama podejrzewałabym Martusię. Nie skorzystał tam przypadkiem z okazji ktoś inny?
– Buty te same…
Przez chwilę martwiliśmy się wspólnie. Zastanawiałam się, jak mu zaprezentować mętlik, kłębiący się pod moim ciemieniem.
– Nie powinnam pana niczym sugerować, bo obydwoje możemy na tym wyjść gorzej niż Zabłocki na mydle. Mnie to nie szkodzi, ale panu może owszem.
– Drobiazg. Niech pani mówi, co pani wie?
– W tym rzecz, że nic, mnie się majaczy. A, nie, coś wiem! Gdzieś mi w tym wszystkim tkwi, nie ma już sensu ukrywać, Ewa Marsz jako nie wiem, co. Inspiracja…? Ofiara…? Pogląd…? Przyczyna…? Przypadek sprawił, że wróciłam akurat przepełniona myślą o niej i z zamiarem zdobycia jej książek i obejrzenia jeszcze raz ekranizacji. Pojęcia nie miałam, gdzie ona przebywa…
– Teraz pani wie?
Wahałam się bardzo krótko. Nie, do diabła z mataczeniem!
– Wiem. We Francji. O, mam tu, specjalnie dla pana, jej alibi na właściwe chwile, tylko przy Poręczu trochę się potyka, ale reszta jak łza! Proszę bardzo!
Wygrzebałam spod stolika dokument z notatkami na plecach, obejrzałam drugą stronę i zastanowiłam się. Właściwie nie powinnam się go pozbywać, zawierał użyteczne dla mnie informacje, poza tym. notatki wykonane niepiszącym długopisem były prawie nieczytelne.
– Podyktuję panu i niech pan sobie sam zapisze. Papieru u mnie dużo…
Górski nie protestował, cierpliwie notował informacje od Lalki razem z moimi komentarzami, potknięcie przy Poręczu potraktował obojętnie.
Wróciłam do wybrakowanych faktów.
– Okazuje się, że ten cholerny tatuś Ewy Marsz jest chrzestnym ojcem Piotra Petera, to akustyk z telewizji i chłopak Miśki Kamińskiej, siostry Lalki. Natomiast czymś w rodzaju konkubenta Ewy jest Henryk Wierzbicki, prawnik, nie chcą tego rozgłaszać, ale uprzedziłam, że panu powiem i nawet dam panu numer jego komórki. On też ma podejrzenia i nic z tego nie rozumie, ale na wszelki wypadek wypchnął Ewę z Polski, w rezultacie zaczęło mi wychodzić, że cała ta zbrodnicza afera została wymyślona przeciwko Ewie Marsz. W dodatku głupio wymyślona, więc możliwe, że się mylę. Potrzebny byłby do tego jej zakamieniały wróg, daleko nie szukać, jest taki, proszę bardzo, Poręcz. Ale Poręcz też skasowany, więc co? Niemożliwe, żeby ktoś był wrogiem zarazem Poręcza i Ewy Marsz!
– Przyjacielem chyba też nie…
– Toteż właśnie. A ten Piotruś Pan, chciałam powiedzieć Peter, nasłuchał się gadania Jaworczyka. I z pewnością wie więcej, niż ja z niego wydoiłam przez telefon. A Jaworczyka inspirował Poręcz i koło się zamyka, tyle, że w środku nic nie zostaje, cholerny tatuś natomiast plącze się po obwodzie i niech pan teraz coś z tym zrobi!
Górski w zadumie patrzył w okno.
– Z kim pani kazała mi rozmawiać w Busku – Zdroju? Z Dyszyńskim?
– Nie musi pan rozmawiać w Busku. On już wrócił.
– Pani sama nie chce…?
– Jak Lewkowski! Umówiliście się…? Nie, mnie głupio. Nie potraktuje mnie poważnie, zbieram materiał do kryminału, nie będzie mi rzucał na żer obcego człowieka, jeszcze i jego samego spożytkuję, a on może wcale nie chce. I tak dalej. Panu odpowie ściśle i porządnie, to w końcu przyzwoity człowiek, chociaż literat, a nie żaden bandzior. Może mu się nie chcieć wspominać nieprzyjemności, ale poważnym dochodzeniem poczuje się zobligowany i wszystko powtórzy.
– Doskonale. I z Piotrem Peterem. I niewątpliwie także z tym konkubentem, jak mu tam… Henrykiem Wierzbickim. Jeszcze z kimś, kto ze sprawą nie ma nic wspólnego i nie budzi żadnych podejrzeń?