175818.fb2
Razem wzięli prysznic, a potem poszli na spacer po plaży. Było ciepło i wietrznie. Daisy była zachwycona. Biegała po wydmach i brodziła w płytkiej wodzie.
– Skąd pochodzisz? – zapytała Holly.
– Z Delano, małego miasteczka w Georgii.
– Gdzie ono leży?
– Około sześćdziesięciu kilometrów na wschód od Columbus.
– Zabawne. Ja urodziłam się właśnie w Columbus, a dokładnie w Fort Benning. Dzieciństwo spędziłam w różnych bazach wojskowych, od Fort Bragg po Manheim w Niemczech.
– Ja dorastałem w Delano.
– Twoi rodzice nadal tam mieszkają?
– Oboje nie żyją, mama od ośmiu lat, tata od sześciu. Stracił ochotę do życia po jej śmierci.
– Moja mama też nie żyje, ale Ham jakoś się trzyma. Ma swoje wojsko.
– Tata był prawnikiem, ale nie lubił swojej pracy na tyle, by utrzymała go przy życiu. Miesiąc po śmierci mamy zamknął biuro, a potem w ogóle przestał wychodzić z domu. Nie interesował go nawet golf, choć był wyśmienitym graczem.
– Mój tata też uwielbia golfa. Barney Noble powiedział, żebym przywiozła go do Palmetto Gardens, to sobie zagra. Och, zapomniałam ci powiedzieć, znają się z wojska. Służyli w tej samej jednostce w Wietnamie.
– Ja należę do Dunes Club. Powiedz tacie, że mogę go tam zabrać, gdy wpadnie z wizytą. Ty też grywasz?
– Tak, ale ostatni raz prawie rok temu.
– Masz kije?
– Tak. Ham dał mi komplet na gwiazdkę w zeszłym roku. Chyba miał nadzieję, że częściej będę z nim grywać, ale zawsze byłam zapracowana.
– Może zagramy dziś po południu?
– Pewnie, czemu nie? Wiesz, to mój pierwszy wolny dzień od przyjazdu.
– Jak ci idzie w pracy?
– Całkiem nieźle. Chet prowadził wydział idealnie. Muszę tylko uważać, żeby tego nie zepsuć. Ale w sprawie tych zamachów nie posunęłam się ani o krok naprzód.
– Sprawiasz wrażenie zniechęconej.
– Trafiłam w ślepy zaułek. Zrobiliśmy wszystko, co trzeba, ale nadal nie mamy żadnego punktu zaczepienia.
– Nie domyślasz się, dlaczego ktoś chciał zabić Cheta i Hanka?
– Chet powiedział mi, że ma poważny problem, ale nie wyjawił żadnych szczegółów. Gdy przyjechałam, rozmawialiśmy wieczorem przez telefon. Powiedział, że ma spotkanie i że wyjaśni mi wszystko rano.
– Nie zasugerował nawet, o co chodzi?
– Powiedział tylko, że ktoś z wydziału pracuje na dwie strony. Domyślał się, kto, ale mi tego nie zdradził.
– Podejrzewasz kogoś?
– Nie. To może być każdy.
– A czy mówiłaś o tym któremuś ze swoich ludzi albo komuś z Orchid?
– Nie. Przejrzałam wszystkie papiery w biurze Cheta, ale nie znalazłam żadnej wskazówki. – Popatrzyła na Jacksona. – Może zostawił coś u swojego prawnika, tak na wszelki wypadek.
– Nie zrobił tego.
– Skąd wiesz?
– Bo ja jestem jego prawnikiem.
– Dlaczego nie powiedziałeś mi o tym wcześniej?
– Nie było okazji. Poza tym rzadko korzystał z moich usług. Parę lat temu sfinalizowałem sprzedaż jego domu, a niedawno sporządziłem mu testament. To wszystko.
– Kiedy spisał testament?
– Jakieś dziesięć dni przed tym wypadkiem.
