175399.fb2
– Nic – westchnęła Magda. – Muszę zabrać samochód, bo mi potrzebny, a Adam swojego zostawić nie może, bo też mu potrzebny.
– Ale kawa…?
Na kawę zgodzili się bardzo chętnie, przyrządzenie nie trwało długo. Gdzieś na skraju umysłu mignęło mi, że coś jej mało, tej kawy, była o tym mowa, Witek chyba miał kupić, zahaczyłam wzrokiem o półeczkę, owszem, stał tam słoik, uspokoiłam się i wróciłam do salonu. Obejrzałam gości z uwagą, chociaż starałam się nieznacznie, robili niezłe wrażenie, najwidoczniej udało im się dojść do jakiegoś porozumienia. Widmo diabolicznego desperado przestało mi koło Magdy majaczyć.
Ostrowski nie krył zainteresowania dochodzeniem ogólnie, a Ewą Marsz w szczególności.
– W jakiś przedziwny sposób wszystko wydaje się z nią wiązać. Niewyraźnie, przyznaję, przy tym nie policji, a tylko ludziom z branży, bardzo ogólnie…
– I w dodatku bezpodstawnie – wtrąciła Magda. – Wajchenmann jeszcze się jej nie czepiał, Drżączek też nie…
– Drżączek miał zamiar. Czaił się, pertraktował ze scenarzystami, ten sponsor, z którym się umówił, miał finansować właśnie ekranizację Ewy Marsz. Nie żadną Rodziewiczównę, chociaż ten cały „Dewajtis” też tu gdzieś wyskakiwał, ale bardziej Ewę…
– Skąd wiesz? – zaciekawiła się Magda.
Słuchałam z wielkim zaciekawieniem i jeszcze większym oburzeniem, bo znów okazywało się, że czegoś nie wiem, ta cholerna dziennikarska mafia ukrywa najważniejsze rzeczy akurat przede mną! Ostrowski ujawnił zakłopotanie.
– Dziennikarz ma obowiązek wiedzieć, co najmniej dziesięć razy więcej niż się do tego przyznaje…
– I od tego nieprzyznawania głupka z siebie robi – wytknęłam gniewnie. – Wszystko mi jedno, skąd pan wie, ale czy na pewno?
– Zamiar miał na pewno, rozmawiałem ze scenarzystami, gdyby nie był idiotą, niektórzy poszliby na współpracę, ale jego dotychczasowe arcydzieła zdobyły już sobie opinię. W rezultacie zaczynał sam, konspekt u niego znaleziono, dwa nawet, bo wahał się w wyborze utworu. Jej ostatnia książka albo przedostatnia.
– Łaska boska, że ktoś go kropnął…
– Natomiast Zamorski i Poręcz – ciągnął Ostrowski – narobili jej tyle złego, że motyw pcha się przemocą. W ogóle ten zestaw ofiar nie ma żadnego sensu, bo gdyby Ewa Marsz maczała w tym palce, gdzie miejsce dla Wajchenmanna?
– Trzech ją nadgryzało, a czwarty nie tykał…
– I od czwartego zaczęła. Nie do pojęcia. Jakaś pomyłka…?
– A nie było gadania, że i Wajchenmann ma ją w planach?
– Jak to, przecież było – przypomniała sobie nagle Magda. – Rozumiem, że dlatego szukasz Piotrusia Pana? Od Jaworczyka słyszał o tym popieraniu Ewy Marsz za pomocą kręconych z niej knotów, Wajchenmann też siedział w tym gronie, a sama zgadłaś, że wszystko wymyślał Poręcz.
– I za same imaginacje został zarżnięty…?
– A może…? – zastanowił się Ostrowski. – Ktoś miał dosyć…? A nawet i pani…
Nawet i ja… Czy ja wiem, gdybym się przejmowała głupotami, gdybym była młodsza, u progu kariery, gdybym miała subtelniejszy charakter, więcej sił fizycznych i zapału… Kto wie…?
– Niebiosom dziękować, że jej tu nie było! – powiedziałam nabożnie.
Imaginacje jako motyw… Ciekawa rzecz!
– …Jak wyglądał? – zastanowił się Dyszyński. – Nie przyglądałem mu się specjalnie. Gruby, tego jestem pewien, zaskoczyło mnie trochę, że taki piwożerca w dyskusje literackie i filmotwórcze się wdaje, raczej pasowałaby do niego piłka nożna. I brwi miał grube, rzucały się w oczy.
– I nic poza tym? – zmartwił się Górski.
– No, mojego wzrostu mniej więcej… Ale za to wiem, jak się nazywał. Skancerowane historyczne nazwisko, Jaźgiełło.
– Przedstawił się?
– Pisałem mu dedykację. Wie pan, takie oddzielne, pojedyncze autografy w denerwujących okolicznościach, w dodatku przy dziwacznym nazwisku… chyba swoje podał? Przynajmniej takie miałem wrażenie…… to się czasem na jakiś czas zapamiętuje. Później oczywiście ulatuje z pamięci. Temat mnie zirytował… A, właśnie! Możliwe, że w jakiś sposób ujawniłem zaskoczenie, bo powiedział, że chodzi o zakład. Założył się z kimś tam o te wszystkie bzdety i postanowił wyjaśnić sprawę z fachowcem, dlatego drążył i drążył. Fachowiec to ja. Litość mnie w końcu wzięła i dlatego tak z nim gadałem…
Treść gadania została już Górskiemu przekazana wyczerpująco, teraz zaś pociechę stanowiła myśl, że nazwisko nie jest przesadnie popularne i rozmówcę Dyszyńskiego da się odnaleźć. Podobno mieszkał w Busku, na szczęście Busko – Zdrój nie zbliża się rozmiarami do Nowego Jorku.
