175884.fb2 Szepty - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 3

Szepty - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 3

CZĘŚĆ I. ŻYWI I UMARLI

Siły, które oddziałują na nasze życie, urabiają nas i kształtują, przypominają często szepty w odległym pokoju, które nas dręczą swym niewyraźnym brzmieniem i których sens pojąć się daje jedynie z najwyższą trudnością.

Charles Dickens

ROZDZIAŁ I

We wtorek o świcie Los Angeles zadrżało. Zaszczekały ramy okien. Zadzwoniły wesoło dzwoneczki na patiach, chociaż nie było wiatru. W niektórych domach z półek pospadały naczynia.

Na początku porannej godziny szczytu KFWB, informacyjna stacja radiowa, uznała trzęsienie ziemi za główną wiadomość. Zarejestrowano drgania o sile 4,8 stopnia w skali Richtera. Pod koniec godziny szczytu KFWB przesunęło tę wiadomość na trzecie miejsce po doniesieniu o bombach podłożonych przez terrorystów w Rzymie i relacji o kolizji pięciu samochodów, jaka miała miejsce na autostradzie Santa Monica. Ostatecznie nie uległ zniszczeniu żaden budynek. W południe już tylko garstka mieszkańców Los Angeles (składająca się w większości z tych, którzy na zachód przenieśli się w ostatnim roku) uważała, że warto podczas lunchu przez chwilę porozmawiać o tym wydarzeniu.

* * *

Mężczyzna w furgonetce marki Dodge koloru szarego dymu nawet nie poczuł drgań ziemi. Gdy nastąpiło trzęsienie, znajdował się na północno – zachodnim skraju miasta, jadąc autostradą San Diego w kierunku południowym. Kiedy się jedzie samochodem, trudno jest wyczuć lżejsze drgania i dlatego nic nie wiedział o trzęsieniu, dopóki nie zatrzymał się na śniadanie w przydrożnym wagonie restauracyjnym i nie usłyszał, jak o tym opowiada jeden z gości.

Od razu wiedział, że to trzęsienie to znak przeznaczony wyłącznie dla niego; sygnał, że jego misja w Los Angeles się powiedzie, albo ostrzeżenie przed porażką. Które jednak z tych przesłań miał odczytać z tego znaku? Zastanawiał się nad tą kwestią podczas jedzenia. Był wysokim, potężnym mężczyzną – miał sześć stóp i cztery cale wzrostu, ważył dwieście trzydzieści funtów i był silnie umięśniony – zjedzenie śniadania zajęło mu ponad półtorej godziny. Zaczął od dwóch jajek, bekonu, frytek, tostów i szklanki mleka. Przeżuwał powoli, metodycznie, z oczyma utkwionymi w jedzeniu, jakby ono wprowadzało go w trans. Kiedy skończył pierwszą porcję, zamówił dużą stertę naleśników i jeszcze trochę mleka. Po naleśnikach zjadł omlet serowy z dodatkiem trzech kawałków kanadyjskiego bekonu, jeszcze jedną porcję tostów i sok pomarańczowy.

Zanim zamówił trzecie śniadanie, był już głównym przedmiotem rozmów w kuchni. Obsługiwała go rudowłosa, skora do śmiechu kelnerka imieniem Helen, ale i pozostałe kelnerki znajdowały powody, aby przejść obok jego stolika i lepiej mu się przyjrzeć. Był świadom ich zainteresowania, ale nie dbał o to.

Gdy wreszcie poprosił Helen o rachunek, powiedziała:

– Pan to chyba jest drwalem albo kimś takim.

Spojrzał na nią i uśmiechnął się sztywno. Chociaż był po raz pierwszy w tej restauracji i poznał Helen zaledwie dziewięćdziesiąt minut temu, wiedział dokładnie, co powie. Słyszał to już setki razy.

Zachichotała z zażenowaniem, ale uparcie wpatrywała się w niego swymi niebieskimi oczami.

– Chciałam powiedzieć, że je pan za trzech.

– Być może.

Stała przy jego loży, jednym pośladkiem wsparta o krawędź stolika, pochylona lekko do przodu, niedwuznacznie dając do zrozumienia, że jest do wzięcia.

– Tyle pan je… a nie ma na sobie ani grama tłuszczu.

Nadal się uśmiechając, rozmyślał, jaka byłaby w łóżku. Wyobraził sobie, że bierze ją w posiadanie, wchodzi w nią – a potem, że zaciska ręce wokół jej szyi, coraz mocniej, aż twarz jej purpurowieje, a gałki oczne nieruchomieją.

Wpatrywała się w niego badawczo, jakby zastanawiając się, czy on zaspokaja wszystkie swoje apetyty z tym samym zapałem, jaki wykazywał w stosunku do jedzenia.

– Pewnie pan uprawia dużo ćwiczeń.

– Podnoszę ciężary – powiedział.

– Jak Arnold Schwarzenegger.

– Ano tak.

Jej szyja była delikatna i zgrabna. Wiedział, że złamałby ją jak suchą gałązkę i myśl o tym wprawiła go w ciepły i pogodny nastrój.

– Na pewno ma pan potężne barki – powiedziała z czułym uznaniem. Nosił koszulę z krótkim rękawem; dotknęła palcem jego obnażonego przedramienia. – No to pewnie, jak pan tak pompuje to żelazo, to ile by pan nie zjadł, wszystko i tak wchodzi w mięśnie.

– No właśnie na tym to polega – powiedział. – Ale mam też specjalny metabolizm.

– Że co?

– Spalam mnóstwo kalorii z nerwów.

– Pan? Nerwowy?

– Pobudliwy jak kot syjamski.

– Nie wierzę. Założyłabym się, że pana to nic na świecie nie jest w stanie zdenerwować – powiedziała.

Była zgrabną kobietą około trzydziestki, czyli o dziesięć lat młodszą od niego, i wyczuwał, że mógłby ją mieć, gdyby tylko zechciał. Wymagałaby odrobiny zalotów, nie za wiele, tyle tylko, żeby się dała przekonać i żeby on, udając zabawę w Retta i Scarlett, mógł ją obezwładnić i powalić na łóżko wbrew jej woli. Oczywiście, gdyby się z nią kochał, to potem musiałby ją zabić. Przejechałby nożem po jej pięknych piersiach albo podciął jej gardło, a naprawdę nie miał ochoty tego robić. Nie była warta zachodu ani ryzyka. To po prostu nie jego typ; nie zabijał rudowłosych.

Zostawił jej dobry napiwek, zapłacił rachunek w kasie przy drzwiach i wyszedł. Opuściwszy klimatyzowane wnętrze restauracji, miał wrażenie, że wrześniowy upał niczym poduszka zatyka mu usta. Kiedy szedł w stronę swojej furgonetki, wiedział, że Helen go obserwuje, ale nie obejrzał się.

Z restauracji pojechał do centrum handlowego i zatrzymał samochód jak najdalej od sklepów, w cieniu palmy daktylowej rosnącej w rogu wielkiego parkingu. Wspiął się po rozkładanych siedzeniach na tył furgonetki, zaciągnął bambusową zasłonę, która oddzielała kabinę kierowcy od części bagażowej i wyciągnął się na grubym, postrzępionym, zbyt krótkim dla niego materacu. Jechał całą noc bez odpoczynku, całą drogę z St. Helena w okręgu upraw winorośli. Z ogromnym śniadaniem w żołądku poczuł się senny.

Cztery godziny później obudził się ze złego snu. Spływał potem, drżał, płonął i marzł jednocześnie, jedną ręką ściskał materac, drugą chwytał powietrze. Próbował krzyczeć, ale głos uwiązł mu w głębi gardła; wydawał suche, urywane dźwięki.

Z początku nie wiedział, gdzie jest. W tyle furgonetki nie panowała idealna ciemność tylko dzięki trzem wąskim pasmom bladego światła, które dochodziły przez wąskie szczeliny w bambusowej zasłonie. Powietrze było ciepłe i stęchłe. Usiadł, namacał ręką metalową ścianę, powiódł zmrużonymi oczyma po ledwie widocznym otoczeniu i stopniowo dochodził do siebie. Kiedy wreszcie do niego dotarło, że jest w furgonetce, rozluźnił się i z powrotem wyciągnął na materacu.

Próbował sobie przypomnieć, co mu się śniło, ale jak zwykle nie mógł. Przez całe życie dokuczały mu nieomal co noc te straszne sny, z których budził się zdjęty panicznym strachem, z suchymi ustami i bijącym sercem; nigdy jednak nie był w stanie sobie przypomnieć, co go tak przeraziło.

Chociaż teraz już wiedział, gdzie jest, ciemność wywoływała w nim poczucie niepewności. Bezustannie słyszał skryte poruszenia w mroku, miękkie odgłosy popłochu, od których włosy jeżyły mu się na głowie, chociaż wiedział, że to tylko jego wyobraźnia. Odsunął bambusową zasłonę i chwilę siedział mrużąc oczy, dopóki jego wzrok nie przyzwyczaił się do światła.

Podniósł giemzowe zawiniątko przewiązane ciemnobrązową tasiemką, które leżało na podłodze obok materaca. Rozsupłał węzeł i odwinął po kolei cztery miękkie szmatki, zawinięte jedna wokół drugiej. Wewnątrz znajdowały się dwa bardzo ostre noże. Spędził mnóstwo czasu na starannym naostrzeniu ich gładko wytoczonych ostrzy. Wziął jeden z nich do ręki; był dziwny i cudowny w dotyku, niczym nóż czarownika nasączony magiczną energią, która teraz przenosiła się na niego.

Popołudniowe słońce przesunęło cień palmy, pod którą zaparkował dodge’a. Światło przesączyło się teraz przez ochronną szybę ponad jego ramieniem, a gdy trafiło w lodowatą stal, krawędź ostrza zaiskrzyła się chłodnym blaskiem.

Wpatrywał się w ostrze i jego wargi powoli rozciągały się w uśmiechu. Nawet tak zły sen dobrze mu zrobił. Czuł się odświeżony i pewien siebie. Był absolutnie przekonany, że poranne trzęsienie ziemi było znakiem, że wszystko w Los Angeles mu się powiedzie. Znajdzie tę kobietę. Dosięgnie jej swymi rękoma. Dzisiaj, a najpóźniej w środę. Kiedy rozmyślał o jej gładkim, ciepłym ciele i nieskazitelnej skórze, jego uśmiech przekształcił się w grymas.

* * *

We wtorek po południu Hilary Thomas pojechała po zakupy do Beverly Hills. Do domu wróciła wczesnym wieczorem. Zaparkowała swego kawowego mercedesa na drodze wjazdowej blisko drzwi frontowych. Dzięki temu, że projektanci mody zdecydowali wreszcie, że kobiety znów mogą wyglądać kobieco, Hilary kupiła wiele z tych rzeczy, których nie mogła znaleźć podczas gorączki ubierania wszystkich na wojskową modłę, jaka opanowała cały przemysł odzieżowy w ciągu ostatnich pięciu lat. Trzykrotnie wracała do bagażnika samochodu, aby go opróżnić.

Kiedy brała ostatnią paczkę, nagle odniosła wrażenie, że jest obserwowana. Odwróciła się tyłem do samochodu i spojrzała na ulicę. Nisko zachodzące słońce nachylało się ku wielkim domom i przenikało przez liście pierzastych palm, przyozdabiając wszystko złotymi prążkami. Na trawniku za następną przecznicą bawiło się dwoje dzieci, a chodnikiem dreptał beztrosko czyjś spaniel z obwisłymi uszami. Poza tym w całej okolicy było spokojnie i nieomal nienaturalnie cicho. Po drugiej stronie ulicy stały zaparkowane dwa samochody i szara furgonetka marki Dodge, ale, na ile mogła dojrzeć, nikogo wewnątrz nich nie było.

Czasami zachowujesz się jak jakaś idiotka – powiedziała do siebie. – Kto mógłby cię obserwować?

Ale kiedy wniosła ostatnią paczkę do domu i wyszła na zewnątrz, aby wprowadzić wóz do garażu, znowu miała to uporczywe wrażenie, że ktoś ją obserwuje.

* * *

Później, około północy, kiedy siedziała na łóżku i czytała, wydało jej się, że słyszy na dole jakiś hałas. Odłożyła książkę i zaczęła nasłuchiwać.

Odgłosy skrzypienia. W kuchni. Przy tylnych drzwiach. Tuż pod jej sypialnią.

Wstała z łóżka i nałożyła na siebie podomkę intensywnie niebieskiego koloru, którą kupiła właśnie tego popołudnia.

W górnej szufladzie szafki nocnej leżał naładowany pistolet automatyczny kalibru 32. Zawahała się, przez chwilę wsłuchiwała się w te odgłosy, po czym postanowiła wziąć broń ze sobą.

Czuła się dość głupio. Słyszała najprawdopodobniej odgłosy osiadania budynku, naturalne dźwięki, jakie od czasu do czasu wydaje każdy dom. Z drugiej jednak strony, mieszkała tu już od sześciu miesięcy i dotychczas nie słyszała czegoś takiego.

Przystanęła u szczytu schodów i przenikając wzrokiem ciemność, zawołała:

– Czy jest tam kto?

Żadnej odpowiedzi.

Trzymając w prawej dłoni wyciągnięty przed sobą pistolet, zeszła po schodach na parter i przeszła przez salon, oddychając szybko i płytko, niezdolna powstrzymać ani trochę drżenia dłoni, w której trzymała broń. Zapalała każdą lampę, koło której przechodziła. Gdy doszła do kuchni i zapaliła światło, panowała tam jedynie cisza.

Kuchnia wyglądała tak, jak powinna. Podłoga z ciemnych sosnowych desek przymocowanych kołkami. Ciemne sosnowe szafki z połyskującymi uchwytami z białej ceramiki. Błyszczące miedziane garnki i przybory kuchenne zawieszone u wysokiego białego sufitu. Nie było tu żadnego intruza ani też śladu jego bytności przed jej przyjściem.

Stała w drzwiach i czekała, czy hałas się powtórzy.

Nic. Tylko cichy szum lodówki.

Obeszła wreszcie stół stojący na środku i sprawdziła tylne drzwi. Były zamknięte.

Zapaliła światła na podwórzu i podniosła żaluzję, która zasłaniała okno nad zlewem. Po prawej stronie łagodnie połyskiwała woda w basenie długości czterdziestu stóp. Na lewo rozciągał się ogromny, cienisty ogród różany; kilkanaście jaskrawych kwiatów jarzyło się w nim na tle zielonego listowia niczym gaz fosforescencyjny. Wszędzie tam panowała cisza i bezruch.

To, co słyszałam, to były odgłosy domu. O Jezu! Staję się prawdziwą starą panną, która boi się duchów.

Zrobiła sobie kanapkę i zabrała ją ze sobą na górę razem z butelką schłodzonego piwa. Zostawiła wszystkie światła na parterze zapalone, uważając, że to odstraszy każdego włamywacza – o ile ktoś rzeczywiście myszkował po jej posiadłości.

Potem poczuła się głupio, że zostawia dom tak jasno oświetlony.

Dokładnie wiedziała, co jej dolega. Jej nerwowość była objawem choroby o dość charakterystycznej nazwie: „Nie zasłużyłam na całe to szczęście” – zaburzenia umysłowego, z którym była gruntownie obznajomiona. Pochodziła znikąd i nic za sobą nie zostawiła, a teraz miała wszystko. Podświadomie obawiała się, że Bóg to zauważy i stwierdzi, że ona nie zasługuje na to wszystko, co jej dano. Wtedy spadnie cios. Wszystko, co zdobyła, zostanie zmiażdżone i zgarnięte: dom, samochód, konta w bankach… Jej nowe życie wydawało się wytworem fantazji, cudowną baśnią; zbyt piękne, by mogło być prawdziwe, z pewnością zbyt dobre, by mogło trwać.

Nie. Do jasnej cholery, nie! Powinna przestać umniejszać swą wartość i udawać, że jej osiągnięcia są jedynie wynikiem uśmiechu losu. Szczęście nie ma z tym nic wspólnego. Urodzona, by żyć tam, gdzie panowała rozpacz, karmiona nie mlekiem i dobrocią, lecz niepewnością i strachem, nie kochana przez ojca i zaledwie tolerowana przez matkę, wychowywana w domu, w którym litowanie się nad sobą i zgorzknienie wyparły wszelkie nadzieje – nic dziwnego, że dorastała bez poczucia swej rzeczywistej wartości. Całymi latami borykała się z kompleksem niższości. Ale to wszystko było już za nią. Przeszła terapię i zrozumiała samą siebie. Nie ważyła się dopuścić, by narastały w niej dawne wątpliwości. Dom, samochód i pieniądze nie zostaną jej odebrane; naprawdę na nie zasługiwała. Pracowała ciężko i miała talent. Nikt jej nie dał pracy tylko dlatego, że była czyjąś krewną albo przyjaciółką; kiedy przyjechała do Los Angeles, nikt jej nie znał. Nikt jej nie obsypywał pieniędzmi tylko dlatego, że jest ładna. Codziennie do LA przybywają stada pięknych kobiet, przyciąganych bogactwami przemysłu rozrywkowego i obietnicami sławy i zazwyczaj są traktowane gorzej niż bydło. Ona osiągnęła szczyt tylko dzięki jednej rzeczy: była dobrą pisarką, znakomicie znającą swoje rzemiosło, artystką pełną wyobraźni i zapału, która dobrze wiedziała, jak tworzyć ruchome obrazy, aby ludzie chcieli wydać pieniądze, by móc je zobaczyć. Zapracowała na każdy grosz, jaki jej dano, i bogowie nie mieli powodów do odwetu.

– No więc uspokój się – powiedziała głośno.

Nikt nie próbował wejść przez kuchenne drzwi. To była tylko jej wyobraźnia.

Dokończyła kanapkę i piwo, potem zeszła na dół i pogasiła światła.

Pogrążyła się w głębokim śnie.

* * *

Następny dzień był jednym z najlepszych w jej życiu. A także jednym z najgorszych.

Środa dobrze się zapowiadała. Niebo było bezchmurne, powietrze pachnące i czyste, a światło poranka miało tę szczególną właściwość, jaką spotyka się jedynie w południowej Kalifornii i tylko w niektóre dni. Było krystaliczne, ostre, ale i ciepłe; przypominało promienie słoneczne na obrazach kubistów i wywoływało wrażenie, że powietrze może się w każdej chwili rozsunąć jak kurtyna na scenie i odsłonić jakiś świat istniejący poza tym, w którym żyjemy.

Hilary Thomas spędziła poranek w ogrodzie. Na tyłach swego jednopiętrowego, zbudowanego w stylu neohiszpańskim domu miała półakrowy kawałek ziemi otoczony murem. Ozdabiały go dwa tuziny gatunków róż – różane grzędy, szpalery i żywopłoty. Były wśród nich „Frau Karl Druschki”, „Madame Pierre Oger”, "Rosa Muscosa", „Souvenir de la Malmaison” i wiele różnych ostatnio wyhodowanych krzyżówek. Ogród jaskrawił się białymi, czerwonymi, pomarańczowymi, żółtymi, różowymi i purpurowymi, a nawet zielonymi różami. Niektóre z kwiatów były wielkości talerzy, a inne tak małe, że z łatwością przełożyłoby się je przez obrączkę. Aksamitnozielony trawnik lśnił upstrzony różnobarwnymi płatkami, które nawiał tam wiatr.

Hilary pracowała przy roślinach przez dwie lub trzy godziny w większość poranków. Niezależnie od tego, jak bardzo zdenerwowana wchodziła do ogrodu, opuszczała go zupełnie wypoczęta i spokojna.

Mogła sobie bez trudu pozwolić na ogrodnika. Nadal otrzymywała cokwartalne wynagrodzenie za swój pierwszy filmowy przebój, Cwaniak z Arizony, który trafił do kin ponad dwa lata temu i cieszył się wielkim powodzeniem. Nowy film, Zimne serce, wyświetlany w kinach od niecałych dwóch miesięcy, okazał się jeszcze lepszy od Cwaniaka. Jej dwunastopokojowy dom w Westwood, położony na obrzeżach Bel Air i Beverly Hills, kosztował bardzo dużo, ale już sześć miesięcy temu spłaciła go w całości. W kręgach show businessu nazywano ją „gorącą fortuną”. Ona też dokładnie tak się czuła. Gorąca. Rozpalona. Kipiąca planami i możliwościami. To było wspaniałe uczucie. Odniosła niezwykły sukces jako autorka scenariuszy i mogła wynająć cały pluton ogrodników, gdyby tylko zechciała.

Sama zajmowała się kwiatami i drzewami, bo ogród był jej ulubionym miejscem, nieomal świętym. Był symbolem jej ucieczki.

Wychowała się w zrujnowanej kamienicy w jednej z najgorszych dzielnic Chicago. Nawet teraz, nawet tutaj, nawet pośrodku swojego pachnącego ogrodu różanego, potrafiła, zamknąwszy oczy, przywołać każdy szczegół tamtego odległego miejsca. Skrzynki pocztowe porozbijane przez złodziei szukających czeków z opieki społecznej. Wąskie i źle oświetlone korytarze; pokoje małe i ponure, a meble poobdzierane i zniszczone. Przestarzały piecyk gazowy w małej kuchni zawsze sprawiał wrażenie, że się rozleci i eksploduje; Hilary żyła całe lata w strachu przed jego nieregularnymi, trzaskającymi płomykami. Pożółkła ze starości lodówka charczała i szczękała, a jej przegrzany silnik przyciągał to, co jej ojciec nazywał „lokalną zwierzyną”. Stojąc teraz w swym wspaniałym ogrodzie, Hilary wyraźnie przypomniała sobie robactwo, z którym spędziła dzieciństwo, i przeszedł ją dreszcz. Chociaż razem z matką utrzymywały wszystkie cztery pokoje w nieskazitelnej czystości i chociaż używały ogromnych ilości środków owadobójczych, nigdy nie były w stanie pozbyć się karaluchów, bo te obrzydłe stwory przechodziły przez cienkie ściany z innych mieszkań, których lokatorzy nie byli tacy schludni.

Najżywszym wspomnieniem z dzieciństwa był widok z jedynego okna jej ciasnej sypialni. Spędziła tam wiele samotnych godzin, ukrywając się przed kłótniami ojca i matki. Sypialnia była schronieniem przed tymi strasznymi wybuchami przekleństw, wrzasków i nagłymi chwilami ciszy, kiedy rodzice przestawali ze sobą rozmawiać. Widok z okna nie dawał jednak otuchy: składał się na niego jedynie przesiąknięty wilgocią ceglany mur na końcu zewnętrznego, czterostopowego przejścia między mieszkaniami. Okno nie dawało się otwierać, zaklejono je podczas malowania. Widziała z niego niewielki skrawek nieba, ale tylko wtedy, gdy przycisnęła twarz do szyby i spojrzała w górę wąskiego szybu.

Rozpaczliwie pragnąc uciec z tego nędznego świata, młoda Hilary nauczyła się korzystać z wyobraźni, aby patrzeć poprzez ten ceglany mur. Pozwalała swym myślom swobodnie dryfować i nagle roztaczał się przed nią widok falujących wzgórz, rozległego Pacyfiku albo wielkich łańcuchów górskich. Zazwyczaj wymyślała sobie ogród, zaczarowane miejsce pełne spokoju, gdzie starannie przycięte krzewy i wysokie altany były oplecione kolczastymi różami. W tej wizji było mnóstwo zdobnych mebli ogrodowych z kutego żelaza, pomalowanych na biało. Parasole w jaskrawe paski rzucały plamy chłodnego cienia w miedzianym blasku słońca. Kobiety w przepięknych, długich sukniach i mężczyźni w letnich ubraniach sączyli mrożone napoje i przyjaźnie gawędzili.

I teraz żyję w tym marzeniu, pomyślała. To zmyślone miejsce stało się prawdziwe i ja jestem jego właścicielką.

Hodowanie róż i innych roślin – palm, paproci i mnóstwa innych okazów – nie było żadną pracą. To była radość. W każdej chwili, jaką spędzała wśród kwiatów, uświadamiała sobie, jak daleko zaszła.

W południe odstawiła swe narzędzia ogrodnicze i wzięła prysznic. Stała dłuższą chwilę w parującej wodzie, jakby spłukiwała z siebie nie tylko brud i pot, lecz również złe wspomnienia. W tamtym przygnębiającym mieszkaniu w Chicago, w mikroskopijnej łazience, w której z wszystkich urządzeń kapała woda, a odpływy zatykały się co najmniej raz w miesiącu, nigdy nie było dostatecznej ilości gorącej wody.

Zjadła lekki lunch na oszklonym patio z widokiem na róże. Skubiąc ser i kawałki jabłka, przeczytała specjalistyczne gazety poświęcone przemysłowi rozrywkowemu – „Hollywood Reporter” i „Daily Variety”, które nadeszły z poranną pocztą. Swoje nazwisko znalazła w kolumnie Franka Granta w „Reporterze”, wśród ludzi filmu i telewizji, którzy danego dnia mieli urodziny. Jak na kobietę, która właśnie skończyła dwadzieścia dziewięć lat, dokonała wyjątkowo dużo.

Dzisiaj członkowie zarządu wytwórni Warner Brothers omawiali Godzinę wilka, jej ostatni scenariusz. Do końca dnia pracy mieli zdecydować, czy go kupią, czy odrzucą. Była spięta; pragnęła, by zadzwonił telefon, i jednocześnie bała się, bo mógł przynieść złe wieści. Przedsięwzięcie to było dla niej ważniejsze od wszystkiego, co dotychczas zrobiła.

Pisała ten scenariusz, nie zabezpieczając się podpisaniem kontraktu; opierała się jedynie na kalkulacjach, że sprzeda go tylko wtedy, gdy dostanie zgodę na reżyserię i montaż filmu. W wytwórni Warner Brothers napomykano o rekordowej ofercie za scenariusz, jeżeli tylko zmieni warunki sprzedaży. Wiedziała, że żąda od nich wiele; niemniej jednak dzięki sukcesowi, który odniosła jako autorka scenariuszy, jej żądania nie były takie wygórowane. Wytwórnia, acz niechętnie, wyrazi zgodę, żeby reżyserowała ten film; o to Hilary gotowa była się założyć. Ale punktem spornym będzie final cut. Takie wyróżnienie – możność decydowania, kto dokładnie ma się pojawić na ekranie, ostatnie słowo w sprawie każdego ujęcia, elementu i niuansu filmu – zazwyczaj było przyznawane jedynie tym reżyserom, którzy sprawdzili się nakręcając wiele kasowych filmów; natomiast rzadko było udziałem początkujących reżyserów, a już szczególnie początkujących reżyserek. Jej domaganie się całkowitej kontroli artystycznej mogło zepsuć całą sprawę.

Pragnąc oderwać myśli od ważącej się decyzji wytwórni, Hilary spędziła środowe popołudnie na pracy w swoim gabinecie, którego okno wychodziło na basen. Jej biurko, zrobione na zamówienie, było duże i ciężkie; mieściło w sobie kilkanaście szuflad i skrytek. Na biurku stało kilka kryształów firmy Lallique, odbijających miękką łunę dwóch mosiężnych lamp. Borykała się z drugim szkicem artykułu, który pisała dla „Film Comment”, ale myślami bezustannie powracała do Godziny wilka.

Telefon zadzwonił o czwartej. Poderwała się zdziwiona, mimo że całe popołudnie czekała na ten dźwięk. To był Wally Topelis.

– Tu twój agent, mała. Musimy porozmawiać.

– Czy nie to właśnie robimy?

– Musimy się spotkać.

– Aha – powiedziała głucho. – A zatem złe wiadomości.

– Czy powiedziałem coś takiego?

– Gdyby były dobre, powiedziałbyś mi przez telefon. A tak wygląda, że chcesz mnie pognębić delikatnie.

– Jesteś klasyczną pesymistką, mała.

– Osobiście oznacza, że chcesz mnie ująć za rękę i wybić mi z głowy samobójstwo.

– Piekielnie dobrze, że te melodramatyczne ciągoty nie ujawniają się w twojej twórczości.

– Jeżeli w wytwórni powiedzieli nie, to mi to powiedz.

– Jeszcze nie podjęli decyzji, kotku.

– Przeżyję to.

– Czy ty mnie wysłuchasz? Jeszcze nie ma decyzji. Ja nadal spiskuję i chcę z tobą omówić następny krok. To wszystko. Nie ma w tym nic złowróżbnego. Czy możesz się ze mną spotkać za pół godziny?

– Gdzie?

– Jestem w hotelu Beverly Hills.

– W Polo Lounge?

– Naturalnie.

* * *

Skręcając w Bulwar Zachodzącego Słońca, Hilary pomyślała, że hotel Beverly Hills wygląda nierealnie – jak połyskujący w słońcu miraż. Zbudowany bez jednolitego planu budynek wystający znad majestatycznych palm i soczystej zieleni: baśniowa wizja. Jak zwykle, różowy tynk nie był tak jaskrawy, jakim go pamiętała. Ściany wydawały się półprzeźroczyste, jakby emitowały swe wewnętrzne światło. Na swój sposób hotel był dość elegancki – trochę bardziej niż odrobinę dekadencki, ale jednak bezspornie elegancki. Służba parkingowa w uniformach przy głównym wejściu odprowadzała i przyprowadzała samochody: dwa rolls – royce’y, trzy mercedesy, stutsa i czerwone maserati.

Daleka droga od biednych stron Chicago, pomyślała z zadowoleniem.

Kiedy weszła do Polo Lounge, zobaczyła twarze kilku znanych aktorów i aktorek filmowych, jak również wpływowych właścicieli studiów filmowych, ale nikt z nich nie siedział przy stoliku numer trzy, uważanym za najkorzystniejsze miejsce w całej sali, ponieważ znajdowało się naprzeciwko wejścia i było najlepszym punktem, z którego można było widzieć i być widzianym. Przy stoliku numer trzy siedział Wally Topelis, jeden z najbardziej ustosunkowanych agentów w Hollywood, człowiek, który potrafił oczarować maitre d’hotel tak samo, jak oczarowywał każdego, z kim się zetknął. Był niewysokim, bardzo dobrze ubranym, szczupłym mężczyzną po pięćdziesiątce. Jego siwe włosy były gęste i połyskujące. Miał również mały, zgrabny wąsik. Wyglądał dokładnie tak dystyngowanie, jak powinien wyglądać człowiek, którego należy się spodziewać przy stoliku numer trzy. Rozmawiał przez telefon, który został tam przyłączony specjalnie dla niego. Kiedy zobaczył, że nadchodzi Hilary, pośpiesznie zakończył rozmowę, odłożył słuchawkę i wstał.

– Hilary, jak zwykle wyglądasz olśniewająco.

– A ty jak zwykle skupiasz na sobie całą uwagę.

Uśmiechnął się. Mówił poufnym i konspiratorskim tonem:

– Wyobrażam sobie, że wszyscy na nas patrzą.

– To ja sobie wyobrażam.

– Ukradkiem.

– Och, naturalnie – odpowiedziała.

– Bo nie chcą, żebyśmy wiedzieli, że na nas patrzą – powiedział rozbawionym głosem.

Kiedy usiedli, powiedziała:

– A my nie odważymy się rozejrzeć, by zobaczyć, czy na nas patrzą.

– O nie, na Boga! – Jego błękitne oczy pojaśniały z uciechy.

– Nie chcemy, by myśleli, że nas to obchodzi.

– Boże, uchowaj.

– To byłaby plama.

– Wielka plama. – Zaśmiał się.

Hilary westchnęła.

– Nigdy nie pojmę, dlaczego jakiś stolik może być ważniejszy od innych.

– Cóż, mogę tu siedzieć i mieć z tego ubaw, ale rozumiem to – powiedział Wally. – Pomimo tego wszystkiego, w co wierzyli Lenin i Marks, istota ludzka odnosi korzyść z systemu klasowego tak długo, dopóki ten ustrój oparty jest przede wszystkim na pieniądzach i osiągnięciach, a nie na genealogii. Tworzymy systemy klasowe i rozwijamy je wszędzie, nawet w restauracjach.

– Zdaje się, że nadziałam się właśnie na jedną ze słynnych tyrad Topelisa.

Kelner przyniósł błyszczące, srebrne wiaderko z lodem na trójnogu. Postawił je obok ich stolika, uśmiechnął się i odszedł. Widocznie Wally pozwolił sobie złożyć zamówienie w imieniu ich obojga, zanim tu przyszła. Ale nie skorzystał ze sposobności, żeby jej powiedzieć, co będą pili.

– To nie tyrada – powiedział. – To zwykłe spostrzeżenie. Ludzie potrzebują systemów klasowych.

– Będę atakować. Dlaczego?

– Z jednej strony, ludzie muszą mieć aspiracje, pragnienia wybiegające poza podstawowe potrzeby, jakimi są pożywienie i dach nad głową, obsesje, które ich będą zmuszać do dokonywania różnych rzeczy. Jeżeli gdzieś istnieje jakaś najlepsza dzielnica, to człowiek będzie pracował w dwóch miejscach, żeby zebrać pieniądze na zbudowanie tam domu. Jeżeli jakiś samochód jest lepszy od drugiego, to człowiek – mężczyzna albo kobieta, w tym przypadku nie jest to z pewnością sprawa płci – będzie pracować ciężej, aby móc sobie na niego pozwolić. A jeśli w Polo Lounge jest jakiś najlepszy stolik, to każdy, kto tu przychodzi, będzie chciał być tak bogaty albo tak sławny – albo nawet tak niesławny – żeby móc przy nim usiąść. To nieomal maniackie pragnienie zdobycia pozycji powoduje powstawanie bogactw, przyczynia się do przyrostu dochodu narodowego i wytwarza miejsca pracy. W końcu, gdyby Henry Ford nie chciał polepszyć sobie życia, nigdy by nie założył spółki, która teraz zatrudnia dziesiątki tysięcy ludzi. System klasowy jest jednym z motorów, który napędza koła przemysłu; podtrzymuje nasz wysoki standard życia. Ustrój klasowy daje ludziom cel w życiu – i daje takiemu maitre d’hotel zadowalające go poczucie władzy i ważności, dzięki czemu skądinąd przykre zajęcie staje się upragnionym.

Hilary potrząsnęła głową.

– A jednak to, że siedzę przy najlepszym stoliku nie oznacza automatycznie, że jestem kimś lepszym niż ten facet, który zajmuje drugie z kolei najlepsze miejsce. To nie jest osiągnięciem samym w sobie.

– To tylko symbol osiągnięć, pozycji – powiedział Wally.

– Nadal nie widzę w tym żadnego sensu.

– To taka skomplikowana zabawa.

– W którą ty z pewnością umiesz się bawić.

Był zachwycony.

– A może nie?

– Ja nigdy nie nauczę się jej zasad.

– A powinnaś, kotku. Są co najmniej głupie, ale pomagają w interesach. Nikt nie lubi pracować z przegrywającym. A za to każdy, kto bierze udział w tej zabawie, chce współpracować z taką osobą, która może usiąść przy najlepszym stoliku w Polo Lounge.

Wally Topelis był jedynym znanym jej mężczyzną, który potrafił nazywać kobietę „kotkiem” i nie wypowiadać tego protekcjonalnie albo przypochlebnie. Chociaż był tak niskiego wzrostu, że mógłby być zawodowym dżokejem, w jakiś sposób przypominał jej Cary Granta z filmu Złapać złodzieja. Miał nienaganne maniery, w których nie było żadnej przesady, taneczną grację ruchów, nawet w zwykłych gestach, subtelny wdzięk, lekko rozbawione spojrzenie, jakby uważał życie za niewinny żart.

Pojawił się główny kelner z obsługi ich stolika. Wally nazywał go Eugene i wypytywał o dzieci. Eugene był bardzo przywiązany do Wally’ego i Hilary uświadomiła sobie, że otrzymanie najlepszego stolika w Polo Lounge może się również wiązać z traktowaniem tutejszego personelu nie jak służbę, lecz jak przyjaciół.

Eugene przyniósł szampana i po paru chwilach rozmowy pokazał butelkę Wally’emu.

Hilary dostrzegła nalepkę.

– Dom Perignon?

– Zasługujesz na najlepszy, kotku.

Eugene odwinął folię z szyjki butelki i zaczął odkręcać drucik, którym był przymocowany korek.

Hilary zmarszczyła brwi i powiedziała Wally’emu:

– Chyba masz dla mnie naprawdę złe wiadomości.

– Dlaczego tak sądzisz?

– Butelka szampana za sto dolarów… – Hilary spojrzała na niego badawczo. – To ma pewnie ukoić moje zranione uczucia, uśmierzyć rany.

Korek wystrzelił. Eugene dobrze wykonał swą pracę; z butelki upłynęło niewiele cennego płynu.

– Jesteś straszną pesymistką – powiedział Wally.

– Realistką – poprawiła.

– Większość ludzi powiedziałaby: „Aha, szampan. Co świętujemy?” Ale Hilary Thomas tego nie powie.

Eugene nalał próbkę Dom Perignon. Wally spróbował i skinął głową z uznaniem.

– A świętujemy? – spytała Hilary.

Taka możliwość w ogóle nie przyszła jej do głowy i nagle zrobiło się jej słabo, kiedy się nad tym zastanowiła.

– Naprawdę świętujemy – powiedział Wally.

Eugene powoli napełniał kieliszki i powoli wkładał butelkę pomiędzy kostki lodu w srebrnym wiaderku. Najwyraźniej pragnął zostać tu jak najdłużej, żeby usłyszeć, co świętują.

Było równie oczywiste, że Wally chce, aby kelner usłyszał tę wiadomość i puścił ją w obieg. Uśmiechając się jak Cary Grant, nachylił się w stronę Hilary i powiedział:

– Zawarliśmy umowę z Warner Brothers.

Patrzyła na niego mrugając oczami, otworzyła usta, żeby coś powiedzieć, ale nie wiedziała co. Wreszcie powiedziała:

– Nie zawarliśmy.

– Zawarliśmy.

– Nie udało się.

– Udało się.

– Nic nie przychodzi tak łatwo.

– Powiadam ci, że ją zawarliśmy.

– Nie pozwolą mi reżyserować.

– Ależ tak.

– Nie zgodzą się na final cut.

– Właśnie, że się zgodzą.

– O Boże.

Osłupiała. Zdrętwiała.

Eugene złożył jej gratulacje i wymknął się chyłkiem.

Wally zaśmiał się i potrząsnął głową.

– Wiesz, mogłaś to lepiej odegrać dla Eugene’a. Dość szybko ludzie zauważą, że coś oblewamy i zapytają go o to, a on im powie. Niech świat uważa, że zawsze wiedziałaś, że dostaniesz to, czego pragnęłaś. Nigdy nie zdradzaj się z wątpliwościami albo strachem, kiedy pływasz wśród rekinów.

– Ty sobie nie żartujesz? Czy naprawdę mamy to, co chcieliśmy?

Podniósłszy kieliszek Wally powiedział:

– Toast. Na cześć mojej najmilszej klientki w nadziei, że się wreszcie nauczy, że bywa takie zło, które wychodzi na dobro, i że wiele jest jabłek, które nie są robaczywe.

Trącili się kieliszkami.

– Wytwórnia musiała pewnie dołożyć mnóstwo ciężkich warunków do umowy – powiedziała. – Najniższy budżet. Wynagrodzenia według stawek. Żadnego udziału w licencjach…

– Przestań szukać zardzewiałych gwoździ w zupie – powiedział zirytowany.

– Nie jem teraz zupy.

– Nie bądź taka dowcipna.

– Piję szampana.

– Wiesz, o co mi chodzi.

Wpatrywała się w bąbelki musujące w jej kieliszku napełnionym Dom Perignonem. Czuła się tak, jakby w niej samej rodziły się setki bąbelków, całe strumienie malutkich, jasnych pęcherzyków radości; ale coś w niej tkwiło niczym korek tamujący to kipiące uczucie, trzymający je pod ciśnieniem, zabutelkowane i bezpiecznie zamknięte. Bała się nadmiernego szczęścia. Nie chciała kusić losu.

– Ja tego nie rozumiem – powiedział Wally. – Wyglądasz tak, jakby nam się nie udało zawrzeć tej umowy. Chyba dobrze usłyszałaś, co ci powiedziałem, prawda?

Uśmiechnęła się.

– Przepraszam. To po prostu dlatego, że kiedy byłam mała, nauczyłam się codziennie spodziewać najgorszego. W ten sposób zawsze unikałam rozczarowań. To najlepsze podejście do życia, kiedy się mieszka z parą zażartych, narwanych alkoholików.

Jego oczy złagodniały.

