175399.fb2
Wajchenmann Wajchemannem, jadowita uciecha jadowitą uciechą, a obowiązki obowiązkami. Poszukiwania lektury dla Lalki zaczęłam prawie od rana, najpierw przez telefon.
W znajomej księgarni książek Ewy Marsz chwilowo zabrakło. Owszem, dwie ostatnie były do niedawna, ale właśnie poszły, dopiero co, z hurtowni nie pobiorą, bo też ich tam nie ma. W znajomym antykwariacie w ogóle nigdy ich nie mieli, bo Ewy Marsz nikt się tak łatwo nie wyzbywał. Znajomy dystrybutor obiecał się dowiedzieć. W nieznajomych księgarniach czwarta kolejna książka utrzymywała się dłużej, ale już jej nie ma i w ogóle Ewy Marsz nie ma. Owszem, ludzie się pytają i oni sami się dziwią, bo w takiej sytuacji wydawnictwo powinno chyba zrobić dodruk.
Dopiero teraz zainteresowałam się, kto właściwie Ewę Marsz wydawał, dotychczas nie zwracałam na to uwagi. Złapałam dostępną mi książkę, znalazłam stopkę wydawniczą.
Coś podobnego, „Gratis”! Współpracowałam z nimi kiedyś, bardzo sympatyczni i równie bezwzględni, prawdziwi ludzie interesu, nacięli mnie na ładne pieniądze, co im przyszło z największą łatwością. Więcej w tym było mojej głupoty niż ich starań i talentu, ale można mniemać, że i Ewę Marsz załatwiają koncertowo. Chociaż może ona rozumniejsza ode mnie…? W każdym razie jej książki powinni mieć, a ja powinnam mieć u nich chody, wynikłe z dawnych układów. Z pewnością woleliby mnie nie rozdrażniać…
Zadzwoniłam, umówiłam się, porzuciłam telefon, pojechałam.
No owszem, jeszcze mieli, ale, ach, to absolutnie ostatnie egzemplarze, spod serca wyjęte, z dna magazynu wygrzebane, w drodze wyjątku, tylko dla mnie! Prawie płacząc, wręczyli mi cztery książki, co najmniej tak, jakbym z nich żywcem wyrywała wątroby i śledziony na części zamienne.
Rozzłościłam się.
– To, dlaczego, do diabła, panowie nie zrobią drugiego wydania albo, chociaż dodruku?
Zmieszali się obaj zgoła niewspółmiernie, pytanie w końcu nie było intymne i nieprzyzwoite, nie zahaczało o żaden przekręt, zwykła czynność natury zawodowej. Łypnęli na siebie wzajemnie okiem, łudząc się zapewne, że nieznacznie.
– No, wie pani, to nie zawsze takie proste… Dystrybutorzy…
– Co dystrybutorzy? Z kim panowie mają do czynienia? Wasi dystrybutorzy są głusi, niedorozwinięci? Zboczeńcy w wojnie z księgarzami? Z całym społeczeństwem?
– No jak to, sama pani wie, niesolidni…
– Ściągnąć należności… Finansowo same straty! Udało mi się nie powiedzieć ani słowa na temat tych strat, których niegdyś podobno i ja przyczyniałam, ratując przed bankructwem wydawnictwo i drukarnię, co wyszło na jaw znacznie później. Zależało mi w tej chwili na Ewie Marsz, a nie na sobie.
– Niech ich panowie zmienią na innych – poradziłam złośliwie. – Ewę Marsz każdy chętnie złapie, a to przecież wasza autorka!
I tu chyba dziabnęłam w czułe miejsce.
– Niezupełnie… Są pewne komplikacje z umowami… Na dodruk też trzeba… Autor… Sfinansować… Reklama…
Wyduszali z siebie te głupie słowa na zmianę i widać było, że najchętniej wyrzuciliby mnie za drzwi, ale jakoś im nie wypadało. Na wszelki wypadek usiadłam na torbie z czterema zdobytymi książkami. Zaczynałam odgadywać sedno rzeczy, nie mieli umowy z Ewą, ciekawe, kto zerwał, ona czy oni? Może przesadzili z wyzyskiem, ona się połapała, odmówiła podpisu, a im teraz głupio przyznać się do zdrożnych chęci i wystąpić z dwa razy lepszą ofertą, niezbitym dowodem, że przedtem ją kantowali. Mogłaby zażądać odszkodowania, wyrównania wstecznie czy czegoś w tym rodzaju.
– No dobrze, a nowa książka? – spytałam podstępnie. – Strasznie dawno nic nie było. Dlaczego Ewa Marsz nie pisze?
– To pani nie wie…? – wyrwało się jednemu.
– Ależ pisze, kto powiedział, że nie? – zagłuszył go natychmiast drugi. – Na razie nie dostarcza, ma jakieś swoje zahamowania, każdy autor miewa takie chwile… no, trudności. Trzeba przeczekać.