Włodzimierza Jaźgiełłę policja w Busku odnalazła równie szybko, jak dyskretnie. Koleżeńska prośba z Warszawy została spełniona, aczkolwiek nikt nie wiedział, po co to, komu i co też takiego ów Jaźgiełło wywinął. Nie był dotychczas karany, pracował sobie spokojnie jako dyspozytor w przedsiębiorstwie remontowym instalacji elektrycznych, łapówek nie brał, bo nie miał, za co, pieniędzmi nie rządził, więc ich nie kradł, w politykę się nie wdawał, piwo lubił, ale to nie było karalne, miał żonę i dorosłe dzieci, z których żadne nie zeszło na złą drogę, i powód zainteresowania nim był nieodgadniony.
Wszystkie informacje o Jaźgielle Górski otrzymał od razu na wstępie, przybywszy do kurortu w swój dzień wolny, do którego każdy, nawet funkcjonariusz policji, miewa prawo. Ciekawość kolegów po fachu zaspokoił jednym słowem.
– Świadek – rzekł ponuro i wszyscy natychmiast zrozumieli.
Po czym jak pierwszy lepszy normalny człowiek poszedł z Jaźgiełłą na piwo.
Przypadkowym ułatwieniem dla niego stał się fakt, że akurat telewizja powtarzała film, nakręcony z książki Dyszynskiego. Krótko dało się go oglądać, ponieważ lokal garstronomiczny przeciętnej kategorii nie służy na ogół doznaniom kulturalnym i któryś klient rychło przestawił program na kanał sportowy, ale Górski chwycił okazję. Bez ujawnienia prawdziwych zamiarów płynnie nawiązał do tematu.
– Panie, tyle człowiek wie, co mu w ucho wpadnie – odpowiedział Jaźgiełło na dyplomatyczne pytanie. – Ja się nie znam, książki czytam, kto powiedział, że nie? Czasem nawet specjalnie popatrzę, co z takiej książki zrobili, ja, wie pan, nie mam jakichś tam manii, fiołów, na rybach mi nie zależy, lubię sobie posiedzieć i popatrzeć. Sportowe to już nie dla mnie, wiek nie ten, a co mam zdrowie tracić, przegrywamy i przegrywamy, tylko człowieka szlag trafia i jeszcze go, kiedy nagła krew zaleje. Wolę filmy.
– Ekranizacje książek – podsunął Górski.
– A dlaczego nie? Ale to, panie, różnie wychodzi. Mnie się, prawdę powiedzieć, nie całkiem podoba, gdzieś tam człowiek czyta, że ten jakiś był wielki i bykowaty, a tu mu chudego kurdupla pokazują i tylko się zastanawia, ten czy nie ten? Albo i odwrotnie, coś pan oglądasz, no, takie tam sobie, a tu krzyki, że książka, że nagroda, aż się nie chce sprawdzać i czytać. Jednego znam takiego, co na filmie widział „Polowanie na Czerwony Październik”, ja tam i książkę czytałem, i film oglądałem, pan pewno też, nie? Książka dziesięć razy lepsza, a ten żłób film obejrzał, a książki już nie chciał przeczytać, nie i nie, co się natłumaczyłem, to ludzkie pojęcie przechodzi, do tej pory nie przeczytał!
Zdenerwowawszy się widocznie, pan Jaźgiełło zamówił następne piwko. Górski uczynił podchwytliwą uwagę.
– Autorzy mówią to samo…
– O, to pan wie? Z jednym gadałem, był tu, Dyszyński, co tę dziwną książkę napisał, a na filmie mu spaskudzili, jakieś takie nudne wyszło.
– Znam Dyszyńskiego. Nawet coś wspominał, że tu, w Busku, z kimś na ten temat dyskutował…
– To ze mną! – ucieszył się pan Jaźgiełło. – Może i z kim innym, ale ze mną na bank! I pamięta? Coś takiego…!
– Mówił, że pan coś mówił o jakimś zakładzie.
– No to już gwarantowane, że ja. Faktycznie, o zakład poszło, bo tak bez niczego to ja bym się nie ośmielił człowieka zaczepiać, zawsze, co literat, to literat. A tu jeden kumpel się ze mną kłócił aż świszczało, że jest całkiem odwrotnie. Że taki pisarz, jak go nie pokażą, filmu nie zrobią, to się wcale nie liczy, jakby go w ogóle nie było, reklamę musi mieć i na reklamie go tak ciągną w górę. Zapierał się jeszcze jak ten głąb w kapuście, że wie lepiej, bo fachowiec mu wytłumaczył i nawet przykłady dawał…
Z anielską cierpliwością Górski wysłuchał całego wywodu, którego treść była mu już znana na pamięć, chciwie czyhając na chwilę, kiedy w sposób naturalny będzie mógł zadać dwa pytania. Doczekał się wreszcie.
– I z kim pan się tak założył? Co to za jakiś uparty palant? Znajomy?
Pan Jaźgiełło po sześciu piwach z niczego tajemnicy nie czynił.
– Panie, kumpel, jeszcze z wojska. Dziwadło, wojsko lubił, dobrowolnie przyszedł, chociaż mógł się wyższymi studiami wykręcić, i od tamtych czasów tak się, co parę lat, co i raz to spotykamy. On w Warszawie mieszka, w księgowości robi, ale tak na doskok, Romek Wystrzyk się nazywa, a że uparty, to fakt.
– I uwierzył panu, jak pan powtórzył tę rozmowę z Dyszyńskim?