– Twoi rodzice już nie żyją – powiedział cichym, uspokajającym głosem. – Nie żyją obydwoje. Nie mogą cię tknąć, Hilary. Już cię nie skrzywdzą.

– Przez większą część ostatnich dwunastu lat próbowałam się sama o tym przekonywać.

– Czy kiedykolwiek zastanawiałaś się nad psychoanalizą?

– Leczyłam się nią przez dwa lata.

– Nie pomogła?

– Nie bardzo.

– Może jakiś inny lekarz…

– To bez znaczenia – powiedziała Hilary. – Teorie Freuda są wadliwe. Psychiatrzy uważają, że kiedy człowiek przypomni sobie i zrozumie w pełni te urazy wieku dziecięcego, które wytworzyły w nim nerwicę wieku dorosłego, to będzie mógł się zmienić. Mówią, że znalezienie klucza do tego jest rzeczą trudną, ale jak się go już raz znajdzie, to drzwi można otworzyć w minutę.

– Ty musisz chcieć się zmienić – powiedział.

– To też nie jest takie łatwe.

Cały czas obracał kieliszek z szampanem w swych drobnych dłoniach z wypielęgnowanymi paznokciami.

– Cóż, gdyby od czasu do czasu był ci potrzebny ktoś do rozmowy, to jestem do usług.

– Już i tak za wiele powiedziałam ci przez te wszystkie lata.

– Bzdura. Powiedziałaś mi bardzo mało. Same gołe fakty.

– Nudziarstwa – powiedziała.

– Zapewniam cię, że wcale nie. Opowieść o rozpadającej się rodzinie, alkoholizmie, szaleństwie, morderstwie i samobójstwie, niewinnym dziecku uwięzionym pośrodku tego wszystkiego… Jako autorka scenariuszy powinnaś wiedzieć, że taki materiał nigdy nie nudzi.

Uśmiechnęła się blado.

– Po prostu czuję, że sama muszę się z tym uporać.

– Ale rozmowa pomaga.

– Tylko, że już o tym rozmawiałam i z tobą, i z psychoanalitykiem i pomogło mi to tylko trochę.

– Ale pomogło.

– Wydobyłam z siebie tyle, ile mogłam. Teraz muszę po prostu dogadać się sama z sobą. Muszę sama doprowadzić do konfrontacji z przeszłością, nie polegając na tobie albo na lekarzu, bo to jest coś, czego nigdy nie potrafiłam robić. – Kosmyk długich, czarnych włosów przesłonił jej jedno oko; odgarnęła go z twarzy i założyła za ucho. – Prędzej czy później poukładam sobie wszystko. To tylko sprawa czasu.

Wally wpatrywał się w nią przez chwilę.

– Cóż, sądzę, że ty chyba wiesz najlepiej. A tymczasem przynajmniej się napij. – Podniósł kieliszek z szampanem. – Bądź wesoła i roześmiana, żeby ci wszyscy ważniacy, którzy nas obserwują, zazdrościli ci i chcieli dla ciebie pracować.

Pragnęła oprzeć się wygodnie, wypić mnóstwo Dom Perignona i pozwolić, aby owładnęło nią uczucie szczęścia, ale nie potrafiła się do końca odprężyć. Zawsze miała wyraźną świadomość tego widmowego mroku, który wszystko otaczał, tego przyczajonego koszmaru, czekającego, by móc skoczyć i ją pożreć. Earl i Emma wepchnęli ją do mikroskopijnej skrzyni lęku, zatrzasnęli jej ciężkie wieko, zamknęli na klucz i od tej pory oglądała świat z tej ciasnej przestrzeni. Earl i Emma zaszczepili w niej tę łagodną, lecz wiecznie obecną i nieuleczalną paranoję, która zaciemniała wszelkie dobro; wszystko, co powinno być nieskażone, jasne i radosne.

W owej chwili jej nienawiść do ojca i matki była jak zawsze silna, chłodna i intensywna. Lata pracy i setki mil, które ją oddzielały od tych koszmarnych dni w Chicago nagle przestały działać jako warstwa izolująca ból.

– Co ci jest? – spytał Wally.

– Nic. Wszystko w porządku.

– Jesteś taka blada.

Odepchnęła z wysiłkiem wspomnienia, wtłoczyła przeszłość tam, gdzie było jej miejsce. Położyła dłoń na policzku Wally’ego, pocałowała go.

– Przepraszam. Czasami bywam taka mecząca. Nawet ci nie podziękowałam. Bardzo się cieszę z tego kontraktu, Wally, naprawdę się cieszę. To wspaniale! Jesteś absolutnie najlepszym agentem w businessie.

– Masz rację – powiedział. – Jestem najlepszy. Ale tym razem nie musiałem się zbytnio targować. Scenariusz podobał im się tak bardzo, że daliby nam wszystko, żeby mieć pewność, że zawrą tę umowę. To nie była kwestia szczęścia. Ani zasługa sprytnego agenta. Chcę, żebyś to rozumiała. Spójrz prawdzie w oczy, mała, zasługujesz na sukces. Twoje dzieło jest najlepsze ze wszystkiego, co napisano dla ekranu w ostatnim czasie. Możesz nadal żyć w cieniu swoich rodziców, nadal spodziewać się najgorszego, tak jak to zwykle robisz, ale od tej pory czeka cię wszystko, co najlepsze. Radzę ci przyzwyczaić się do tego.

Rozpaczliwie pragnęła mu uwierzyć i poddać się optymizmowi, ale czarny chwast wątpliwości nadal wyrastał z chicagowskich nasion. Na puszystych krańcach raju, który jej opisywał, widziała te same wyzierające na nią potwory. Mocno wierzyła w prawo Murphy’ego: Jeżeli coś może pójść źle, to pójdzie.

Zapał Wally’ego był jednak tak kuszący, a jego ton nieomal ją przekonał, więc sięgnęła do kipiącego kotła swych pomieszanych emocji i znalazła w nim prawdziwie promienny uśmiech dla niego.

– O właśnie – powiedział zadowolony. – Tak lepiej. Masz piękny uśmiech.

– Postaram się go częściej używać.

– A ja nadal będę zawierał takie kontrakty, które cię będą do tego zmuszać.

Pili szampana, rozmawiali o Godzinie wilka, snuli plany i nie pamiętała, kiedy ostatnio tyle się śmiała. Stopniowo jej nastrój się polepszał. Pewien gwiazdor filmowy o wyglądzie prawdziwego mężczyzny – lodowate spojrzenie, zaciśnięte wąskie wargi, wydatne mięśnie i nonszalancki chód, kiedy był na ekranie, a poza tym ciepły, skory do śmiechu i dość nieśmiały w normalnym życiu – którego ostatni film przyniósł pięćdziesiąt milionów dolarów zysku, był pierwszym, który zatrzymał się przy nich, by się przywitać i spytać, co świętują. Nieskazitelnie ubrany przedstawiciel studia filmowego o jaszczurczym wzroku próbował delikatnie, a potem nachalnie dowiedzieć się, o czym jest fabuła Wilka, w nadziei, że pożyczy ją sobie, aby zrobić szybką i tanią podróbkę dla telewizji w cyklu „Film tygodnia”. Dość szybko połowa sali obskoczyła ich stolik, aby pogratulować Hilary i Wally’emu i porozmawiać między sobą o ich sukcesie, a każdy z nich się zastanawiał, czy coś mu z tego skapnie. W końcu Wilkowi będzie potrzebny producent, gwiazdy, ktoś, kto skomponuje podkład muzyczny… Dlatego też przy najlepszym stoliku dużo klepano się po plecach, całowano w policzki i ujmowano za ręce.

Hilary wiedziała, że większość tych brylujących bywalców Polo Lounge nie jest aż tak wyrachowana, jak to się mogło wydawać. Wielu z nich zaczynało od samego dna, głodni i biedni, tak jak i ona kiedyś. Chociaż pozdobywali już fortuny i bezpiecznie je zainwestowali, nie potrafili przestać przeć do przodu. Od tak dawna już to robili, że nie wiedzieli, jak można żyć inaczej.

Wylansowany obraz życia w Hollywood niewiele miał wspólnego z faktami. Sekretarki, właściciele sklepów, urzędnicy, taksówkarze, gospodynie domowe, kelnerki, ludzie w całym kraju, uprawiający zwykłe zawody, codziennie przychodzili zmęczeni po pracy do swoich domów, siadali przed telewizorami i marzyli o życiu wśród gwiazd. W powszechnym mniemaniu, lęgnącym się i będącym przedmiotem rozmów od Hawajów po Maine i od Florydy po Alaskę, Hollywood był miejscem ekscytujących przyjęć, łatwych kobiet, szybkich pieniędzy, nadmiaru whisky i kokainy, leniwych, słonecznych dni, drinków nad basenem, wakacji w Acapulco i Palm Springs, seksu uprawianego na tylnych siedzeniach wyściełanych futrem rolls – royce’ów. Fantazja. Iluzja. Hilary uważała, że społeczeństwo od dawna wykorzystywane przez skorumpowanych i niekompetentnych liderów, wspierane filarami, które od dawna przegniły za sprawą inflacji i nadmiernych podatków, egzystujące w zimnym cieniu nagłej zagłady nuklearnej, potrzebuje iluzji, aby przetrwać. W rzeczywistości ludzie z przemysłu filmowego pracowali nieomal ciężej niż inni, nawet mimo tego, że efekt ich pracy bywał nie zawsze, a może nawet rzadko, warte włożonego wysiłku. Gwiazda cieszącego się powodzeniem serialu telewizyjnego pracowała od świtu do zmierzchu, często czternaście albo szesnaście godzin dziennie. Oczywiście wynagrodzenie za to było ogromne. Ale w rzeczywistości przyjęcia nie były takie ekscytujące, kobiety nie łatwiejsze od kobiet w Filadelfii, Hackensack czy Tampie, dni owszem słoneczne, ale rzadko kiedy leniwe, a seks dokładnie taki sam jak ten, który uprawiają sekretarki w Bostonie czy właściciele sklepów w Pittsburgu.

Wally musiał wyjść kwadrans po szóstej, ponieważ miał umówione spotkanie o siódmej, a wiele osób z otaczającego ich grona zapraszało Hilary na kolację. Ona odmówiła, tłumacząc się wcześniejszymi zobowiązaniami.

Na zewnątrz hotelu panował jeszcze wczesny wieczór. Wysoko po granatowym niebie wędrowało parę chmur. Blask słońca miał kolor platynowych włosów, a powietrze było zadziwiająco świeże jak na Los Angeles w środku tygodnia. Dwie pary młodych ludzi śmiały się i hałaśliwie rozmawiały, wysiadając z błękitnego cadillaca, a dalej, przy Bulwarze Zachodzącego Słońca, szumiały opony, buczały silniki i donośnie brzmiały klaksony, jako że tłumy ludzi pragnęły się dostać do domów jeszcze pod koniec godziny szczytu.

Kiedy czekali, aż uśmiechnięci pracownicy parkingu przyprowadzą ich samochody, Wally zapytał:

– Czy naprawdę jesteś z kimś umówiona na kolację?

– Tak. Ze sobą, ze mną, no i ze mną samą.

– Słuchaj, możesz pójść ze mną.

– Jako nieproszony gość.

– Właśnie cię zaprosiłem.

– Nie chcę ci psuć planów.

– Bzdura. Byłabyś cudownym dodatkiem.

– A poza tym nie jestem ubrana do kolacji.

– Wyglądasz świetnie.

– Chcę być sama – powiedziała.

– Zupełnie jak jakaś Garbo. Chodź ze mną na kolację. Proszę cię. To taki nieformalny wieczór w „Palm” z jednym klientem i jego żoną. Obiecujący młody pisarz telewizyjny. Mili ludzie.

– Dam sobie radę, Wally. Naprawdę.

– Taka piękna kobieta jak ty, taki wieczór jak ten i tyle powodów do świętowania – powinny być świece, przyciszona muzyka, dobre wino i ktoś wyjątkowy, z kim można to dzielić.

Uśmiechnęła się szeroko.

– Wally, jesteś niepoprawnym romantykiem.

– Mówię poważnie – odparł.

Położyła rękę na jego ramieniu.

– To przyjemne, że się tak o mnie troszczysz, Wally. Ale mam się doskonale. Czuję się szczęśliwa, kiedy jestem sama. Wystarcza mi moje własne towarzystwo. Kiedy Godzina wilka zostanie ukończona i trafi do kin, będzie mnóstwo czasu na poważny związek z jakimś mężczyzną, weekendy na nartach w Aspen i wieczory przegadane w „Palm”.

Wally Topelis zmarszczył brwi.

– Jeżeli nie nauczysz się właściwie odpoczywać, to długo nie wytrwasz w tak męczącym interesie. Po paru latach zwiotczejesz jak szmaciana lalka, postrzępiona, wytarta i zniszczona. Wierz mi, mała, że kiedy ci się wypali cała energia fizyczna, to nagle stwierdzisz, że i energia umysłu, czyli napęd twórczy, wyparowała razem z nią.

– To przedsięwzięcie jest moim źródłem zasilania – powiedziała. – Kiedy je ukończę, moje życie się zmieni.

– Jasne. Ale…

– Pracowałam ciężko, cholernie ciężko, nie myśląc o niczym innym, tylko żeby skorzystać z tej szansy. Mogę przyznać: mam obsesję na punkcie swojej pracy. Ale dopiero wtedy, gdy zdobędę już reputację dobrej pisarki i reżysera, poczuję się bezpiecznie. Będę wreszcie mogła odegnać demony – moich rodziców, Chicago, wszystkie te złe wspomnienia. Będę w stanie odpoczywać i prowadzić bardziej normalne życie. Ale jeszcze się nie mogę rozluźnić. Jeżeli teraz zwolnię, to przegram. Być może tylko tak myślę, ale to to samo.

– W porządku – westchnął. – Ale w „Palm” moglibyśmy się nieźle zabawić.

Przyprowadzono jej samochód.

Uściskała Wally’ego.

– Prawdopodobnie zadzwonię do ciebie jutro, żeby się tylko upewnić, czy ta sprawa z Warner Brothers to nie sen.

– Zawieranie kontraktu potrwa kilka tygodni – powiedział. – Ale nie przewiduję żadnych poważniejszych problemów. Około przyszłego tygodnia podpiszemy wstępną umowę i potem będziesz mogła zorganizować spotkanie w studiu.

Przesłała mu całusa, podbiegła do samochodu, dała napiwek pracownikowi parkingu i odjechała.

Kierowała się w stronę wzgórz, obok domów wartych miliony dolarów, obok trawników zieleńszych od dolarów, skręciła w lewo, potem w prawo, na chybił trafił, kierując się donikąd, jechała tylko dla odprężenia. To była jedna z tych niewielu ucieczek, na które sobie pozwalała. Większość ulic była spowita w purpurowe cienie, rzucane przez baldachimy zielonych gałęzi; na chodniki wkradała się noc, mimo że ponad gęstwiną palm, dębów, klonów, cedrów, cyprysów, jakarand i sosen jeszcze trwał dzień. Włączyła długie światła i spenetrowała kręte kaniony paru ulic, dopóki jej frustracja nie opadła.

Później, kiedy noc zapadła nie tylko nad drzewami, ale i pod nimi, zatrzymała się przy meksykańskiej restauracji na bulwarze La Cienega. Gipsowe ściany koloru jaskrawego beżu. Fotografie meksykańskich bandytów. Intensywny zapach ostrego sosu, przyprawy taco i tortilli z kukurydzianej mąki. Kelnerki w chłopskich bluzkach z dużym wycięciem i czerwonych spódnicach w gęstą kratę. Hilary zamówiła enchilady z serem, ryż, odsmażaną fasolę. Jedzenie smakowało tak samo dobrze, jakby było podawane przy świecach, gitarowej muzyce i w towarzystwie kogoś szczególnie jej bliskiego.

Muszę pamiętać, żeby to powiedzieć Wally’emu, pomyślała popijając ostatnią enchilada łykiem dos esquis, ciemnego, meksykańskiego piwa.

Zastanowiła się jednak nad tym przez chwilę i nieomal usłyszała jego odpowiedź: „Kotku, to nic innego, jak niczym nie usprawiedliwiona psychologiczna racjonalizacja. To prawda, że samotność nie zmienia smaku jedzenia, światła świec, dźwięku muzyki – ale to nie oznacza, że samotność jest potrzebna, dobra albo zdrowa”. Nie byłby po prostu w stanie nie wygłosić przed nią jednego z tych swoich ojcowskich kazań na temat życia; a wysłuchiwania go nie ułatwiałby fakt, że wszystko, co mówił, miało sens.

Lepiej nie mów o tym, powiedziała sobie. Nigdy nie dogodzisz Wally’emu Topelisowi.

Wsiadła z powrotem do samochodu, zapięła pasy, puściła w ruch ogromny silnik, włączyła radio i chwilę siedziała przypatrując się potokowi pojazdów przelewającemu się po La Cienega. Dzisiaj były jej urodziny. Dwudzieste dziewiąte urodziny. I pomimo tego, że odnotował je w swojej kolumnie Hank Grant w „Hollywood Reporter”, na całym świecie chyba tylko ją jedną obchodziły. No i tak było dobrze. Była samotnikiem. Zawsze była samotnikiem. Czy nie powiedziała Wally’emu, że wystarcza jej własne, znakomite towarzystwo?

Obok niej przepływał niekończący się strumień połyskujących samochodów, pełnych ludzi, którzy jechali gdzieś i po coś – zazwyczaj parami.

Nie chciała jeszcze wracać do domu, ale poza nim nie miała dokąd jechać.

* * *

W domu było ciemno.

Oświetlony łuną rtęciowej latarni ulicznej trawnik wydawał się bardziej niebieski niż zielony.

Hilary wprowadziła wóz do garażu i podeszła do drzwi frontowych. Jej obcasy stukały nienaturalnie głośno po kamiennej ścieżce.

Noc była pogodna. Z ziemi nadal unosiło się ciepło słonecznego dnia, a chłodny morski wiatr, który przez wszystkie pory roku owiewał nieckę miasta, jeszcze nie dodał zwykłego jesiennego chłodu do powietrza; ale później, około północy, będzie mglisto.

W krzakach ćwierkały świerszcze.

Weszła do domu, wymacała światło przy wejściu, zamknęła drzwi na klucz. Zapaliła też światła w salonie i znajdowała się już parę kroków poza przedsionkiem, kiedy usłyszała za sobą jakiś ruch i odwróciła się.

Z szafy w przedsionku wyszedł mężczyzna. Torując sobie drogę z tej ciasnej przestrzeni, strącił ramieniem płaszcz z wieszaka i z głośnym łomotem uderzył drzwiami o ścianę. Był wysokim mężczyzną w wieku około czterdziestu lat, ubranym w szerokie, czarne spodnie, obcisły sweter i skórzane rękawiczki. Miał ten rodzaj twardych, wielkich muskułów, jakie można sobie wyrobić dzięki długoletniemu podnoszeniu ciężarów; nawet jego nadgarstki, widoczne między mankietami swetra i rękawiczkami, były grube i umięśnione. Zatrzymał się w odległości dziesięciu stóp od Hilary, uśmiechnął się szeroko, skinął głową i oblizał wąskie wargi.

Nie wiedziała, jak ma zareagować na jego widok. Nie był zwykłym intruzem, całkowicie dla niej nieznajomym – jakimś punkiem albo obszarpanym degeneratem ze wzrokiem zamglonym narkotykami. Był jednak dokładnie ostatnim człowiekiem, z którym spodziewała się zetknąć w tego typu sytuacji. Bardziej już tylko zaskoczyłby ją widok uprzejmego, drobnego Wally’ego Topelisa wyłaniającego się z tej szafy. Była raczej zakłopotana niż przestraszona. Poznała go trzy tygodnie temu, kiedy szukała tła do akcji scenariusza w północnokalifornijskim okręgu upraw winorośli. Pojechała tam, aby nie myśleć o dokonywanej przez Wally’ego transakcji, której przedmiotem była ukończona Godzina wilka. Frye uchodził za ważną i cenioną osobistość w dolinie Napa. Ale to nie wyjaśniało, co do diabła robił w jej domu, dlaczego ukrywał się w jej szafie.

– Pan Frye – powiedziała z zakłopotaniem.

– Cześć, Hilary. – Miał głęboki, jakby chrzęszczący głos, który był uspokajający i ojcowski, kiedy wybrała się na dłuższą, indywidualną wycieczkę po jego winnicy koło St. Helena, ale teraz brzmiał chropawo, złowieszczo i groźnie.

Nerwowo odchrząknęła.

– Co pan tu robi?

– Przyjechałem się z tobą spotkać.

– Po co?

– Po prostu musiałem się z tobą jeszcze raz spotkać.

– W jakiej sprawie?

Nadal uśmiechał się szeroko. Miał pełen napięcia, drapieżny wyraz twarzy. Uśmiechał się jak wilk, który lada moment pochwyci w swe wygłodniałe szczęki osaczonego królika.

– Jak pan tu wszedł?

– Piękna.

– Co?

– Taka piękna.

– Proszę przestać.

– Szukałem takiej, jak ty.

– Pan mnie straszy.

– Jesteś naprawdę piękna.

Zrobił krok w jej kierunku.

Nie miała wątpliwości, czego chce. Ale to było idiotyczne, bezsensowne. Dlaczego bogaty człowiek o tak wysokiej pozycji społecznej miałby jechać setki mil, żeby ryzykować swoim majątkiem, reputacją i wolnością w zamian za jedną krótką chwilę brutalnie wymuszonego seksu?

Zrobił następny krok.

Cofnęła się przed nim.

Gwałt. To nie miało sensu. Chyba że… Jeżeli miał ją zamiar potem zabić, to niczym zupełnie by nie ryzykował. Miał rękawiczki. Nie zostawi żadnych śladów ani wskazówek. I nikt nie uwierzy, że znany i wysoce szanowany właściciel winnicy z St. Helena jechałby aż do Los Angeles, żeby ją zamordować i zgwałcić. Nawet gdyby ktoś w to uwierzył, to nie byłoby podstaw, żeby akurat pomyśleć o nim. Śledztwo w sprawie zabójstwa nigdy nie naprowadziłoby na niego.

Nadal się zbliżał. Powoli. Nieubłaganie. Ciężkimi krokami. Bawił się jej niepewnością. Uśmiechnął się jeszcze szerzej, kiedy zorientował się po wyrazie jej oczu, że pojęła swą sytuację.

Cofnęła się w kierunku ogromnego, kamiennego kominka. Chwilę zastanawiała się, czy nie schwycić jednego z ciężkich, mosiężnych narzędzi leżących na palenisku, ale uświadomiła sobie, że nie będzie dostatecznie szybka, by móc się w ten sposób bronić. Był potężnym, atletycznie zbudowanym mężczyzną o doskonałej kondycji fizycznej; obezwładni ją, zanim ona zdąży pochwycić pogrzebacz i zamierzy się na jego cholerną, potężną czaszkę.

Zacisnął swe wielkie dłonie. Kłykcie naprężyły się pod ściśle opinającą je skórą rękawiczek.

Cofnęła się w kierunku ustawionych w jednym miejscu mebli – dwóch krzeseł, stolika do kawy, drugiej sofy. Zaczęła się przesuwać w prawo, starając się, aby sofa oddzieliła ją od Frye’a.

– Ale piękne włosy – powiedział.

Zaczęła się zastanawiać, czy przypadkiem nie zwariowała. To nie mógł być ten Bruno Frye, którego poznała w St. Helena. Tam nie dało się dostrzec nawet najmniejszej oznaki tego szaleństwa, które teraz wykrzywiało jego szeroką, zroszoną potem twarz. Jego oczy przypominały błękitnoszare okruchy lodu, a ta lodowata pasja, która z nich promieniowała, była z pewnością zbyt monstrualna, żeby mógł ją ukryć, kiedy go wówczas widziała.

Teraz zobaczyła nóż. Jego widok podziałał niczym wybuch żaru z pieca i sprawił, że jej niepewność wyparowała w powietrze. Miał zamiar ją zabić. Nóż znajdował się w otwartej pochwie, przymocowany do pasa nad jego prawym biodrem i Frye mógł go bez trudu wyswobodzić, odpinając metalowy zatrzask przy pojedynczym wąskim rzemyku. Jedna sekunda wystarczała, by zwolnić to ostrze z uchwytu i zacisnąć je mocno w dłoni; w dwie sekundy można je było zatopić głęboko w jej miękkim brzuchu, rozpłatać to ciepłe ciało i jego galaretowate organy, wyzwolić bezcenny zapas krwi.

– Pragnąłem cię od pierwszej chwili, kiedy cię zobaczyłem – powiedział Frye. – Pragnąłem cię tylko dopaść.

Wydawało się jej, że czas stanął.

– Milutko cię będzie posuwać – powiedział. – Naprawdę milutko.

Świat zaczął nagle przypominać film wyświetlany na zwolnionych obrotach. Każda sekunda zdawała się trwać wieczność. Patrzyła, jak zbliża się do niej niczym potwór z sennego koszmaru, a powietrze stało się nagle tak gęste jak syrop.

Zmroziło ją w chwili, w której dostrzegła nóż. Przestała się przed nim cofać, mimo że nadal się zbliżał. Nóż wszystko załatwi. Zadławi, zamrozi krew w żyłach, wprowadzi wnętrzności w konwulsyjne drżenie. Zadziwiająco mało ludzi ma odwagę użyć noża przeciwko innej żywej istocie. Bardziej niż jakakolwiek inna broń nóż uświadamia o wrażliwości ciała, przerażającej kruchości ludzkiego życia; napastnik, który zadaje nim rany, może też ujrzeć aż nadto wyraźnie mechanizm własnej śmiertelności. Broń palna, kropla trucizny, ładunek wybuchowy, tępe narzędzie, sznur dusiciela – tego wszystkiego można użyć zasadniczo czysto, a większość z odległości. Ale człowiek z nożem musi być przygotowany na to, że się ubrudzi i że będzie musiał podejść blisko, tak blisko, że poczuje ciepło parujące z zadawanych przez siebie ran. Potrzeba wyjątkowej odwagi albo szaleństwa, aby ciąć drugiego człowieka i nie czuć obrzydzenia na widok krwi tryskającej na własną dłoń.

Frye ją dopadł. Położył swą wielką dłoń na jej piersiach, tarł je i ściskał gwałtownie przez jedwabną suknię.

Ten brutalny kontakt wyrwał ją z transu, w który zapadła. Odepchnęła jego dłoń, wywinęła się z jego uścisku i przebiegła na drugą stronę sofy.

Miał spokojny, niepokojąco spokojny uśmiech, ale w jego twardym wzroku połyskiwało makabryczne zadowolenie. To był demoniczny wzrok, szalone, piekielne rozbawienie. Zgodził się, żeby z nim walczyła, bo to było podniecające polowanie.

– Wynoś się! – krzyknęła. – Wynoś się!

– Nie chcę się wynosić – powiedział Frye, ciągle się uśmiechając i potrząsając głową. – Ja chcę wejść. O tak. Właśnie tak. Chcę wejść w ciebie, panieneczko. Chcę ci zedrzeć suknię z grzbietu, rozebrać cię do naga i wejść właśnie tu do środka. Całą drogę w górę, całą drogę do wewnątrz, gdzie jest ciepło, mokro, ciemno i miękko.

Po chwili strach, od którego zwiotczały jej nogi, zastąpiły silniejsze emocje: nienawiść, gniew, furia. Nie był to wyrozumowany gniew kobiety na mężczyznę, arogancko uzurpującego sobie prawo do jej godności i praw; nie był to intelektualny gniew z powodu społecznej i biologicznej niesprawiedliwości całej tej sytuacji; to było coś znacznie bardziej radykalnego. Wszedł na jej prywatny teren bez zaproszenia, wdarł się do jej nowoczesnej jaskini i przez to ogarnęła ją prymitywna wściekłość, która zaćmiła jej wzrok i przyśpieszyła bicie serca. Wyszczerzyła zęby, zawarczała z głębi gardła; doprowadzona nieomal do bezwiednych zwierzęcych odruchów, kiedy tak przed nim stała i szukała wyjścia z pułapki.

Tuż przy oparciu sofy stał długi, wąski stolik z oszkloną gablotą. Stały na nim dwie figurki z cienkiej porcelany wysokości osiemnastu cali. Chwyciła jedną z nich i cisnęła we Frye’a.

Prymitywny, instynktowny refleks nakazał mu zrobić unik. Figurka uderzyła o kamienny kominek i rozleciała się w powietrzu niczym bomba. Dziesiątki odłamków i setki okruchów spadło do paleniska i na otaczający dywan.

– Spróbuj jeszcze raz – powiedział z rozbawieniem.

Podniosła kolejną figurkę, zawahała się. Obserwowała go zmrużonymi oczyma, ważąc porcelanę w dłoni, potem udała rzut.

Dał się tym zwieść. Skulony uchylił się w bok, aby uniknąć pocisku.

W tym momencie, wydawszy cichy okrzyk triumfu, rzuciła figurką.

Był zbyt zaskoczony, żeby się znowu uchylić i porcelana trafiła go w głowę. Pocisk odbił się rykoszetem, wyrządzając mniej szkody, niż się spodziewała, ale Frye zatoczył się do tyłu o jakieś dwa kroki. Nie upadł. Nie był ranny. Nawet nie krwawił. Ale został trafiony i to go przeobraziło. Już nie był tak nastrojony do perwersyjnych żartów. Zniknął jego krzywy uśmiech. Ściągnięte wargi utworzyły prostą, ponurą linię, a jego twarz poczerwieniała. Widać było jak narasta w nim furia; na jego grubym karku pokazały się muskuły, naprężone i imponujące. Skulił się nieznacznie, gotując się do ataku.

Spodziewając się, że będzie obchodził sofę, Hilary miała zamiar krążyć wokół niej, aby mebel dzielił ich dopóty, dopóki nie znajdzie czegoś, czym będzie mogła ponownie w niego rzucić. Ale kiedy wreszcie ruszył, to nie po to, by ją podchodzić tak, jak oczekiwała. Ruszył prosto na nią bez żadnych wybiegów, niczym rozjuszony do szaleństwa byk. Zgiął się, schwycił oburącz przód sofy, uniósł i przechylił ją, a potem jednym, gładkim ruchem pchnął do tyłu, jakby ważyła tylko kilka funtów. Odskoczyła w porę, zanim ciężki mebel roztrzaskał się w miejscu, w którym stała. Przewróciwszy sofę, Frye natychmiast przez nią przeskoczył, wyciągnął ręce w kierunku Hilary i byłby ją dopadł, gdyby się nie potknął i nie upadł na kolano.

Gniew znowu ustąpił w niej miejsca lękowi. Zerwała się do biegu. Kierowała się w stronę przedsionka i drzwi frontowych, ale wiedziała, że zanim zdąży odsunąć obydwie zasuwy i wydostać się z domu, on ją dopadnie. Był tak piekielnie blisko, nie dalej jak dwa – trzy kroki. Rzuciła się w prawą stronę i pomknęła kręconymi schodami, przeskakując po dwa stopnie za jednym razem.

Ciężko dyszała, ale oprócz swego chrapliwego oddechu słyszała, że Frye się zbliża. Jego kroki brzmiały ogłuszająco. Obrzucał ją przekleństwami.

Broń. W nocnej szafce. Jeżeli zdąży wpaść do sypialni i zamknie za sobą drzwi na zamek, to zatrzyma go przynajmniej na kilka sekund, aby wyciągnąć pistolet.

Na szczycie schodów, kiedy wchodziła już na korytarz i była przekonana, że zdobyła parę stóp przewagi, złapał ją za prawe ramię i przyciągnął do siebie od tyłu. Krzyczała, ale nie próbowała mu się wyrywać, jak się tego najwyraźniej spodziewał. Zamiast tego, kiedy ją pochwycił, odwróciła się w jego stronę. Naparła na niego, zanim mógł ją odepchnąć ramieniem, przycisnęła się do niego tak mocno, że poczuła jego erekcję i pchnęła go z całej siły kolanem w krocze. Zareagował tak, jakby poraził go piorun. W ułamku sekundy na jego twarzy pojawił się błysk wściekłości, po czym skóra zajaśniała bielą kości. Puścił ją i zatoczywszy się do tyłu, ześlizgnął z krawędzi pierwszego stopnia, Tracąc równowagę zamachał ramionami, krzyknął, rzucił się w bok, schwycił balustradę i jednak udało mu się uchronić od upadku.

Najwyraźniej nie miał nigdy do czynienia z kobietami, które potrafiły się skutecznie bronić. Przechytrzyła go dwukrotnie. Myślał, że natrafił na miłą, miękką i nieszkodliwą maskotkę, potulną ofiarę, którą można sobie bez trudu podporządkować, wykorzystać, a potem zgnieść jednym prztyknięciem palców. Ona jednak zbuntowała się, pokazała swoje pazury i radowała się teraz zaszokowanym wyrazem jego twarzy.

Miała nadzieję, że Frye stoczy się aż na sam dół klatki schodowej, łamiąc sobie po drodze kark. Jeszcze w tym momencie myślała, że uderzenie w genitalia unieruchomiło go na czas wystarczający, by zyskać przewagę. Była więc zaszokowana, kiedy po krótkiej przerwie, nawet zanim zdążyła odwrócić się i pobiec dalej, on poderwał się spod balustrady i skrzywiony z bólu zaczął z wysiłkiem wspinać się w jej kierunku.

– Suka – wysyczał przez zaciśnięte usta, ledwie łapiąc oddech.

– Nie – powiedziała. – Nie zbliżaj się.

Czuła się jak bohaterka któregoś ze starych horrorów, tak znakomicie robionych przez wytwórnię Hammer Films. Toczyła walkę z wampirem albo zombie, wciąż na nowo zaskakiwana i pognębiana nadprzyrodzonymi zapasami siły i wytrwałości bestii.

– Suka.

Pobiegła spowitym w ciemność korytarzem do swojej sypialni. Zatrzasnęła drzwi, jęła niezdarnie szukać w ciemności kontaktu, wreszcie znalazła przełącznik światła i zamknęła pokój.

W sypialni panował dziwny i przerażający hałas. Był to głośny i ochrypły dźwięk pełen panicznego strachu. Bliska obłędu rozglądała się w poszukiwaniu jego źródła, zanim zorientowała się, że słucha własnego urywanego i niepohamowanego łkania.

Omal nie wpadła w panikę, ale wiedziała, że musi się opanować, jeżeli chce przeżyć.

Frye nagle poruszył klamką zamkniętych drzwi, a potem rzucił się na nie całym swoim ciężarem. Zapora, wytrzymała. Ale nie na długo, na pewno nie na tyle, aby Hilary zdążyła zadzwonić na policję i doczekać się pomocy.

Serce jej biło jak oszalałe i trzęsła się tak, jakby stała nago na rozległym polu lodowym, ale postanowiła nie dać się obezwładnić lękowi. Kierując się do odległej szafki nocnej, przeszła pośpiesznie przez cały duży pokój i okrążyła łóżko. Po drodze minęła ogromne lustro ścienne, które wydawało się odbijać obraz kogoś zupełnie obcego – znękaną kobietę z osowiałym spojrzeniem i twarzą tak bladą, że przypominała uszminkowane oblicze mima.

Frye kopnął w drzwi. Zatrzęsły się gwałtownie w zawiasach, ale nie puściły.

Pistolet automatyczny kalibru 32 spoczywał na wierzchu trzech złożonych piżam w szufladzie szafki. Obok leżał załadowany magazynek. Schwyciła broń i ledwie jej posłusznymi, trzęsącymi się dłońmi, załadowała magazynek do kolby. Stanęła twarzą do drzwi.

Frye znowu kopnął w zamek. Metalowe urządzenie miało słabą konstrukcję. Był to ten rodzaj wewnętrznego zamka, który miał przede wszystkim chronić przed dziećmi i wścibskimi domownikami, a w przypadku takiego intruza jak Bruno Frye był bezużyteczny. Przy trzecim kopniaku mechanizm zamka wypadł z oprawy i drzwi otworzyły się z trzaskiem.

Kiedy zdyszany i spocony wyłaniał się z ciemnego korytarza i przekraczał próg, przypominał jeszcze bardziej rozjuszonego byka. Przygarbił się, przycisnął ręce do boków. Chciał z pochyloną głową atakować, miażdżyć i niszczyć wszystko, co stało na jego drodze. Żądza krwi lśniła w jego oczach tak wyraźnie, jak wyraźne było odbicie jego wściekłego spojrzenia w ściennym lustrze, przy którym stała Hilary. Jakby chciał sobie utorować drogę przez skład z porcelaną i zdeptać jego właścicielkę.

Hilary wycelowała w niego pistolet, trzymając go mocno oburącz.

Nadal zbliżał się do niej.

– Będę strzelać! Strzelę! Przysięgam na Boga, że to zrobię! – krzyknęła histerycznie.

Frye zatrzymał się, zamrugał, dopiero teraz zobaczył broń.

– Wynoś się – powiedziała.

Nie poruszył się.

– Wynoś się stąd do diabła!

A jednak zrobił jeszcze jeden krok w jej kierunku. To nie był już ten sam, zadowolony z siebie, wyrachowany, zabawiający się gwałciciel, z którym miała do czynienia na dole. Zaszła w nim zmiana; głęboko wewnątrz zaskoczyły jakieś przełączniki, w jego umyśle zrodziły się nowe pragnienia, potrzeby i żądze, bardziej obrzydliwe i perwersyjne od tych, które dotychczas ujawnił. Nawet w połowie nie podlegał już władzy rozumu, zachowywał się jak obłąkany. Jego oczy, już nie lodowate jak dotychczas, lecz załzawione i roznamiętnione, błyszczały w gorączce. Po twarzy spływał mu pot. Poruszał bezustannie wargami, chociaż nic nie mówił; krzywił je i ściągał, zagryzał, a potem wydymał w dziecinny ryjek, układał w szyderczy grymas, dziwaczny uśmieszek, wyraz zawziętości, a wreszcie w coś, na co po prostu nie było nazwy. Nie kierował się już żądzą czy pragnieniem całkowitego podporządkowania jej sobie. Tajemny motor jego obecnych działań był bardziej niezrozumiały w swej konstrukcji, niż ten, który go zasilał kilka minut temu. Hilary miała straszne, bolesne uczucie, że w jakiś sposób dostarczy mu takiej energii, która będzie dla niego tarczą ochronną i pozwoli mu dopaść jej bez szwanku pomimo gradu kul.

Wyswobodził okazały nóż z pochwy na prawym biodrze i wyciągnął go przed siebie.

– Cofnij się – powiedziała z rozpaczą.

– Suka.

– Mówię poważnie.

Znowu szedł w jej kierunku.

– Na miłość boską – powiedziała – bądź poważny. Twój nóż jest niczym wobec tej broni.

Znajdował się w odległości dwunastu albo piętnastu stóp od drugiej strony łóżka.

– Odstrzelę ci tę twoją cholerną głowę.

Frye wymachiwał przed nią nożem, gwałtownie kreślił w powietrzu małe, nieforemne kółka czubkiem ostrza, jakby było talizmanem, przy pomocy którego odpędzał złe duchy zagradzające mu drogę do Hilary.

Zrobił następny krok.

Ustawiła wzrok dokładnie na linii środka jego brzucha, więc niezależnie od tego, jak wysoko odrzut podbiłby jej ręce i w którą stronę szarpnęłaby nią broń, trafiłaby w niego. Nacisnęła na spust.

Nic. Cisza.

Boże, proszę!

Zrobił dwa kroki.

Oszołomiona wpatrywała się w pistolet. Zapomniała odbezpieczyć.

Znajdował się jakieś osiem stóp od drugiej strony łóżka. Może tylko sześć.

Przeklinając samą siebie, przesunęła dwie małe dźwignie z boku pistoletu i na czarnym metalu pojawiły się dwa czerwone punkty. Wycelowała i nacisnęła spust po raz drugi.

Nic.

Jezus! Co to? Nie mógł się przecież zaciąć!

Frye był do tego stopnia wyłączony z rzeczywistości, tak dokładnie owładnięty swoim szaleństwem, że nie uświadomił sobie od razu, że ona ma kłopoty z bronią. Kiedy wreszcie spostrzegł, co się dzieje, doskoczył do łóżka, wgramolił się na nie, wstał i jak człowiek uprawiający spacery po moście z beczek, ruszył przez materac, kołysząc się na sprężynującej powierzchni.

Zapomniała wprowadzić nabój do komory. Zrobiła to i oparła się o ścianę, cofnąwszy się o dwa kroki. Strzeliła nie celując, kiedy zamajaczył nad nią jak demon wyskakujący ze szczeliny w piekle.

