Holly pojechała na południe trasą AlA. Zwolniła w miejscu, gdzie znaleziono Cheta Marleya. Między szosą a ogrodzeniem przyległej parceli rozciągało się dobre piętnaście metrów gęstej murawy. Ten, kto postrzelił Cheta, rzucił pistolet za siatkę. Dlaczego? Czemu go nie zabrał albo, jeszcze lepiej, nie zostawił na miejscu? Przejechała kolejne sto metrów i zobaczyła przerwę w ogrodzeniu. Na trawie były odciśnięte ślady opon, wiodące w krzaki. Skręciła i wjechała w lukę. Daisy węszyła przez otwarte okno.
Wyboista droga prowadziła przez gęste zarośla. Wyglądało na to, że od dłuższego czasu nie przejeżdżał tędy żaden pojazd poza furgonem Sama Sweeneya. Furgon stał nieopodal, na prawo od ścieżki. Holly zatrzymała wóz przy nim.
– Daisy, ty zostajesz.
Ledwie wysiadła z samochodu, jej nozdrza zaatakował smród ludzkich odchodów. Sweeney najwyraźniej nie był skautem; nigdy nie nauczył się kopać latryny. Przedarła się przez kępę palmetto na polanę ocienioną przez wiecznie zielone dęby i wawrzyny. Sweeney i dziewczyna siedzieli przy ognisku, piekąc hot-dogi na patykach. Chłopak zerwał się na nogi.
– O co chodzi?
– Chcę z panem porozmawiać.
– Jasne – mruknął.
Dziewczyna wróciła do pieczenia hot-dogów.
– Proszę mi pokazać swojego colta.
– Nie mam go. Gliny musiały go zabrać, gdy przeszukiwały furgon.
– Gdzie leżał?
– W schowku na rękawiczki.
– Ma pan inną broń palną?
– Nie, proszę pani. – Pokręcił głową. – Tytko colta, i nie trzeba mi nic więcej.
– Postąpi pan mądrze, nie zastępując go nowym – poradziła Holly.
– Może ma pani rację.
– Słyszałam pańskie zeznanie w sądzie. Czy coś pan pominął?
– Nie, proszę pani. Odpowiedziałem na wszystkie pytania, jakie mi zadali.
– A co z tymi, które nie padły?
Spojrzał na nią koso.
– Co ma pani na myśli?
– Daj spokój, Sam – byłeś na tym terenie tamtej nocy. Złapałeś gumę w miejscu, gdzie później został postrzelony komendant, obozowałeś tu, jeździłeś w tę i z powrotem po AlA. Czy widziałeś coś, o co nikt cię nie zapytał?
– Niczego nie widziałem.
– W porządku. A co słyszałeś?
Wbił wzrok w trawę pod nogami.
– Śmiało, Sam, to nie zostanie zaprotokołowane.
– Wróciliśmy jakieś pięć minut przed tym, zanim to się stało.
– Mów dalej.
– Słyszałem, jak rozmawiają. Sprawiali wrażenie zdenerwowanych.
– Ilu?
– Dwóch, może trzech. Nic nie widziałem. Widzi pani, jakie gęste są te chaszcze – powiedział, wskazując w stronę drogi.
Ma rację, pomyślała. Zarośla między miejscem, w którym stali, a drogą oddaloną o jakieś piętnaście metrów tworzyły mur.
– Co mówili?
– Nie mogłem zrozumieć, ale byli wściekli, wszyscy. Potem usłyszałem strzał.
– Co zrobiłeś?
– Nic. Nie wtykam nosa w sprawy, które kończą się strzelaniną.
– Co było potem?
– Usłyszałem, jak coś szeleści w krzakach, a potem upada na ziemię. Nie wiem dlaczego, pomyślałem, że to granat, i czekałem na wybuch.
– To była beretta?
– Tak, chyba tak. Znalazłem ją na drugi dzień. Ten, kto ją rzucił, naprawdę miał krzepę. Pistolet przeleciał nad krzakami. Gdyby wylądował w chaszczach, trzeba by piły łańcuchowej, żeby go wydostać.
– Czy po znalezieniu broni sprawdziłeś magazynek? Brakowało naboi?
– Nie, proszę pani. To znaczy, sprawdziłem magazynek, był pełen. Brakowało tylko naboju w komorze.
– Ile strzałów słyszałeś?
– Tylko jeden.
– A potrafisz określić, z jakiej broni został oddany?
– Raczej nie. Tak czy owak, nie ma co zgadywać. To musiał być ten smith and wesson.
Miał rację.
– Słyszałeś odjeżdżający samochód?
– Tak. Usłyszałem trzask drzwi…
– Ilu drzwi?
– Dwojga. Pewnie to znaczy, że było ich dwóch.
– Tak sądzę. Czy po hałasie silnika można było poznać rodzaj samochodu?
– Warczał jak zwyczajny samochód – nie ciężarówka. Jak osobowy. Może sportowy. Wie pani, jak warczą sportowe samochody?
– Na przykład ferrari?
– Nie, znam ten dźwięk. Jak coś, co chciałoby być ferrari, rozumie pani? Coś tańszego.
– W którą stronę odjechał?
– Wydaje mi się, że zawrócił i pojechał na północ.
– Jakie masz plany, Sam?
– Plany? Nie mam żadnych planów. Posiedzimy sobie tutaj.
Holly pokręciła głową.
– Nie. Chcę, żebyś stąd wyjechał.
– Z biwaku?
– Nie tylko. Z Orchid Beach, z hrabstwa.
– A niby czemu?
– Chcesz zostać aresztowany za posiadanie kokainy? Nikt jej nie podłożył.
– Aha, rozumiem.
– Masz wyjechać przed zmrokiem.
– Tak, proszę pani, i dziękuję, że nie wsadziła mnie pani za narkotyki. Biorę tylko rekreacyjnie, wie pani, mam trochę wyłącznie dla siebie. Nie handluję prochami.
– Doskonale. Pakuj się i odjeżdżaj.
– Mogę się odezwać, żeby sprawdzić, czy znalazł się mój colt?
– Sam, nie kuś losu.
Podniósł ręce.
– Tak, proszę pani, kapuję. Ruszymy, gdy tylko upchamy klamoty w furgonie.
– Dobry pomysł. Szerokiej drogi.
– Dziękuję, proszę pani.
Holly wróciła do samochodu. Daisy wyglądała przez okno. Wyglądała na zniecierpliwioną.
– Już jestem, nie musisz się martwić. Teraz pojedziemy do domu i dostaniesz kolację.
Na wzmiankę o kolacji Daisy wyraźnie się ożywiła. Kiedy wróciły do parku, obok przyczepy stał obcy samochód. Daisy zawarczała, a Holly wyciągnęła broń.