– Myślisz, że uważał, że jego życie jest w niebezpieczeństwie?
– Niczego takiego nie sugerował, ale kto wie? Testament jest prosty. Chef zostawia wszystko… – Jackson urwał. – Przepraszam. To sprawa między klientem a prawnikiem.
– Czy Chet miał rodzinę?
– Nie.
– Rozumiem. Można by pomyśleć, że skoro zadał sobie trud sporządzenia testamentu, to powiedział komuś o swoich podejrzeniach, albo nawet zostawił jakieś dowody.
– Może i tak.
– Domyślasz się, kto to mógł być?
– Hank Doherty.
– Jasne. I to musiało być motywem zabójstwa.
– Przeszukaliście jego mieszkanie?
– Centymetr po centymetrze. Osobiście przeszukałam jego sejf i biurko. Sejf był otwarty.
– Czyli ktoś strzelił do Cheta, potem uznał, że Chet mógł coś powiedzieć Hankowi Doherty’emu, więc pojechał do niego i go zabił.
– I znalazł to, co dał mu Chet. Dlatego ja tego nie znalazłam.
– Jesteś pewna, że już tam tego nie ma?
– Tak. Dom jest już pusty. Córka Franka zabrała kilka pamiątek, a gospodyni wzięła resztę. Część rzeczy sprzedano na kiermaszu w weekend po jego śmierci.
– Przeszukałaś dom Cheta?
– Nie. Nawet nie przyszło mi do głowy. O rany, ale jestem głupia!
– Mam klucz.
– Więc jedźmy tam – powiedziała, zawracając w stronę domu.
– Czekaj. – Złapał ją za rękę. – Nie powinniśmy wchodzić tam za dnia. Nigdy nie wiadomo, kto patrzy. Poczekajmy do wieczora.
– Masz rację, tak będzie lepiej.
– Poza tym jesteśmy umówieni na golfa.
Holly zrobiła krótką rozgrzewkę, a potem parę razy na próbę zamachnęła się kijem i przymierzyła się do piłki. Starała się uderzyć jak najbardziej płynnie. Rozległ się stuk metalowego kija o piłkę. Holly podniosła głowę. Piłka poszybowała wysokim łukiem i poleciała prosto w dół alei.
– Nieźle – pochwalił Jackson. – Prawie dwieście metrów.
Podszedł do piłki, przymierzył się i uderzył potężnie.
– Ponad dwieście metrów – powiedziała Holly. – Niestety, prosto w drzewa. Uderz jeszcze raz.
Jackson chrząknął.
– I nie wal tak mocno – doradziła Holly.
Zamachnął się; tym razem odchylenie było łagodniejsze. Piłka wylądowała dziesięć metrów za piłką Holly, ale na prawo od alei. Wsiedli do wózka i ruszyli w tamtą stronę.
Przez siedemnaście dołków grali mniej więcej równo. Idąc do osiemnastego, oboje dobrze wybili piłki, ale przy drugim strzale Holly trafiła w bunkier, gdy Jackson był już na murawie. Wybicie z piasku wymagało dwóch uderzeń i w sumie wykonała dwa ponad limit dla tego dołka. Jackson zmieścił się w limicie.
Zsumował wyniki.
– Ty miałaś dziewięćdziesiąt jeden, ja osiemdziesiąt dziewięć – oznajmił z dumą.
Musiała przekłuć ten balon samozadowolenia.
– Jaki jest twój handicap? – spytała.
– Dwanaście.
– Mój piętnaście. Jesteś mi winien trzy uderzenia.
Wyraźnie posmutniał.
– Nieładnie ogrywać gospodarza – mruknął.
– Wiem, i jest mi przykro.
– Wcale nie jest ci przykro.
– Masz rację. Skłamałam.
Oboje wybuchnęli śmiechem.
– Chodź – powiedział. – Zjemy kolację, a potem pojedziemy do domu Cheta.