Odgłos strzału wypełnił cały pokój. Odbił się od ścian i zagrzmiał w oknach.

Zobaczyła, że nóż rozpada się na kawałki, zobaczyła jego szczątki wylatujące łukiem z prawej ręki Frye’a. Ostra stal zawirowała w powietrzu, iskrząc się przez chwilę w strumieniu światła dobiegającego z otwartego wierzchu lampki nocnej.

Frye zawył, kiedy nóż wymknął mu się z ręki. Upadł do tyłu i przeturlał się na drugą stronę łóżka. Ale wstał równie szybko, jak się przewrócił, trzymając prawą rękę w lewej.

Hilary wiedziała, że go nie postrzeliła. Nie było widać krwi. Kula musiała trafić w nóż, łamiąc i wytrącając mu go z ręki. Ten wstrząs wywołał zapewne w palcach silniejsze pieczenie niż uderzenie batem.

Frye płakał z bólu i ryczał ze wściekłości. Było w tym dzikie brzmienie, przypominające szczekanie szakala, ale na pewno nie był to skowyt wystraszonego zwierzęcia. Nadal miał zamiar ją atakować.

Strzeliła raz jeszcze i wtedy upadł. Tym razem się nie podniósł.

Z krótkim okrzykiem ulgi Hilary oparła się ze zmęczenia o ścianę, ale nie odwracała wzroku od tego miejsca, w którym upadł i teraz leżał zasłonięty przez łóżko.

Żadnego dźwięku.

Żadnego ruchu.

Była niespokojna, ponieważ go nie widziała. Nastawiwszy ucha, zbliżyła się ostrożnie do nóg łóżka, odeszła w głąb pokoju, potem skręciła w lewo, aż wreszcie go zobaczyła.

Leżał na brzuchu na czekoladowobrązowym dywanie. Prawe ramię miał podwinięte pod siebie, lewe natomiast wyprostowane, z dłonią lekko ugiętą. Znieruchomiałe palce mierzyły w czubek jego głowy. Był odwrócony od niej twarzą. Na dywanie z ciemnego pluszu o mieniącym się wzorze trudno było z odległości stwierdzić, czy wsiąkła w niego jakaś krew. Z pewnością nie było na nim żadnej kleistej kałuży, jaką się spodziewała znaleźć. Jeżeli strzał trafił Frye’a w klatkę piersiową, wówczas wyciek krwi mógł się zatrzymać tuż pod nim. Kula mogła go nawet trafić w samo czoło, powodując natychmiastową śmierć i nagłe przerwanie akcji serca; w takim przypadku wypłynęłoby tylko kilka kropel krwi.

Obserwowała go przez jakieś dwie minuty. Nie zauważyła żadnego ruchu, nawet nieznacznego rytmu oddechu.

Umarł?

Zbliżała się do niego powoli i lękliwie.

– Panie Frye?

Żadnej odpowiedzi.

Zabawne, że jeszcze nazywała go „panem Frye”. Po tym wszystkim, co się wydarzyło tego wieczoru, po tym, co próbował jej zrobić, ona nadal zachowywała się konwencjonalnie i uprzejmie. Może dlatego, że nie żył. Kiedy umiera najgorszy człowiek w mieście, to nawet ci, którzy wiedzieli, że był łajdakiem, pojednawczo oddają mu wyrazy szacunku. Umniejszanie wartości zmarłego człowieka to jakby umniejszanie wartości samego siebie. Każdy jest śmiertelny. Poza tym, jeśli się mówi źle o zmarłym, to w jakiś sposób można to zrozumieć jako niesmaczne żartowanie z wielkiej i ostatecznej tajemnicy – i może nawet narażanie się na karę boską za bluźnierstwo.

Wlokła się następna minuta, a Hilary ciągle stała i patrzyła.

– Wie pan co, panie Frye? Myślę, że nie dam panu żadnej szansy. Myślę, że tak od razu wpakuję panu następną kulę. Tak. Strzelę w tył pańskiej głowy.

Nie była oczywiście w stanie tego zrobić. Przemoc nie leżała w jej naturze. Strzelała już raz z tej broni na strzelnicy, krótko potem, jak ją kupiła, ale nigdy nie zabiła żadnej żywej istoty większej od karalucha z chicagowskiego mieszkania. Znalazła w sobie odwagę do zastrzelenia Bruno Frye’a tylko dlatego, że stanowił bezpośrednie zagrożenie i dzięki adrenalinie, która się w niej wydzieliła. Histeria i prymitywny instynkt przetrwania sprawiły, że przez chwilę była zdolna do przemocy. Ale teraz, gdy Frye leżał na podłodze, milczący i znieruchomiały, nie bardziej groźny od sterty brudnych łachów, nie była zdolna pociągnąć za spust. Trudno by jej było też tak stać i patrzeć, jak rozwala mu czaszkę. Już sama myśl o tym sprawiała, że wszystko jej się przewracało w żołądku. Ale jeżeli udawał, to możliwość, że Hilary strzeli mu prosto w czaszkę, powinna sprawić, że przerwie swą grę.

– Prosto w głowę, sukinsynu – powiedziała i strzeliła w sufit.

Nawet nie mrugnął okiem.

Westchnęła i opuściła pistolet.

Nie żył. Był martwy.

Zabiła człowieka.

Lękając się czekających ją spotkań z policją i dziennikarzami, obeszła wyciągnięte ramię Frye’a i skierowała się do drzwi prowadzących na korytarz.

Nagle przestał być martwy.

Był pełen życia. Przechytrzył ją.

Miał stalowe nerwy.

Wysunął w przód to ramię, na którym leżał, zamierzając się nim na Hilary, jakby był wężem; lewą dłonią schwycił ją za kostkę i pociągnął do dołu, krzyczącą i wymachującą ramionami. Przeturlali się, zaplątali we własne ręce i nogi i znowu potoczyli. Jego zęby znalazły się tuż przy jej gardle i kiedy warknął jak pies, zlękła się panicznie, że ją ugryzie, rozerwie szyję i wyssie całą krew. Wepchnęła dłoń pod jego podbródek, odciągnęła głowę od swojej szyi i w tym momencie poturlali się na ścianę z impetem, który wprawił ją w drżenie. Zatrzymali się, oszołomieni i zadyszani; on leżał na niej jak wielka bestia, wstrętna, miażdżąca ją swym ciężarem, wpatrzona w nią pożądliwie. Jego obrzydliwe, zimne oczy były przerażająco blisko, głębokie i puste, a jego oddech cuchnął cebulą i przetrawionym piwem. Włożył jej jedną rękę pod suknię i rozdarł pasek do pończoch, próbując wcisnąć swe wielkie, grube paluchy pod jej majtki i schwycić ją za łono, nie jak kochanek, lecz jak zapaśnik; dławiła się z przerażenia na myśl o zniszczeniu, którego mógł dokonać w jej najdelikatniejszych tkankach, ponieważ wiedziała, że kobietę można w ten sposób nawet zabić, wdzierając się do jej wnętrza, wczepiając się w nie pazurami, rozdzierając i szarpiąc. Zaciekle próbowała mu wydrapać jego kobaltowe oczy i oślepić go, ale szybko odchylił głowę i wtedy oboje nagle zastygli, ponieważ uświadomili sobie, że ona nie wypuściła pistoletu, kiedy ją powalił na podłogę. Broń zaklinowała się między nimi, wylotem lufy mocno przyciśnięta do jego krocza – i choć palce miała zaciśnięte na kabłąku, a nie na samym spuście, dała radę go odwieść i ustawić we właściwym położeniu, gdy tylko zdała sobie sprawę z sytuacji.

Jego ciężka dłoń nadal spoczywała na jej łonie. Plugastwo. Twarda jak podeszwa, upiorna, ohydna dłoń. Parzyła ją nawet pomimo rękawiczki. Już nie szarpał jej majtek. Trząsł się. Jego wielka dłoń się trzęsła.

Ten sukinsyn się boi.

Jego wzrok zdawał się być przymocowany do jej oczu niewidzialną nicią, mocną nicią, którą niełatwo było przerwać. Żadne z nich nie potrafiło odwrócić wzroku.

– Wykonasz jeden ruch – powiedziała słabym głosem – a odstrzelę ci jaja.

Zamrugał.

– Rozumiesz? – zapytała, niezdolna tego zaakcentować.

Chrypiała z wysiłku, a ze strachu brakowało jej oddechu.

Oblizał wargi.

Wolno zamrugał powiekami. Jak jakaś obrzydliwa jaszczurka.

– Zrozumiałeś? – spytała rozkazującym tonem, tym razem z naciskiem.

– Tak.

– Już mnie nie oszukasz.

– Będzie tak, jak mówisz.

Jego głos był głęboki i gburowaty, tak jak przedtem, i nie słychać w nim było cienia załamania. Nic w głosie, oczach czy twarzy nie zmieniło się na niekorzyść stylu tego twardego faceta o wyrobionych mięśniach. Tylko dłoń w rękawiczce nadal nerwowo drgała w miejscu wrażliwego spojenia jej ud.

– W porządku – powiedziała. – Życzę sobie, żebyś się ruszał bardzo wolno. Bardzo, bardzo wolno. Kiedy powiem, obrócimy się bardzo powoli, aż ty znajdziesz się na dole, a ja na górze.

Całkiem jasno uświadomiła sobie, że to, co powiedziała, w groteskowy sposób przypomina propozycję ochoczej kochanki w trakcie aktu seksualnego.

– Kiedy ci powiem, i ani sekundę wcześniej, przewrócisz się na bok – dodała.

– Dobrze.

– Ja będę się poruszać razem z tobą.

– Jasne.

– A broń będzie cały czas w tym miejscu.

Jego wzrok był nadal zimny i twardy, ale zniknęły z niego szaleństwo i wściekłość. Świadomość, że mógłby mieć odstrzelone genitalia, nakierowała go z powrotem do realnego świata – przynajmniej na jakiś czas.

Wbiła silniej lufę broni w jego krocze. Skrzywił się z bólu.

– Teraz spokojnie się przewracaj – powiedziała.

Postępował zgodnie z jej nakazami, z przesadną uwagą przewrócił się na bok, a potem na plecy i ani razu nie oderwał od niej wzroku. Wysunął rękę spod jej sukni, kiedy zmieniali ułożenie, ale nie próbował jej odebrać pistoletu.

Schwyciła go lewą dłonią, w prawej ściskając broń, i przekręciła się razem z nim, przyciskając mocno wylot broni do jego krocza. Wreszcie znalazła się na nim, z jednym ramieniem uwięzionym miedzy nimi. Pistolet automatyczny kalibru 32 był nadal strategicznie umiejscowiony.

Prawa dłoń zaczynała jej cierpnąć nie tylko od niewygodnej pozycji, ale i od ściskania z całej siły pistoletu, a bała się go słabiej trzymać. Ściskała broń z taką zapalczywością, że z wysiłku bolały ją palce i całe ramię. Bała się, że on w jakiś sposób wyczuje narastającą słabość w jej ręce albo że mimo woli sama wypuści pistolet, kiedy straci wszelkie czucie w palcach.

– W porządku – powiedziała. – Teraz zejdę z ciebie. Będę trzymała broń w tym samym miejscu i zsunę się obok ciebie. Ty się nie ruszaj. Nawet nie mrugaj oczami.

Patrzył na nią bezmyślnie.

– Zrozumiałeś?

– Tak.

Trzymając pistolet na jego genitaliach, oderwała się od niego, jakby wstawała z nitroglicerynowego łoża. Mięśnie jego brzucha były boleśnie naprężone z napięcia. Miał suche i szorstkie usta. Ich hałaśliwe oddechy zdawały się wypełniać pokój jak świszczący wiatr, ale miała tak wyostrzony słuch, że wyczuwała nawet delikatne tykanie jej cartiera. Zsunęła się na bok, uklękła i zachwiała, aż wreszcie poderwała się na nogi i szybko umknęła spoza jego zasięgu, zanim mógł ją znowu schwycić.

Usiadł.

– Nie! – krzyknęła.

– Co?

– Masz leżeć.

– Nie zbliżę się do ciebie.

– Leż.

– Uspokój się.

– Leż do cholery!

Nie chciał jej usłuchać. Cały czas siedział.

– A teraz co będzie?

Mierząc do niego z pistoletu, powiedziała:

– Słyszałeś, że masz leżeć. Płasko na plecach. Zrób to. Natychmiast.

Wykrzywił usta w jednym z tych odstręczających uśmiechów, które mu tak dobrze wychodziły.

– A ja zapytałem, co teraz będzie.

Próbował przejąć panowanie nad sytuacją i to się jej nie podobało. Z drugiej jednak strony, jakie to miało znaczenie, czy on tam siedzi, czy leży? Jeśli nawet będzie siedział, to nie będzie mógł wstać i przemierzyć dzielącej ich odległości szybciej, niż ona wpakuje w niego kilka kul.

– Dobrze – powiedziała niechętnie. – Siedź, jeśli musisz. A jeśli tylko zrobisz jakikolwiek ruch w moim kierunku, to właduję w ciebie cały magazynek. Rozrzucę twoje flaki po całym pokoju. Przysięgam na Boga, że to zrobię.

Skrzywił się i skinął głową. Dygocząc dodała:

– Teraz idę do łóżka. Usiądę na nim i zadzwonię na policję.

Szła okrężną drogą, cofając się niczym krab, stawiając za każdym razem jeden mały krok, aż doszła do łóżka. Gdy tylko usiadła i podniosła słuchawkę, Frye przestał być posłuszny. Wstał.

– Ej?

Upuściła słuchawkę i ścisnęła oburącz pistolet, starając się trzymać go stabilnie.

Wyciągnął ręce pojednawczym gestem.

– Czekaj. Poczekaj tylko sekundę. Nie mam zamiaru cię dotknąć.

– Siadaj.

– Nie podejdę blisko.

– Natychmiast siadaj.

– Chcę stąd wyjść – powiedział Frye.

– No pewnie, że musisz chcieć.

– Z tego pokoju i z tego domu.

– Nie.

– Nie będziesz próbowała mnie zastrzelić, jak będę stąd zwyczajnie odchodził.

– Spróbuj tylko, a pożałujesz.

– Nie zrobisz tego – powiedział pewnym głosem. – Ty nie jesteś takim typem, co pociąga za spust, jeśli ma jakiś inny wybór. Nie zabiłabyś mnie z zimną krwią. Nie strzeliłabyś mi w plecy. Nie ty. Nie masz w sobie takiej siły. Jesteś słaba. O wiele za słaba. – Znowu uśmiechnął się do niej upiornie, szerokim uśmiechem trupiej czaszki, i zrobił krok w kierunku drzwi. – Możesz dzwonić po gliny, kiedy mnie już tu nie będzie. – Następny krok. – Byłoby inaczej, gdybyś mnie nie znała. Wtedy miałbym szansę uciec bezkarnie. Ale przecież możesz im powiedzieć, kim jestem. – Następny krok. – Zrozum, ty już wygrałaś, a ja przegrałem. Próbuję tylko zyskać na czasie. Na odrobinie czasu.

Wiedziała, że Frye ma rację, tak ją oceniając. Mogła go zabić, gdyby zaatakował, ale nie potrafiłaby strzelić, gdyby uciekał.

Wyczuwając jej słabość, Frye odwrócił się od Hilary plecami. Jego zadowolenie i pewność siebie rozwścieczały ją, ale nie pociągnęła za spust. Szedł ostrożnie bokiem w kierunku wyjścia, po czym zuchwale wyszedł z pokoju, nie zadając sobie trudu obejrzenia się za siebie. Zniknął za rozbitymi drzwiami, a jego kroki rozległy się echem w korytarzu.

Kiedy Hilary usłyszała łomot jego kroków na schodach, uświadomiła sobie, że mógł nie wyjść z domu. Nie będąc obserwowanym, mógł się wślizgnąć do jednego z pokoi na parterze, ukryć w jakiejś szafie, poczekać na przyjazd i odjazd policji, potem wymknąć się z ukrycia i zaatakować ją znienacka. Pośpieszyła do schodów i w ostatniej chwili spostrzegła, jak wchodził do przedsionka. Chwilę później usłyszała, jak szczęka zamkami; potem wyszedł na zewnątrz i zatrzasnął za sobą głośno drzwi.

Zeszła do trzech czwartych schodów, kiedy uzmysłowiła sobie, że mógł tylko udawać, że wychodzi. Mógł trzasnąć drzwiami i nie wyjść. Mógł na nią czekać w przedsionku.

Trzymała pistolet przy boku, bezpiecznie celując wylotem lufy w podłogę, ale zalękniona podniosła ją wyczekująco. Zeszła po schodach i na ostatnim stopniu zatrzymała się na chwilę, nasłuchując. W końcu uspokoiła się na tyle, by móc zajrzeć do przedsionka. Był pusty. Drzwi od szafy były otwarte. Frye’a nie było tam również. Naprawdę odszedł.

Zamknęła drzwi szafy.

Podeszła do drzwi wejściowych i dwukrotnie przekręciła zasuwę zamka.

Lekko się chwiejąc, przeszła przez cały salon do gabinetu. Pokój pachniał środkiem do polerowania mebli o zapachu cytrynowym; były tu wczoraj kobiety z agencji wynajmującej sprzątaczki. Hilary zapaliła światło, podeszła do wielkiego biurka i położyła na nim broń.

Na stoliku pod oknem stał wazon pełen czerwonych i białych róż, które dodawały do cytrynowego powietrza słodkiego, kontrastowego aromatu.

Usiadła przy biurku i ustawiła przed sobą aparat telefoniczny. Wyszukała numer policji.

Nagle niespodziewanie pole widzenia zamazały jej łzy. Próbowała je powstrzymać. Nazywała się Hilary Thomas, a Hilary Thomas nie płacze. Nigdy, przenigdy. Hilary Thomas jest twarda. Hilary Thomas potrafiła pokonać wszelkie okropieństwa, jakimi bezustannie zarzucał ją świat, i nigdy się nie załamywała. Hilary Thomas dziękuje, bo znakomicie poradzi sobie sama. Ale nawet gdy zaciskała oczy, nie mogła powstrzymać potoku łez. Wielkie krople spływały po jej policzkach i zatrzymywały się ze słonym posmakiem w kącikach ust, potem skapywały po brodzie. Z początku szlochała dziwnie bezdźwięcznie, nie wydając z siebie najcichszego jęku. Ale po jakiejś chwili zaczęła dygotać i drżeć, odzyskała głos. W głębi gardła wytwarzała mokry, urywany dźwięk, który szybko przerodził się w piskliwy krzyk rozpaczy. Załamała się. Zanosiła się strasznym, drżącym płaczem i tuliła samą siebie. Łkała, mówiła coś bez związku i ciężko łapała oddech. Wyciągnęła chusteczkę higieniczną z ozdobnego pojemnika w rogu biurka, wytarła nos, opanowała się – zadrżała i zaczęła znowu płakać.

Płakała nie dlatego, że ją skrzywdził. Nie sprawił jej żadnego trwałego czy dotkliwego bólu – przynajmniej fizycznego. Płakała, bo – co trudno jej było wyjaśnić – on ją zbezcześcił. Wrzała z nienawiści i wstydu. Chociaż jej nie zgwałcił i nawet nie udało mu się zedrzeć z niej ubrania, zniszczył kryształową bańkę jej prywatnego świata, ten mur, który budowała z wielką pieczołowitością i do którego przywiązywała wielkie znaczenie. Wdarł się do jej zacisza i na wszystkim, co do niej należało, położył swe brudne łapy.

Dzisiejszego wieczoru, przy najlepszym stoliku w Polo Lounge, Wally Topelis zaczął ją przekonywać, że mogłaby opuścić pozycję obronną choć na ułamek cala. Po raz pierwszy w swym dwudziestodziewięcioletnim życiu poważnie zastanawiała się, czy może żyć znacznie mniej defensywnie, niż czyniła to dotychczas. Dzięki wszystkim tamtym dobrym wiadomościom i usilnym prośbom Wally’ego zgodziła się przemyśleć ideę życia w mniejszym strachu. Życie w większym gronie przyjaciół. Więcej wypoczynku. Więcej zabawy. Takie nowe życie to marzenie pełne blasku, które nie spełniało się łatwo, ale warto było o nie walczyć. A Bruno Frye schwycił to marzenie za kruche gardło i zdławił. Przypomniał jej, że świat to niebezpieczne miejsce, ciemna piwnica, w której mrocznych kątach przyczaiły się stwory z sennych koszmarów. I gdy ona właśnie mozolnie starała się wydostać ze swej pustelni, zanim miała szansę nacieszenia się tym światem, który jest na powierzchni, kopnął ją w twarz i cisnął z powrotem tam, skąd pochodziła – w wątpliwości, strach, podejrzenia, w okropną przystań samotności.

Płakała, bo czuła się zbezczeszczona. I dlatego, że czuła się upokorzona. I dlatego, że odebrał jej nadzieję i zdeptał ją w ten sam sposób, w jaki łobuz z placu zabaw niszczy ulubioną zabawkę słabszego dziecka.

ROZDZIAŁ II

Wzory.

Anthony Clemenza był nimi zafascynowany.

O zmierzchu, zanim Hilary Thomas zdążyła już dojechać do domu, w czasie gdy nadal dla odprężenia jeździła po wzgórzach i kanionach, Anthony Clemenza i jego partner, porucznik Frank Howard, przesłuchiwali barmana w Santa Monica. Zachodzące słońce za ogromnymi oknami tworzyło na tle ciemniejącego morza stale zmieniające się nakrapiane srebrem purpurowe i pomarańczowe wzory.

Był to bar dla samotnych zwany „Rajem”, w którym spotykali się chroniczni samotnicy i ofiary niespełnionej miłości. Dotychczasowe tradycyjne miejsca spotkań – kółka kościelne, potańcówki w sąsiedztwie, środowiskowe pikniki i kluby – zostały zniwelowane przez prawdziwe (i socjologiczne) buldożery; tereny, do których one niegdyś należały, były teraz wypełnione wysokimi biurowcami, niebotycznymi kondominiami z cementu i szkła, pizzeriami i pięciopiętrowymi garażami. Bar dla samotnych był miejscem, w którym chłopak z epoki lotów w kosmos spotykał dziewczynę z epoki lotów w kosmos, przystojniak łączył się z nimfomanką, nieśmiała sekretareczka z Chatsworth poznawała społecznie nieprzystosowanego programistę z Burbank i gdzie czasami gwałciciel poznawał swoją ofiarę.

Zdaniem Anthony’ego Clemenzy ludzie w „Raju” tworzyli wzory, które identyfikowały to miejsce. Najpiękniejsze kobiety i najprzystojniejsi mężczyźni siedzieli wyprostowani na barowych stołkach i przy maleńkich stolikach koktajlowych, krzyżowali nogi i łokcie z geometryczną precyzją, przybierali pozy wystawiające na pokaz regularne rysy swych twarzy; i kiedy tak obserwowali się nawzajem i nadskakiwali samym sobie, tworzyli wzory o topornej elegancji. Ci fizycznie mniej atrakcyjni od creme de la creme, ale jednak niezaprzeczalnie pociągający i pożądani, zwykli, stojąc lub siedząc, demonstrować sylwetkę nie tak idealną, nadrabiając pozą i osobowością to, czego im brakowało w wyglądzie. Swoją postawą dowodzili: tu jestem na luzie, swobodny, nie ulegam urokowi tych wspaniałych, wyprostowanych dziewczyn i chłopaków, jestem sobą. W ich towarzystwie garbiono się i kłaniano z gracją, wykorzystując cieszące oko zaokrąglone linie rozluźnionego ciała, aby ukryć lekkie niedoskonałości kości i mięśni. Trzecia i największa grupa w barze składała się z ludzi przeciętnych, ani ładnych, ani brzydkich, którzy tworzyli niepokojące, nieregularne wzory, kiedy tłoczyli się w kątach i miotali miedzy stolikami, częstując się nawzajem gapowatymi uśmiechami i podniecającymi plotkami, zmartwieni, że nikt ich nie pokocha.

Dominującym wzorem „Raju” jest smutek, pomyślał Tony Clemenza. Ciemne pasma nie spełnionych pragnień. Szachowe pole samotności. Cicha rozpacz w kolorową jodełkę.

Tylko, że on i Frank Howard nie mieli tu badać tradycyjnych wzorów ani też zachowań klientów. Byli tu, aby znaleźć ślad prowadzący do Bobby’ego „Anioła” Valdeza.

Bobby Valdez został w kwietniu zwolniony z więzienia po odsiedzeniu siedmiu lat i paru miesięcy w ramach piętnastoletniego wyroku za gwałt i morderstwo. Wyglądało na to, że wypuszczenie go było wielkim błędem.

Osiem lat temu Bobby zgwałcił co najmniej trzy, a najpewniej szesnaście mieszkanek Los Angeles. Policja mogła udowodnić trzy przypadki; podejrzewała pozostałe. Którejś nocy Bobby zaczepił kobietę na parkingu, pod groźbą użycia broni zaprowadził ją do swego samochodu, zawiózł na mało uczęszczaną dziką drogę, prowadzącą przez Hollywood Hills, zdarł z niej ubranie, zgwałcił kilkakrotnie, potem wypchnął z samochodu i odjechał. Zaparkował na skraju drogi, której wąski występ wychodził na długie, urwiste zbocze. Kobieta wypchnięta bez ubrania z samochodu straciła równowagę, przeleciała przez krawędź i wylądowała na rozwalonym płocie. Na pełnych drzazg słupach ogrodzenia z zardzewiałym drutem. Kolczastym drutem. Drut mocno ją poharatał, a ostro zakończony kawałek zmurszałego pala sosnowego szerokości czterech cali przebił jej brzuch na wylot. Traf chciał, że kiedy ulegała Bobby’emu w samochodzie, natrafiła dłonią na zgnieciony odcinek karty kredytowej Union 76, zorientowała się, co znalazła, i nie wypuściła przez całą drogę do płotu, całą drogę do śmierci. Co więcej, policja dowiedziała się, że poszkodowana nosiła tylko jeden rodzaj majtek, podarunek od swego przyjaciela. Każda posiadana przez nią para miała wyhaftowany w kroku ten sam napis: WŁASNOŚĆ HARRY’EGO. Parę takich majtek, podartą i zaplamioną, znaleziono w kolekcji bielizny w mieszkaniu Bobby’ego. Majtki i skrawek papieru w ręce ofiary doprowadziły do aresztowania podejrzanego.

Niefortunnie dla mieszkańców Kalifornii, późniejsze okoliczności procesowe ułożyły się po myśli Bobby’ego. Funkcjonariusze dokonujący aresztowania popełnili drobny błąd proceduralny podczas zabierania go do aresztu, przeoczenie tego typu, które pobudza niektórych prawników do żarliwej retoryki na temat gwarancji konstytucyjnych. Ówczesny sędzia okręgowy, niejaki Kooperhausen, zajęty był odpieraniem oskarżeń o polityczne skorumpowanie piastowanego urzędu. Świadom, że niewłaściwe potraktowanie oskarżonego podczas aresztowania mogło być naruszeniem prawa stanowego, i zajęty ratowaniem własnego tyłka przed węszącymi dziennikarzami, przyjął propozycję adwokata, aby uznać Bobby’ego winnym trzech gwałtów i jednego morderstwa w zamian za oddalenie wszystkich pozostałych, poważniejszych zarzutów. Większość detektywów z wydziału zabójstw, miedzy innymi Tony Clemenza, uważało, że Kooperhausen powinien wystąpić o wyrok skazujący za morderstwo drugiego stopnia, porwanie, napad, gwałt i sodomię. Dowody przemawiały zdecydowanie na korzyść oskarżenia. Karty ułożyły się przeciwko Bobby’emu – a tymczasem los obdarzył go niespodzianym asem.

Bobby był już wolnym człowiekiem.

Ale może nie na długo, pomyślał Tony.

W maju, w miesiąc po wypuszczeniu go z więzienia, Bobby „Anioł” Valdez nie stawił się na spotkanie z kuratorem i wyprowadził się ze swojego mieszkania, nie wypełniając u odpowiednich władz wymaganego formularza o zmianie adresu.

Zniknął.

W czerwcu zaczął znowu gwałcić. Tak po prostu. Tak zwyczajnie, jak niektórzy ludzie zaczynają znowu palić po wyzbyciu się tego nałogu na parę lat. Jakby odnowił zainteresowanie dawnym hobby. W czerwcu napadł na dwie kobiety. W lipcu znowu na dwie. W sierpniu na trzy. Na kolejne dwie w pierwszych dziesięciu dniach września. Po osiemdziesięciu ośmiu miesiącach pobytu za kratkami Bobby potrzebował i nienasycenie pożądał kobiecego ciała.

Policja była przekonana, że te dziewięć przestępstw – i być może parę innych, których nie zgłoszono – było dziełem tego samego człowieka, i była równie pewna, że tym człowiekiem jest Bobby Valdez. Wszystkie ofiary były terroryzowane w ten sam sposób. Do samotnej kobiety wysiadającej nocą z samochodu na parkingu podchodził mężczyzna. Przykładał broń do jej żeber, pleców albo brzucha i mówił: „Jestem świetnym facetem. Chodź ze mną na imprezę, a nie stanie ci się krzywda. Spróbuj mnie wykiwać, a natychmiast cię rozwalę. Rób, co mówię, a nie będziesz miała zmartwień. Naprawdę jestem świetnym facetem”. Za każdym razem mówił mniej więcej to samo i ofiary to zapamiętywały, ponieważ „świetny facet” brzmiało tak dziwacznie, zwłaszcza że głos Bobby’ego brzmiał miękko, piskliwie, nieomal dziewczęco. Była to metoda identyczna z tą, którą Bobby stosował ponad osiem lat temu, gdy rozpoczynał karierę gwałciciela.

Ponadto wszystkie dziewięć ofiar podało zadziwiająco podobny opis mężczyzny, który je zgwałcił. Szczupły. Pięć stóp i dziesięć cali wzrostu. Sto czterdzieści funtów wagi. Śniada cera. Dołek w brodzie. Włosy i oczy brązowe. Dziewczęcy głos. Niektórzy ze znajomych Bobby’ego nazywali go, "Aniołem” z powodu jego łagodnego głosu i miłej, dziecięcej twarzy. Bobby miał trzydzieści lat, ale wyglądał na szesnaście. Każda z dziewięciu ofiar widziała twarz swego napastnika i wszystkie twierdziły, że wyglądał jak dziecko, ale zachowywał się jak twardy, okrutny, sprytny i chory mężczyzna.

Główny barman w „Raju” przekazał prowadzenie interesu swoim podwładnym i przyjrzał się trzem lśniącym zdjęciom twarzy Bobby’ego Valdeza, które Frank ułożył na barze. Miał na imię Otto. Był przystojnym mężczyzną, mocno opalonym i brodatym. Miał na sobie białe marynarskie spodnie i niebieską koszulę z rozpiętymi trzema górnymi guzikami. Jego zbrązowiały tors był porośnięty kędzierzawymi, złotawymi włosami. Na szyi miał zawieszony złoty łańcuszek z zębem rekina. Spojrzał na Franka, zmarszczył brwi.

– Nie wiedziałem, że Santa Monica podlega policji w Los Angeles.

– Jesteśmy tu z poruczenia Wydziału Policji Santa Monica – powiedział Tony.

– Że jak?

– Policja z Santa Monica współpracuje z nami w tym śledztwie – powiedział niecierpliwie Frank. – No dobra, widział pan tu kiedyś tego faceta?

– A jakże. Był tu kilka razy.

– Kiedy?

– No… jakiś miesiąc temu. Może jeszcze dawniej.

– Ale nie ostatnio?

Zespół muzyczny, który właśnie wrócił z dwudziestominutowej przerwy, zagrał piosenkę Billy Joela.

Otto podniósł głos, żeby przekrzyczeć muzykę.

– Nie widziałem go od ponad miesiąca. Zapamiętałem go, bo nie wyglądał na tyle lat, by można go było obsłużyć. Zażądałem od niego jakiegoś dokumentu i on się na to kompletnie wściekł. Zrobił awanturę.

– Jaką awanturę? – spytał Frank.

– Chciał się widzieć z kierownikiem.

– To wszystko? – spytał Tony.

– Wyzywał mnie od najgorszych. – Otto przybrał ponury wyraz twarzy. – Nikomu nie daję się tak wyzywać.

Tony zwinął dłoń w trąbkę za uchem, żeby usłyszeć głos barmana i odgrodzić się częściowo od muzyki. Podobała mu się większość utworów Billy Joela, ale nie w wykonaniu zespołu, który entuzjazmem i wzmocnieniem dźwięku usiłował zrekompensować złe przygotowanie muzyczne.

– No więc wyzywał pana od najgorszych – powiedział Frank. – I co było potem?

– Potem przepraszał.

– Tak po prostu? Żąda widzenia z kierownikiem, wyzywa pana od najgorszych, a potem od razu przeprasza?

– Tak.

– Dlaczego?

– Poprosiłem, żeby to zrobił – powiedział Otto.

Frank pochylił się mocniej nad barem, kiedy brzmienie muzyki spotęgowało się w ogłuszającym refrenie.

– Przeprosił pana, bo pan go po prostu poprosił?

– No… z początku chciał się bić.

– Pan się z nim bił? – krzyknął Tony.

– Ja? Nawet jeśli największy i najgorszy sukinsyn w tym miejscu robi się kłótliwy, nie muszę go tknąć, żeby się uciszył.

– Pewnie masz pan w sobie cholernie dużo czaru – wrzasnął Frank.

Zespół skończył grać refren, a nagły spadek liczby decybeli mógł wywołać krwotok z gałek ocznych. Wokalista kiepsko zaimitował Billy Joela w zwrotce brzmiącej już nie głośniej od burzy z piorunami.

Obok Tony’ego przy barze siedziała oszałamiająca zielonooka blondynka i przysłuchiwała się rozmowie.

– No dalej, Otto. Pokaż im swój numer – powiedziała.

– Pan jest magikiem? – spytał Otta Tony. – Co pan robi, że niegrzeczni klienci znikają?

– On ich nastrasza – powiedziała blondynka. – Bezboleśnie. No dalej, Otto, pokaż, co umiesz.

Otto wzruszył ramionami, sięgnął pod bar i wyciągnął z półki szklankę do piwa. Trzymał ją wysoko w górze, dzięki czemu oglądali ją tak, jakby nigdy nie widzieli szklanki do piwa. Potem odgryzł jej kawałek. Zacisnął zęby na brzegu i wyłamał nimi kęs, obrócił go w ustach i wypluł ten okruch do pojemnika na śmieci.

Zespół eksplodował ostatnim refrenem piosenki i obdarzył widownię kojącą ciszą.

W nagłej chwili spokoju, jaka zapanowała między ostatnią nutą, a wybuchem nikłych oklasków, Tony usłyszał trzask szklanki, z której Otto odgryzał kolejny kawałek.

– Jezus! – zawołał Frank.

Blondynka zachichotała.

Otto chrupał kolejne porcje szkła i wypluwał je z ust, dopóki nie zredukował szklanki do podstawki grubości cala, zbyt twardej, aby się poddała ludzkim zębom i szczęce. Wyrzucił pozostały kęs do kosza i uśmiechnął się.

– Żuję szkło tuż przed nosem faceta, który rozrabia. Potem patrzę tak groźnie jak wąż i każę mu się uciszyć. Mówię mu, że jeśli się nie uspokoi, to odgryzę jego cholerny nos.

Frank Howard wpatrywał się w niego zdumiony.

– A zrobił to pan kiedykolwiek?

– Co? Czy odgryzłem komuś nos? Skądże. Taka groźba wystarcza, żeby ich zmusić do dobrego zachowania.

– Dużo tu pan ma takich trudnych przypadków? – spytał Frank.

– Ale skąd. To jest lokal z klasą. Mamy kłopoty może raz na tydzień. Nie częściej.

– Jak pan robi ten numer? – spytał Tony.

– Jak gryzę szkło? Jest w tym mały sekret. Ale tak naprawdę nietrudno się tego nauczyć.

Zespół zagrał Still the Same Boba Seegera, co zabrzmiało jakby banda młodocianych przestępców próbowała się włamać do elegancko wyglądającego domu, mając zamiar go zniszczyć.

– Czy kaleczy się pan przy tym? – krzyknął Tony do Otta.

– Raz na jakiś czas. Nieczęsto. I nigdy nie pociąłem sobie języka. Dowodem na to, czy ktoś się zna na tej sztuce, jest stan jego języka – powiedział Otto. – A mój język nigdy nie był pocięty.

– Ale kaleczył się pan.

– Jasne. Kilka razy w wargi. Ale nieczęsto.

– Ale dzięki temu numer jest jeszcze bardziej skuteczny – powiedziała blondynka. – Powinniście go zobaczyć, jak się zatnie. Otto staje tu przed tym palantem, który jest powodem całego hałasu, i zwyczajnie udaje, że nie wie, że jest ranny. Pozwala, żeby mu płynęła krew. – Jej zielone oczy rozbłysnęły zachwytem i twardą małą iskierką zwierzęcej pasji, na widok której Tony poruszył się niespokojnie na swym barowym stołku. – Staje tam z zakrwawionymi zębami i krwią ściekającą mu po brodzie i ostrzega faceta, żeby przestał robić grandę. Nie uwierzylibyście, jak oni się szybko uspokajają.

– Wierzę – powiedział Tony. Miał mdłości.

Frank Howard potrząsnął głową i mruknął:

– Cóż…

– Ano tak – bąknął Tony nie znajdując słów.

– No dobrze – powiedział Frank – wróćmy do Bobby’ego Valdeza. – Postukał palcem w rozłożone na barze zdjęcia.

– Aha. No więc, jak wam powiedziałem, nie było go tu od miesiąca.

– Tamtej nocy, kiedy się zezłościł na ciebie, a ty go usadziłeś tym numerem ze szkłem, czy jeszcze tu został na drinka?

– Obsłużyłem go parę razy.

– Więc widział pan jakiś dokument.

– Tak.

– Co to było? Prawo jazdy?

– Tak. Najlepszy numer, że miał trzydzieści lat. Wyglądał na jedenastoklasistę, jak uczeń szkoły średniej, może nawet przed maturą, a miał trzydzieści lat.

– Czy pan pamięta, jakie nazwisko było na tym prawie jazdy? – spytał Frank.

Otto przesunął palcami po swym naszyjniku z zębem rekina.

– Nazwisko? Przecież już znacie jego nazwisko.

– Chciałbym po prostu wiedzieć – powiedział Frank – czy pokazał panu prawdziwe czy fałszywe prawo jazdy.

– Było na nim jego zdjęcie – powiedział Otto.

– To nie znaczy, że było prawdziwe.

– Nie można przecież wymienić zdjęcia na kalifornijskim prawie jazdy. Zdaje się, że kiedy się przy nim babrze, to formularz sam się niszczy, czy coś takiego.

– Mówię panu, że cały formularz mógł być podróbką.

– Sfałszowane dokumenty – powiedział zaintrygowany Otto. – Sfałszowane dokumenty… – Najwyraźniej obejrzał w telewizji kilkaset filmów o szpiegach. – A co to takiego, jakaś szpiegowska sprawa?

– Myślę, że się nas tu zwodzi – powiedział niecierpliwie Frank.

– Co?

– To my tu jesteśmy od zadawania pytań. Pan tylko odpowiada. Zrozumiano?

Barman był jednym z tych ludzi, którzy reagują szybko, zdecydowanie i negatywnie na chamskiego gliniarza. Jego ciemna twarz ściągnęła się, a spojrzenie straciło wyraz.

Świadomy, że zaraz mogą stracić Otta, który mógł mieć jeszcze coś istotnego do powiedzenia, Tony położył rękę na ramieniu Franka i ścisnął je delikatnie.

– Nie chcesz chyba, żeby zaczął żuć szkło, co?

– Chciałabym to jeszcze raz zobaczyć – powiedziała blondynka, uśmiechając się szeroko.

– Wolisz to zrobić na swój sposób? – spytał Tony’ego Frank.

– Jasne.

– No to już.

Tony uśmiechnął się szeroko do Otta.

– Niech pan posłucha, i pan jest ciekawy, i my też. Nic się nie stanie, jeśli my zaspokoimy pańską ciekawość, a pan zaspokoi naszą.

Otto otworzył się znowu:

– Też tak to rozumiem.

– W porządku? – powiedział Tony.

– W porządku. No więc, cóż takiego zrobił ten Bobby Valdez, że tak go pilnie potrzebujecie?

– Pogwałcenie prawa o zwolnieniu warunkowym – wyjaśnił Tony.

– I napad – dodał mrukliwie Frank.

– I gwałt – powtórzył Tony.