Podejrzane. W oczy się rzucało, że kręcą. Naknocili z tą Ewą i zrobili supeł nie do rozwiązania, może idą na przetrzymanie, kto tu, kogo. Zaraz, ale autor ma pełnię swobody, prawo do zerwania umowy z odpowiednim wyprzedzeniem, prawo do wybrania sobie innego wydawnictwa. Ona chyba nie zwariowała i nie dała im bezwarunkowej wyłączności na dwadzieścia lat? Lalka nic nie mówiła o paranoi, która musiałaby opętać Ewę Marsz już, co najmniej dziesięć lat temu, a przecież coś by się o tym rozeszło. Niemożliwe, żeby Ewa Marsz była jeszcze głupsza niż ja!
Odezwał mi się charakter, pisnął ośli upór, adres i telefon Ewy, kontaktu z autorem szuka się przez wydawnictwo, przez redakcję, przez cokolwiek, z czym współpracuje. Właśnie znalazłam się w wydawnictwie…
– Potrzebny mi jest telefon Ewy Marsz. Ewentualnie adres. Od razu powiem, szuka jej szkolna przyjaciółka, siedzi we Francji, zobligowała mnie do złapania jej, żeby się do niej odezwać i tak dalej. Panowie mają te rzeczy.
– Telefon Ewy Marsz jest oczywiście zastrzeżony…
– No to, co, że zastrzeżony! – zezłościłam się. – Dzwoni się do osoby i pyta, czy komuś tam można ją dać, albo daje się jej mój numer i niech ona zadzwoni. Niejaka Lalka jej szuka, można jej to powiedzieć. Niech pan dzwoni, ale już!
Wyglądało to tak, jakby obaj usiłowali się wydostać z płonącego pomieszczenia rurą kanalizacyjną, bardzo krętą, z mnóstwem kolanek.
– Jej może nie być w domu…
– Na komórkę! Niemożliwe, żeby nie miała komórki! Wszyscy mają!
– Nie, komórki numeru nie mamy, właśnie zmieniła ostatnio i jeszcze nie zdążyła zawiadomić…
– Często wyłącza…
– Adres! W umowie musicie mieć adres!
– Ale to jest dawny adres, a ona zmieniła mieszkanie…
– To jak panowie się z nią kontaktują?
– W zasadzie czekamy na jej telefon… umówieni jakoś… na domowy, ale ona często wyjeżdża… można się nagrać na sekretarkę… to wieczorem… rano…
Jedno stało się pewne. Od tych dwóch niczego się nie dowiem, zablokowało ich, jeśli przestaną się jąkać, zaczną łgać, a do łgarstwa mają talent ogromny. Trzeba szukać inaczej. Dziwne, swoją drogą, że nie zmienili tematu, skoro był dla nich tak niewygodny, a nowy, sensacyjny, sam się przecież nasuwał, zabójstwem Wajchenmanna grzmiały już wszystkie media, a ci nic, ani słowa.
A, do diabła z Wajchenmannem, chwilowo też mi wyleciał z głowy.
Dlaczego Ewa Marsz od sześciu lat przestała pisać…?
Wróciłam do domu, postawiłam na ogniu garnek z wodą w celu ugotowania sobie obiadu w postaci brokuła i zadzwoniłam do Lalki.
– Słuchaj, czy Ewa Marsz całkiem prawnie zmieniła nazwisko na Ewę Marsz, czy tylko używa pseudonimu?
– Czekaj, przymknę drzwi, straszny mam hałas obok, cudem trafiłaś, bo tylko przez niedopatrzenie nie wyłączyłam telefonu. Ale zaraz wyłączę. Ewa…? Nie mam pojęcia. Zamierzała zmienić, ale nie wiem, czy to zrobiła. A co?
– Nic. Mam już te książki, wyślę ci jutro DHL – em, zaraz do nich zadzwonię. Jakaś draka z Ewą, daj mi telefon do Miśki. Jak ona się nazywa?
– Kto? Miśka?
– No pewnie, że Miśka!
– Też nie wiem. Rozwiodła się. Albo wróciła do panieńskiego, Kamińska, albo została przy mężu, Ruszczyc, nie była zdecydowana i nie wiem, na czym stanęła. Na imię ma, przypominam ci, Stefania. Już ci daję numer, masz, czym pisać…?
Miałam, czym pisać, technicznie byłam przygotowana do działania. Słusznie powiedziała o tej Stefanii, bo nawet mi do głowy nie przyszło, że jej siostra posiada jakieś chrzestne imię. A żaden ksiądz nie ochrzciłby dziecka imieniem Miśka, takiej świętej nie było. Wyraziła dziką wdzięczność za książki i na tym był koniec rozmowy.
Zadzwoniłam do DHL – u, umówiłam się wcale nie na jutro, tylko od razu na dziś, przed wieczorem zdążą przyjechać.
Zadzwoniłam do Miśki.
Rozpoznała mnie po chwili tak krótkiej, że prawie niezauważalnej, czemu niewątpliwie sprzyjało wspomnienie sceny, jaką przeżyłyśmy wspólnie, z Lalką i trzema kotami syjamskimi, z czego jeden należał do Lalki, jeden do Miśki, a jeden był sporny i ten spór musiałam rozstrzygać. Metafizyka weszła wtedy w grę, kot zadecydował samodzielnie, takich chwil się nie zapomina.
Nie, też nie wiedziała nic o oficjalnym nazwisku Ewy Marsz, w ogóle prawie nie miewała z nią osobistych kontaktów, ale znały się oczywiście. O adresie nie miała pojęcia.