– Hej – powiedział Otto – czy wy, chłopcy, nie mówiliście, że jesteście z wydziału zabójstw?

Zespół zakończył Still the Same łomotem przypominającym wypadanie rozpędzonego pociągu towarowego z szyn. Potem nastąpiło parę minut spokoju, podczas których solista wdał się w niezbyt zabawną pogawędkę z siedzącymi w półkolu gośćmi spowitymi w chmurę dymu, który, Tony był tego pewien, pochodził częściowo z papierosów, a częściowo z płonących bębenków w uszach. Muzycy udawali, że stroją instrumenty.

– Kiedy Bobby Valdez spotyka niechętną do współpracy kobietę – wyjaśniał Ottonowi Tony – obija ją trochę pistoletem, żeby była bardziej skora do zabawy. Pięć dni temu napadł na ofiarę numer dziesięć. Opierała się, więc zadał jej w głowę tak wiele silnych ciosów, że umarła w szpitalu dwanaście godzin później. Dlatego jest w to zamieszany wydział zabójstw.

– Nie rozumiem, dlaczego – wtrąciła blondynka – facet bierze przemocą to, co dziewczyny chętnie dają za darmo. – Mrugnęła do Tony’ego, ale on nie odwzajemnił się.

– Przed śmiercią ta kobieta – kontynuował Frank – podała nam opis, który pasował do Bobby’ego jak ulał. Więc jeśli pan coś wie o tym małym, chudym sukinsynu, to chcemy to usłyszeć.

Otto nie spędził całego życia na oglądaniu filmów szpiegowskich. Widział też sporo filmów policyjnych.

– Więc teraz go ścigacie za morderstwo pierwszego stopnia.

– Morderstwo pierwszego stopnia – potwierdził Tony. – Dokładnie tak.

– Skąd wiedzieliście, żeby pytać u mnie o niego?

– Siedem z tych dziesięciu kobiet zaczepił na parkingach przy barach dla samotnych.

– Żadnej z nich nie zaczepił na naszym parkingu – przerwał Otto zaczepnie. – Nasz parking jest bardzo dobrze oświetlony.

– To prawda – przyznał Tony. – Ale zachodziliśmy do wszystkich takich barów w mieście, rozmawialiśmy z barmanami i stałymi bywalcami, pokazywaliśmy im te zdjęcia, próbując trafić na ślad Bobby’ego Valdeza. Paru ludzi w lokalu w Century City powiedziało nam, że widzieli go tutaj, chociaż nie byli tego pewni.

– Rzeczywiście tu był – powiedział Otto.

Teraz kiedy piórka Otta zostały przygładzone, Frank ponownie przejął przesłuchanie.

– Narobił więc hałasu, pan zrobił numer ze szkłem i on panu pokazał swoje prawo jazdy.

– Tak.

– No więc, jakie nazwisko było na dokumencie?

Otto zmarszczył brwi.

– Nie jestem pewien.

– Czy to było Robert Valdez?

– Nie sądzę.

– Proszę sobie przypomnieć.

– To było jakieś meksykańskie nazwisko.

– Valdez to meksykańskie nazwisko.

– Tamto było jeszcze bardziej meksykańskie.

– To znaczy?

– No… dłuższe – było w nim kilka „z”.

– „Z”?

– I „q”. Wie pan, o jakim typie nazwiska mówię. Coś takiego jak Velazquez.

– A czy to było Velazquez?

– Nie. Ale coś w tym stylu.

– Zaczynało się na „V”?

– Nie powiem na pewno. Mówię po prostu, jak ono brzmiało.

– A jakie było imię?

– Chyba sobie przypomnę.

– I?

– Juan.

– J – U – A – N?

– Tak. Bardzo meksykańskie.

– Czy zauważył pan adres na dokumencie?

– Nie spojrzałem na niego.

– Czy wspominał, gdzie mieszka?

– Raczej się nie zaprzyjaźniliśmy.

– Czy w ogóle mówił coś o sobie?

– Po prostu bez słowa wypił i poszedł.

– I już się nie pojawił?

– Zgadza się.

– Jest pan pewien?

– Przynajmniej nie pojawił się na mojej zmianie.

– Ma pan dobrą pamięć.

– Tylko do rozrabiaków i ładnych kobiet.

– Chciałbym pokazać te zdjęcia paru pańskim klientom – powiedział Frank.

– Jasne. Pokazuj pan.

Blondynka, siedząca obok Tony’ego Clemenzy, zapytała:

– Czy mogę im się lepiej przyjrzeć? Może tu byłam w tym czasie. Może nawet z nim rozmawiałam.

Tony podniósł zdjęcia i obrócił się na swoim stołku.

Nachyliła się do niego, kiedy on nachylił się do niej, i przycisnęła swoje kolana do jego kolan. Gdy brała od niego fotografie, jej palce na moment przywarły do jego palców. Głęboko wierzyła w kontakt wzrokowy. Wyglądało, że stara się przejrzeć mózg i czaszkę Tony’ego na wylot.

– Jestem Judy. A jak tobie na imię?

– Tony Clemenza.

– Wiedziałam, że jesteś Włochem. Odgadłam to po twoich ciemnych oczach pełnych uczucia.

– Zdradzają mnie za każdym razem.

– I te gęste, czarne włosy. Takie kędzierzawe.

– I te plamy od spaghetti na koszuli?

Spojrzała na jego koszulę.

– Tak naprawdę to nie ma tu żadnych plam – powiedział.

Zmarszczyła brwi.

– Tylko żartowałem. Taki dowcip – dorzucił.

– Aha.

– Czy rozpoznajesz Bobby’ego Valdeza?

Spojrzała wreszcie na zdjęcie.

– Nie. Musiało mnie tu nie być tego wieczoru, kiedy on tu przyszedł. Ale on nie jest taki zły, prawda? Taki miły.

– Twarz dziecka.

– To byłoby jak pójść do łóżka z młodszym bratem – powiedziała. – Odjazdowo. – Uśmiechnęła się promiennie.

Wziął od niej zdjęcia.

– Masz ładny garnitur – zauważyła.

– Dziękuję.

– Jest naprawdę nieźle skrojony.

– Dziękuję.

To nie była tylko wyzwolona kobieta, korzystająca ze swego prawa do agresji seksualnej. Lubił takie kobiety. Ta była inna. Dość niesamowita. Typ bicza i łańcucha. Albo jeszcze gorzej. Sprawiła, że poczuł się jak pyszny kąsek, bardzo smaczna kanapka, ostatnia cieniutka grzanka z kawiorem na srebrnej tacy.

– Jasne, że w takim miejscu nie widuje się takich garniturów – powiedziała.

– Spodziewam się.

– Obcisłe koszule, dżinsy, skórzane marynarki, hollywoodzka moda – to można spotkać w takim miejscu.

Chrząknął.

– Cóż – powiedział niepewnym głosem. – Chcę ci podziękować za to, że pomogłaś nam najlepiej, jak umiałaś.

– Lubię mężczyzn, którzy się dobrze ubierają.

Ich oczy znowu się spotkały i dostrzegł u niej błysk wilczego głodu i zwierzęcej żądzy. Miał uczucie, że gdyby dał się zaprowadzić do jej mieszkania, drzwi zamknęłyby się za nim jak para szczęk. Owładnęłaby nim natychmiast, popychała, szturchała i obracała nim, niczym fala soków trawiennych, miażdżyła i wysysała z niego składniki pokarmowe, wykorzystywała dopóty, dopóki by się nie rozpadł na kawałki, rozpuścił i istniał już tylko jako jej część.

– Muszę wracać do pracy – powiedział zsuwając się ze stołka. – Do zobaczenia.

– Mam nadzieję.

Przez piętnaście minut Tony i Frank pokazywali zdjęcia Bobby’ego Valdeza gościom „Raju”. Kiedy przechodzili między stolikami, zespół wykonywał utwory Rolling Stonesów, Eltona Johna i Bee Geesów z takim hałasem, że wywołało to współczulne wibracje w zębach Tony’ego. To była strata czasu. Nikt w „Raju” nie pamiętał zabójcy o dziecięcej twarzy.

Wychodząc, Tony zatrzymał się przy długim dębowym barze, za którym Otto miksował truskawkowe margarity.

– Niech mi pan coś powie – krzyknął zagłuszając muzykę.

– Cokolwiek pan chce – ryknął Otto.

– Czy ludzie nie przychodzą do takich lokali, żeby się nawzajem poznawać?

– Nawiązują znajomości. O to w tym wszystkim chodzi.

– To dlaczego do cholery w barach dla samotnych grają takie zespoły?

– Co się panu nie podoba w tym zespole?

– Mnóstwo. Ale głównie to, że jest tak cholernie głośny.

– No i?

– Więc jak można przy nim rozpocząć interesującą rozmowę?

– Interesującą rozmowę? – spytał Otto. – Ale, człowieku, oni tu nie przychodzą na interesujące rozmowy. Oni tu przychodzą, żeby się poznać, wypróbować, zobaczyć, kto z kim pójdzie do łóżka.

– Ale bez rozmowy?

– Niech pan na nich popatrzy. Niech się pan im tylko przyjrzy. O czym oni mieliby rozmawiać? Gdybyśmy stale nie grali głośnej muzyki, to by się zrobili nerwowi.

– I wszystkie te wściekle spokojne chwile trzeba zapełnić.

– Ma pan rację. Poszliby gdzie indziej.

– Tam, gdzie ta muzyka jest głośniejsza i gdzie wystarcza mowa gestów.

Otto wzruszył ramionami.

– Takie czasy.

– Może powinienem żyć w innych czasach – skonstatował Tony.

Na zewnątrz noc była ciepła, ale Tony wiedział, że zrobi się zimniej. Od strony morza nadchodziła rzadka mgła, jeszcze nie ta prawdziwa mgła, ale rodzaj wilgotnego i tłustego powiewu, który zawisał w powietrzu i tworzył obwódki wokół wszystkich świateł.

Frank czekał za kółkiem nieoznakowanego policyjnego sedana. Tony usiadł na siedzeniu pasażerskim i zapiął pasy.

Mieli jeszcze jeden trop do sprawdzenia, zanim skończą pracę. Wcześniej paru ludzi z baru w Century City powiedziało, że widzieli również Bobby’ego Valdeza w spelunce „Wielkie Trzęsienie” przy Bulwarze Zachodzącego Słońca, w Hollywoodzie.

Ruch na jezdni był umiarkowany, więc nie trzeba się było z trudem przedzierać w kierunku miasta. Frank niecierpliwił się czasami i przemykał z jednego pasa na drugi, klucząc wśród pisku klaksonów i hamulców, próbując wyprzedzić kilka pojazdów na raz, ale nie tego wieczoru. Dzisiaj jechał spokojnie w strumieniu pojazdów.

Tony zastanawiał się, czy Frank Howard dyskutował z Ottem o filozofii.

– Mogłeś ją mieć – odezwał się Frank po chwili.

– Kogo?

– Tamtą blondynkę. Tę Judy.

– Byłem na służbie, Frank.

– Mogłeś się jakoś umówić na później. Paliła się do ciebie.

– Nie mój typ.

– Była świetna.

– To była rzeźniczka.

– Kto?

– Zjadłaby mnie żywcem.

Frank zastanawiał się nad tym przez jakieś dwie sekundy, a potem powiedział:

– Gówno. Ja bym ją sobie przygadał, gdybym miał jakieś szanse.

– Wiesz, o co takiej chodzi.

– Może się tam zaczłapię, jak już sobie damy spokój.

– Zrób to – powiedział Tony. – Odwiedzę cię potem w sanatorium, jak już z tobą skończy.

– Cholera, o co ci chodzi? Nie była aż taka wyjątkowa. Z takim towarem można sobie łatwo poradzić.

– Może dlatego go nie chciałem.

– Na drugi raz odeślij to do mnie.

Tony Clemenza czuł się zmęczony. Potarł twarz dłonią, jakby zmęczenie było maską, którą mógł zdjąć i odrzucić.

– Była zbyt łatwa, zbyt zużyta.

– Odkąd to jesteś purytaninem?

– Nie jestem purytaninem – powiedział Tony. – Albo… tak… no dobrze, chyba trochę jestem. Mam gdzieś w sobie cienką purytańską żyłkę. Bóg mi świadkiem, że mam za sobą co najmniej parę tych, jak się to teraz określa, „poważnych związków”. Nie jestem taki święty. Ale trudno mi sobie wyobrazić siebie, jak szukam zdobyczy w takim miejscu jak „Raj”, jak krążę napalony, nazywam wszystkie kobiety „laskami”, szukam świeżego mięsa. Z jednej strony nie potrafiłbym zachować powagi, wdając się w pogawędki, które wypełniają przerwy między numerami zespołu. Wyobrażasz mnie sobie w takiej scenie? „Cześć, jestem Tony. A ty jak masz na imię? Spod jakiego jesteś znaku? Czy interesujesz się numerologią? Czy masz już za sobą trening medytacji transcendentalnej? Czy wierzysz w niewiarygodną totalność energii kosmicznej? Czy wierzysz, że przeznaczenie to moc jakiejś wszechoogarniającej świadomości kosmicznej? Czy myślisz, że było nam przeznaczone się spotkać? Czy uważasz, że drogą wspólnego tworzenia gestaltu dobrej energii powinniśmy się wyzbyć całej tej złej karmy, jaką generujemy indywidualnie? Czy chcesz się pieprzyć?”

– Oprócz tego kawałka o pieprzeniu – powiedział Frank – nie zrozumiałem ani słowa z tego, co powiedziałeś.

– Ani ja. I o to mi właśnie chodzi. W takim miejscu jak „Raj” słyszy się tylko plastykowe rozmowy, bełkot o błyszczącej powierzchni, słowa tak wypowiadane, by zaciągnąć każdego do łóżka przy możliwie jak najmniejszym oporze. W „Raju” nie zadajesz kobiecie pytań o cokolwiek naprawdę ważnego. Nie pytasz ją o jej uczucia, emocje, uzdolnienia, lęki, nadzieje, potrzeby, pragnienia czy marzenia. W rezultacie więc idziesz do łóżka z nieznajomą. I co gorsza, okazuje się, że kochasz się z jakąś laską, z papierową wycinanką z czasopisma dla mężczyzn, z obrazkiem, a nie z kobietą, z kawałkiem mięsa, a nie z człowiekiem, co oznacza, że wcale się nie kochasz. Ten akt staje się tylko zaspokojeniem fizycznego pożądania, nie różniącym się od podrapania swędzącego miejsca albo porządnego wypróżnienia kiszek. Jeśli się redukuje seks do tego, to równie dobrze można zostać samemu w domu i skorzystać z własnej ręki.

Frank zatrzymał się na czerwonym świetle i powiedział:

– Ręka nie da ci tyle przyjemności.

– Jezu, Frank, czasami potrafisz być dosłowny jak jasna cholera.

– Jestem po prostu praktyczny.

– To, co staram się powiedzieć, oznacza, że przynajmniej dla mnie taniec nie jest wart wysiłku, jeśli się nie zna partnera. Nie należę do tych ludzi, którzy chodzą do dyskoteki tylko po to, żeby się rozkoszować własną wymyślną choreografią. Ja muszę wiedzieć, jakie są kroki partnerki, jak ona chce się poruszać i dlaczego, co ona czuje i myśli. Seks jest po prostu o wiele ciekawszy, jeśli ona coś dla ciebie znaczy, jeśli jest inną istotą, na swój sposób osobliwą, nie tylko gładkim, lśniącym ciałem, które jest zaokrąglone w odpowiednich miejscach, ale i odrębną osobowością, charakterem, który ma swoje wady, zalety i jakieś doświadczenie.

– Nie wierzę w to, co słyszę – powiedział Frank ruszając spod świateł. – To te stare nudziarstwa, że seks jest tani i nie daje spełnienia, jeśli się go nie połączy w jakiś sposób z miłością.

– Nie mówię o wiecznej miłości – ciągnął Tony. – Nie mówię o nierozerwalnych przysięgach na wierność, aż po kres życia. Można kogoś pokochać na chwilę, na małą skalę. Można go kochać nadal nawet wtedy, gdy już nie jest się z nim związanym fizycznie. Przyjaźnię się z dawnymi kochankami, bo nie uważamy siebie za nacięcia na kolbie karabinu; coś nas łączy, nawet jeśli przestaliśmy dzielić ze sobą łóżko. Słuchaj, zanim pójdę się miętosić do wyra, zanim wystawię goły tyłek i wszystkie słabe miejsca przed kobietą, chcę wiedzieć, czy mogę jej ufać; chcę poczuć, że ona jest w jakiś sposób wyjątkową, bliską dla mnie osobą, wartą poznania i zbliżenia, wartą, żeby przez chwilę stała się częścią mnie.

– Kretynizmy – stwierdził pogardliwie Frank.

– Ja tak to czuję.

– Pozwól, że cię przestrzegę.

– No dalej.

– To najlepsza rada, jaką kiedykolwiek mógłbyś usłyszeć.

– Słucham.

– Jeśli myślisz, że naprawdę istnieje coś takiego jak miłość, jeśli uczciwie przed Bogiem wierzysz, że rzeczywiście jest coś takiego jak miłość, która jest tak samo silna i prawdziwa jak nienawiść czy strach, to się tylko wystawiasz na duże cierpienie. Bo to jest kłamstwo. Wielkie kłamstwo. Miłość jest czymś, co wymyślili pisarze, żeby sprzedawać książki.

– Chyba nie myślisz tego poważnie.

– Niech mnie szlag trafi, jeśli tak nie myślę. – Frank oderwał na chwilę wzrok od drogi, spojrzał na Tony’ego z politowaniem. – Ile ty masz lat, trzydzieści trzy?

– Prawie trzydzieści pięć – powiedział Tony, a Frank, wpatrzony znowu w ulicę, wyminął jadącą wolno ciężarówkę wyładowaną kawałkami metalu.

– Cóż, mam dziesięć lat więcej – powiedział Frank. – Posłuchaj więc mądrości doświadczenia. Prędzej czy później pomyślisz, żeś się zakochał w jakiejś anielicy i kiedy się będziesz nachylał, żeby ucałować jej cudne stopy, ona cię kopnie tak, że się pofajdasz. To jasne jak słońce, że złamie ci serce, jak tylko dasz poznać, że je posiadasz. Przywiązanie? Jasne. To w porządku. I pożądanie. Pożądanie jest właściwym słowem, kolego. Pożądanie to coś, o co w tym wszystkim chodzi. Ale nie miłość. Musisz zapomnieć o tych bredniach na temat miłości. Zabawiaj się. Wyłapuj wszystkie dupy, dopóki jesteś młody. Pieprz je i zwiewaj. W ten sposób nie dasz się zniszczyć. Jeśli dalej będziesz śnił na jawie o miłości, to tylko będziesz bez końca, bezustannie robił z siebie idiotę, aż wreszcie zrobią z ciebie mokrą plamę.

– To zbyt cyniczne jak na mnie.

Frank wzruszył ramionami.

Sześć miesięcy temu miał przykre przejścia związane ze sprawą rozwodową. Nadal był zgorzkniały po tym doświadczeniu.

– A ty tak naprawdę nie jesteś taki cyniczny – powiedział Tony. – Nie sądzę, że naprawdę wierzysz w to, co mówisz.

Frank nie odpowiedział.

– Jesteś wrażliwym człowiekiem – powiedział Tony.

Frank znowu wzruszył ramionami.

Przez jakieś dwie minuty Tony próbował ożywić zamarłą rozmowę, ale Frank powiedział już wszystko, co miał zamiar powiedzieć na ten temat. Pogrążył się w swym zwykłym sfinksowym milczeniu. Dziwne, że w ogóle coś powiedział, bo nie był zbyt gadatliwy. W sumie, jak się Tony nad tym wszystkim zastanowił, to ta właśnie zakończona krótka dyskusja była najdłuższą, jaką kiedykolwiek między sobą odbyli.

Tony i Frank Howard byli partnerami od ponad trzech miesięcy i Tony nadal nie był pewien, czy to połączenie wyjdzie im na dobre.

Różnili się między sobą w tak wielu sprawach. Tony był gadatliwy, Frank zazwyczaj zaledwie odmrukiwał w odpowiedzi. Tony miał cały szereg zainteresowań nie związanych ze swoim zawodem: film, literatura, kuchnia, teatr, muzyka, sztuka, narciarstwo, bieganie, a jak dotychczas mógł stwierdzić, Franka nie interesowało nic oprócz pracy. Tony uważał, że detektyw ma wiele sposobów, za pomocą których może wyciągać informacje od świadków: uprzejmość, delikatność, spryt, empatię, umiejętność słuchania, wdzięk, upór, inteligencję – i oczywiście zastraszanie, a w rzadkich przypadkach uciekanie się do łagodnej przemocy. Frank uważał, że wystarcza mu upór, inteligencja, stosowanie zastraszania i trochę większej przemocy, niż pozwalano na to w ich wydziale; tak czy inaczej nie używał tych pozostałych metod z listy Tony’ego. Dlatego Tony musiał go przyhamowywać przynajmniej dwa razy w tygodniu, subtelnie, ale stanowczo. Kiedy zbyt wiele rzeczy nie udawało się jednego dnia, Frank ulegał tym atakom złości, podczas których oko nabiega krwią i burzy się krew. Natomiast Tony był nieomal zawsze opanowany. Frank miał pięć stóp i dziewięć cali wzrostu, był masywny i silny jak dąb. Tony miał sześć stóp i jeden cal wzrostu, był szczupły, zwinny, o wyrazistym wyglądzie. Frank był błękitnookim blondynem, a Tony był brunetem. Frank był wiecznie zamyślonym pesymistą, a Tony optymistą. Czasami wydawało się, że różnią się od siebie tak krańcowo, że nigdy nie zostaną dobrymi partnerami.

Byli jednak podobni pod paroma względami. Z jednej strony żaden z nich nie był gliniarzem tego typu, który codziennie pracuje równe osiem godzin. Znacznie częściej pracowali dodatkowe dwie, a nawet i trzy godziny poza wynagrodzeniem i żaden z nich się na to nie uskarżał. Kiedy kończyli jakąś sprawę, kiedy poszlaki i dowody stawały się coraz wyraźniejsze, pracowali w wolne dni, jeśli uważali to za konieczne. Nikt od nich nie wymagał, żeby pracowali po godzinach. Nikt im tego nie nakazywał. Wybór należał wyłącznie do nich.

Tony chętnie pracował ponad normę na rzecz wydziału, ponieważ był ambitny. Nie chciał do końca życia pozostać tylko zwykłym oficerem śledczym. Pragnął przynajmniej dopracować się stopnia kapitana, a nawet wyższej rangi, może trafi aż do samej góry, do urzędu szefa wydziału, gdzie płaca i emerytura są o wiele większe, niż gdyby pozostał na swym obecnym stanowisku. Wychował się w licznej rodzinie włoskiej, w której oszczędność była religią równie ważną jak wyznanie rzymskokatolickie. Jego ojciec, Carlo, był imigrantem, który pracował jako krawiec. Staruszek ciężko i długo harował, aby jego dzieci miały gdzie mieszkać, w co się ubrać i co zjeść, ale dość często dochodził niebezpiecznie blisko do nędzy i bankructwa. W rodzinie Clemenzów było wiele chorób i niespodziewane rachunki za szpital i lekarstwa pochłaniały przerażająco wysoki procent tego, co Carlo zarobił. Kiedy Tony był jeszcze dzieckiem, zanim był już wystarczająco duży, aby zrozumieć, co to są pieniądze i budżet domowy, zanim w ogóle poznał obezwładniający strach przed ubóstwem, z którym żył jego ojciec, przesiedział setki, a może tysiące krótkich, lecz dosadnie ujętych wykładów na temat odpowiedzialności finansowej. Carlo instruował go nieomal codziennie o znaczeniu ciężkiej pracy, ostrożności finansowej, o potrzebie ambicji i zdobycia zawodu. Jego ojciec powinien był pracować w wydziale prania mózgu CIA. Tony został tak całkowicie zindoktrynowany, tak kompletnie nasączony ojcowskimi lękami i zasadami, że nawet w wieku trzydziestu pięciu lat, mając pokaźne konto w banku i stałą pracę, czuł się niepewnie, kiedy przebywał poza pracą dłużej niż dwa lub trzy dni. Nierzadko dłuższy urlop stawał się dla niego ciężką próbą, zamiast przyjemnością. Brał cotygodniowo dużo nadgodzin, ponieważ był synem Carla Clemenzy, a syn Carla Clemenzy oczywiście nie mógł postępować inaczej.

Frank Howard miał inne powody do poświęcania się na rzecz wydziału. Nie wydawał się ani trochę bardziej ambitny niż kolega, ani też nie martwił się nadmiernie o pieniądze. Na ile Tony mógł stwierdzić, Frank brał nadgodziny, ponieważ żył naprawdę dopiero w pracy. Oficer śledczy to była jedyna rola, którą wiedział, jak odgrywać, jedyna rzecz, która dawała mu poczucie celu i własnej wartości.

Tony oderwał wzrok od czerwonych świateł jadących przed nimi samochodów i przyjrzał się twarzy partnera. Frank nie zauważył, że jest przedmiotem obserwacji Tony’ego. Jego uwaga była skupiona na prowadzeniu; wpatrywał się z natężeniem w przypominający rtęć strumień ruchu ulicznego na bulwarze Wilshire. Zielony poblask światełek deski rozdzielczej i przyrządów pomiarowych rozświetlał jego wyraziste rysy. Nie był przystojny w klasycznym sensie, ale na swój sposób mógł się podobać. Miał szerokie brwi, głęboko osadzone niebieskie oczy, odrobinę za duży ostry nos. Ładnie ukształtowane usta, lecz zbyt często ułożone w ponury grymas, który wykrzywiał wydatną linię szczęki. Twarz ta niewątpliwie promieniowała siłą i urokiem – i więcej niż śladem nieugiętej jednostronności. Łatwo było wyobrazić sobie Franka, jak wraca do domu, siada i każdego bez wyjątku wieczoru zapada w trans, który trwa od końca pracy do ósmej następnego ranka.

Oprócz ich gotowości do pracy poza godzinami Tony i Frank mieli parę innych cech wspólnych. Chociaż wielu detektywów cywilnych odrzucało dawny kodeks ubraniowy i zgłaszało się teraz na służbę we wszystkim, co mieli, od dżinsów po ubrania wieczorowe, Tony i Frank byli nadal wyznawcami noszenia tradycyjnych garniturów i krawatów. Uważali siebie za zawodowców, wykonujących zawód, który wymagał szczególnych umiejętności i wykształcenia, równie życiowy i wymagający jak zawód sędziego, nauczyciela czy pracownika socjalnego – a nawet jeszcze bardziej wymagający – a dżinsy po prostu nie pasowały najlepiej do obrazu zawodowca. Żaden z nich nie palił. Żaden z nich nie pił podczas pracy. I żaden z nich nie zwykł zrzucać swojej roboty papierkowej na drugiego.

Więc może nam to wyjdzie, pomyślał Tony. Może po jakimś czasie uda mi się go spokojnie przekonać, żeby częściej stosował wdzięk, a rzadziej przemoc wobec świadków. Może uda mi się go zainteresować filmami i kuchnią, jeśli nie książkami, sztuką i teatrem. Tak mi się trudno do niego przyzwyczaić, bo mam zbyt wysokie wymagania. Jezu, żeby on tylko więcej mówił, a nie siedział tu jak kłoda!

Podczas pozostałej części swojej kariery inspektora śledczego Tony zwykł oczekiwać bardzo dużo od tego, z kim jeździł po mieście, ponieważ przez pięć lat, aż do siódmego maja, pracował z nieomal doskonałym partnerem, Michaelem Savatino. Obydwaj z Michaelem wywodzili się z włoskich rodzin; łączyły ich pewne etniczne wspomnienia, problemy i upodobania. A najistotniejsze było to, że stosowali podobne metody w pracy policyjnej i znajdowali przyjemność w wielu takich samych zajęciach pozazawodowych. Michael chciwie połykał książki, był kinomanem i doskonałym kucharzem. Ich dni były pełne fascynujących rozmów.

W styczniu Michael i jego żona Paula pojechali na weekend do Las Vegas. Byli na dwóch pokazach. Zjedli dwa razy kolację w „Jamie Battisty” – najlepszej restauracji w mieście. Wypełnili tuzin kart do keno i nic nie wygrali. Zagrali w dwudolarowego Black Jacka i stracili sześćdziesiąt dolców. I na godzinę przed zaplanowanym odjazdem Paula włożyła srebrnego dolara do automatu, który obiecywał rosnącą pulę, pociągnęła za uchwyt i wygrała nieco ponad dwieście dwadzieścia tysięcy dolarów.

Michael nigdy nie uważał pracy w policji za najważniejszą w wyborze kariery, ale tak jak Tony, szukał poczucia bezpieczeństwa. Uczęszczał do akademii policyjnej i awansował stosunkowo szybko z umundurowanego policjanta patrolującego ulice na detektywa, ponieważ służba państwowa dawała przynajmniej umiarkowane zabezpieczenie finansowe. Jednakże w marcu Michael przedłożył w wydziale sześćdziesięciodniowe wypowiedzenie i w maju odszedł z pracy. Przez całe swe dorosłe życie pragnął posiadać restaurację. Pięć tygodni temu otworzył „Savatino’s”, małą, ale autentycznie włoską ristorante na bulwarze Santa Monica, niedaleko Century City.

Marzenie spełniło się.

Jakie jest prawdopodobieństwo, że mógłbym urzeczywistnić swoje marzenie w ten sam sposób? Tony zastanawiał się nad tym, kontemplując mijane przez nich nocne miasto. Jakie jest prawdopodobieństwo, że mógłbym pojechać do Las Vegas, wygrać dwieście tysięcy dolców, zrezygnować z pracy w policji i spróbować zostać artystą?

Nie musiał zadawać tego pytania na głos. Nie potrzebował opinii Franka Howarda. Znał odpowiedź. A jakie jest prawdopodobieństwo? Cholernie małe. Mniej więcej takie, jakby się miał nagle dowiedzieć, że jest dawno temu zaginionym synem bogatego księcia arabskiego.

Tak jak Michael Savatino zawsze marzył o zostaniu restauratorem, tak Tony Clemenza marzył o zarabianiu na życie jako artysta. Miał talent. Tworzył dzieła sztuki różnymi technikami: piórkiem i tuszem, akwarelami, farbami olejnymi. Był nie tylko uzdolniony technicznie, ale miał również żywą i unikalną wyobraźnię twórczą. Być może, gdyby się urodził w mieszczańskiej rodzinie, dysponującej przynajmniej skromnymi środkami finansowymi, poszedłby do dobrej szkoły, pobierał odpowiednie nauki u najlepszych nauczycieli, powiększył swoje dane mu przez Boga zdolności i odniósłby nadzwyczajny sukces. Zamiast tego uczył się sam za pomocą setek książek o sztuce, a tysiące pracowitych godzin spędzał na ćwiczeniach rysunkowych i eksperymentach z materiałami malarskimi. I był ofiarą tego zgubnego braku wiary w siebie, tak często spotykanego u samouków w różnych dziedzinach. Chociaż wziął udział w czterech wystawach i dwukrotnie zdobył najwyższe nagrody w swojej klasie, nigdy poważnie nie myślał o odejściu z zawodu i rzuceniu się w wir życia twórczego; ono było niczym więcej jak przyjemną wizją, jasnym marzeniem na jawie. Żaden syn Carla Clemenzy nigdy by nie porzucił cotygodniowego czeku z wypłatą na rzecz strasznej niepewności zatrudnienia się u siebie samego, chyba że najpierw rozbiłby bank w Las Vegas.

Zazdrościł Michaelowi Savatino szczęścia. Oczywiście nadal byli bliskimi przyjaciółmi i autentycznie cieszył się z powodzenia Michaela. Był naprawdę nim zachwycony. Ale również zazdrosny. Był w końcu człowiekiem i w zakamarku jego umysłu ciągle niczym neon rozbłyskiwało i gasło to samo małostkowe pytanie: Dlaczego to nie ja?

Naciskając na hamulce i wytrącając Tony’ego z zamyślenia, Frank zatrąbił na corvette, która przecięła mu drogę.

– Dureń!

– Spokojnie, Frank.

– Czasami żałuję, że już nie noszę munduru i nie rozdaję mandatów.

– To ostatnia rzecz, jakiej byś chciał.

– Przyskrzyniłbym go.

– Chyba żeby się okazało, że mu czaszka dymi od narkotyków albo że jest zwyczajnie stuknięty. Kiedy za długo pracujesz w drogówce, zapominasz, że świat jest pełen czubków. Przyzwyczajasz się, popadasz w rutynę i stajesz się nieuważny. I tak może byś go zatrzymał i podszedł do niego z bloczkiem mandatowym, a on by cię przywitał bronią. Może by ci odstrzelił głowę. Nie. Jestem wdzięczny, że drogówkę mam już za sobą. Jak trzeba popracować nad zabójstwem, to przynajmniej wiesz, z jakimi ludźmi będziesz miał do czynienia. Nigdy nie zapominasz, że gdzieś tam czeka ktoś z bronią, nożem albo kawałkiem ołowianej rury. Mniejsze prawdopodobieństwo, że się nadziejesz na jakąś brzydką niespodziankę, masz, gdy pracujesz w zabójstwach.

Frank nie dał się wciągnąć w kolejną dyskusję. Nie odrywał wzroku od drogi, bez słowa odburknął coś ponuro i pogrążył się znowu w milczeniu.

Tony westchnął. Wpatrywał się w mijaną scenerię okiem artysty szukającego niespodziewanego detalu i dotychczas nie dostrzeżonego piękna.

Wzory.

Każda scena – każdy motyw morski, krajobraz, ulica, budynek, pomieszczenie w budynku, człowiek, rzecz – miały swe szczególne wzory. Jeśli można było dostrzec je w danej scenie, można było wówczas podejrzeć w tych wzorach ich podstawową strukturę. Jeśli się dostrzegło i uchwyciło metodę, dzięki której została osiągnięta zewnętrzna harmonia, można było ostatecznie pojąć najgłębsze znaczenie i mechanizmy każdego tematu i wtedy namalować na jego podstawie dobry obraz. Jeśli się ujęło pędzle i podeszło do płótna bez uprzedniej analizy, to można było sklecić niezły obraz, ale w ten sposób nie powstawało dzieło sztuki.

Wzory.

Kiedy Frank Howard jechał na wschód bulwarem Wilshire, kierując się do hollywoodzkiego baru dla samotnych pod nazwą „Wielkie Trzęsienie”, Tony szukał wzorów miasta i nocy. Z początku od strony Santa Monica wyłaniały się ostre, nisko przebiegające linie zwróconych ku morzu domów i cieniste zarysy wysokich, pierzastych palm – wzory spokoju, cywilizacji i pieniędzy nieco większych niż drobne. Kiedy wjechali do Westwood, dominującym motywem była prostoliniowość: skupiska wysokich biurowców, podłużne plamy światła promieniujące z okien rozsianych na w większości ciemnych frontach budynków. Te starannie uszeregowane prostopadłe kształty tworzyły wzory nowoczesnej myśli i zbiorowej potęgi, wzory nawet większego bogactwa od widzianego wśród nadmorskich domków w Santa Monica. Z Westwood pojechali do Beverly Hills, kieszeni skrytej w większej tkaninie metropolii, miejsca, przez które policja mogła przejeżdżać, ale w którym nie miała władzy. W Beverly Hills wzory były miękkie, soczyste i falowały wśród pełnego wdzięku continuum wielkich domów, parków, zieleni, ekskluzywnych sklepów i większej ilości super – drogich samochodów, niż można się było doszukać w jakimkolwiek innym miejscu na kuli ziemskiej. Od bulwaru Wilshire przez bulwar Santa Monica do Doheny – wzór kształtowało coraz to większe bogactwo.

Na Doheny skręcili na północ, wspięli się na strome wzgórza, i pomknęli prosto przez Bulwar Zachodzącego Słońca, kierując się do centrum Hollywoodu. Przez kilka przecznic słynna ulica ukazywała jedynie niewielki ułamek tego, co obiecywała jej nazwa i legenda. Po prawej stronie znajdowała się „Scandia”, jedna z najlepszych i najelegantszych restauracji w mieście i jedna z tych paru najlepszych w całym kraju. Połyskujące światłami dyskoteki, nocny klub specjalizujący się w magii i jeszcze jedno miejsce pozostające we władzy estradowego hipnotyzera. Kluby komediowe. Kluby rock and rolla. Ogromne błyszczące tablice reklamujące najnowsze filmy i obecnie najpopularniejsze gwiazdy nagrań. Światła, światła, coraz więcej świateł. Początkowa część bulwaru stanowiła potwierdzenie tezy zawartej w monografiach uniwersyteckich i raportach rządowych, która głosiła, że Los Angeles i jego przedmieścia tworzą najbogatszy obszar miejski całego kraju, a być może całego świata. Ale po jakimś czasie, kiedy Frank nadal jechał na wschód, połysk tego splendoru bladł. Nawet LA ulegało starzeniu się. Wzór stawał się marginalnie, ale bez wątpienia zrakowaciały. W zdrowym ciele miasta tu i ówdzie napęczniało parę złośliwych narośli: tanie bary, klub striptizu, zdemolowana stacja usługowa, hałaśliwe salony masażu, księgarnia z książkami dla dorosłych, kilka budynków rozpaczliwie potrzebujących remontu, coraz ich więcej z każdą przecznicą. Choroba nie była tak śmiertelna w tej okolicy, jak w innych z nią sąsiadujących, ale codziennie pożerała coraz to większe fragmenty zdrowej tkanki. Frank i Tony nie musieli zstępować do chropawego rdzenia nowotworu, ponieważ „Wielkie Trzęsienie” znajdowało się jeszcze na skraju zniekształcenia. Bar wyłonił się nagle w łunie czerwonych i niebieskich świateł po prawej stronie ulicy.

Lokal swym wnętrzem przypominał „Raj”, tyle że miał wystrój znacznie bogatszy w kolorowe światła, chrom i lustra niż bar w Santa Monica. Klienci przybierali nieco bardziej świadomie wystudiowane pozy, byli agresywniej au courant, w sumie wyglądali odrobinę lepiej od tłumu w „Raju”. Tony’emu jednak te wzory wydawały się takie same jak w Santa Monica. Wzory pragnień, tęsknoty i samotności. Zrozpaczone, żarłoczne.

Barman nie potrafił im w niczym pomóc i jedynym klientem, który mógł im cokolwiek powiedzieć, była wysoka brunetka o fiołkowych oczach. Była pewna, że znajdą Bobby’ego w „Janusie”, dyskotece w Westwood. Widziała go tam w ubiegłe dwa wieczory.

Kiedy wyszli na parking skąpany w powodzi światła mieniącego się czerwienią i błękitem, Frank powiedział:

– Jedno po prostu prowadzi do drugiego.

– Jak zwykle.

– Robi się późno.

– Tak.

– Czy chcesz teraz spróbować w „Janusie”, czy odłożyć to do jutra?

– Teraz – powiedział Tony.

– Dobrze.

Zawrócili i pojechali Bulwarem Zachodzącego Słońca na zachód, poza obszar, w którym ujawniały się symptomy urbanistycznego raka, wjechali w blask Stripu, a potem znowu w zieleń i bogactwo, mijając po drodze hotel „Beverly Hills”, rezydencje i nie kończącą się defiladę gigantycznych drzew palmowych.

Frank nastawił radio na pasmo policyjne, jak to często robił, gdy podejrzewał, że Tony może zacząć kolejną rozmowę. Słuchał wezwań z centrali skierowanych do wozów policyjnych z oddziału zapewniającego bezpieczeństwo w Westwood, dokąd jechali. Nic szczególnego się nie działo na tej częstotliwości. Kłótnia rodzinna na rogu bulwaru Westwood i Wilshire. Podejrzany człowiek w samochodzie zaparkowanym na cichej willowej ulicy odchodzącej w bok od Hilgarde zwrócił na siebie uwagę i należało go sprawdzić.

Dla większości pozostałych szesnastu oddziałów policji noc była znacznie mniej bezpieczna i spokojna niż w uprzywilejowanym Westwood. W oddziałach Siedemdziesiątym Siódmym, Newton i Południowo – Zachodnim, które pełniły służbę w dzielnicy murzyńskiej położonej na południe od Santa Monica Freeway, żaden z funkcjonariuszy biorących udział w nocnych patrolach nie mógł się nudzić; nocą w podległych im obszarach wrzało. We wschodniej części miasta, w dzielnicach meksykańsko – amerykańskich, gangi bezustannie szkodziły reputacji ogromnej większości przestrzegających prawa obywateli pochodzenia meksykańskiego. Do czasu, w którym patrole nocne schodziły ze służby o trzeciej w nocy – trzy godziny po tym, jak przychodziły im z pomocą poranne patrole – we wschodniej stronie miasta gangi dokonywały parunastu groźnych aktów przemocy, punki rżnęli nożami innych punków, w nużących i bezsensownych, ale nie kończących się krwawych ceremoniach, uprawianych od pokoleń z latynoską pasją przez maniakalnych wyznawców ideału prawdziwego mężczyzny, udowadniających w ten sposób swoje męstwo, wywiązywała się strzelanina, w rezultacie której ginęły jedna lub dwie osoby. Na północnym zachodzie, na dalekim krańcu wzgórz, bogate dzieci z Doliny piły za dużo whisky, paliły za dużo marihuany, wdychały za dużo kokainy – i w następstwie, rozwinąwszy śmiertelną szybkość, taranowały z monotonną systematycznością nawzajem swoje samochody, ciężarówki i motocykle.

Kiedy Frank minął wejście lotniska Bel Air i wjechał na wzgórze w kierunku kampusu UCLA, sceneria Westwood nagle się ożywiła. Wśród komunikatów pojawiło się wezwanie do zaatakowanej kobiety. Informacja była fragmentaryczna. Najwyraźniej było to usiłowanie gwałtu i napad z użyciem śmiercionośnej broni. Nie było jasne, czy sprawca napadu jest jeszcze na miejscu. Padły strzały, ale w centrali nie byli w stanie się upewnić u wnoszącej skargę, czy broń należała do niej, czy do napastnika. Nie wiedzieli też, czy ktokolwiek został ranny.

– Trzeba tam pojechać na ślepo – stwierdził Tony.

– To miejsce znajduje się tylko o parę przecznic stąd – powiedział Frank.

– Moglibyśmy tam dojechać w minutę.

– Pewnie znacznie szybciej od wozu patrolowego.

– Chcesz w tym wziąć udział?

– Jasne.

– Połączę się i powiem im to.

Tony podniósł mikrofon, a Frank wziął ostry zakręt w lewo przy najbliższym skrzyżowaniu. Za następną przecznicą znowu skręcili w lewo i Frank przyśpieszył jazdę na tyle, na ile pozwalała na to wąska, obramowana drzewami ulica.

Serce Tony’ego przyśpieszyło razem z samochodem. Poczuł dawne podniecenie; zimny, twardy węzeł strachu we wnętrznościach.

Przypomniał sobie Parkera Hitchisona, wyjątkowo zdziwaczałego, ponurego i pozbawionego poczucia humoru partnera, którego musiał znosić przez bardzo krótki czas, kiedy pracował już drugi rok jako funkcjonariusz patrolujący, dużo wcześniej zanim dostał odznakę detektywa. Za każdym razem, kiedy odpowiadali na wezwanie, za każdym cholernym razem, czy to było pogotowie trzeciego stopnia, czy po prostu przestraszony kot, który utknął na drzewie, Parker Hitchison wzdychał żałobnie i mówił: „Teraz zginiemy”. Brzmiało to dziwacznie i zdecydowanie niepokojąco. Za każdym razem na każdej zmianie, noc po nocy, ze szczerym i nie słabnącym pesymizmem powtarzał to „Teraz zginiemy”, dopóki omal nie doprowadził tym Tony’ego do szału.

Pogrzebowy ton Hitchisona i te dwa posępne słowa nadal nawiedzały go w takich chwilach jak ta.

Czy teraz zginiemy?

Frank objechał kolejny róg, prawie ocierając się o czarne BMW zaparkowane zbyt blisko skrzyżowania. Opony zapiszczały, sedan zatańczył na jezdni, a Frank powiedział:

– To miejsce powinno być gdzieś tutaj.

Tony spojrzał z ukosa na ciemne domy, jedynie częściowo oświetlone przez uliczne latarnie.

– To chyba tutaj – powiedział.

Był to duży dom w stylu neohiszpańskim, stojący na przestrzennym placu w sporej odległości od ulicy. Dach z czerwonych dachówek. Kremowy tynk. Okna w ołowianych ramach. Dwie duże lampy powozowe z kutego żelaza umieszczone po obu stronach drzwi frontowych.

Frank zaparkował przy drodze wjazdowej. Wysiedli z nie oznakowanego sedana.

Tony sięgnął pod marynarkę i wyciągnął z kabury na szelkach służbowy rewolwer.

* * *

Wypłakawszy się przy biurku w gabinecie, roztrzęsiona Hilary postanowiła pójść na górę i poprawić swój wygląd, zanim powiadomi policję o napadzie. Miała zupełnie potargane włosy, rozdartą sukienkę i poszarpane rajstopy, które zwisały z jej nóg w groteskowych pętlach i oczkach. Nie wiedziała, jak szybko się zjawią dziennikarze po usłyszeniu wiadomości z radia policyjnego, ale nie miała wątpliwości, że wcześniej czy później pokażą się u niej. Jako autorka scenariuszy do dwóch przebojów filmowych, dwa lata temu nominowana do Nagrody Akademii za scenariusz do Cwaniaka z Arizony, była dość znaną osobą. Ceniła sobie swoją prywatność i na ile to było możliwe, wolała uniknąć rozgłosu, ale wiedziała, że nie ma innego wyboru, jak złożyć oświadczenie i odpowiedzieć na parę pytań dotyczących tego, co jej się przydarzyło dzisiejszej nocy. To była nieprzyjemna, deprymująca odmiana sławy. Bycie ofiarą w takim przypadku jest zawsze upokarzające. Chociaż powinna się stać przedmiotem współczucia i troski, w rzeczywistości będzie uważana za idiotkę i niedorajdę, która tylko czeka, żeby się dać wykorzystać. Skutecznie się obroniła przed Frye’em, ale to nie będzie miało znaczenia dla łowców sensacji. W nieprzyjaznym blasku telewizyjnych świateł i na mętnych, szarych fotografiach w prasie wyjdzie na osobę bezwolną. Bezlitosna amerykańska opinia publiczna będzie się zastanawiała, dlaczego Hilary wpuściła Frye’a do swojego domu. Będą spekulacje, czy nie została zgwałcona i czy opowieść o odparciu jego napaści nie służy jej tylko za parawan. Niektórzy będą pewni, że zaprosiła go do środka i namówiła, żeby ją zgwałcił. Większość oczekującego ją współczucia będzie tylko odpryskiem patologicznej ciekawości. Jedyną rzeczą, nad którą mogła zachować kontrolę, będzie jej wygląd, kiedy przyjadą dziennikarze. Po prostu nie mogła sobie pozwolić, żeby ją sfotografowano w tym żałosnym, niechlujnym stanie, w jakim zostawił ją Bruno Frye.

Kiedy myła twarz, czesała włosy i przebierała się w jedwabną suknię z paskiem, nie była świadoma, że te czynności zaszkodzą później policyjnej ocenie jej wiarygodności. Nie przyszło jej do głowy, że doprowadzeniem się do porządku w rzeczywistości czyni z siebie przedmiot podejrzeń i lekceważenia, a także oskarżeń o kłamstwa ze strony co najmniej jednego policjanta.

Chociaż myślała, że jest już opanowana, pod koniec przebierania zaczęła się znowu trząść. Jej nogi stały się galaretowate i była zmuszona oprzeć się na chwilę o drzwi szafy.

W umyśle zaroiło się jej od koszmarnych wizji, żywych błysków mimowolnych wspomnień. Najpierw zobaczyła Frye’a podchodzącego do niej z nożem, wyszczerzonego w upiornym uśmiechu, ale po chwili Frye zmienił się, wtopił w inny kształt, inną tożsamość, i stał się jej ojcem, Earlem Thomasem, i potem to Earl szedł prosto na nią, pijany i rozwścieczony, miotający przekleństwa, zamachujący się na nią swymi wielkimi, twardymi dłońmi. Potrząsnęła głową, zrobiła kilka głębokich wdechów i z wysiłkiem odpędziła ten obraz.

Ale nie mogła powstrzymać dreszczy.

Wydawało się jej, że słyszy dziwne szmery w drugim pokoju. Wiedziała, że to tylko jej wyobraźnia, ale jednocześnie była pewna, że słyszy powracającego Frye’a.

Zanim podbiegła do telefonu i wykręciła numer policji, nie była już w stanie złożyć tego spokojnego i logicznego sprawozdania, jakie sobie ułożyła. Wydarzenia minionej godziny oddziałały na nią głębiej, niż z początku myślała, a odzyskiwanie równowagi mogło trwać dni, a nawet tygodnie.

Kiedy odłożyła słuchawkę, poczuła się lepiej, wiedziała, że pomoc jest już w drodze. Kiedy zeszła na dół, powiedziała głośno:

– Bądź spokojna. Tylko bądź spokojna. Nazywasz się Hilary Thomas. Jesteś twarda. Twarda jak skała. Nie boisz się ani trochę. Wszystko będzie w porządku.

To była ta sama litania, którą jako dziecko tyle razy powtarzała sobie nocami w tamtym chicagowskim mieszkaniu. Zanim doszła do pierwszych drzwi, zdołała się już wziąć w garść.

Stała w przedsionku i wyglądała przez wąskie okienko w ołowianej ramie obok drzwi, kiedy na podjeździe zatrzymał się samochód. Wysiadło z niego dwóch mężczyzn. Chociaż nie towarzyszył im ryk syren i błysk czerwonych świateł, wiedziała, że są z policji, więc odbezpieczyła zamek i otworzyła drzwi.

Pierwszy mężczyzna, który wszedł na werandę, był potężnie zbudowanym, błękitnookim blondynem i miał twardy głos, typowy dla policjanta nie znoszącego bredni. W prawej dłoni trzymał broń.

– Policja. Kim pani jest?

– Thomas – odpowiedziała. – Hilary Thomas. To ja dzwoniłam.

– Czy to jest pani dom?

– Tak. Był tu mężczyzna…

Z mroku wyłonił się drugi detektyw, wyższy i ciemniejszy od pierwszego, i przerwał jej, zanim mogła dokończyć zdanie.

– Czy on tu gdzieś jest?

– Słucham?

– Czy mężczyzna, który napadł na panią, jest tu jeszcze?

– Och nie. Uciekł. Nie ma go.

– Którędy wyszedł? – spytał blondyn.

– Tymi drzwiami.

– Czy miał samochód?

– Nie wiem.

– Czy był uzbrojony?

– Nie. To znaczy tak.

– A jak?

– Miał nóż. Ale już go nie ma.

– Którędy pobiegł po opuszczeniu domu?

– Nie wiem. Byłam na górze. Ja…

– Jak dawno temu wyszedł? – zapytał ciemny mężczyzna.

– Jakieś piętnaście, może dwadzieścia minut temu.

Wymienili się spojrzeniami, których nie zrozumiała, ale od razu wiedziała, że nie oznaczają dla niej nic dobrego.

– Dlaczego pani tak zwlekała z telefonem? – spytał blondyn.

Był wrogo usposobiony.

Czuła, że traci jakąś istotną przewagę, ale nie potrafiła jej zidentyfikować.

– Z początku byłam… zdezorientowana – powiedziała. – Popadłam w histerię. Potrzebowałam paru minut, żeby się pozbierać.

– Dwudziestu minut?

– Może to było tylko piętnaście.

Obydwaj detektywi odłożyli rewolwery.

– Będziemy potrzebowali rysopisu – powiedział ten ciemny.

– Mogę panom podać coś lepszego – powiedziała, odstępując na bok, żeby ich wpuścić. – Mogę wam podać nazwisko.

– Nazwisko?

– Jego nazwisko. Ja go znam – powiedziała. – Tego człowieka, który mnie napadł. Wiem, kim on jest.

Obydwaj detektywi wymienili się znowu tymi samymi spojrzeniami.

Jaki popełniłam błąd, zastanowiła się.

* * *

Hilary Thomas była jedną z najpiękniejszych kobiet, jaką Tony kiedykolwiek widział. Prawdopodobnie miała w sobie domieszkę indiańskiej krwi. Miała długie i gęste włosy, ciemniejsze od jego, błyszczące i kruczoczarne, a także ciemne oczy o białkach tak czystych jak pasteryzowane mleko. Jej nieskazitelna cera miała mlecznobrązowy odcień, prawdopodobnie efekt osiągnięty głównie za sprawą starannie dozowanego czasu spędzanego na kalifornijskim słońcu. O ile jej twarz była nieco pociągła, to wyrównywały to jej ogromne oczy, doskonała linia patrycjuszowskiego nosa i nieomal wulgarne, pełne usta. To była twarz zmysłowa, ale jednocześnie inteligentna i uprzejma; twarz kobiety zdolnej do wielkiej czułości i współodczuwania. W tych rysach kryło się też wiele cierpienia, szczególnie w fascynujących oczach – takiego, które towarzyszy doświadczeniom i wiedzy, i Tony domyślał się, że nie jest to tylko cierpienie, jakie zniosła tej nocy; pochodziło głównie z bardzo odległych czasów.

Usiadła na skraju puszystej, aksamitnej sofy w gabinecie pełnym książek, a Tony na drugim jej końcu. Byli sami.

Frank krążył po kuchni i rozmawiał przez telefon z dyżurnym komisariatu.

Na górze dwaj funkcjonariusze w cywilu, Whitlock i Farmer, wyciągali kule ze ścian.

W domu nie było specjalisty od odcisków palców, ponieważ zgodnie z zeznaniem wnoszącej skargę, napastnik nosił rękawiczki.

– Co on teraz robi? – spytała Tony’ego Hilary.

– Kto?

– Porucznik Howard.

– Rozmawia przez telefon z komisariatem i prosi, żeby ktoś skontaktował się z biurem szeryfa w okręgu Napa, gdzie mieszka Frye.

– Dlaczego?

– Cóż, przede wszystkim szeryf będzie mógł sprawdzić, jak Frye dostał się do LA.

– A czy to ważne, jak on się tu dostał? – spytała. – Ważne, że on jest w mieście i że powinno się go zatrzymać.

– Jeżeli uciekł – powiedział Tony – to w ogóle nie jest ważne. Ale jeżeli Frye przyjechał do LA samochodem, wówczas szeryf okręgu Napa będzie mógł sprawdzić, jakim samochodem się posługiwał. Znając opis wozu i jego numer rejestracyjny, będziemy mieli większe szansę dopaść Frye’a, zanim odjedzie za daleko.

Zastanawiała się nad tym przez chwilę, po czym spytała:

– Dlaczego porucznik Howard poszedł do kuchni? Dlaczego nie skorzystał z tego aparatu?

– Myślę, że chciał mieć parę chwil spokoju i ciszy – odparł zakłopotany.

– A ja myślę, że po prostu nie chciał, żebym słyszała, co mówi.

– Ależ nie. On tylko…

– Wie pan, mam dość dziwaczne wrażenie – przerwała mu. – Czuję się jak podejrzana, a nie ofiara.

– Jest pani po prostu spięta – powiedział. – To zrozumiałe.

– To nie to. To coś czuję w sposobie, w jaki mnie traktujecie. No… może pan nie tak bardzo jak on.

– Frank wydaje się czasem oziębły – powiedział Tony. – Ale to bardzo dobry detektyw.

– On uważa, że ja kłamię.

Tony był zaskoczony jej przenikliwością. Przesunął się niezgrabnie na sofie.

– Jestem pewien, że niczego takiego nie myśli.

– Ależ tak – upierała się. – A ja nie rozumiem dlaczego. – Utkwiła w nim wzrok. – Niech mnie pan oskarża. No proszę. O co chodzi? Co złego powiedziałam?

Westchnął.

– Jest pani spostrzegawczą kobietą.

– Jestem pisarką. Obserwowanie wszystkiego nieco uważniej niż inni ludzie, jest częścią mojego zawodu. A poza tym jestem uparta. Więc gdyby pan raczył odpowiedzieć na moje pytanie, to dałabym panu spokój.

– Jedną z rzeczy, które niepokoją porucznika Howarda, jest fakt, że pani zna człowieka, który panią napadł.

– Bo?

– Ale to krępujące – powiedział z zażenowaniem.

– Wolałabym jednak to usłyszeć.

– Cóż… – odchrząknął. – Zgodnie z umowną regułą przyjmuje się w policji, że jeśli osoba wnosząca oskarżenie o gwałt lub usiłowanie gwałtu zna sprawcę, to istnieje dość spore prawdopodobieństwo, że przyczyniła się w jakimś stopniu do przestępstwa poprzez nakłanianie oskarżonego do tego czynu.

– Gówno!

Wstała, podeszła do biurka i przez chwilę stała tyłem do Tony’ego. Widział, że stara się zachować zimną krew. To, co powiedział, niezwykle ją rozgniewało.

Kiedy wreszcie odwróciła się do niego, miała zarumienioną twarz.

– To straszne – powiedziała. – Odrażające. Zatem za każdym razem, kiedy kobieta zostaje zgwałcona przez kogoś, kogo zna, wy jesteście przekonani, że sama o to prosiła.

– Nie. Nie zawsze.

– Ale w większości przypadków tak myślicie – powiedziała ze złością.

– Nie.

Spojrzała na niego.

– Przestańmy się bawić w semantyczne gierki. Uważacie, że tak było ze mną. Uważacie, że go namówiłam.

– Nie – powiedział Tony. – Ja tylko wyjaśniałem, jaka jest umowna reguła stosowana przez policję w takich sprawach, i nie twierdziłem, że sam tak myślę. Nie ja. Ale porucznik Howard tak. Pytała mnie pani o niego. Chciała pani wiedzieć, co on myśli, więc pani powiedziałem.

Zmarszczyła brwi.

– A więc… pan mi wierzy?

– Czy jest jakiś powód, dla którego nie miałbym wierzyć?

– Wszystko odbyło się dokładnie tak, jak powiedziałam.

– W porządku.

Wpatrywała się w niego.

– Dlaczego?

– Co dlaczego?

– Dlaczego pan mi wierzy, a on nie?

– Znam jedynie dwie przyczyny, z których kobieta może wnieść fałszywe oskarżenie o gwałt przeciwko mężczyźnie. I żadna z nich nie jest zbyt sensowna w pani przypadku.

Oparła się o biurko, założyła ręce na piersi, przekrzywiła głowę i przypatrywała mu się z zainteresowaniem.

– Jakie to przyczyny?

– Numer jeden: on ma pieniądze, a ona nie. Ona chce wpędzić go w tarapaty, mając nadzieję, że wydusi od niego dużą łapówkę w zamian za wycofanie oskarżenia o gwałt.

– Ale ja mam pieniądze.

– Najwyraźniej ma ich pani sporo – powiedział rozglądając się z podziwem po wspaniale umeblowanym pokoju.

– A jaki jest ten drugi powód?

– Mężczyzna i kobieta są ze sobą związani, ale on ją zostawia dla innej kobiety. Ona czuje się zraniona, odrzucona, wzgardzona. Dlatego chce go wykończyć. Chce go ukarać, więc oskarża go o gwałt.

– Na jakiej podstawie może być pan pewien, że to do mnie nie pasuje? – spytała.

– Widziałem obydwa pani filmy, więc wydaje mi się, że wiem, jak pracuje pani umysł. Jest pani bardzo inteligentną kobietą, panno Thomas. Nie sądzę, że byłaby pani taka głupia, małostkowa lub złośliwa, aby wysyłać mężczyznę do więzienia tylko dlatego, że zranił pani uczucia.

Przyglądała mu się uważnie.

Poczuł się, jakby go oceniano i osądzano.

Najwyraźniej przekonana już, że on nie jest jej wrogiem, usiadła z powrotem na sofie, szeleszcząc granatowym jedwabiem. Suknia oblepiła jej ciało, a on starał się nie pokazać po sobie, że dostrzega jej urzekające kobiece kształty.

– Przykro mi, że byłam zgryźliwa.

– Nie była pani – zapewnił ją. – Mnie też denerwują umowne reguły policyjne.

Przypuszczam, że jak to trafi do sądu, to adwokat Frye’a będzie przekonywał przysięgłych, że to ja zwabiłam tego sukinsyna.

– Może się pani z tym liczyć.

– Czy oni mu uwierzą?

– Często tak się dzieje.

– Ale on nie chciał mnie tylko zgwałcić. On mnie chciał zabić.

– Będzie pani musiała to udowodnić.

– Ten złamany nóż na górze…

– Nie da się go skojarzyć z Frye’em – powiedział Tony. – Nie będzie na nim jego odcisków. I to jest tylko zwykły nóż kuchenny. Nie mamy możliwości sprawdzenia, gdzie został kupiony, i powiązania go z Bruno Frye’em.

– Ale on wyglądał jak obłąkany. On jest… niezrównoważony. Przysięgli to dostrzegą. Do diabła, sam by to pan zauważył, gdyby go pan aresztował. Prawdopodobnie nie będzie nawet procesu. Jego trzeba izolować.

– Jeśli jest wariatem, to będzie wiedział, jak udawać normalnego – powiedział Tony. – Ostatecznie, aż do dzisiejszego wieczora, był uważany za szczególnie odpowiedzialnego i wybitnego obywatela. Kiedy pani zwiedzała jego winnicę koło St. Helena, nie uświadamiała sobie pani, że jest w towarzystwie szaleńca, prawda?

– Nie.

– Tak samo będzie z przysięgłymi.

Zamknęła oczy, pocierała grzbiet nosa.

– Więc pewnie zostanie oczyszczony z zarzutów.

– Przykro mi to stwierdzić, ale pewnie tak będzie.

– I wtedy wróci tu do mnie.

– Możliwe.

– O Boże.

– Domagała się pani samej prawdy.

Otworzyła swoje piękne oczy.

– Tak, rzeczywiście. I dziękuję, że mi ją pan ukazał. – Zdobyła się nawet na uśmiech.

Odwzajemnił uśmiech. Pragnął wziąć ją w ramiona, mocno przytulić, ukoić, pocałować, kochać się z nią. Ale mógł jedynie siedzieć na drugim końcu sofy jak dobry strażnik prawa, uśmiechać się głupawo i powiedzieć:

– Czasami ten system bywa wstrętny.

– Jakie są inne powody?

– Słucham?

– Powiedział mi pan, że jednym powodem, dlaczego porucznik Howard mi nie wierzy, jest to, że znałam napastnika. Jakie są te inne powody? Co jeszcze każe mu myśleć, że ja kłamię?

Tony miał już jej powiedzieć, kiedy do pokoju wszedł Frank Howard.

– W porządku – powiedział szorstko Frank. – Szeryf już się w to włączył tam w Napa; stara się ustalić, kiedy i jak ten Frye wyjechał z miasta. Rozesłaliśmy też rysopis oparty na pani opisie, panno Thomas. Poza tym poszedłem do samochodu i przyniosłem swój notes i formularz raportu z dokonanego przestępstwa. – Trzymał prostokątną podkładkę tekturową i przyczepioną do niej kartkę papieru, a z wewnętrznej kieszeni płaszcza wyjął pióro. – Chciałbym raz jeszcze porozmawiać o całym wydarzeniu, żeby wszystko precyzyjnie zapisać pani własnymi słowami. Potem damy już pani spokój.

Zaprowadziła ich do przedsionka i zaczęła swoją opowieść od szczegółowego opisu niespodzianego wyłonienia się Bruno Frye’a z szafy. Tony i Frank towarzyszyli jej do przewróconej sofy, potem na górę do sypialni, zadając po drodze pytania. Podczas tych trzydziestu minut potrzebnych im do wypełnienia formularza, kiedy ponownie odgrywała wydarzenia wieczoru, jej głos drżał co jakiś czas i Tony znowu miał ochotę ją przytulić i uspokoić.

Gdy właśnie kończyli spisywać raport z przestępstwa, przyjechało paru dziennikarzy. Hilary zeszła na dół, aby ich przyjąć.

W tym samym czasie Frank odebrał w sypialni telefon z komisariatu.

Tony zszedł na dół, aby tam poczekać na Franka i zobaczyć, jak Hilary Thomas będzie sobie radziła z dziennikarzami.

Załatwiła ich po mistrzowsku. Powołując się na zmęczenie i potrzebę prywatności, nie wpuściła ich do domu. Wyszła na zewnątrz, stanęła na kamiennej ścieżce, a oni zgromadzili się przed nią. Przyjechała obsługa telewizyjna z minikamerą i standardowym aktorem wyznaczonym do roli reportera, jednym z tych mężczyzn, którzy dostają tę pracę ze względu na swoje rzeźbione rysy, przenikliwy wzrok i głęboki, ojcowski głos. Inteligencja i zdolności dziennikarskie miały niewiele wspólnego z pracą spikera wiadomości telewizyjnych; aby osiągnąć optymalny sukces, reporter telewizyjny chcący zrobić karierę, musiał myśleć w sposób dość podobny do struktury swojego programu – w trzy -, cztero – i pięciominutowych odcinkach, nigdy nie rozwodzić się dłużej nad jednym tematem i nigdy niczego nie zgłębiać. Obecni byli również dziennikarz z prasy i jego fotograf, nie tak przystojni jak przedstawiciel telewizji i odrobinę wymięci. Hilary Thomas broniła się bez trudu przed ich pytaniami, odpowiadając tylko na te, na które chciała odpowiadać, gładko zbywając wszystkie zbyt osobiste lub impertynenckie.

Tony uważał, że najbardziej interesującą rzeczą w tym przedstawieniu był sposób, w jaki nie dopuszczała reporterów do swojego domu i najbardziej osobistych przemyśleń, jednocześnie ich nie obrażając. To nie była łatwa sztuka. Jest wielu znakomitych dziennikarzy, którzy potrafią dogrzebywać się prawdy i pisać znakomite artykuły o danej osobie, nie naruszając jej dóbr osobistych i godności, ale jest też wielu innego rodzaju, łajdaków i aferzystów. Wraz z powstaniem tego, co „Washington Post” nazywał „dziennikarstwem obrończym” – podłego naginania danej historii dla poparcia osobistych i społecznych przekonań jakiegoś dziennikarza i wydawcy – niektórzy przedstawiciele prasy, łajdacy i aferzyści, korzystali ze swojej potęgi z bezprecedensowym brakiem odpowiedzialności. Jeśli ktoś się jeżył przeciwko manierom, metodom albo oczywistemu uprzedzeniu dziennikarza, jeśli się ośmielił go obrazić, wówczas ten mógł się zdecydować na użycie swego pióra, ukazując tego człowieka jako głupca, kłamcę albo kryminalistę, a samego siebie uważałby za mistrza oświecenia w bitwie przeciwko złu. Hilary była ewidentnie świadoma tego niebezpieczeństwa, ponieważ potraktowała ich ze znajomością rzeczy. Odpowiadała reporterom na większość pytań, przypochlebiała się im, traktowała z szacunkiem, okazywała im swój wdzięk, a nawet uśmiechała się do kamer. Nie powiedziała, że znała napastnika. Nie wspomniała nazwiska Bruno Frye’a. Nie chciała, żeby w środkach przekazu zastanawiano się nad jej uprzednim związkiem z człowiekiem, który na nią napadł.

Owa czujność zmusiła Tony’ego do powtórnej oceny tej kobiety. Wiedział już, że jest utalentowana i inteligentna, a teraz stwierdził, że jest również sprytna. Była najbardziej intrygującą kobietą, jaką spotkał od dłuższego czasu.

Prawie już kończyła z dziennikarzami, delikatnie się od nich uwalniając, kiedy na dół zszedł Frank Howard i dołączył do Tony’ego, który stał w drzwiach, owiewany chłodną nocną bryzą. Frank obserwował Hilary Thomas odpowiadającą na pytania dziennikarza i rzucał gniewne spojrzenia.

– Muszę z nią porozmawiać.

– Czego chcieli na komisariacie? – spytał Tony.

– Właśnie o tym muszę z nią porozmawiać – powiedział ponuro Frank.

Widać było, że postanowił być małomówny i że nie ma zamiaru ujawniać swych informacji, dopóki nie będzie cały zwarty i gotowy. To był jego kolejny irytujący zwyczaj.

– Już prawie z nimi skończyła – zauważył Tony.

– Puszy się i wdzięczy.

– Wcale nie.

– Jasne, że tak. Jest urzeczona każdą chwilą.

– Dobrze sobie z nimi radzi – powiedział Tony – ale chyba niezbyt jej się to podoba.

– Ludzie filmu – powiedział wzgardliwie Frank – potrzebują rozgłosu i reklamy, tak jak ty i ja potrzebujemy żarcia.

Reporterzy znajdowali się w odległości zaledwie ośmiu stóp i chociaż hałasowali, zadając pytania Hilary Thomas, Tony bał się, że mogą usłyszeć Franka.

– Nie tak głośno – powiedział.

– Nie obchodzi mnie, czy się dowiedzą, co ja myślę – powiedział Frank. – Podam im nawet wersję o ludziach polujących na reklamę, wymyślających różne bzdury, żeby się tylko dostać do gazet.

– Sądzisz, że ona to wszystko wymyśliła? To śmieszne.

– Zobaczysz – powiedział Frank.

Tony poczuł nagle niepokój. Hilary Thomas obudziła w nim szlachetnego rycerza; zapragnął ją chronić. Nie chciał widzieć, jak dzieje jej się krzywda, a Frank wyraźnie miał z nią coś zdecydowanie nieprzyjemnego do omówienia.

– Muszę z nią zaraz porozmawiać – powiedział Frank. – Szlag mnie trafi, jak będę tu musiał ziębić sobie pięty, w czasie gdy ona będzie się kleiła do prasy.

Tony położył rękę na ramieniu partnera.

– Poczekaj tutaj. Pójdę po nią.

Frank był wściekły z powodu jakiejś wiadomości przekazanej mu z komisariatu i Tony wiedział, że reporterzy zauważą tę złość i będą nią poruszeni. Jeżeli wpadną na pomysł, że w śledztwie nastąpił postęp – szczególnie jeśli mógł to być jakiś pikantny szczegół, skandaliczny zwrot – to będą się tu włóczyć całą noc i wszystkich molestować. A jeśli Frank rzeczywiście znalazł coś niepochlebnego na temat Hilary Thomas, wówczas prasa wykorzysta to do nagłówków, roztrąbi z ową piekielną radością, jaką rezerwowała na ekskluzywne brudy. Później, gdyby informacje Franka okazały się nieprawdziwe, ludzie z telewizji nie skorygują tego w żaden sposób, a sprostowanie w gazetach, o ile takie się ukaże, będzie zajmowało cztery linijki na dwudziestej stronie drugiego dodatku. Tony pragnął, żeby Hilary miała możność odparcia wszystkiego, co tylko powie Frank; szansę oczyszczenia siebie, zanim cała sprawa stanie się przedmiotem niesmacznego karnawału mediów.

Podszedł do dziennikarzy i powiedział:

– Przepraszam, panie i panowie, ale sądzę, że panna Thomas powiedziała wam już więcej, niż nam. Wycisnęliście z niej już wszystko. Z kolei ja i mój partner mieliśmy skończyć pracę parę godzin temu i jesteśmy potwornie zmęczeni. Mamy za sobą ciężki dzień spędzony na biciu niewinnych podejrzanych i zbieraniu łapówek, więc gdybyście pozwolili nam skończyć z panną Thomas, bylibyśmy nieskończenie wdzięczni.

Zaśmiali się z uznaniem i zaczęli zadawać mu pytania. Odpowiedział na parę z nich, nie podając nic więcej ponad to, co ujawniła Hilary Thomas. Potem pośpiesznie wciągnął ją do domu i zamknął drzwi.

Frank czekał w przedsionku. Jego gniew nie ostygł. Wyglądał tak, jakby zaraz z jego uszu miała buchnąć para.

– Panno Thomas, chcę pani zadać jeszcze parę pytań.

– W porządku.

– Tylko parę pytań. To zajmie chwilę.

– Dobrze… czy wejdziemy do gabinetu?

Frank Howard prowadził.

Hilary zapytała Tony’ego:

– Co się dzieje?

Wzruszył ramionami.

– Nie wiem. Żałuję, ale nie wiem.

Frank wszedł do salonu. Zatrzymał się tam na środku i obejrzał na nią.

– Panno Thomas?

Razem z Tonym poszła za nim do gabinetu.

* * *

Hilary usiadła na sofie obitej puszystym aksamitem, skrzyżowała nogi, przygładziła jedwabną suknię. Była zdenerwowana; zastanawiała się, dlaczego porucznik Howard czuje do niej tak głęboką niechęć. Zachowywał się obojętnie, lecz był tak pełen lodowatego gniewu, że jego oczy wyglądały jak dwa przekroje stalowych prętów. Pomyślała o dziwacznych oczach Bruno Frye’a i nie mogła stłumić drżenia. Porucznik Howard obdarzył ją gniewnym spojrzeniem, od którego poczuła się jak oskarżona na procesie za czasów Świętej Inkwizycji. Nie zdziwiłaby się zbytnio, gdyby Howard wskazał na nią palcem i obwinił o czary.

Ten sympatyczny, porucznik Clemenza, usiadł w brązowym fotelu. Padało na niego ciepłe bursztynowe światło stojącej lampy z żółtym kloszem, rzucając miękkie cienie w okolicy ust, nosa i głęboko osadzonych oczu, przez co wyglądał jeszcze łagodniej i uprzejmiej niż zazwyczaj. Żałowała, że to nie on zadaje pytania, ale na razie miał widocznie występować w roli obserwatora.

Porucznik Howard stał przed nią i spoglądał z nieskrywanym potępieniem. Domyślała się, że chce ją zmusić do spuszczenia wzroku, poczucia wstydu albo porażki; jakby się bawił w jakąś policyjną wersję dziecięcych zawodów na robienie min. Niezachwianie odwzajemniała spojrzenie, dopóki nie odwrócił się od niej i nie zaczął chodzić.

– Panno Thomas – powiedział Howard – jest parę rzeczy w pani zeznaniu, które mnie niepokoją.

– Wiem – powiedziała. – Męczy pana, że znałam napastnika. Pan sobie wyobraża, że mogłam go do tego zachęcać. Czy nie taka jest umowna reguła policyjna?

Zamrugał zdziwiony, ale szybko się opanował.

– Tak. To jedna rzecz. A poza tym jest jeszcze fakt, że nie potrafimy wyjaśnić, jak on się dostał do tego domu. Oficerowie Whitlock i Farmer obeszli całe mieszkanie dwu albo trzykrotnie i nie znaleźli śladów włamania. Żadnego wybitego okna. Żaden zamek nie został wyłamany ani nie użyto wytrycha.

– Więc pan uważa, że ja go wpuściłam? – zapytała.

– Z pewnością muszę wziąć to pod uwagę.

– No to proszę rozważyć taką rzecz. Kiedy parę tygodni temu byłam w okręgu Napa, aby zebrać materiały do mojego scenariusza, zgubiłam klucze w jego wytwórni win. Klucze od domu, od samochodu…

– Przejechała pani całą tę drogę samochodem?

– Nie. Leciałam samolotem. Ale wszystkie klucze miałam przy jednym kółku. Nawet kluczyki do wozu, który wynajęłam w Santa Rosa; były na słabym łańcuszku, więc bojąc się, że je zgubię, doczepiłam do własnego kółka. Nigdy ich nie znalazłam. Ludzie z agencji wynajmu samochodów musieli przysłać drugi komplet. A kiedy wróciłam do LA, musiałam ściągnąć ślusarza, żeby mnie wpuścił do domu i dorobił nowe klucze.

– Nie zmieniała pani zamków?

– To mi się wydawało niepotrzebnym wydatkiem – powiedziała. – Te klucze, które zgubiłam, nie miały żadnych znaków identyfikacyjnych. Ten, kto mógł je znaleźć, nie wiedziałby, gdzie ich użyć.

– I nie przyszło pani do głowy, że mogły zostać ukradzione? – spytał porucznik Howard.

– Nie.

– Ale teraz uważa pani, że to Bruno Frye zabrał te klucze z zamiarem przyjechania tu, aby panią zgwałcić i zabić.

– Tak.

– Co on ma przeciwko pani?

– Nie wiem.

– Czy jest jakiś powód, dla którego miałby być na panią cięty?

– Nie.

– Jakiś powód, dla którego miałby panią nienawidzić?

– Ledwie go znam.

– Musiał pokonać cholerny kawał drogi.

– Wiem.

– Setki mil.

– Niech pan posłucha, to szaleniec. A szaleńcy robią szalone rzeczy.

Porucznik Howard przestał chodzić, stanął przed nią, rzucił piorunujące spojrzenie jak twarz ze słupa totemicznego uosabiającego złych bogów.

– Czy nie wydaje się pani dziwne, że szaleniec byłby w stanie tak dobrze maskować swoje szaleństwo, że dysponowałby tak żelaznym opanowaniem, aby je taić, dopóki się nie znajdzie w obcym mieście?

– Jasne, że wydaje mi się to dziwne – powiedziała. – Niesamowite. Ale to prawda.

– Czy Bruno Frye miał okazję ukraść te klucze?

– Tak. Jeden z brygadzistów z wytwórni zabrał mnie na specjalną wycieczkę. Musieliśmy się gramolić po rusztowaniach, między zbiornikami fermentacyjnymi, beczkami, przez mnóstwo ciasnych miejsc. Nie mogłam swobodnie nosić przy sobie torebki, bo by mi zawadzała. Więc zostawiłam ją w głównym budynku.

– W domu Frye’a.

– Tak.

Howard kipiał z nadmiaru energii. Zaczął znowu chodzić, od sofy do okien, od okien do półek z książkami, potem znowu do sofy, wyprostowawszy swoje szerokie ramiona i wysuwając głowę do przodu.

Porucznik Clemenza uśmiechnął się do niej, ale to jej nie uspokoiło.

– Czy ktokolwiek z wytwórni może pamiętać, że pani zgubiła tam klucze?

– Myślę, że tak. Na pewno. Szukałam ich przez pół godziny. Wszystkich pytałam, mając nadzieję, że ktoś je widział.

– Ale nikt ich nie widział.

– Zgadza się.

– Gdzie pani uważała, że je zostawiła?

– Myślałam, że są w torebce.

– Pani pamięta, że to jest ostatnie miejsce, do którego je pani włożyła?

– Przyjechałam do wytwórni wynajętym samochodem i byłam pewna, że włożyłam klucze do torebki, kiedy zaparkowałam.

– Ale kiedy nie mogła ich pani znaleźć, ani razu pani nie pomyślała, że mogły zostać ukradzione?

– Nie. Dlaczego ktoś miałby kraść klucze, a nie pieniądze? Miałam w portfelu kilkaset dolarów.

– Niepokoi mnie kolejna rzecz. Kiedy pani wyrzuciła Frye’a z domu pod groźbą użycia broni, to dlaczego tak pani zwlekała z zadzwonieniem do nas?

– Nie zwlekałam.

– Dwadzieścia minut.

– Najwyżej.

– Kiedy dopiero co się było napadniętym i omal nie zabitym przez maniaka z nożem, to czekanie dwadzieścia minut to cholernie długo. Większość ludzi chce się od razu oddać pod opiekę policji. Chcą, żebyśmy przyjechali na miejsce w dziesięć sekund i wściekają się, jeżeli przyjazd zabiera nam kilka minut.

Spojrzała na Clemenzę, potem na Howarda, potem na swoje ciasno zaplecione palce ze zbielałymi kłykciami. Usiadła sztywno, wyprostowała ramiona.

– Ja chyba… chyba… się załamałam. – To było dla niej trudne i wstydliwe wyznanie. Zawsze chlubiła się swoją odpornością. – Podeszłam do tego biurka, usiadłam, zaczęłam wykręcać numer policji i… wtedy… po prostu popłakałam się. Zaczęłam płakać… i przez chwilę nie mogłam się uspokoić.

– Płakała pani przez dwadzieścia minut?

– Nie. Jasne, że nie. Nie jestem płaczliwym typem. To znaczy, nie załamuję się łatwo.

– Ile czasu zabrało pani opanowanie się?

– Nie jestem tego dokładnie pewna.

– Piętnaście minut?

– Nie tak długo.

– Dziesięć minut?

– Może pięć.

– Kiedy odzyskała pani panowanie nad sobą, dlaczego pani wtedy do nas nie zadzwoniła? Siedziała pani tuż obok telefonu.

– Poszłam na górę, żeby umyć twarz i przebrać się – powiedziała. – Już wam o tym mówiłam.

– Wiem – powiedział. – Stroiła się pani dla prasy.

– Nie – zaprzeczyła, odczuwając już do niego złość – Nie „stroiłam się”. Po prostu uważałam, że powinnam…

– To czwarta rzecz, która sprawia, że się nad tym wszystkim zastanawiam – powiedział Howard przerywając jej. – To mnie całkowicie zdumiewa. Chodzi mi o to, że po tym jak pani omal nie zostaje zgwałcona i zamordowana, po tym jak pani się załamuje i płacze, bojąc się jednocześnie, że Frye mógłby tu wrócić i spróbować dokończyć swego dzieła, jeszcze pani znajduje czas, żeby poprawić swój wygląd. Zdumiewające.

– Przepraszam – wtrącił porucznik Clemenza, pochylając się w brązowym fotelu ku przodowi. – Frank, wiem, że coś masz, i wiem, że do tego zmierzasz. Nie chcę ci pomieszać szyków czy czegoś tam. Ale nie myślę, żebyśmy mogli przesądzać o uczciwości i prawdomówności panny Thomas, biorąc pod uwagę to, ile jej czasu zabrało wniesienie skargi przez telefon. Obydwaj wiemy, że ludzie często ulegają szokowi po takim doświadczeniu. Nie zawsze działają racjonalnie. Zachowanie panny Thomas nie jest wcale szczególne.

Już miała podziękować porucznikowi Clemenzie za to, co powiedział, ale wyczuła przykry antagonizm pomiędzy obydwoma detektywami i nie chciała dolewać oliwy do ognia.

– Mówisz mi, że mam się z tym wszystkim zgodzić? – spytał Howard Clemenzę.

– Mówię tylko, że robi się późno i wszyscy jesteśmy bardzo zmęczeni – odparł Clemenza.

– Ale zgadzasz się, że jej historia jest dziurawa jak sito?

– Nie wiem, czy tak bym to ujął – powiedział Clemenza.

– A jak byś to ujął? – spytał Howard.

– Powiedzmy, że niektóre jej elementy na razie nie brzmią zbyt sensownie.

Howard przez chwilę wpatrywał się w niego gniewnym spojrzeniem, a potem skinął głową.

– W porządku. Niech ci będzie. Próbowałem tylko dowieść, że z jej zeznaniem wiążą się przynajmniej cztery większe problemy. Jeśli się z tym zgodzisz, ja sobie poradzę z całą resztą. – Zwrócił się w stronę Hilary. – Panno Thomas, chciałbym raz jeszcze usłyszeć pani opis napastnika.

– Dlaczego? Znacie już jego nazwisko.

– Proszę zaspokoić moją zachciankę.

Nie potrafiła pojąć, dokąd on zmierza tym wypytywaniem. Wiedziała, że stara się zastawić na nią pułapkę, ale nie miała zielonego pojęcia, co to za pułapka i jak zareaguje, gdy już w nią wpadnie.

– W porządku. Jeszcze raz. Bruno Frye jest wysoki, ma około sześciu stóp…

– Bez nazwisk, proszę.

– Słucham?

– Proszę opisać napastnika bez używania jakiegokolwiek nazwiska.

– Ale ja znam jego nazwisko – powiedziała wolno i cierpliwie.

– Proszę mnie nie rozbawiać – rzucił ponuro.

Westchnęła i usiadła znowu na sofie, udając znudzenie. Nie chciała, żeby wiedział, że się go boi. O co mu u diabła chodzi?

– Człowiek, który mnie zaatakował – zaczęła – miał około sześciu stóp i czterech cali wzrostu i ważył jakieś dwieście czterdzieści funtów. Był silnie umięśniony.

– Rasa? – spytał Howard.

– Był biały.

– Cera?

– Jasna.

– Jakieś blizny albo znamiona?

– Żadnych.

– Tatuaże?

– Czy pan żartuje?

– Tatuaże?

– Nie miał.

– Jakieś inne znaki szczególne?

– Nie.

– Czy był ułomny albo zdeformowany w jakiś inny sposób?

– To potężny i zdrowy sukinsyn – powiedziała rozzłoszczona.

– Kolor włosów.

– Ciemny blond.

– Długie czy krótkie?

– Średniej długości.

– Oczy?

– Miał.

– Słucham?

– Tak, miał oczy.

– Panno Thomas…

– No już dobrze.

– To poważne pytanie.

– Miał niebieskie oczy. Niezwykły, błękitnoszary odcień.

– Wiek.

– Około czterdziestu lat.

– Jakieś wyróżniające cechy?

– Jak na przykład?

– Wspomniała pani coś o jego głosie.

– Zgadza się. Miał głęboki głos, który zgrzytał. Zgrzytliwy głos. Głęboki, gburowaty i skrzypiący.

– W porządku – powiedział porucznik Howard. Kołysał się lekko na piętach i najwyraźniej był z siebie zadowolony. – Mamy dobry opis napastnika. Teraz proszę mi opisać Bruno Frye’a.

– Właśnie to zrobiłam.

– Nie, nie. Udajemy, że pani nie znała tego człowieka, który na panią napadł. Bawimy się w tę zabawę, żeby mnie rozweselić. Pamięta pani? Właśnie opisała pani napastnika, człowieka bez nazwiska. Teraz chcę, żeby pani opisała Bruno Frye’a.

Odwróciła się do porucznika Clemenzy.

– Czy to jest rzeczywiście konieczne? – spytała zirytowana.

– Frank, czy możesz to przyśpieszyć? – zapytał Clemenza.

– Słuchaj, muszę ustalić jedną rzecz – powiedział porucznik Howard. – I montuję to sobie najlepiej, jak umiem. A poza tym, to ona wszystko opóźnia.

Odwrócił się w jej stronę i znowu dostała gęsiej skórki na myśl, że stoi przed sądem w innym stuleciu, a Howard jest jakimś religijnym inkwizytorem. Jeśli Clemenza do tego dopuści, Howard po prostują złapie i będzie nią potrząsał tak długo, aż poda mu takie odpowiedzi, jakich on zażąda., niezależnie od tego, czy są prawdziwe, czy nie.

– Panno Thomas – powiedział – jeśli pani normalnie odpowie na wszystkie moje pytania, to skończę za kilka minut. No więc, czy może pani opisać Bruno Frye’a?

Pełna odrazy odpowiedziała:

– Sześć stóp i cztery cale, dwieście czterdzieści funtów, muskularny, blondyn, błękitnoszare oczy, około czterdziestu lat, żadnych blizn, żadnych deformacji, tatuaży, głęboki, chrzęszczący głos.

Frank Howard uśmiechał się. Nie był to przyjacielski uśmiech.

– Podane przez panią opisy napastnika i Bruno Frye’a są dokładnie takie same. Żadnych rozbieżności. Ani jednej. I oczywiście twierdzi pani, że w istocie to jeden i ten sam człowiek.

Linia jego pytań wydawała się niedorzeczna, ale z pewnością krył się w tym jakiś cel. Howard nie był głupi. Czuła, że już wpadła w pułapkę, chociaż nawet tego nie zauważyła.

– Czy chce pani zmienić decyzję? – zapytał Howard. – Czy chce pani powiedzieć, że istnieje jakaś mała szansa, że to był ktoś inny, ktoś, kto tylko przypominał Frye’a?

– Nie jestem idiotką – powiedziała Hilary. – To był on.

– Nie było choć drobnej różnicy między pani napastnikiem a Frye’em? Jakiegoś drobiazgu? – pytał uparcie.

– Nie.

– Nawet w kształcie nosa albo linii szczęki? – spytał Howard.

– Nawet w tym.

– Jest pani pewna, że Frye i pani napastnik mieli te same włosy, dokładnie te same kości policzkowe, ten sam podbródek?

– Tak.

– Nie ma pani cienia wątpliwości, że to Bruno Frye był tutaj wieczorem?

– Tak.

– Przysięgłaby to pani przed sądem?

– Tak, tak, tak! – powiedziała zmęczona tym katowaniem.

– No tak. No, no. Obawiam się, że gdyby pani zeznawała w ten sposób przed sądem, to sama by się pani wpakowała do aresztu. Krzywoprzysięstwo jest przestępstwem.

– Co takiego? O co panu chodzi?

Skrzywił się na nią. Grymas na jego twarzy był jeszcze bardziej nieprzyjazny niż uśmiech.

– Panno Thomas, chodzi mi o to, że pani kłamie.

Hilary była tak oszołomiona cynizmem i zuchwałością tego oskarżenia, tak wytrącona z równowagi opryskliwością jego głosu, że nie potrafiła zareagować. Nawet nie zrozumiała, co przez to chciał powiedzieć.

– Pani kłamie, panno Thomas. To jasne i proste.

Porucznik Clemenza wstał z brązowego fotela i zareagował:

– Frank, czy tak mamy to prowadzić?

– A jakże – powiedział Howard. – Prowadzimy to dokładnie tak, jak trzeba. Kiedy ona rozmawiała z dziennikarzami i pozowała tak pięknie fotografom, ja odebrałem telefon z komendy. Mieli odpowiedź od szeryfa z okręgu Napa.

– Już?

– A tak. Nazywa się Peter Laurensky. Szeryf Laurensky rozejrzał się w naszym imieniu po winnicy Frye’a, tak jak go o to prosiliśmy, i wiesz, czego się dowiedział? Dowiedział się, że Bruno Frye w ogóle nie wyjeżdżał z domu. Bruno Frye jest tam w Napa, właśnie w tej chwili, we własnym domu, nieszkodliwy jak mucha.

– To niemożliwe! – krzyknęła Hilary podrywając się z sofy.

Howard potrząsnął głową.

– Niech pani przestanie, panno Thomas. Frye powiedział szeryfowi Laurensky’emu, że miał zamiar przyjechać dzisiaj do LA na cały tydzień. Takie krótkie wakacje. Ale nie udało mu się uporządkować spraw na czas, więc to odwołał i został w domu, żeby nadgonić pracę.

– Szeryf się myli! – powiedziała. – Nie mógł rozmawiać z Bruno Frye’em.

– Czy nazywa pani szeryfa kłamcą? – spytał porucznik Howard.

– On… on pewnie rozmawiał z kimś, kto kryje Bruno Frye’a – powiedziała Hilary, wiedząc, że to brzmi beznadziejnie niewiarygodnie.

– Nie – potwierdził Howard. – Szeryf Laurensky rozmawiał z Frye’em osobiście.

– Czy on go widział? Czy on rzeczywiście widział Frye’a? – dopytywała się. – Czy tylko rozmawiał z kimś przez telefon, z kimś, kto twierdził, że jest Frye’em.

– Nie wiem, czy to była rozmowa twarzą w twarz, czy przez telefon – powiedział Howard. – Ale niech pani sobie przypomni, panno Thomas, co pani mówiła o wyjątkowym głosie Frye’a. Nadzwyczaj głęboki. Skrzypiący. Gardłowy, chrzęszczący głos. Twierdzi pani, że ktoś mógłby go z łatwością naśladować przez telefon?

– Jeżeli szeryf Laurensky nie zna Frye’a dostatecznie dobrze, to mógł się dać oszukać przez jakąś kiepską imitację. On…

– To jest mały okręg. Człowiek taki, jak Bruno Frye, tak ważny człowiek, jest znany pewnie każdemu. A szeryf zna go bardzo dobrze od ponad dwudziestu lat – zakończył triumfalnie Howard.

Porucznik Clemenza wyglądał na zasmuconego. Choć nie obchodziło ją, co myślał o niej Howard, dla Hilary ważne było to, że Clemenza wierzył w jej zeznanie. Iskra wątpliwości w jego oczach była dla niej równie przykra, jak znęcanie się Howarda.

Odwróciła się od nich i podeszła do okna z kamiennymi słupkami, które wychodziło na różany ogród. Starała się powściągnąć gniew, ale nie mogła go opanować i ponownie stanęła do nich twarzą. Odezwała się do Howarda, wściekła, podkreślając każde słowo uderzeniami pięści o parapet.

– Bruno – Frye – był – tutaj! – Wazon pełen róż zakołysał się, sturlał z parapetu, zawirował i przewrócił się na grubym dywanie. Zignorowała to. – A co z tą sofą, którą przewrócił? A co ze stłuczoną porcelaną, którą w niego rzucałam i tymi kulami, które w niego wystrzeliłam? Co z tym porzuconym przez niego, złamanym nożem? Co z podartą sukienką, paskiem do pończoch?

– To może być po prostu sprytna scenografia – powiedział Howard. – Mogła to pani wszystko zrobić sama, zaaranżować, aby wesprzeć swoje zeznanie.

– To absurd!

– Panno Thomas, może to rzeczywiście był ktoś inny. Ktoś, kto mocno przypominał Frye’a – powiedział Clemenza.

Nawet gdyby się chciała wycofać w tym kierunku, nie potrafiła tego zrobić. Zmuszając ją do wielokrotnego opisywania mężczyzny, który ją napadł, wyciągając od niej ileś zapewnień, że napastnik był nikim innym tylko Bruno Frye’em, porucznik Howard utrudnił albo wręcz uniemożliwił skorzystanie z wyjścia, jakie podsunął jej Clemenza. W każdym razie nie chciała się wycofywać i zmieniać zdania. Wiedziała, że ma rację.

– To był Frye – powiedziała twardo. – Frye i nikt inny tylko Frye. Niczego nie zmyśliłam. Nie strzelałam do ścian. Nie przewróciłam sofy i nie podarłam swoich ubrań. Na miłość boską, dlaczego miałabym robić takie idiotyczne rzeczy? Z jakiego powodu miałabym organizować tu taki teatr?

– Mam parę pomysłów – powiedział Howard. – Sądzę, że znała pani Bruno Frye’a od dawna i…

– Mówiłam panu. Poznałam go dopiero trzy tygodnie temu.

– Mówiła nam pani inne rzeczy, które okazały się nie być prawdą – stwierdził Howard. – Dlatego uważam, że znała pani Frye’a od lat albo przynajmniej od jakiegoś czasu i że mieliście romans…

– Nie!

– …i z jakichś powodów on panią rzucił. Może po prostu znudził się panią. Może była inna kobieta. Coś w tym stylu. Tak więc sobie kombinuję, że pani nie pojechała do jego wytwórni win po materiały do scenariusza, jak pani twierdzi. Myślę, że pani tam pojechała, żeby się z nim znowu spotkać. Chciała pani wszystko załagodzić, buzi i po krzyku…

– Nie.

– …ale jego to zupełnie nie interesowało. Znowu panią odprawił. Ale kiedy pani tam była, to dowiedziała się, że on przyjeżdża do LA na krótkie wakacje. Więc postanowiła go pani wykończyć. Sądziła pani, że on pewnie nie ma nic zaplanowanego na pierwszą noc w mieście, prawdopodobnie tylko samotna, spokojna kolacja i wcześnie do łóżka.

Była pani absolutnie pewna, że nie będzie miał później żadnego alibi, gdyby gliniarze chcieli poznać każdy jego ruch tej nocy. Więc postanowiła go pani wsypać pod zarzutem gwałtu.

– Do cholery, to jest obrzydliwe!

– Odbiło się to od pani rykoszetem – powiedział Howard. – Frye zmienił plany. Nawet nie przyjechał do LA. Dlatego teraz dała się pani przyłapać na kłamstwie.

– On tu był! – Miała ochotę schwycić detektywa za gardło i dusić go, dopóki tego nie zrozumie. – Niech pan posłucha, mam jednego czy dwóch przyjaciół, którzy znają mnie wystarczająco dobrze, żeby wiedzieć, czy miałam romans, czy nie. Podam panu ich nazwiska. Proszę się z nimi zobaczyć. Oni panu powiedzą, że nie miałam nic wspólnego z Bruno Frye’em. Do diabła, oni panu powiedzą, że od pewnego czasu nie byłam z nikim. Byłam zbyt zajęta, żeby korzystać z prywatnego życia. Pracuję całymi godzinami. Prawie nie mam czasu na romanse. I jasne jak słońce, że nie miałabym czasu na kochanka, który mieszka na drugim końcu stanu. Proszę porozmawiać z moimi przyjaciółmi. Oni panu powiedzą.

– Przyjaciele są zazwyczaj niewiarygodnymi świadkami – odparował Howard. – Poza tym, to mógł być właśnie taki romans, który pani zatrzymała dla siebie, potajemny skok w bok. Niech pani zrozumie, panno Thomas, zapędziła się pani w kozi róg. Takie są fakty. Mówi pani, że Frye był dziś wieczorem w tym domu. Ale szeryf twierdzi, że on był tam, we własnym domu, nie dalej jak trzydzieści minut temu. Przecież St. Helena jest oddalona o ponad czterysta mil drogą lotniczą, a ponad pięćset mil samochodem. Żadną miarą nie mógł dojechać do siebie tak szybko. A nie mógł być w dwóch miejscach jednocześnie, ponieważ, jeśli pani o tym nie wie, byłoby to pogwałcenie praw fizyki.

– Frank, może mi pozwolisz skończyć sprawę panny Thomas – powiedział porucznik Clemenza.

– Co tu jeszcze kończyć? Już po wszystkim, koniec, kaput. – Howard wycelował w nią oskarżycielski palec. – Ma pani cholerne szczęście, panno Thomas. Gdyby Frye przyjechał do LA i to dostało się do sądu, popełniłaby pani krzywoprzysięstwo. Mogłaby się pani zawinąć do aresztu. Ma również pani szczęście, że nie mamy jak ukarać kogoś takiego jak pani za takie marnowanie naszego czasu.

– Nie wiem, czy zmarnowaliśmy czas – powiedział cicho Clemenza.

– Niech mnie cholera, jeśli nie zmarnowaliśmy. – Howard spojrzał na nią groźnie. – Powiem pani jedną rzecz: Jeśli Bruno Frye będzie chciał pani wytoczyć proces o zniesławienie, to przysięgam na Boga, że będę zeznawał na jego korzyść. – Potem odwrócił się i odszedł od niej w kierunku drzwi gabinetu.

Porucznik Clemenza nie zrobił żadnego ruchu do wyjścia i najwyraźniej chciał jej jeszcze coś powiedzieć, ale ona nie chciała, żeby ten drugi odszedł, zanim jej nie odpowie na parę ważnych pytań.

– Proszę poczekać – powiedziała.

Howard zatrzymał się i spojrzał na nią.

– Tak?

– Co teraz? Co zrobicie z moim doniesieniem?

– Pani pyta poważnie?

– Tak.

– Ja pójdę do samochodu, odwołam APB na Bruna Frye’a i skończę pracę. Pojadę do domu i wypiję kilka butelek zimnego coorsa.

– Nie macie mnie tu chyba zamiaru zostawiać samej? A jeśli on wróci?

– O Jezu – zawołał Howard. – Czy pani przestanie się zgrywać?

Zrobiła parę kroków w jego kierunku.

– Nieważne, co pan sobie myśli, nieważne, co mówi szeryf z Napa, ja nie odstawiam komedii. Czy nie możecie przynajmniej zostawić jednego z tych umundurowanych ludzi pod drzwiami, dopóki nie sprowadzę ślusarza, żeby mi pozmieniał zamki w drzwiach?

Howard potrząsnął głową.

– Nie. Niech mnie cholera, jeśli będę nadal marnował czas policji i pieniądze podatników, żeby dawać ochronę, której pani nie potrzebuje. Niech pani przestanie. Już po wszystkim. Przegrała pani. Proszę się z tym pogodzić, panno Thomas.

Wyszedł z pokoju.

Hilary podeszła do brązowego fotela i usiadła na nim. Była wyczerpana, zdenerwowana i przestraszona.

– Każę oficerom Whitlockowi i Farmerowi zostać z panią, dopóki nie zostaną zmienione zamki – powiedział Clemenza.

Podniosła na niego wzrok.

– Dziękuję.

Wzruszył ramionami. Widać było, że czuje się nieswojo.

– Przykro mi, że tak niewiele mogę zrobić.

– Ja nie zmyśliłam tego wszystkiego – powiedziała.

– Wierzę pani.

– Frye naprawdę był tutaj wieczorem.

– Nie wątpię, że ktoś tu był, ale…

– Nie ktoś. Frye.

– Gdyby się pani jeszcze raz zastanowiła nad jego identyfikacją, moglibyśmy nadal pracować nad tą sprawą i…

– To był Frye – powiedziała, już nie ze złością, ale ze zmęczeniem. – To był on i nikt inny.

Przez dłuższą chwilę Clemenza przyglądał się jej z zainteresowaniem i w jego czystych, brązowych oczach widać było współczucie. Był przystojnym mężczyzną, ale to nie jego uroda cieszyła oko; to była jakaś trudna do opisania, ciepła i delikatna nuta w jego włoskich rysach, szczególna troska i zrozumienie tak widoczne w twarzy, że wyczuła jego prawdziwe zainteresowanie tym, co jej się przytrafiło.

– Miała pani bardzo przykre przejścia – powiedział. – One panią wstrząsnęły. To się doskonale rozumie. I czasami doznanie takiego wstrząsu wpływa na nasze postrzeganie. Może gdyby udało się pani uspokoić, to widziałaby pani wszystko… inaczej. Wpadnę do pani jutro. Może wtedy będzie pani miała coś nowego do powiedzenia.

– Nie będę miała – odpowiedziała bez wahania Hilary. – Ale dziękuję… za pańską uprzejmość.

Zauważyła, że nie miał ochoty wyjść. Ale w końcu wyszedł, a ona została sama w gabinecie.

Przez parę minut nie mogła znaleźć energii, by wstać z fotela. Czuła się tak, jakby wpadła na rozległy obszar ruchomych piasków i zużyła wszelkie siły na szaleńcze i daremne próby wydostania się z niego.

W końcu wstała, podeszła do biurka, podniosła słuchawkę. Chciała zadzwonić do wytwórni w Napa, ale uświadomiła sobie, że nic tym nie osiągnie. Znała jedynie numer telefonu do biura. Nie miała numeru domowego Frye’a. Nawet gdyby jego prywatny numer był osiągalny przez informację – a to było wysoce nieprawdopodobne – nie osiągnęłaby satysfakcji wykręcając go. Gdyby próbowała zadzwonić do niego do domu, to mogłaby się wydarzyć tylko jedna z dwóch rzeczy. Pierwsza, on by nie odpowiedział, co ani nie udowadniało jej zeznań, ani nie obalało tego, co powiedział szeryf Laurensky. Druga, to Frye odpowiedziałby, zaskakując ją. I co wtedy? Musiałaby ponownie ocenić wydarzenia tej nocy, pogodzić się z faktem, że człowiek, z którym walczyła, był kimś, kto tylko przypominał Bruno Frye’a. A może on wcale nie wyglądał jak Bruno Frye? Może jej postrzeganie było tak zniekształcone, że dostrzegała podobieństwo tam, gdzie go wcale nie było? Skąd można mieć pewność, jeśli się straciło panowanie nad rzeczywistością? Gdzie rozpoczyna się szaleństwo? Czy ono czyha na człowieka, czy też owłada nim w jednej chwili, bez ostrzeżenia? Musiała rozważyć możliwość, że traci rozum, bo przecież w jej rodzinie były przypadki chorób umysłowych. Przez ponad dziesięć lat jedną z jej obaw było, że umrze tak, jak jej ojciec; z dzikim wzrokiem, bredzący bez związku, wymachujący bronią i starający się odgonić potwory, które w ogóle nie istniały. Jaki ojciec, taka córka?

– Widziałam go – powiedziała na głos. – Bruno Frye’a. W moim domu. Tutaj. Dzisiejszego wieczoru. To nie moja wyobraźnia czy halucynacje. Widziałam go, do diabła.

Otworzyła książkę telefoniczną na żółtych stronach i zadzwoniła pod numer całodobowych usług ślusarskich.

* * *

Uciekłszy z domu Hilary Thomas, Bruno Frye wyjechał z Westwood swym dodgem koloru dymu. Pojechał na południowy zachód w kierunku Marina Del Rey, portu dla małych statków na skraju miasta, obok którego mieściły się drogie mieszkania z ogrodami, jeszcze droższe wielopoziomowe apartamenty, sklepy i mało oryginalne, lecz bogato urządzone restauracje, w większości z otwartym widokiem na morze, i tysiące łódek wycieczkowych zacumowanych przy prywatnych kanałach.

Mgła przewalała się przez wybrzeże niczym wielki, zimny ogień płonący na oceanie. W niektórych miejscach była nieprzenikniona, a w innych rzadka, lecz gęstniejąca z każdą chwilą.

Wjechał swą furgonetką do pustego rogu parkingu w pobliżu basenu portowego i przez chwilę tylko zastanawiał się nad swoją porażką. Policja będzie go szukać, ale tylko niedługo, dopóki nie stwierdzą, że cały wieczór był u siebie w Napa. A nawet gdyby go szukali w LA, nie będzie to dla niego niebezpieczne, bo nie będą wiedzieli, jakim samochodem się porusza. Był pewien, że Hilary Thomas nie widziała furgonetki, bo była zaparkowana w odległości trzech przecznic od jej domu.

Hilary Thomas.

Oczywiście to nie jest jej prawdziwe nazwisko.

Katarzyna. Oto kim naprawdę jest. Katarzyna. – Śmierdząca suka – powiedział głośno.

Przerażała go. Przez ostatnie pięć lat zabijał ją ponad dwadzieścia razy, ale ona nie chciała pozostać martwa. Ciągle powracała do życia w nowym ciele, z nowym nazwiskiem, z nową tożsamością, sprytnie skonstruowanym nowym życiem, ale jemu zawsze udawało się rozpoznać Katarzynę, ukrywającą się pod kolejnym, nowym wcieleniem. Spotykał ją i bezustannie zabijał, ale ona nie chciała pozostać martwa. Wiedziała, jak powrócić z grobu i ta jej umiejętność przerażała go, chociaż nie chciał się do tego przyznawać. Bał się jej, ale nie mógł pozwolić, by widziała ten strach, bo gdyby się o nim dowiedziała, zawładnęłaby nim i zniszczyła.

Ale ją można zabić, przekonywał siebie Frye. Już to robiłem. Zabijałem ją wiele razy i pogrzebałem wiele jej ciał w tajemnych grobach. Zabiję ją jeszcze raz. I może tym razem nie będzie potrafiła zmartwychwstać.

Jak tylko będzie mógł bezpiecznie wrócić do jej domu w Westwood, spróbuje ją znowu zabić. I na tę okazję planował wiele obrzędów, które – miał nadzieję – odbiorą jej nadprzyrodzoną moc odradzania się. Czytał książki o żywych trupach, wampirach i innych stworach. Chociaż ona nie była rzeczywiście nikim takim, chociaż była przerażająco wyjątkowa, wierzył, że niektóre metody unicestwiania, które są skuteczne w przypadku wampirów, zadziałają również przeciwko niej. Wytnie jej serce, kiedy będzie jeszcze biło. Przebije je drewnianym kołkiem. Odetnie jej głowę. Napcha jej czosnku do ust. To zadziała. O Boże, to musi zadziałać.

Wyszedł z furgonetki i podszedł do pobliskiej budki telefonicznej. Wilgotne powietrze pachniało mgliście solą, wodorostami i olejem maszynowym. Woda uderzała o pale i kadłuby małych jachtów, wydając osobliwy, samotny dźwięk. Za pleksiglasowymi ściankami budki kiwały się szeregi masztów zacumowanych łodzi, przypominające las bezlistnych drzew, wyłaniający się z nocnej mgły. Mniej więcej w tym samym czasie, kiedy Hilary dzwoniła na policję, Frye zadzwonił do swojego domu w Napa i złożył sprawozdanie ze swojego nieudanego napadu na tę kobietę.

Człowiek po drugiej stronie linii wysłuchał go, po czym powiedział:

– Ja się zajmę policją.

Rozmawiali przez kilka chwil, potem Frye odłożył słuchawkę. Wyszedłszy z budki, rozejrzał się podejrzliwie w ciemnościach i wirującej mgle. Katarzyna najprawdopodobniej go nie śledziła, ale i tak bał się, że jest tam w mroku, że patrzy i czeka. Był silnym mężczyzną. Nie powinien się bać tej kobiety. Ale bał się. Bał się tej, która nie umierała, tej, która teraz nazywała się Hilary Thomas.

Wrócił do furgonetki i siedział przez kilka minut za kierownicą, dopóki nie dotarło do niego, że jest głodny. Że umiera z głodu. Burczało mu w brzuchu, bo nie jadł nic od lunchu. Znał Marina Del Rey dostatecznie, by wiedzieć, że w pobliżu nie ma odpowiedniej restauracji. Pojechał na południe przez Pacific Coast Highway do bulwaru Culver, potem na zachód, potem znowu na południe przez Vista Del Mar. Musiał poruszać się wolno, bo na tej trasie mgła była gęsta; ciskała z powrotem strumienie świateł reflektorów jego furgonetki i zmniejszała widzialność do trzydziestu stóp, sprawiając, że czuł się, jakby nurkował pod wodą w mętnym, fosforescencyjnym morzu. Prawie dwadzieścia minut po swoim telefonie do Napa (i mniej więcej w tym samym czasie, w którym szeryf prowadził śledztwo w imieniu policji LA) Frye znalazł dogodną restaurację na północnym skraju El Segundo. Przez mgłę przebijał się czerwono – żółty neon: GARRIDO’S. To był meksykański lokal, a nie żadne z tych otwartych na wszystkie strony miejsc z chromu i szkła w stylu norto americano, w których podawano imitacje comidy; ten wydawał się autentycznie meksykański. Frye zjechał z drogi i zaparkował miedzy dwoma starymi samochodami przerobionymi na wozy wyścigowe wyposażone w podnośniki hydrauliczne. Wozami takimi posługiwali się nadzwyczaj chętnie młodzi Chicano. Kiedy okrężną drogą zmierzał do wejścia, minął samochód, który miał na zderzaku nalepkę z napisem CHICANO TO POTĘGA. Inna doradzała wszystkim: WSPIERAJCIE ZWIĄZEK ROBOTNIKÓW ROLNYCH. Frye czuł już smak enchilad.

„Garrido’s” wewnątrz przypominało bardziej bar niż restaurację, lecz jego gęste, ciepłe powietrze było pełne aromatu dobrej, meksykańskiej kuchni. Po lewej stronie, przez całą długość wielkiego prostokątnego pomieszczenia, rozciągał się poplamiony i porysowany bar. Wspierało się o niego lub siedziało przy nim na stołkach parunastu ciemnych mężczyzn i dwie urodziwe seniority, większość z ożywieniem terkotała po hiszpańsku. Środek pomieszczenia zajmował pojedynczy rząd dwunastu stolików, ustawionych równolegle do baru i nakrytych czerwonymi obrusami. Wszystkie stoliki były zajęte przez mężczyzn i kobiety, którzy podczas posiłku dużo się śmiali i pili. Po prawej stronie pod ścianą znajdowały się loże wyłożone imitacją czerwonej skóry, z wysokimi oparciami; Frye usiadł w jednej z nich.

Kelnerka, która pośpiesznie podeszła do jego stolika, była niską kobietą, o obwodzie pasa nieomal równającym się jej wzrostowi i bardzo okrągłej, zadziwiająco pięknej twarzy. Przekrzykując melodyjne i płaczliwe piosenki Freddiego Fendera, które dochodziły z szafy grającej, zapytała Frye’a, czego sobie życzy, i przyjęła zamówienie: podwójne chili verde i dwie butelki zimnego dos esquis.

Nadal miał założone skórzane rękawiczki. Zdjął je i rozprostował ręce.

Z wyjątkiem blondynki w wyciętym sweterku, która była razem z wąsatym i nonszalanckim, młodym Chicano, Frye był jedynym w „Garrido’s”, który nie miał w sobie meksykańskiej krwi. Wiedział, że niektórzy mu się przypatrują, ale nie dbał o to.

Kelnerka przyniosła piwo od razu. Frye nie potrzebował szklanki. Przyłożył butelkę do ust, zamknął oczy, odchylił głowę do tyłu i pił duszkiem. Opróżnił butelkę w niecałą minutę. Drugie piwo wypił z mniejszym pośpiechem niż pierwsze, ale także zanim jeszcze zdążyła mu przynieść kolację. Zamówił jeszcze dwie butelki dos esquis.

Bruno Frye jadł łapczywie, w całkowitym skupieniu, nie chcąc albo nie mogąc odwrócić wzroku od talerza i nie zwracając uwagi na otoczenie. Pochłaniał jedzenie z pochyloną głową, jak każdy pozbawiony wdzięku żarłok. Wydawał miękkie, zwierzęce pomruki zadowolenia i jeden za drugim wsuwał do ust ogromne, ociekające kawałki nadzienia chili verde. Jego policzki wybrzuszały się, gdy intensywnie i szybko przeżuwał. Obok stał talerz z ciepłymi tortillami, których używał do wycierania smakowitego sosu. Popijał wszystko wielkimi haustami zimnego piwa.

Miał już za sobą jakieś dwie trzecie posiłku, kiedy podeszła do niego kelnerka, chcąc spytać, czy jedzenie mu smakuje, lecz szybko zorientowała się, że pytanie jest niepotrzebne. Spojrzał na nią nieobecnym wzrokiem. Zduszonym głosem, zdającym się dochodzić jakby z oddali, poprosił o dwa wołowe taco, kilka enchilad z serem, ryż, odsmażaną fasolę i jeszcze dwie butelki piwa. Kelnerka wytrzeszczyła oczy, ale była zbyt uprzejma, by komentować jego apetyt.

Dokończył chili verde, zanim przyniosła drugie zamówienie, ale nie wypadł z transu, dopóki talerz nie był czysty. Tak jak na pozostałych stołach stała przed nim miseczka z prażynkami przyprawianymi taco; przyciągnął swoją do siebie. Zanurzał prażynki w dodanym do nich ostrym sosie, wpychał je do ust, chrupiąc je z ogromnym zadowoleniem i robiąc przy tym mnóstwo hałasu. Kiedy przyszła kelnerka z następnymi potrawami i piwem, wymamrotał podziękowanie i natychmiast zaczął zmiatać enchilady z talerza. Przysunął sobie taco i pozostałe naczynia. Pod skórą grubego karku wyraźnie odznaczało się tętno pulsu, na czole nabrzmiały mu żyły. Twarz lśniła od potu, którego paciorki zaczęły mu skapywać z włosów. Wreszcie przełknął ostatni kęs potrawy z fasoli, przepłukał gardło piwem i odsunął puste talerze. Siedział chwilę z jedną ręką wspartą na udzie, drugą oplecioną wokół butelki, błądząc wzrokiem po swym otoczeniu. Pot stopniowo wysychał na jego twarzy i powoli zaczynała do niego docierać muzyka z szafy grającej; słychać było kolejną piosenkę Freddiego Fendera.

Sącząc piwo, dopiero teraz przyglądał się pozostałym gościom. Jego uwagę przyciągnęła grupa siedząca za stołem tuż przy drzwiach. Dwie pary. Niebrzydkie dziewczyny. Ciemni, przystojni mężczyźni. Wszyscy ledwie po dwudziestce. Chłopcy zgrywali się przed kobietami, mówiąc odrobinę za głośno i śmiejąc się za dużo, zachowywali się jak koguty próbujące za wszelką cenę zrobić wrażenie na małych kurkach.

Frye postanowił się zabawić ich kosztem. Zastanowił się, przemyślał plan działania i z zadowoleniem wyszczerzył zęby na myśl o zamieszaniu, którego będzie przyczyną.

Poprosił kelnerkę o rachunek, podał jej o wiele więcej pieniędzy od figurującej na nim kwoty i powiedział:

– Reszty nie trzeba.

– Jest pan bardzo hojny – stwierdziła uśmiechając się i kiwając głową, kiedy odchodziła do kasy.

Założył swoje skórzane rękawiczki.

Szósta butelka piwa była opróżniona dopiero do połowy; zabrał ją ze sobą, opuszczając lożę. Kierując się do wyjścia, znalazł sposób, by zahaczyć nogą o krzesło, kiedy mijał po drodze dwie interesujące go pary. Potknął się nieznacznie, łatwo odzyskał równowagę i starając się wyglądać na pijanego, nachylił się ku czworgu zdziwionych ludzi przy stoliku, pozwalając, by zobaczyli butelkę piwa.

Zniżył głos, nie chcąc, by inni klienci restauracji zauważyli, że prowokuje awanturę. Wiedział, że poradzi sobie z dwoma, ale nie był przygotowany do walki z armią. Spojrzał mętnym wzrokiem na silniej zbudowanego mężczyznę, wyszczerzył zęby w uśmiechu i przemówił cicho aroganckim, warkliwym tonem, który zadawał kłam wyrazowi twarzy.

– Nie stawiaj swojego cholernego krzesła w przejściu, ty durny Meksie.

Obcy uśmiechał się do niego, spodziewając się jakichś pijackich przeprosin. Kiedy usłyszał zniewagę, przymrużył oczy, a rysy jego szerokiej, brązowej twarzy stwardniały.

Zanim ów zdążył wstać, Frye odwrócił się do drugiego mężczyzny i powiedział:

– Czemu se nie weźmiesz takiej laluni, jak tamta blondyna? Na co ci takie tłuste cipy, co tu się pakują na chama przez Rio Grande?

Potem szybko ruszył do drzwi, nie chcąc, by bójka rozpoczęła się wewnątrz restauracji. Śmiejąc się w duchu, pchnął drzwi, chwiejnym krokiem wyszedł w wieczorną mgłę i pośpieszył do parkingu na tyłach, od strony północy, aby tam na nich poczekać.

Znajdował się zaledwie parę kroków od swej furgonetki, kiedy jeden z podążających za nim mężczyzn zawołał po angielsku z hiszpańskim akcentem.

– Ej, człowieku, poczekaj no!

Frye odwrócił się, nadal udając, że jest pijany, chwiał się i zataczał, jakby mu było trudno utrzymać równowagę.

– O co chodzi? – zapytał nieskładnie.

Tamci zatrzymali się, stanęli obok siebie jak jakieś zjawy we mgle.

– Ej, człowieku, co ty u diabła sobie myślisz? – powiedział krępy mężczyzna.

– Co, Meksy, szukacie kłopotów? – spytał Frye niewyraźnie wymawiając słowa.

– Cerdo! – powiedział krępy.

– Mugriento cerdo! – dopowiedział szczuplejszy.

– O Jezu, tylko bez tego cholernego małpiego gadania. Jak macie coś do powiedzenia, mówcie po angielsku.

– Miguel nazwał cię świnią – powiedział szczupły. – A ja cię nazwałem zasraną świnią.

Frye wykrzywił się i zrobił wulgarny gest.

Krępy rzucił się do ataku. Frye czekał w bezruchu, jakby nie zauważał, że tamten się zbliża. Miguel ruszył na niego z pochyloną głową, z pięściami podniesionymi do góry i ramionami przyciśniętymi do boków. Wymierzył dwa szybkie i silne uderzenia w umięśniony tors Frye’a. Twarde jak granit dłonie ciemnego mężczyzny wydały ostry, trzaskający odgłos, kiedy ciosy trafiły w cel, ale Frye przyjął je nawet się nie zachwiawszy. Butelką piwa, którą celowo zabrał z restauracji, uderzył Miguela w skroń. Szkło rozbiło się i rozprysnęło po parkingu kaskadą niezharmonizowanych dźwięków. Spienione piwo ochlapało obydwu mężczyzn. Jakby ogłuszony pałką, z przeraźliwym jękiem Miguel padł na kolana.

– Pablo – krzyknął błagalnie do przyjaciela.

Schwyciwszy zranioną głowę mężczyzny, Frye przytrzymał ją. Kiedy walnął kolanem w podbródek, zęby Miguela nieprzyjemnie trzasnęły. Gdy go wreszcie puścił, nieprzytomny mężczyzna zwalił się na bok, rzężąc głośno przez zakrwawione nozdrza.

Kiedy Miguel padł na wilgotny od mgły chodnik, Pablo podbiegł do Frye’a. Miał nóż – długi i cienki, najprawdopodobniej sprężynowy, wyostrzony na obu krawędziach, z pewnością równie niebezpieczny jak brzytwa. Szczupły mężczyzna był ostrożniejszy od Miguela. Poruszał się szybko, ale z wdziękiem, trochę tak jak tancerz. Zachodząc Frye’a od prawej strony, szukał takiej możliwości wykonania pierwszego ruchu, aby móc posłużyć się swą szybkością i zwinnością i zaatakować błyskawicznie jak wąż. Ostrze błysnęło z lewa na prawo i gdyby Frye nie odskoczył, rozcięłoby mu brzuch, wypruwając wnętrzności. Dziwacznie nucąc, Pablo nacierał wytrwale; nóż nieprzerwanie ciął powietrze przed Frye’em, od lewej do prawej, od prawej do lewej. Cofając się, Frye przypatrywał się sposobowi, w jaki Pablo używa noża i nim drogę zagrodził mu tył jego dodge’a, wiedział już, jak sobie poradzić z napastnikiem. Pablo wykonywał długie, zamaszyste cięcia, zamiast krótkich, hakowatych pchnięć stosowanych przez doświadczonych nożowników. Dlatego w punktach maksymalnego wychylenia każdego zamachu, kiedy ostrze mijało Frye’a, ale jeszcze nie zaczynało wracać, następowała jakaś sekunda albo dwie, kiedy broń oddalała się od niego, nie stanowiąc żadnego zagrożenia, moment, w którym Pablo się odsłaniał. Kiedy szczupły mężczyzna sposobił się do śmiertelnego ciosu, pewien, że jego ofiara nie ma dokąd uciec, Frye przeczekał jeden z zamachów i skoczył do przodu. W chwili gdy ostrze zaczynało się od niego oddalać, Frye pochwycił nadgarstek Pabla, ścisnął go i wykręcił, wyłamując ze stawu. Szczupły mężczyzna krzyknął z bólu. Nóż wypadł z jego słabych palców. Frye zaszedł go od tyłu, założył mu dźwignię i pchnął go twarzą na tył furgonetki. Wykręcił ramię Pabla jeszcze silniej, przyciągając jego dłoń do łopatek, aż wydawało się, że powinna pęknąć kość. Wolną ręką Frye schwycił mężczyznę za siedzenie spodni, podniósł go z ziemi i całą jego masą stu czterdziestu funtów uderzył o ciężarówkę po raz kolejny, potem znowu i jeszcze raz, i jeszcze raz, dopóki krzyk nie ustał. Kiedy puścił Pabla, ten upadł bezwładnie jak szmaciana lalka.

Miguel podniósł się na czworakach. Pluł krwią i błyszczącymi, białymi okruchami zębów na czarny makadam.

Frye podszedł do niego.

– Próbujemy się podnieść, kolego?

Śmiejąc się cicho, Frye nastąpił mu na palce. Wbił obcas w dłoń mężczyzny, potem cofnął się.

Miguel zaskowyczał i osunął się na bok.

Frye kopnął go w udo.

Miguel nie stracił przytomności, ale zamknął oczy mając nadzieję, że Frye po prostu odejdzie.

Frye czuł się, jakby przepływał przez niego prąd elektryczny, miliardy woltów, wybuchające od synapsy do synapsy, gorących, trzaskających i roziskrzonych. Nie było to uczucie bolesne, ale dzikie i podniecające doświadczenie, jakby właśnie dotknął go wszechmogący Bóg i napełnił najpiękniejszym, najjaśniejszym i najświętszym światłem.

Miguel otworzył swoje napuchnięte ciemne oczy.

– Już ci przeszła ochota do walki? – spytał Frye.

– Proszę… – powiedział Miguel przez powybijane zęby i rozbite wargi.

Rozbawiony Frye postawił stopę na gardle Miguela, zmuszając go do obrócenia się na plecy.

– Proszę…

Uwznioślony poczuciem własnej mocy, dryfujący, latający, szybujący Frye kopnął Miguela w żebra.

Miguel dławił się własnym krzykiem.

Śmiejąc się serdecznie, Frye kopał go, dopóki kilka żeber nie pękło z trzaskiem.

Miguel zrobił to, przed czym w ciągu ostatnich paru minut starał się powstrzymać. Zaczął płakać.

Frye powrócił do furgonetki.

Na ziemi za jej tylnymi kołami leżał nieprzytomny Pablo.

Powtarzając bezustannie „tak, tak, tak, tak, tak”, Frye okrążał Pabla, kopiąc go w kostki, kolana, uda, biodra i żebra.

Jakiś samochód zaczął zjeżdżać z ulicy na parking, ale kierowca zauważył, co się dzieje, i nie chciał w niczym brać udziału. Włączył wsteczny bieg, wycofał się i pomknął przed siebie z piskiem opon.

Frye przyciągnął Pabla do Miguela i ułożył ich obok siebie, usuwając z trasy ciężarówki. Nie chciał przejechać ani też zabić któregoś z nich, ponieważ zbyt wielu ludzi w barze miało okazję dobrze mu się przyjrzeć. Policjanci nie będą mieli większej ochoty na ściganie zwycięzcy zwykłej bójki ulicznej, zwłaszcza jeśli pokonani przez niego zaatakowali wspólnie jednego człowieka; będą natomiast szukali mordercy i dlatego też Frye upewnił się, czy Miguel i Pablo żyją.

Pogwizdując beztrosko, odjechał z powrotem w kierunku Marina Del Rey i zatrzymał się po prawej stronie ulicy, przy pierwszej czynnej stacji benzynowej. W czasie gdy obsługujący napełniał mu bak, sprawdzał poziom oleju i czyścił przednią szybę, Frye poszedł do toalety. Zabrał ze sobą przybory do golenia i mył się przez dziesięć minut.

Podczas podróży sypiał w furgonetce, jednak nie było w niej takich udogodnień, jak w wozie campingowym; brakowało bieżącej wody. Z kolei taki pojazd był bardziej zwrotny, mniej rzucał się w oczy i był daleko bardziej anonimowy od wozu campingowego. Aby korzystać z licznych udogodnień w pełni wyposażonego domu na kółkach, musiałby się co noc zatrzymywać na polach campingowych, podłączać wóz do kanałów ściekowych, wody i elektryczności, wszędzie przy tym zostawiając swoje nazwisko i adres. To było zbyt ryzykowne. Podróżując takim pojazdem, zostawiałby ślad, który podjąłby nawet bloodhound o słabym węchu, i tak samo byłoby, gdyby się zatrzymywał w motelach, w których recepcjoniści wypytywani później przez policję, z pewnością pamiętaliby wysokiego i nadzwyczaj umięśnionego mężczyznę o przenikliwych niebieskich oczach.

W toalecie na stacji zdjął rękawiczki i żółty sweter, umył tors i pachy mokrymi papierowymi ręcznikami i mydłem w płynie, spryskał się dezodorantem i ponownie ubrał. Zawsze dbał o czystość; lubił być czysty i zadbany niezależnie od okoliczności.

Kiedy uważał, że jest brudny, miał nie tylko złe samopoczucie, ale był również przygnębiony i w pewien sposób przestraszony, jakby brud wywoływał jakieś odległe wspomnienie nieprzyjemnego doświadczenia, dawno zapomnianego, jakby przywracał odrażające reminiscencje na skraj świadomości, gdzie mógł je czuć, ale ich nie widział, postrzegał, ale nie rozumiał. W te rzadkie noce, kiedy padał na łóżko nie umyty, jego powtarzający się koszmar senny był o wiele gorszy niż zazwyczaj, wybijał go ze snu uderzającym krzykiem przerażenia. I chociaż w takich razach zazwyczaj budził się, nie pamiętając zupełnie, co mu się śniło, miał uczucie, że właśnie wyrwał się z jakiegoś przyprawiającego o mdłości, plugawego miejsca, z jakiejś ciemnej, dusznej i cuchnącej jamy.

Nie chcąc się narażać na spotęgowanie koszmaru, który z pewnością miał mu się przyśnić, umył się, ogolił szybko maszynką elektryczną, spryskał twarz płynem po goleniu, umył zęby i użył toalety. Rankiem pojedzie na inną stację i powtórzy te rutynowe czynności i zmieni wtedy również ubranie.

Zapłacił obsługującemu za benzynę i pojechał do Marina Del Rey przez coraz bardziej gęstniejącą mgłę. Zaparkował furgonetkę na tym samym parkingu przyległym do basenu portowego, skąd dzwonił do swojego domu w Napa. Wysiadł z dodge’a, podszedł do budki telefonicznej i wykręcił znowu ten sam numer.

– Słucham?

– To ja – powiedział Frye.

– Alarm odwołany.

– Dzwonili z policji?

– Tak.

Rozmawiali przez jakąś minutę lub dwie, po czym Frye powrócił do furgonetki.

Rozłożył materac w tylnej części wozu i zapalił latarkę, którą tam trzymał. Nie znosił całkowicie zaciemnionych miejsc. Nie potrafił zasnąć, jeżeli pod drzwiami nie było chociaż smugi światła albo w jakimś kącie nie paliła się chociaż słaba lampka nocna. W całkowitej ciemności zaczynał sobie wyobrażać, że wpełzają na niego te tajemnicze stworzenia, że muskają jego twarz i roją się pod ubraniem. Gdy był pozbawiony światła, atakowały go groźne, choć nieartykułowane szepty, które czasami słyszał przez parę minut po przebudzeniu się z koszmaru, szepty mrożące krew w żyłach, przez które miał rozwolnienie i kołatało mu serce.

Gdyby kiedykolwiek zdołał odnaleźć źródło tych szeptów albo wreszcie zrozumieć to, co próbowały mu powiedzieć, wiedziałby, co jest treścią koszmaru. Wiedziałby, dlaczego ten sen – ten lodowaty strach – powtarza się, i wreszcie byłby w stanie uwolnić się od niego.

Problem polegał na tym, że gdy tylko się budził i słyszał szepty z końca snu, jego stan duchowy nie pozwalał mu przysłuchać im się uważniej i dokonać ich analizy; zawsze był przerażony i pragnął jedynie, by ustały i pozostawiły go w spokoju.

Bezskutecznie próbował zasnąć przy odległym świetle latarki. Rzucał się i przewracał. Jego umysł pracował na przyśpieszonych obrotach. Był zupełnie rozbudzony.

Uświadomił sobie, że spać nie daje mu nie zakończona sprawa z tamtą kobietą. Nastawił się, że ją zabije, i nie dane mu było tego dokonać. Był zdenerwowany. Czuł pustkę i brak spełnienia.

Próbował zaspokoić swoje pożądanie tej kobiety nasyceniem żołądka. Kiedy to nie pomogło, starał się odwrócić od niej myśli, prowokując bójkę z tamtymi dwoma Chicano. Jedzenie i nadmierny wysiłek fizyczny były dwiema rzeczami, które zawsze stosował, żeby stłumić seksualny głód i oderwać uwagę od płonącej w nim czasem gwałtownie tajemnej żądzy krwi. Pragnął seksu, brutalnego i bolesnego, którego nie zapewniłaby dobrowolnie żadna kobieta, więc w jego zastępstwie obżerał się. Pragnął zabijać, więc spędzał cztery albo pięć godzin na podnoszeniu ciężarów, dopóki jego mięśnie nie były ugotowane na pudding i cała przemoc z niego nie wyparowała. Psychiatrzy nazywają to sublimacją. Ostatnio było to jednak coraz mniej skuteczne w pozbywaniu się tych bezbożnych pragnień.

Ta kobieta nadal wypełniała jego myśli.

Jej gładkie ciało.

Jej krągłe biodra i piersi.

Hilary Thomas.

Nie. To tylko maska.

Katarzyna.

Oto kim jest w rzeczywistości.

Katarzyna. Ta suka Katarzyna. W nowym ciele.

Gdy przymykał oczy, potrafił ją sobie wyobrazić nagą na łóżku, unieruchomioną pod nim, z rozwartymi udami, wijącą się, szamoczącą, trzęsącą jak królik na widok lufy dubeltówki. Potrafił przywołać wizję swej dłoni poruszającej się po jej ciężkich piersiach i naprężonym brzuchu, po udach i wzgórku seksu… a potem jego drugiej dłoni, która podnosi nóż, zagłębia go, wciska w nią srebrzyste ostrze, aż trafia na miękkie pokłady ciała, które przestaje stawiać mu opór i krew tryska jaskrawą, mokrą tajemnicą. Widział absurdalny strach i rozdzierający ból w jej oczach, kiedy rozcina jej piersi i dokopuje się do żywego serca, próbując je wydrzeć, póki jeszcze bije. Nieomal czuł gładką, ciepłą krew i jej lekko gorzki, miedziany zapach. Kiedy ta wizja wypełniła mu umysł i ogarnęła jego zmysły, poczuł, że ściągają mu się jądra, poczuł swędzenie i twardnienie penisa – drugiego noża – i zapragnął zanurzyć go w niej, dotrzeć do samej głębi jej cudownego ciała, najpierw swym grubym, pulsującym penisem, a potem ostrzem; wtryskując w nią strach i słabość za pomocą jednej broni, a tą drugą odbierając jej siłę i żywotność.

Otworzył oczy.

Był oblany potem.

Katarzyna. Ta suka.

Trzydzieści pięć lat nędznie egzystował w jej cieniu, bezustannie się jej bojąc. Pięć lat temu umarła na atak serca i wtedy po raz pierwszy w życiu poznał smak wolności. Ale ona nadal powracała do niego ze świata zmarłych, udawała, że jest inną kobietą, szukała sposobu zawładnięcia nim na nowo.

Pragnął ją wykorzystać i zabić, by jej pokazać, że ona nie jest w stanie go zastraszyć. Nie miała już nad nim władzy. Był teraz od niej silniejszy.

Sięgnął po irchowe zawiniątko leżące obok materaca, rozwinął je, wyciągnął zapasowy nóż.

Nie uśnie, dopóki jej nie zabije.

Dzisiejszej nocy.

Nie będzie się spodziewała, że on wróci tak szybko.

Spojrzał na zegarek. Północ.

Ludzie jeszcze wracają do domów z teatrów, późnych kolacji, przyjęć. Później ulice opustoszeją, w domach będzie ciemno i spokojnie, zmniejszy się ryzyko, że ktoś mógłby go zauważyć i donieść o nim na policję.

Postanowił, że o drugiej pojedzie do Westwood.

ROZDZIAŁ III

Przyszedł ślusarz, wymienił zamki w wejściowych i tylnych drzwiach, potem odjechał, aby wykonać inne zlecenie w Hancock Park.

Odjechali oficerowie Farmer i Whitlock.

Hilary była sama.

Nie sądziła, że będzie mogła zasnąć, ale wiedziała na pewno, że nie będzie w stanie spędzić nocy we własnym łóżku. Kiedy wchodziła do tamtego pokoju, przed oczyma jej duszy stawały żywe obrazy wywołujące paniczny strach – widziała Frye’a, który wyłamuje drzwi, podkrada się do niej, uśmiecha demonicznie, zbliża nieuchronnie do jej łóżka i nagle na nie skacze z wysoko uniesionym nożem… Jak przedtem, dziwnie i płynnie niczym we śnie, wspomnienie Frye’a stawało się wspomnieniem jej ojca, tak że przez chwilę miała szalone uczucie, że to Earl Thomas, wskrzeszony z martwych, próbował ją zabić dzisiejszego wieczoru. Ale ten pokój blokowały nie tylko wibracje pozostałe po złu, które się w nim dokonało. Nie miała też chęci w nim spać, dopóki nie zostaną z niego usunięte zniszczone drzwi i wstawione nowe, a tego mogła dopilnować dopiero następnego dnia, gdy znajdzie jakiegoś stolarza. Słabe drzwi, które nie przetrzymały długo szturmu Frye’a, postanowiła zamienić na solidne drzwi z twardego drewna, zamykane na mosiężną zasuwę zatrzaskową. Ale jeśli Frye powróci i jakimś sposobem włamie się do jej domu dzisiejszej nocy, to wejdzie od razu do jej pokoju, w czasie gdy będzie spała – o ile będzie spała.

A prędzej czy później on wróci. Była tego pewna, jak nigdy dotąd.

Mogła pójść do hotelu, ale to jej nie nęciło. To tak jakby się przed nim chowała albo uciekała. A ona była skrycie dumna ze swej odwagi. Nigdy nie uciekała przed kimś lub przed czymś, odpierała ciosy z całą swą pomysłowością i siłą. Nie uciekła od swych porywczych i nie kochających rodziców. Nie szukała nawet psychicznej ucieczki przed palącymi wspomnieniami potwornego i krwawego finału, który rozegrał się w tamtym małym mieszkaniu w Chicago; nie zaakceptowała tego rodzaju ukojenia, jakie daje szaleństwo albo wygodna utrata pamięci, które były dwoma sposobami, do jakich uciekłaby się większość ludzi, mając za sobą takie przejścia. Nigdy się nie cofnęła przed nieskończoną serią wyzwań, jakie jej rzucano, gdy mozolnie budowała swoją karierę w Hollywood, najpierw jako aktorka, potem jako scenarzystka. Wielokrotnie ją powalano, ale zawsze się podnosiła. Zawsze. Nie ustawała, broniła się i zwyciężała. I w tej dziwacznej bitwie z Bruno Frye’em też zwycięży, nawet gdyby musiała walczyć w pojedynkę.

Do diabła z policją!

Postanowiła spać w jednym z pokoi gościnnych, w którym były drzwi dające się zamknąć na zamek i zabarykadować. Rozłożyła prześcieradła i koce na obszernym łożu i rozwiesiła ręczniki w przyległej łazience.

Na dole, w kuchni, przeszukała szuflady, wyjmując najrozmaitsze noże i sprawdzając ich ciężar i ostrość. Duży nóż rzeźnicki wyglądał groźniej niż pozostałe, ale nie pasował do jej drobnej dłoni. Nie przyda się do walki wręcz, bo zrobienie nim zamachu wymagało przestrzeni. Byłaby to doskonała broń w ataku, ale średnia w samoobronie. Wybrała więc zwykły nóż z czterocalowym ostrzem, wystarczająco mały, aby go zmieścić w kieszeni podomki i wystarczająco duży, aby narobił dużo szkody, gdyby musiała go użyć.

Na myśl o zatopieniu noża w ciele drugiego człowieka zastygała jej krew w żyłach; wiedziała jednak, że to zrobi, w przypadku zagrożenia jej życia. Wiele razy w dzieciństwie ukrywała nóż w sypialni pod materacem. To było zabezpieczenie przed nieprzewidzianymi atakami bezmyślnej przemocy ze strony jej ojca. Użyła go tylko raz, tego ostatniego dnia, kiedy Earl miał halucynacje wynikające z połączenia delirium tremens i zwykłego obłędu. Widział ogromne robaki wyłażące ze ścian i wielkie kraby, próbujące wejść przez okno. W paranoiczno – schizofrenicznej furii zmienił ich małe mieszkanie w cuchnącą jatkę i uratowała się tylko dzięki temu, że miała nóż.

Nóż nie był oczywiście tak dobry, jak broń palna. Nie będzie go w stanie użyć przeciwko Frye’owi, chyba że on weźmie nad nią górę, ale wówczas może już być za późno. Więc miała tylko nóż. Policjanci w mundurach zabrali ze sobą jej pistolet kalibru 32, kiedy wychodzili zaraz potem, jak ślusarz skończył swoją robotę.

A niech ich diabli!

Po wyjściu detektywów Clemenzy i Howarda Hilary odbyła z oficerem Farmerem denerwującą rozmowę na temat przepisów dotyczących posiadania broni. Wpadała w szał za każdym razem, gdy o tym pomyślała.

– Panno Thomas, jeżeli chodzi o ten pistolet…

– Co z nim?

– Potrzebne jest pani zezwolenie na posiadanie broni.

– Wiem. Mam takie.

– Czy mógłbym zobaczyć dokument rejestracyjny?

– Jest w nocnej szafce. Trzymam go razem z bronią.

– Czy oficer Whitlock może wejść na górę i go wziąć?

– Proszę bardzo.

I jakąś chwilę potem:

– Panno Thomas, jak się zorientowałem, mieszkała pani kiedyś w San Francisco.

– Przez około osiem miesięcy. Pracowałam tam trochę w teatrze, kiedy próbowałam się wybić jako aktorka.

– To jest rejestracja z adresem z San Francisco.

– Wynajmowałam mieszkanie w North Beach, ponieważ było tanie, a nie miałam wtedy za wiele pieniędzy. Samotna kobieta w takiej dzielnicy z pewnością potrzebuje broni.

– Panno Thomas, czy pani nie wie, że trzeba wypełnić nową kartę rejestracyjną, kiedy się przenosi z jednego okręgu do drugiego?

– Nie.

– Naprawdę nie wie tego pani?

– Proszę posłuchać, ja tylko piszę do filmu. Broń nie należy do mojej specjalności.

– Jeżeli pani trzyma w domu broń, jest pani zobligowana do znajomości prawa dotyczącego jej rejestracji i używania.

– No dobrze, dobrze. Zarejestruję ją, gdy tylko będę mogła.

– Tylko, że widzi pani, pani będzie musiała się zgłosić i ją zarejestrować, jeśli ją będzie pani chciała odzyskać.

– Odzyskać?

– Jestem zmuszony ją zabrać.

– Pan żartuje?

– Takie są przepisy, panno Thomas.

– Chce mnie pan tak zostawić, bez broni?

– Nie ma pani powodów do niepokoju…

– Kto pana do tego namówił?

– Ja tylko wykonuję swoją pracę.

– To Howard tak panu kazał, prawda?

– Detektyw Howard rzeczywiście sugerował, żebym sprawdził dokument rejestracji. Ale nie…

– Jezus Maria!

– Musi pani po prostu się zgłosić, uiścić odpowiednią opłatę, wypełnić nową kartę rejestracyjną i zwrócimy pani pistolet.

– A jeśli Frye wróci tu dzisiejszej nocy?

– To niezbyt prawdopodobne, panno Thomas.

– A jeśli to zrobi?

– Proszę do nas dzwonić. W okolicy jest kilka wozów patrolowych. Przyjedziemy…

– …na czas, żeby wezwać księdza i wóz z kostnicy.

– Nie ma się pani czego obawiać, oprócz…

– …samego strachu? Niech, mi pan powie, Farmer, czy zanim zostajecie glinami, musicie przechodzić kursy mówienia bredni?

– Spełniam tylko swój obowiązek, panno Thomas.

– No tak… szkoda gadania.

Farmer zabrał pistolet, a Hilary miała cenną nauczkę. Policja działała w imieniu rządu, a zatem na rządzie nie można polegać w żadnej sprawie. Skoro rząd nie potrafi utrzymać równowagi budżetowej i powstrzymać inflacji własnej waluty, skoro nie potrafi znaleźć metody na opanowanie korupcji panoszącej się we własnych urzędach, skoro nawet zaczyna, tracić energię i środki do utrzymania wojska i zapewnienia bezpieczeństwa wewnętrznego, to jak mogła od niego oczekiwać, że powstrzyma pojedynczego maniaka przed poderżnięciem jej gardła?

Dawno temu nauczyła się, że niełatwo jest znaleźć kogoś, w kim mogłaby pokładać wiarę i zaufanie. Nie w rodzicach. Nie w krewnych, którzy woleli się do niczego nie mieszać. Nie w pracownikach socjalnych szeleszczących papierami, do których zwracała się o pomoc, kiedy była dzieckiem. Nie w policji. W sumie wiedziała teraz, że jedyną osobą, na której może polegać i której może wierzyć, jest ona sama.

W porządku, pomyślała ze złością. Dobrze. Sama się zajmę Bruno Frye’em.

Ale jak? Jakoś.

Wyszła z kuchni z nożem w ręku, podeszła do wyłożonego lustrami barku alkoholowego, osadzonego w niszy między salonem a gabinetem, i nalała sobie sporą porcję remy martina do dużego, kryształowego kieliszka. Zaniosła nóż i brandy na górę do pokoju gościnnego, ostentacyjnie gasząc po drodze wszystkie światła.

Zamknęła drzwi od łazienki, przekręciła zamek i rozejrzała się nad sposobem zabarykadowania się. Przy ścianie po lewej stronie drzwi stała szafka z ciemnej sosny, ciężka i wyższa od niej. Ważyła zbyt dużo, żeby ją przesunąć za jednym zamachem, ale Hilary podołała jej, gdy wyjęła i odstawiła na bok wszystkie szuflady. Przeciągnęła wielką drewnianą skrzynię po dywanie, ustawiła ją pod drzwiami i ponownie włożyła szuflady. W odróżnieniu od innych szafek, ta nie miała nóżek, tylko spoczywała płasko na podłodze i miała stosunkowo nisko położony środek ciężkości, dzięki czemu stanowiła teraz znaczną przeszkodę dla każdego, kto chciałby się włamać do pokoju.

Zostawiła nóż i kieliszek z brandy na podłodze łazienki. Napełniła wannę najgorętszą wodą, jaką mogła wytrzymać, rozebrała się i zanurzała się powoli, krzywiąc się i posykując. Od czasu, gdy leżała unieruchomiona pod Frye’em na podłodze sypialni, odkąd poczuła jego dłoń wczepioną w jej krocze i rozdzierającą jej pasek do pończoch, czuła się brudna i skażona. Namydlała się teraz z wielką przyjemnością; zrobiła sobie gęstą pianę o zapachu bzu, szorowała się energicznie myjką, robiła krótkie przerwy, by pociągnąć łyk remy martina. Kiedy wreszcie poczuła, że jest dokładnie umyta, odłożyła kostkę mydła na bok i usadowiła się jeszcze głębiej w pachnącej wodzie. W ciele Hilary parowało brandy, wokół niej unosiła się para wodna i ta przyjemna kombinacja wewnętrznego i zewnętrznego ciepła sprawiła, że jej czoło zaperliło się odrobiną potu. Hilary zamknęła oczy i skoncentrowała się na zawartości kryształowego kieliszka. Ciało ludzkie nie funkcjonuje długo, gdy nie dba się o nie odpowiednio. Jest przecież maszyną, cudowną maszyną wykonaną z wielu rodzajów tkanek i płynów, substancji chemicznych i mineralnych; skomplikowanym mechanizmem z jednym silnikiem – sercem i wieloma mniejszymi silniczkami, systemem oliwiącym i chłodzącym, komputerem – mózgiem, który nim steruje, wagonami mięśni i pomysłowej konstrukcji wapniowej, na której wsparta jest jego całość. Do działania jest mu potrzebne wiele czynników, do których jak najbardziej zalicza się pożywienie, odpoczynek i sen. Hilary myślała, że nie będzie w stanie usnąć po tym, co się wydarzyło, że całą noc jak kot z postawionymi uszami będzie nasłuchiwała, czy coś jej nie zagraża. Nadwyrężyła się jednak tej nocy z wielu powodów i chociaż jej czujny umysł zamiast się regenerować, bezustannie chciał pracować, jej podświadomość wiedziała, że jest to konieczne i nieuchronne. Zanim dokończyła brandy, była tak senna, że oczy same jej się zamykały.

Wygramoliła się z wanny, wyjęła korek i wytarła się wielkim, puszystym ręcznikiem. Podniosła nóż i wyszła z łazienki, zostawiając zapalone światło i półotwarte drzwi. Pogasiła światła w pokoju. Poruszając się ociężale w miękkiej poświacie i aksamitnych cieniach, położyła nóż na szafce nocnej i wślizgnęła się nago do łóżka.

Poczuła rozluźnienie, jakby gorąco rozkręciło jej stawy.

Poza tym lekko się upiła.

Leżała z twarzą skierowaną ku drzwiom. Barykada była uspokajająca. Wyglądała na bardzo solidną. Nie do pokonania. Bruno Frye się przez nią nie przedostanie, powiedziała sobie. Nawet gdyby użył do tego szarżującego barana. Mała armia miałaby trudności z przedostaniem się przez te drzwi. Nie poradziłby im nawet czołg. A wielki, stary dinozaur? – zastanawiała się sennie. Jeden z tych wielkich tyrannosaurusów rexów z tych śmiesznych filmów o potworach. Godzilla. Czy Godzilla walnąłby w te drzwi…?

O drugiej w nocy Hilary zasnęła.

* * *

W czwartek, o 2.25 w nocy, Bruno Frye przejechał wolno obok domu Hilary Thomas. Mgła napływała już do Westwood, ale nie była tak mętna, jak w pobliżu oceanu. Widział budynek wystarczająco dobrze, by stwierdzić, że w żadnym z okien od frontu nie paliło się światło.

Przejechał dwie przecznice, zakręcił i przejechał znowu pod tamtym domem, tym razem jeszcze wolniej, uważnie przyglądając się samochodom zaparkowanym przy ulicy. Nie sądził, że jest strzeżona przez policję, ale nie chciał ryzykować. Samochody były puste; dom nie był pod nadzorem.

Ustawił dodge’a dwie przecznice dalej, między dwoma volvo, i ruszył w stronę budynku przez kałuże mglistego mroku, przez blade kręgi niewyraźnego światła dobiegającego z okrytych mgłą latarni. Kiedy szedł przez trawnik, jego buty wydawały świszczący odgłos w wilgotnej od rosy trawie, dźwięk, który mu uświadamiał, jak mimo wszystko nieziemsko spokojna jest ta noc.

Z boku domu przykucnął przy krzaczastym oleandrze i obejrzał się za siebie. Nie włączył się żaden alarm. Nikt za nim nie szedł.

Poszedł dalej na tył domu i wspiął się po zamkniętej na zamek furtce. Na tylnym dziedzińcu spojrzał na ścianę domu i zobaczył mały kwadrat światła na piętrze. Po jego rozmiarach sądził, że jest to okno łazienki, w większych taflach szkła po jego prawej stronie widać było niewyraźne ślady światła na krawędziach zasłon.

Ona jest na górze.

Był tego pewien.

Czuł ją. Czuł jej zapach.

Ta suka.

Czeka, by ją wziąć i wykorzystać.

Czeka, by ją zabić.

Czeka, żeby mnie zabić?

Zadrżał. Pragnął jej, budziła w nim bolesne pożądanie, ale bał się też jej.

Dotychczas zawsze umierała z łatwością i zawsze powracała z umarłych do nowego ciała, przebierając się za nową kobietę, ale zwykle umierała bez większego sprzeciwu. Dzisiejszej nocy jednak Katarzyna zachowała się jak prawdziwa tygrysica, szokująco silna, sprytna i nieustraszona. Nie podobał mu się tak odmienny rozwój wydarzeń.

Jednak niezależnie od wszystkiego musi ją ścigać. Jeśli nie będzie jej tropił od jednego wcielenia do następnego, jeśli nie będzie jej stale zabijał, dopóki ona wreszcie nie umrze, nigdy nie zazna spokoju.

Nawet nie próbował otworzyć drzwi do kuchni kluczami, które ukradł jej wtedy w wytwórni. Prawdopodobnie ma już nowe zamki. A nawet, jeśli się nie zabezpieczyła w ten sposób, to i tak nie będzie mógł wejść przez te drzwi. We wtorkową noc, kiedy po raz pierwszy próbował wkraść się do tego domu, ona była w środku i wówczas odkrył, że jeden z zamków nie daje się otworzyć kluczem, jeśli został zamknięty od wewnątrz. Górny zamek dawał się otworzyć bez trudności, ale dolny ustępował tylko wtedy, gdy został zamknięty kluczem od zewnątrz. Nie dostał się wówczas do środka, musiał przyjść następnego wieczoru, w środę, osiem godzin temu, kiedy ona wyszła na kolację i można było użyć obydwu kluczy. Ale w tej chwili ona tam była i chociaż mogła nie mieć wymienionych zamków, musiała zatrzasnąć te specjalne wewnętrzne zasuwy, skutecznie blokujące przed nim wejście, niezależnie od tego, ile miał przy sobie kluczy.

Poszedł za róg domu, od strony wielkiego okna z kamiennymi słupkami, które wychodziło na ogród różany. Było podzielone na szereg szybek wielkości sześciu kwadratowych cali, obramowanych cienkimi listewkami z ciemnego, lakierowanego drewna. Za nim znajdował się gabinet pełen książek. Wyjął z kieszeni latarkę o kształcie pióra wiecznego, zapalił ją i skierował wąski strumień światła w stronę okna. Mrużąc oczy przeszukiwał parapet i mniej widoczną, biegnącą przez środek poprzeczkę, dopóki nie znalazł klamki, potem zgasił latarkę. Miał rolkę taśmy maskującej, z której zaczął oddzierać paski i pokrywać nimi małą szybkę znajdującą się najbliżej zamka okna. Kiedy sześciocalowy kawałek został już zaklejony całkowicie, rozbił go jednym silnym ciosem swej ubranej w rękawiczkę pięści. Szkło rozbiło się nieomal bezdźwięcznie i nie rozsypało po podłodze, lecz przywarło do taśmy. Sięgnął do środka i nacisnął klamkę, podniósł okno, podciągnął się przez parapet. Omal nie narobił potwornego hałasu, potykając się o mały stolik, który stanął mu na drodze.

Stojąc na środku gabinetu, Frye przez chwilę czekał z bijącym sercem na jakieś poruszenie wewnątrz domu, jakiś sygnał, że go usłyszała.

Nic prócz ciszy.

Ona potrafiła wydostać się ze świata zmarłych i wrócić do życia z nową tożsamością, ale to był najwyraźniej szczyt jej nadprzyrodzonej siły. Przecież nie widziała i nie wiedziała wszystkiego. Jeszcze się nie zorientowała, że on jest w jej domu.

Uśmiechnął się złośliwie.

Wyjął nóż z pochwy przypasanej do paska, ujął go w prawą dłoń.

Trzymając latarkę w lewej dłoni, bezszelestnie grasował po wszystkich pokojach na parterze. Wszystkie były ciche i opustoszałe.

Wchodząc po schodach na drugie piętro, trzymał się blisko ściany, na wypadek gdyby zatrzeszczał któryś ze stopni. Dotarł na górę, nie robiąc przy tym najlżejszego hałasu.

Przeszukał sypialnie, ale nie napotkał w nich nic interesującego, dopóki nie dotarł do ostatniego pokoju po lewej stronie. Zgasił latarkę, bo wydało mu się, że widzi światło przesączające się pod drzwiami. W głębokiej ciemności korytarza próg ostatniego pokoju wyznaczała jedynie mglista srebrna linia, ale odznaczała się wyraźniej niż przy pozostałych drzwiach. Podszedł i ostrożnie nacisnął klamkę. Zamknięte.

Znalazł ją.

Katarzyna.

Która udaje, że jest kimś, kto nazywa się Hilary Thomas.

Suka. Paskudna suka.

Katarzyna, Katarzyna, Katarzyna…

Kiedy jej imię rozległo się echem w jego myślach, zacisnął dłoń na nożu i wykonał kilka krótkich pchnięć w ciemności, udając, że ją zarzyna.

Wyciągnąwszy się płasko na podłodze, Frye zajrzał pod drzwiami przez szczelinę o szerokości cala. Po drugiej stronie stał jakiś duży mebel, być może serwantka. Sypialnię oświetlało niewyraźne, odległe światło, dobiegające z niewidocznego źródła po prawej stronie, a jego część przedostawała się zza krawędzi serwantki pod drzwiami.

Rozkoszował się tą odrobiną, którą zobaczył, i przepełnił go strumień optymizmu. Ta nienawistna suka zabarykadowała się w tym pokoju, co oznaczało, że się go bała. Ona się go bała. Pomimo że wiedziała, jak powracać z grobu, bała się umrzeć. A może wiedziała, albo czuła, że po tym wszystkim nie będzie już mogła wrócić miedzy żywych. Miał zamiar być piekielnie dokładny, kiedy będzie usuwał jej ciało, daleko dokładniejszy niż wtedy, gdy usuwał tamte kobiety, których ciała zamieszkiwała. Wytnie jej serce. Przebije je drewnianym kołkiem. Odetnie jej głowę. Napcha jej usta czosnkiem. Miał również zamiar zabrać ze sobą głowę i serce, kiedy będzie wychodził z tego domu. Pogrzebie te dwa przerażające trofea w oddzielnych, tajemnych grobach w poświęconej ziemi dwóch różnych cmentarzy i z dala od miejsca, w którym może być pochowane samo ciało. Najwyraźniej wiedziała, że tym razem planował nadzwyczajne środki ostrożności, bo opierała mu się z pasją i stanowczością, jakich dotychczas nigdy nie wykazywała.

Po drugiej stronie drzwi panował spokój.

Śpi?

Nie, stwierdził. Za bardzo się boi, żeby spać. Prawdopodobnie siedzi na łóżku z pistoletem w ręku.

Wyobraził ją sobie, jak się chowa niczym mysz przed grasującym kotem, i poczuł się silny, potężny jak żywioł natury. Wrzała w nim śmiertelna nienawiść. Pragnął, żeby ona trzęsła się i wiła ze strachu tak jak on przed nią przez tyle lat. Owładnęła nim przemożna żądza krzyku; chciał wywrzaskiwać jej imię – Katarzyna, Katarzyna – i obrzucać ją obelgami. Opanował się z wysiłkiem, który wycisnął mu pot na czole i łzy w oczach. Wyprostował się i stał cicho w ciemnościach, zastanawiając się, jakie ma możliwości. Mógł rzucić się całym ciałem na drzwi, wyłamać je i odsunąć przeszkodę z drogi, ale to z pewnością byłoby samobójstwo. Nie przedostanie się przez te umocnienia dostatecznie szybko, żeby ją zaskoczyć. Będzie miała mnóstwo czasu, żeby wycelować broń i wpakować w niego z tuzin kul. Jedyną rzecz, jaką mógł zrobić, to czekać, aż ona wyjdzie. Jeśli zostanie na korytarzu i przez całą noc nie zrobi żadnego dźwięku, to niczym nie zakłócone godziny mogą osłabić jej czujność. Rano pomyśli sobie, że jest bezpieczna i że on już nie wróci. Wyjdzie stąd i zanim zdoła się zorientować, co się dzieje, on ją pochwyci i zapakuje z powrotem do łóżka.

Frye zrobił dwa kroki w poprzek korytarza i usiadł na podłodze, opierając się plecami o ścianę.

Po paru chwilach zaczął słyszeć dźwięki szeleszczące w mroku, miękki odgłos tupotania.

To wyobraźnia, stwierdził w duchu. To ten znajomy lęk.

Ale potem poczuł, że coś mu pełznie po nodze, pod spodniami.

Tego tu nie ma, zapewniał sam siebie.

Coś wślizgnęło mu się pod rękaw i wpełzło na rękę, coś okropnego, choć nieokreślonego. I coś wbiegło mu po ramieniu i karku na twarz, coś małego i natrętnego. Wchodziło mu do ust. Zacisnął wargi. Wchodziło do oczu. Zacisnął powieki. Wchodziło do nosa, a on zajadle pocierał twarz, ale nie mógł tego znaleźć, nie mógł tego strząsnąć. Nie!

Zapalił latarkę. Był jedyną żywą istotą w tym korytarzu. Nic mu się nie poruszało pod spodniami, nic pod rękawami. Niczego nie miał na twarzy.

Przeszedł go dreszcz.

Zostawił zapaloną latarkę.

* * *

W czwartek o dziewiątej rano Hilary obudził telefon. W pokoju gościnnym był dodatkowy aparat. Przełącznik dzwonka został przypadkowo włączony na maksymalną głośność, prawdopodobnie przez kogoś z jej agencji wykonującej usługi porządkowe. Przenikliwy sygnał wdarł się do snu Hilary i sprawił, że zerwała się z łóżka.

Dzwonił Wally Topelis. Podczas śniadania przeczytał w porannej gazecie doniesienie o napadzie i usiłowaniu gwałtu. Był wstrząśnięty i zaniepokojony.

Zanim opowiedziała cokolwiek więcej niż napisano w gazecie, kazała sobie przeczytać artykuł. Odczuła ulgę, usłyszawszy, że to tylko małe zdjęcie i parę cali w kolumnie na szóstej stronie, oparte całkowicie na skąpych informacjach, jakie wspólnie z detektywem Clemenzą podała ostatniej nocy dziennikarzom. Nie było wzmianki ani o Frye’u, ani też o tym, że detektyw Frank Howard zarzucał jej kłamstwo. Przedstawiciele prasy przyszli i poszli z doskonałym wyczuciem czasu, tylko że przeoczyli jeden soczysty aspekt, który przybliżyłby całą sprawę przynajmniej o kilka szpalt do pierwszej strony.

Wally był oburzony, kiedy mu o wszystkim opowiedziała.

– Co za durny gliniarz! Gdyby tylko raczył się wysilić i sprawdził, jakiego pokroju jesteś osobą, wiedziałby, że nie mogłaś zmyślić takiej historii. Słuchaj, mała, ja się tym zajmę. Nie martw się. Coś zrobię w twojej sprawie.

– A co?

– Zadzwonię do paru ludzi.

– Do kogo?

– Może tak do szefa policji na sam początek?

– O pewnie.

– Ej, on jest mi coś winien – powiedział Wally. – Kto przez ostatnie pięć lat organizował coroczne pokazy na rzecz policji? Kto zmusił kilka największych gwiazd Hollywoodu, żeby w nich występowały za darmo? Kto zmuszał piosenkarzy, komików, aktorów i magików do darmowych występów dla wspomożenia funduszy policyjnych?

– Ty?

– No właśnie ja.

– Ale co on może zrobić?

– Może wszcząć ponowne śledztwo.

– Kiedy jeden z detektywów przysięga, że to było kłamstwo?

– Ten detektyw ma coś z głową.

– Mam przeczucie, że ten Frank Howard może mieć bardzo dobrą opinię – powiedziała.

– Jeśli tak jest, to sposób, w jaki oceniają swoich ludzi, to kompromitacja. Ich wymagania są albo bardzo małe, albo zupełnie popieprzone.

– Musiałbyś się nieźle nagimnastykować, żeby przekonać o tym szefa policji.

– Potrafię być bardzo przekonujący, kotku.

– Ale jeśli nawet jest ci winien przysługę, to jak może ponownie wszcząć śledztwo bez nowych dowodów? Może być szefem, ale musi również przestrzegać zasad.

– Dlaczego? Może na przykład porozmawiać z tym szeryfem z Napa.

– I szeryf Laurensky sprzeda mu tę samą historyjkę, co ostatniej nocy. Powie, że Frye był w domu i piekł ciastka albo coś w tym stylu.

– To będzie wtedy znaczyło, że ten szeryf to niekompetentny idiota, który uwierzył na słowo komuś z domowej służby Frye’a. Albo że kłamie. Albo że nawet jest w zmowie z tym Frye’em.

– Jeśli podsuniesz szefowi tę teorię – powiedziała – to uzna, że powinno się nas oboje przebadać, czy nie mamy schizofrenii paranoidalnej.

– Jeśli nie wymuszę na glinach jakiegoś działania – powiedział Wally – to wynajmę jakiś dobry prywatny zespół.

– Prywatnych detektywów?

– Znam jedną agencję. Są świetni. Znacznie lepsi od większości gliniarzy. Wezmą się za życie Frye’a od podszewki i dotrą do wszystkich jego tajemnic. Wynajdą takie dowody, że śledztwo zostanie wszczęte na nowo.

– Czy to nie kosztuje za dużo?

– Podzielę się z tobą kosztami – powiedział.

– Ależ nie.

– Ależ tak.

– Jesteś strasznie hojny, ale…

– Nie jestem wcale hojny. Jesteś, kotku, niezwykle cenną inwestycją. Posiadam pewien procent ciebie, więc cała zapłata dla prywatnych detektywów to zwykłe ubezpieczenie. Ja tylko chronię swoje interesy.

– To głupie gadanie i ty o tym wiesz – powiedziała. – Jesteś hojny, Wally. Ale na razie nikogo nie wynajmuj. Ten drugi detektyw, o którym ci opowiadałam, porucznik Clemenza, powiedział, że wpadnie późnym popołudniem, żeby sprawdzić, czy sobie czegoś nie przypomniałam. On mi chyba wierzy, ale jest w trudnej sytuacji, bo Laurensky stworzył wielką lukę w moich zeznaniach. Myślę, że Clemenza wykorzysta każdy powód, żeby ponownie wszcząć śledztwo. Poczekajmy, dopóki się z nim nie zobaczę. Jeśli wówczas sytuacja będzie niejasna, wynajmiemy twoich detektywów.

– No… dobra – zgodził się niechętnie Wally. – Ale równocześnie powiem im, żeby ci przysłali jakiegoś człowieka do ochrony.

– Wally, ja nie potrzebuję strażnika.

– Tylko tak gadaj.

– Ostatniej nocy byłam doskonale bezpieczna i…

– Słuchaj, mała, przyślę kogoś. Tak ma być. Nie będziesz mi się tu kłóciła z wujkiem Wally. Jeśli nie wpuścisz go do środka, to stanie po prostu przy twoich drzwiach jak strażnik pałacowy.

– Ale naprawdę…

– Prędzej czy później – tłumaczył łagodnie Wally – będziesz zmuszona pojąć, że sama nie przejdziesz przez życie, zdana całkowicie na siebie. Nikt tak nie robi. Nikt, mała. Co jakiś czas trzeba przyjmować czyjąś pomoc. Powinnaś była zadzwonić do mnie zeszłej nocy.

– Nie chciałam ci przeszkadzać.

– Na miłość boską, nie przeszkodziłabyś mi! Jestem twoim przyjacielem. W sumie przeszkodziłaś mi znacznie bardziej tym, że mi nie przeszkodziłaś tej nocy. Mała, to świetnie być tak silnym, niezależnym i samowystarczalnym. Ale jeśli takie izolowanie siebie trwa zbyt długo, to jest to policzek wymierzony każdemu, kto się o ciebie troszczy. No, wpuścisz strażnika, kiedy się pojawi?

– No dobrze – westchnęła.

– Świetnie. Będzie tu za godzinę. I zadzwonisz do mnie, gdy tylko porozmawiasz z Clemenza?

– Zadzwonię.

– Obiecujesz?

– Obiecuje.

– Spałaś w nocy?

– O dziwo tak.

– Jeśli się nie wyspałaś – powiedział – to zdrzemnij się po południu.

Hilary roześmiała się.

– Byłbyś cudowną żydowską matką.

– Może ci przyniosę wieczorem duży garnek rosołu. Do widzenia, kochanie.

– Do widzenia, Wally. Dziękuję za telefon.

Kiedy odłożyła słuchawkę, spojrzała na szyfonierkę stojącą pod drzwiami. Po tej spokojnej nocy cała barykada wyglądała idiotycznie. Wally miał rację: najlepiej można było sobie z tym poradzić, wynajmując strażników na całą dobę i potem zlecić najlepszemu zespołowi prywatnych detektywów śledzenie Frye’a. Jej pierwotny plan samodzielnego uporania się z tą sprawą był niedorzeczny. Nie mogła zabić okien deskami i zabawiać się z Frye’em w bitwę pod Alamo.

Wstała z łóżka, nałożyła jedwabny szlafrok i podeszła do szyfonierki. Wyjęła szuflady i odłożyła je na bok. Kiedy wysoka szafa była wystarczająco lekka, by móc ją przesunąć, odciągnęła ją z powrotem od drzwi do wgłębienia w dywanie, które pozostało po niej w miejscu, w którym stała do ostatniej nocy. Włożyła szuflady na miejsce.

Podeszła do nocnej szafki, podniosła nóż i uśmiechnęła się ponuro, kiedy uświadomiła sobie własną naiwność. Walka wręcz z Bruno Frye’em? Pojedynek na noże z maniakiem? Jak mogła myśleć, że ma jakieś szansę w tak nierównej walce? Frye był wiele razy od niej silniejszy. Miała szczęście ostatniej nocy, że dzięki pistoletowi udało się jej zdobyć nad nim przewagę. Ale gdyby próbowała uprawiać z nim szermierkę, pociąłby ją na kawałki.

Chcąc odnieść nóż do kuchni i ubrać się, zanim przyjdzie strażnik, podeszła do drzwi sypialni, przekręciła zamek, otworzyła drzwi, wyszła na korytarz i krzyknęła przeraźliwie, gdy Bruno Frye pochwycił ją i cisnął na ścianę. Z ostrym trzaskiem uderzyła w tynk tyłem głowy i z trudem zapanowała nad falą ciemności, która napłynęła jej do oczu. Frye unieruchomił ją, ścisnąwszy prawą dłonią za gardło, a lewą ręką rozdarł przód jej szlafroka i ściskał jej obnażone piersi, przy czym wpatrywał się w nią pożądliwie, nazywał suką i dziwką.

Musiał słyszeć, jak rozmawiała z Wallym, musiał słyszeć, że policjanci odebrali jej pistolet, ponieważ zupełnie się jej nie bał. Nie wspomniała Wally’emu o nożu i Frye nie spodziewał się go. Wtłoczyła czterocalowe ostrze w jego twardy umięśniony brzuch. Przez kilka sekund zdawał się tego nie zauważać, przesuwał dłonią po jej piersiach, próbował wepchnąć palce do jej pochwy. Przeszył go ból, gdy wyszarpnęła z niego nóż. Oczy mu się rozszerzyły i wydobył z siebie przenikliwy skowyt. Hilary ponownie wbiła w niego ostrze, tym razem przeszywając wysoko jego bok, tuż pod żebrami. Jego twarz stała się nagle tak biała i tłusta jak słonina. Zawył i puścił ją, zatoczył się do tyłu, wpadł na drugą ścianę i zrzucił wiszący na niej obraz na podłogę.

Hilary schwycił raptowny, spazmatyczny dreszcz, kiedy uświadomiła sobie, czego dokonała. Ale nie wypuściła noża i była w pełni gotowa posłużyć się nim znowu, gdyby Frye ją zaatakował.

Mężczyzna spojrzał na siebie ze zdziwieniem. Ostrze zostało zatopione głęboko. Z tego miejsca tryskał wąski strumień krwi, błyskawicznie plamiąc jego sweter i spodnie.

Hilary nie czekała na metamorfozę zdumienia, które malowało się na twarzy Frye’a, w paroksyzm wściekłości. Odwróciła się i wpadła do pokoju gościnnego, zatrzasnęła drzwi i przekręciła zamek. Przez pół minuty nasłuchiwała cichych jęków, przekleństw i niezgrabnych ruchów Frye’a, zastanawiając się, czy zostało mu tyle siły, aby wyłamać drzwi. Wydawało się jej, że słyszy, jak schodzi, zataczając się po schodach, ale nie była pewna. Podbiegła do telefonu. Bezkrwistymi i sparaliżowanymi dłońmi podniosła słuchawkę i wykręciła numer centrali. Poprosiła o połączenie z policją.

* * *

Suka! Ta paskudna suka!

Frye wsunął rękę pod żółty sweter i schwycił się za niżej położoną ranę – nakłucie w brzuchu – bo stamtąd wypływało więcej krwi. Ścisnął brzegi rany najsilniej, jak mógł, próbując zatrzymać uchodzące z niego życie. Poczuł ciepłą krew, która przeciekała przez szwy w rękawiczkach na jego palce.

Nie czuł wielkiego bólu. Tępy płomień w żołądku. Elektryczne mrowienie w lewym boku. Łagodne, miarowe skurcze zsynchronizowane z rytmem serca. Taki był ten ból.

Wiedział jednak, że jest poważnie ranny i że za sekundę będzie gorzej. Był dziecinnie słaby. Jego wielka siła wyciekła z niego nagle i całkowicie.

Trzymając się jedną ręką za brzuch, a drugą ściskając poręcz, zszedł na parter po schodach równie zdradzieckich jak schody w karnawałowym lunaparku, które wydawały się przewracać, wybrzuszać i toczyć. Zanim dotarł na dół, cały był oblany potem.

Gdy wyszedł z domu, zakłuło go w oczy słońce. Jaśniejsze niż kiedykolwiek, monstrualne słońce, które wypełniało niebo i paliło go bezlitośnie. Wydawało mu się, że swym światłem przewierca jego oczy i tworzy małe kółka na powierzchni mózgu.

Zgięty wpół z powodu ran, rzucał przekleństwa i wlókł się chodnikiem w kierunku szarej jak dym furgonetki. Wgramolił się na siedzenie kierowcy, zatrzasnął drzwi, które zdawały się ważyć dziesięć tysięcy funtów.

Pojechał, prowadząc auto jedną ręką, do bulwaru Wilshire, skręcił w prawo, wjechał na Sepulveda, odbił w lewo, szukając po drodze budki telefonicznej, najlepiej gdzieś na uboczu. Odczuwał wszystkie wyboje na drodze jak ciosy w splot słoneczny. Chwilami jadące obok niego samochody zdawały się naprężać, zginać i pęcznieć, jakby były skonstruowane z jakiegoś magicznego, elastycznego materiału i musiał się skoncentrować, żeby je z powrotem wtłoczyć do bardziej znajomych kształtów.

Nadal wyciekała z niego krew, chociaż mocno przyciskał ranę. W żołądku płonął coraz większy ogień. Rytmiczne skurcze zmieniły się w ostre kłucie. Ale ten śmiertelny ból, którego się spodziewał, jeszcze nie nadszedł.

Na Sepulveda pokonał bezkresny dystans, dopóki wreszcie nie znalazł odpowiadającego mu aparatu. Telefon znajdował się w tylnym rogu parkingu supermarketu, w odległości osiemdziesięciu do stu jardów od sklepu.

Zaparkował furgonetkę pod kątem, zasłaniając telefon przed ludźmi w sklepie i motocyklistami jadącymi po Sepulveda. Nie była to budka, tylko jeden z tych aparatów z plastykową osłoną, rzekomo zapewniających doskonałą dźwiękoszczelność, lecz zupełnie nie zdających egzaminu w przypadku hałaśliwego otoczenia, ale ten przynajmniej wydawał się być czynny i dość odosobniony. Za nim wznosił się wysoki mur z cementowych bloków, oddzielający teren supermarketu od obrzeży obszaru zabudowanego domami. Po prawej stronie kilka krzaków i dwie małe palmy osłaniały telefon przed uliczką odchodzącą w bok od Sepulveda. Raczej nikt nie mógł się przyjrzeć Frye’owi na tyle wyraźnie, by stwierdzić, że jest ranny. Nie chciał, by ktokolwiek tu węszył.

Zsunął się z siedzenia na stronę pasażerską i wysiadł drugimi drzwiami. Kiedy spojrzał na gęstą, czerwoną maź cieknącą mu miedzy palcami, wczepionymi w poważniejszą ranę, poczuł zawrót głowy i szybko oderwał od niej wzrok. Musiał zrobić tylko trzy kroki, aby dojść do telefonu, ale każdy z nich wydawał się milą.

Nie mógł sobie przypomnieć numeru swojej telefonicznej karty kredytowej, który przedtem znał jak własną datę urodzenia, więc zamówił rozmowę międzymiastową z Napa.

Telefonistka z centrali dzwoniła tam sześć razy.

– Halo?

– Mam tu zamówioną rozmowę międzymiastową. Bruno Frye do obojętnie kogo. Czy rozmowa może być na pański koszt?

– Proszę łączyć.

Kiedy się wyłączyła, nastąpiło ciche szczęknięcie.

– Jestem ciężko ranny. Chyba… umieram – powiedział Frye do człowieka w Napa.

– O Jezu, nie. Nie!

– Będę musiał… wezwać pogotowie – powiedział Frye. – I wtedy wszyscy… dowiedzą się prawdy.

Rozmawiali przez minutę, obydwaj przerażeni i skonsternowani.

Frye nagle poczuł, że coś się w nim poluźnia. Jakby pęknięcie sprężyny. I rozsadzenie torby z wodą. Wrzasnął z bólu.

Mężczyzna w Napa krzyknął ze współczuciem, jakby odczuwał ten sam ból.

– Muszę… wezwać pogotowie – powiedział Frye.

Odłożył słuchawkę.

Krew spłynęła mu ze spodni na buty i już kapała na chodnik.

Zdjął słuchawkę z zaczepu i odłożył ją na metalową półkę wiszącą obok aparatu. Wybrał dziesięciocentówkę spośród pozostałych drobnych, które położył na tej samej półce, ale jego palce nie pracowały prawidłowo; upuścił ją i w osłupieniu patrzył, jak się toczy po makadanie. Znalazł drugą dziesięciocentówkę. Trzymał ją najmocniej, jak potrafił. Dźwignął monetę, jakby to był ołowiany dysk wielkości opony samochodowej, wrzucił w końcu do odpowiedniego otworu. Próbował wykręcić zero. Nie znalazł w sobie nawet tyle siły, żeby wykonać tak drobne zadanie. Jego napakowane mięśniami ręce, szerokie ramiona, gigantyczna klatka piersiowa, potężny kark, twardy, pofałdowany brzuch i masywne uda go zawiodły.

Nie był w stanie zadzwonić, nie mógł już nawet dłużej utrzymać się na nogach. Upadł, obrócił się raz i wyciągnął się na makadamie z twarzą zwróconą w dół.

Nie był w stanie się ruszyć.

Nic nie widział. Był ślepy.

To był niezwykle ciemny mrok.

Bał się.

Zaklinał się, że powróci od umarłych tak jak Katarzyna. Wrócę i dopadnę ją, pomyślał. Wrócę. Ale zupełnie w to nie wierzył.

Kiedy tam leżał, coraz bardziej majacząc, doznał zadziwiającego przebłysku świadomości. Czy te powroty Katarzyny od umarłych to aby nie była całkowita pomyłka? Czy odbywały się one tylko w jego wyobraźni? Czy po prostu zabijał kobiety, które ją tylko przypominały? Niewinne kobiety? Czy jest szaleńcem?

Nowy wybuch bólu odrzucił wszystkie te myśli i zmusił, by przypomniał sobie o duszącej go ciemności.

Poczuł, że coś na niego wpełza.

Coś wpełzało mu na ręce i nogi.

Coś wpełzało mu na twarz.

Próbował krzyknąć. Nie mógł.

Usłyszał szepty.

Nie!

Dostał rozwolnienia.

Jak wielka, ciemna rzeka zalał go wściekły, świszczący chór spotęgowanych szeptów.

* * *

W czwartek rano Tony Clemenza i Frank Howard odszukali Jilly Jenkins, dawną przyjaciółkę Bobby’ego „Angela” Valdeza. Jilly widziała po raz ostatni gwałciciela i mordercę o dziecięcej twarzy w lipcu. W tym właśnie czasie Bobby porzucił pracę w pralni Vee Vee Gee przy Bulwarze Olimpijskim. To było wszystko, co Jilly wiedziała.

Vee Vee Gee mieściła się w dużym, jednopiętrowym budynku wybudowanym na początku lat pięćdziesiątych, kiedy to cała grupa obłąkanych architektów z Los Angeles po raz pierwszy wpadła na pomysł skrzyżowania namiastki hiszpańskich kształtów i form z budownictwem przemysłowym. Tony nigdy nie potrafił zrozumieć, jak nawet najmniej wrażliwy architekt potrafił dostrzec piękno w tak groteskowej krzyżówce. Dach z pomarańczowo – czerwonych cegieł był usiany mnóstwem kominów z ogniotrwałej cegły i skorodowanymi odpowietrznikami, przy czym z jakiejś połowy tych otworów unosiła się para. Okna obramowano ciężkimi belkami, ciemnymi i nieciosanymi, jakby to były casa jakichś wielkich i bogatych terrateniente, ale brzydkie szyby fabrycznych okien poprzetykano drutem. Tam gdzie powinny być werandy, znajdowały się doki załadunkowe. Mury były proste, rogi ostre, cała konstrukcja wyglądała niczym pudło – w odróżnieniu od zgrabnych łuków i zaokrąglonych krawędzi prawdziwych budowli hiszpańskich. Budynek przypominał starzejącą się prostytutkę, która nosi bardziej wyrafinowane stroje, niż to do niej pasuje, rozpaczliwie starając się udawać damę.

– Po co oni to robili? – spytał Tony, zamykając drzwi nieoznakowanego policyjnego sedana.

– Co robili? – spytał Frank.

– Dlaczego wybudowali tyle ohydnych rzeczy? Jaki był w tym sens?

Frank zamrugał.

– Co w tym takiego ohydnego?

– Czy to cię nie męczy?

– To pralnia. Czy pralnie nie są nam potrzebne?

– Czy masz w rodzinie architekta?

– Architekta? Nie – powiedział Frank. – A czemu pytasz?

– Tylko się zastanawiałem.

– Wiesz, czasami to, co mówisz, zupełnie nie trzyma się kupy.

– Już to słyszałem – powiedział Tony.

W biurze znajdującym się od frontu budynku, w którym poprosili o widzenie z właścicielem, Vincentem Garamalkisem, przyjęto ich co najmniej chłodno. Sekretarka była otwarcie wroga. W ciągu czterech lat pralnia Vee Vee Gee zapłaciła cztery kary za zatrudnianie cudzoziemców nie posiadających odpowiednich dokumentów. Sekretarka była przekonana, że Frank i Tony są agentami z Biura Imigracji i Naturalizacji. Złagodniała nieco, kiedy zobaczyła ich legitymacje policyjne, ale nadal odpowiadała półgębkiem, dopóki Tony nie przekonał jej, że ani trochę nie interesują ich narodowości pracowników Vee Vee Gee. W końcu niechętnie przyznała, że pan Garamalkis jest na miejscu. Już miała ich zaprowadzić do niego, kiedy zadzwonił telefon, więc pośpiesznie powiedziała im, którędy mają iść, i poprosiła, by sami znaleźli drogę.

W ogromnym, głównym pomieszczeniu pralni pachniało mydłem, bielidłem i parą. Panowały w nim gorąco, wilgoć i hałas. Przemysłowe pralki łomotały, brzęczały i kląskały. Monotonnie wirowały i terkotały ogromne suszarki. Tony’emu drętwiały zęby od klekotu i gwizdu automatycznych składarek. Większość pracowników – krzepcy mężczyźni rozładowujący wozy z pralni i obsługujący maszyny oraz kobiety pakujące bieliznę przy podwójnym rzędzie długich stołów – rozmawiała między sobą głośno i zapalczywie po hiszpańsku. Kiedy Tony i Frank przeszli z jednego końca pomieszczenia do drugiego, część hałasu ustała, ponieważ pracownicy zamilkli i przyglądali im się podejrzliwie.

Vincent Garamalkis siedział przy zniszczonym biurku na końcu wielkiej sali. Biurko stało na trzystopowej platformie, dzięki której szef mógł obserwować swoich pracowników. Widząc nadchodzących, Garamalkis wstał i podszedł do brzegu platformy. Był niskim, krępym i łysiejącym mężczyzną, o ostrych rysach i łagodnych, piwnych oczach, które nie pasowały do reszty twarzy. Stanął z rękoma wspartymi na pośladkach, jakby się buntował przeciwko obecności Tony’ego i Franka w tym miejscu.

– Policja – powiedział Frank błyskając swoją legitymacją.

– Aha – bąknął Garamalkis.

– Nie Biuro Imigracji – zapewnił go Tony.

– Czemu miałbym się bać biura? – spytał zaczepnie Garamalkis.

– Pańska sekretarka się bała – stwierdził Frank.

Garamalkis spojrzał na nich spode łba.

– Ja jestem czysty. Najmuję wyłącznie obywateli USA i zameldowanych cudzoziemców.

– No jasne – zauważył sarkastycznie Frank. – A niedźwiedzie już nie srają w lasach.

– Niech pan posłucha – powiedział Tony – naprawdę nas nie obchodzi, skąd są pańscy pracownicy.

– Więc czego chcecie?

– Chcielibyśmy zadać kilka pytań.

– Na jaki temat?

– Chodzi o tego człowieka – wyjaśnił Frank, podając trzy fotografie twarzy Bobby’ego Valdeza.

Garamalkis spojrzał na zdjęcia.

– A w czym rzecz?

– Czy pan go zna? – spytał Frank.

– A bo co?

– Chcemy go znaleźć.

– Po co?

– Jest zbiegiem.

– A co zrobił?

– Słuchaj pan – wybuchnął Frank, rozzłoszczony zdawkowymi odpowiedziami krępego mężczyzny. – Ode mnie zależy, czy nam pójdzie ze sobą gładko, czy też nie. Możemy to załatwić tutaj albo na komisariacie. Jeśli chcesz się pan bawić w twardziela, to możemy zaprosić do zabawy Biuro Imigracji i Naturalizacji. Zupełnie nas nie obchodzi, czy tu się najmuje jakichś Meksów, ale jeśli pan nie będzie rozmowniejszy, to dopilnujemy, żebyś pan splajtował obojętnie z jakiego powodu. Zrozumiane?

– Panie Garamalkis – powiedział Tony – mój ojciec był imigrantem z Włoch. Przyjechał do tego kraju z właściwymi dokumentami i w końcu dostał obywatelstwo. Ale swego czasu miał kłopoty z agentami ze służby imigracyjnej. To był tylko błąd w ich rejestrach, bałagan w papierach. Ale nawiedzali go ponad pięć tygodni. Dzwonili do niego do pracy i składali w naszym mieszkaniu niespodziewane wizyty o dziwacznych porach. Żądali świadectw i dokumentów, a kiedy papa dostarczył im te rzeczy, powiedzieli, że są fałszywe. Grozili. Mnóstwo razy grozili. Przedstawili mu nawet nakaz deportacji, zanim wszystko zostało wyjaśnione. Musiał wynająć prawnika, na którego nie mógł sobie pozwolić, a moja matka prawie cały czas histeryzowała, dopóki wszystko się skończyło. Jak więc pan widzi, nie kocham zbytnio tego biura. Nie pomógłbym im ani trochę, gdyby pana poszukiwali. Ani trochę, panie Garamalkis.

Krępy mężczyzna patrzył przez chwilę na Tony’ego, potem potrząsnął głową i westchnął.

– Czy oni was nie wkurzają? No bo jak rok czy dwa lata temu, kiedy ci irańscy studenci robili tu w LA grandę, przewracali samochody i próbowali podpalać domy, to czy to cholerne biuro zechciało wykopać ich z kraju? Nie, do cholery! Ich agenci byli zbyt zajęci nękaniem moich pracowników. Ci ludzie, których ja zatrudniam, nie palą domów innych ludzi. Nie przewracają samochodów i nie rzucają kamieniami w policjantów. To dobrzy, ciężko pracujący ludzie. Chcą tylko zarobić na życie. Takie życie, że nie mogą się przenieść na południe od granicy. Wiecie dlaczego ci z Imigracji spędzają cały czas na ich ściganiu? Powiem wam, bo sobie to wykombinowałem. To dlatego, że Meksykanie się nie bronią. Nie są politycznymi ani religijnymi fanatykami, jak ci Irańczycy. Nie są stuknięci ani niebezpieczni. Tym z Imigracji jest o wiele bezpieczniej i łatwiej łazić za tymi ludźmi, bo się spokojnie poddają. Ach, cały ten dziadowski system to hańba.

– Rozumiem, co pan ma na myśli – powiedział Tony. – Więc gdyby pan zechciał się przyjrzeć tym zdjęciom…

Ale Garamalkis nie był jeszcze gotów odpowiadać na ich pytania. Chciał się jeszcze pozbyć paru rzeczy, które mu leżały na sercu. Przerywając Tony’emu powiedział:

– Cztery lata temu miałem po raz pierwszy zapłacić karę. Normalka. Paru moich meksykańskich pracowników nie miało zielonych kart. Paru innych pracowało z kartami, których ważność kończyła się. Kiedy załatwiłem wszystko w sądzie, postanowiłem, że odtąd zawsze będę czysty. Umyśliłem sobie zatrudniać Meksykanów tylko z ważnymi kartami pracy. A gdybym nie mógł takich znaleźć, miałem zatrudniać tylko obywateli USA. I wiecie co? Byłem durny. Tylko dureń mógł pomyśleć, że w ten sposób utrzyma się w interesie. Bo widzicie, większości tych robotników mogę dawać tylko minimalne płace. I nawet wtedy muszę zaciskać pasa. A kłopot w tym, że Amerykanie nie chcą pracować za minimum. Jeśli się jest obywatelem tego kraju, to więcej można dostać z zasiłku, jeśli się nie pracuje, niż zarobić w takiej pracy. A zasiłek jest wolny od podatku. Więc omal nie ześwirowałem w ciągu dwóch miesięcy, jak szukałem pracowników i starałem się, żeby pralnia dotrzymywała terminów. Byłem bliski zawału. Bo widzicie, ja pracuję dla hoteli, moteli, restauracji, zakładów fryzjerskich… a w tych miejscach muszą szybko dostać z powrotem swoje rzeczy i to w umówionym terminie. Gdybym znowu nie zaczął najmować Meksykanów, straciłbym ten interes.

Frank nie chciał dłużej tego wysłuchiwać. Już miał coś ostro powiedzieć, ale Tony położył mu rękę na ramieniu i ścisnął je delikatnie, nakłaniając go do cierpliwości.

– Słuchajcie – ciągnął Garamalkis – potrafię zrozumieć, że tym nielegalnym cudzoziemcom nie daje się zasiłku, darmowej opieki lekarskiej i tego typu rzeczy. Ale nie widzę sensu w ich deportowaniu, kiedy wykonują prace, do których nikt inny się nie pali. Idiotyzm. Normalne chamstwo. – Westchnął znowu, spojrzał na fotografie Bobby’ego Valdeza, które trzymał w ręku, i dodał: – Tak, znam tego faceta.

– Słyszeliśmy, że tu kiedyś pracował.

– Zgadza się.

– Kiedy?

– Na początku lata, jak mi się zdaje. W maju i trochę w czerwcu.

– To wtedy, gdy zwiał swojemu kuratorowi – powiedział Frank do Tony’ego.

– Nic mi o tym nie wiadomo – wtrącił Garamalkis.

– Jak się przedstawiał? – spytał Tony.

– Juan.

– A nazwisko?

– Nie pamiętam. Był tu jakieś sześć tygodni. Ale mam go jeszcze w kartotece.

Garamalkis zszedł z platformy i poprowadził ich z powrotem przez wielką salę, wśród pary wodnej, zapachu detergentów i podejrzliwych spojrzeń pracowników. W biurze od frontu poprosił sekretarkę o sprawdzenie kartoteki. Wystarczyła jej jedna minuta, aby znaleźć odpowiednią kartę wypłat i wówczas okazało się, że Bobby używał nazwiska Juan Mazquezza i że podał adres przy Alei La Brea.

– Czy naprawdę tam mieszkał?

Garamalkis wzruszył ramionami.

– Nie wykonywał aż tak ważnej pracy, żeby go tak gruntownie sprawdzać.

– Czy powiedział, że się zwalnia?

– Nie.

– Czy mówił, dokąd idzie?

– Nie jestem jego matką.

– Chodzi mi o to, czy wspominał coś o innej pracy.

– Nie. Po prostu się urwał.

– Gdybyśmy nie znaleźli Mazquezzy pod tym adresem – powiedział Tony – to chcielibyśmy tu wrócić i porozmawiać z pańskimi pracownikami. Może któryś z nich znał go lepiej. Może ma tu jeszcze jakichś znajomych.

– Możecie tu wrócić, jeśli chcecie – powiedział Garamalkis. – Ale trudno wam będzie się porozumieć z moimi ludźmi.

– Dlaczego?

Uśmiechnął się szeroko:

– Wielu z nich nie mówi po angielsku.

Tony odwzajemnił uśmiech i powiedział:

– Yo leo, escribo y hablo espanol.

– No tak – powiedział Garamalkis, na którym wywarło to wrażenie.

Sekretarka zrobiła dla nich kopię karty wypłat i Tony podziękował Garamalkisowi za pomoc.

W samochodzie, po włączeniu się do ruchu ulicznego i kierując się w stronę Alei La Brea, Frank mruknął:

– Muszę ci to przyznać.

– Co takiego? – zapytał Tony.

– Ja bym go nie potrafił przerobić tak szybko.

Tony był zaskoczony tym komplementem. Po raz pierwszy od ich trzymiesięcznej wspólnej pracy Frank przyznał, że metody jego partnera są skuteczne.

– Żałuję, że nie mam choć trochę twojego stylu – dodał Frank. – Chociaż nie w całości, rozumiesz. Nadal uważam, że moje sposoby są na ogół lepsze. Ale co jakiś czas napotykamy kogoś, kto przede mną nie otworzyłby gęby przez milion lat, a przed tobą wylewa, co ma na żołądku, po minucie. Tak, żałuję, że choć trochę nie stać mnie na takie czułe słówka, tak jak ty to umiesz.

– Ty też to potrafisz.

– Ja? Skądże. W żadnym wypadku.

– Ale jasne, że potrafisz.

– Ty masz podejście do ludzi – powiedział Frank. – Ja nie.

– Możesz się tego nauczyć.

– Dobrze jest, jak jest. Pracujemy tym klasycznym systemem: „gliniarz – świnia i gliniarz – anioł”, chyba że przestajemy się bawić. W naszym przypadku jakoś to chyba samo wychodzi.

– Nie jesteś typem świni.

Frank nie zareagował na to. Kiedy przystanęli na czerwonym świetle, powiedział:

– Chcę jeszcze powiedzieć coś, co ci się pewnie nie spodoba.

– Sprawdź – odpowiedział Tony.

– Chodzi o tę kobietę z ostatniej nocy.

– Hilary Thomas?

– Tak. Podobała ci się, co?

– Cóż… pewnie. Wydawała się dość sympatyczna.

– Nie o to mi chodzi. Chodzi mi o to, że ci się podobała. Byłeś na nią napalony.

– O nie. Była ładna, ale ja nie…

– Nie udawaj niewiniątka. Widziałem, jak na nią patrzyłeś.

Nastąpiła zmiana świateł.

Przejechali kawałek drogi w milczeniu.

Wreszcie Tony powiedział:

– Masz rację. Normalnie nie palę się i nie wariuję za każdą dziewczyną, którą spotkam. Wiesz o tym.

– Czasami myślę, że jesteś eunuchem.

– Hilary Thomas jest inna. I to nie chodzi o jej wygląd. Jest bombowa, ale to nie wszystko. Podoba mi się sposób, w jaki się porusza, w jaki się zachowuje. Lubię słuchać, jak mówi. To nie chodzi tylko o brzmienie głosu. To coś więcej. Lubię sposób, w jaki się wyraża. Podoba mi się, jak myśli.

– Mnie się podoba jej wygląd – wyjaśnił Frank – ale sposób, w jaki myśli, zupełnie mnie nie bierze.

– Ona nie kłamała – dodał Tony.

– Słyszałeś, że szeryf…

– Wszystkie wydarzenia mogły jej się poplątać, ale nie wyssała całej tej historii z palca. Prawdopodobnie widziała kogoś, kto przypominał Frye’a i…

– I tu mam do powiedzenia coś, czego byś pewnie nie chciał usłyszeć – przerwał mu Frank.

– Słucham.

– Nieważne, jak na ciebie podziałała, nie ma jednak wytłumaczenia na to, jak zachowałeś się zeszłej nocy.

Tony spojrzał na niego zmieszany.

– O co ci chodzi?

– Powinieneś wspierać partnera w takich sytuacjach.

– Nie rozumiem.

Twarz Franka poczerwieniała. Nie patrzył na Tony’ego. Nie odrywając wzroku od ulicy, powiedział:

– Kilka razy, kiedy ją wczoraj przesłuchiwałem, brałeś jej stronę przeciwko mnie.

– Frank, ja nie miałem zamiaru…

– Wiedziałem, jak ją trzeba przesłuchiwać, a ty mnie próbowałeś przed tym powstrzymać.

– Uważałem, że jesteś dla niej za ostry.

– No to, kurczę, trzeba było ostrożniej wyrazić swoje zdanie. Oczyma. Zrobić jakiś znak, trącić mnie. Tak zawsze postępujesz. A przy niej szarżowałeś jak jakiś rycerz bez skazy.

– Miała za sobą bardzo ciężkie przejścia i…

– Gówno – powiedział Frank. – Nie miała żadnych przejść. Ona to wszystko zmyśliła.

– Nadal się z tobą nie zgadzam.

– Bo myślisz jajami, a nie głową.

– Frank, to nieprawda. I to, co mówisz, jest nieuczciwe.

– Skoro uważałeś, że jestem taki chamski, to czemu mnie nie wziąłeś na bok i nie zapytałeś, o co mi chodzi?

– Przecież pytałem, na miłość boską! – powiedział Tony, złoszcząc się wbrew samemu sobie. – Pytałem cię o to po telefonie z komendy, kiedy ona dalej rozmawiała z dziennikarzami. Chciałem wiedzieć, czego się dowiedziałeś, ale ty mi nie chciałeś powiedzieć.

– Myślałem, że nie posłuchasz. Wtedy już bujałeś głową w obłokach, jak jakiś zadurzony nastolatek.

– To bzdura i ty o tym wiesz. Jestem tak samo dobrym gliną jak ty. Nie pozwalam, żeby osobiste uczucia wpieprzały mi się do roboty. I wiesz co? Myślę, że w twoim przypadku tak właśnie jest.

– Co?

– Myślę, że czasami dopuszczasz, żeby osobiste uczucia wpieprzały ci się w robotę – stwierdził Tony.

– O czym ty do cholery mówisz?

– Masz zwyczaj ukrywania przede mną informacji, jeśli się dowiesz o czymś ważnym – powiedział Tony. – I myślę teraz, że tak robisz… że robisz to wtedy, gdy idzie o jakąś kobietę, kiedy masz jakąś informację, którą możesz wykorzystać, żeby ją zranić, żeby ją załamać i zmusić do płaczu. Ukrywasz to przede mną, a potem to wywalasz z zaskoczenia w możliwie jak najobrzydliwszy sposób.

– Zawsze mówię, o co mi chodzi.

– Ale zwykle jest jakiś łagodniejszy i prostszy sposób, w jaki to można zrobić.

– Domyślam się, że chodzi o twój sposób.

– Zaledwie dwie minuty temu przyznałeś, że moje metody są skuteczne.

Frank milczał. Patrzył groźnie na jadące przed nimi samochody.

– Wiesz, Frank, cokolwiek ci żona zrobiła przez to, że się z tobą rozwiodła, niezależnie od tego, jak cię skrzywdziła, nie ma powodu, by czuć nienawiść do wszystkich kobiet, które spotykasz.

– Tak nie jest.

– Może nieświadomie. Ale podświadomie…

– Tylko bez tych freudowskich gówien.

– No już dobrze – odpowiedział Tony. – Ale ja się zrewanżuję oskarżeniem za oskarżenie. Twierdzisz, że zachowałem się nieprofesjonalnie zeszłej nocy. A ja mówię, że to ty zachowałeś się nieprofesjonalnie. Remis.

Frank skręcił w Aleję La Brea.

Zatrzymali się na światłach.

Światła zmieniły się i posuwali się wolno przez gęstniejący ruch uliczny.

Przez parę minut żaden z nich się nie odzywał.

Potem Tony powiedział:

– Ale jakich byś nie miał słabości i wad, jesteś cholernie dobrym gliną.

Frank spojrzał na niego zaskoczony.

– Naprawdę tak uważam – ciągnął Tony. – Są między nami tarcia. Często głaszczemy się pod włos. Może nie będziemy w stanie ze sobą pracować. Może będziemy musieli zażądać nowych partnerów. Ale to są spory osobowościowe. Pomimo to, że jesteś szorstki dla ludzi trzy razy bardziej, niż musisz, swoją robotę wykonujesz świetnie.

Frank chrząknął.

– I ty… też.

– Dziękuję.

– Tylko, że czasami jesteś… cukierkowaty.

– A ty czasami potrafisz być niezłym sukinsynem.

– Czy chcesz prosić o nowego partnera?

– Jeszcze nie wiem.

– Ja też nie.

– Ale jeśli nie zacznie nam się wspólnie układać, to lepiej tego dłużej nie ciągnąć, bo to niebezpieczne. Partnerzy, którzy dopuszczają do wzajemnych napięć, mogą nie być dla siebie ochroną, gdy im grozi niebezpieczeństwo.

– Wiem – powiedział Frank – wiem to. Świat jest pełen bandytów, ćpunów i uzbrojonych fanatyków. Trzeba pracować z partnerem tak, jakby był dodatkową częścią własnego ciała, jakby był trzecią ręką. Jeśli się tak nie robi, to łatwiej cię mogą rozpieprzyć.

– No to chyba musimy poważnie pomyśleć, czy jesteśmy dla siebie odpowiedni.

– Ano tak – zgodził się Frank.

Tony zaczął patrzeć na numery domów, które właśnie mijali.

– To powinno być gdzieś tutaj.

– To pewnie ten dom – powiedział Frank wskazując ręką.

Adres podany na karcie Juana Mazquezzy z Vee Vee Gee należał do kompleksu szesnastu apartamentów z ogródkami w obrębie placu zajmowanego głównie przez zakłady usługowe: stacje benzynowe, mały motel, sklep z oponami, sklep spożywczy czynny całą noc. Z oddali apartamenty wyglądały na nowe i dość drogie, ale przyjrzawszy się im bliżej Tony dostrzegł oznaki rozpadu i zaniedbania. Zewnętrznym ścianom potrzebne były nowe tynki – były mocno obłupane i popękane. Drewniane stopnie, balustrady i drzwi również prosiły się o pomalowanie. Tabliczka na słupie przy wejściu głosiła, że są to „Apartamenty Las Palmeras”. Uderzył w nią kiedyś samochód, ale nie wymieniono jej, mimo że była mocno sfatygowana. Las Palmeras wyglądało nieźle z odległości, ponieważ było otoczone zielenią, która maskowała defekty i zmiękczała obłupane krawędzie. Ale nawet ten krajobraz, gdy mu się bliżej przyjrzeć, zdradzał podniszczony stan Las Palmeras: krzewów od dawna nie przycinano, drzewa były nierówne i wymagały pielęgnacji.

Wygląd Las Palmeras dawało się opisać dwoma słowami: okres przejściowy. Taką ocenę wspierały nieliczne pojazdy stojące na tamtejszym parkingu. Były wśród nich dwa nowe samochody średnio drogie, o które chyba pieczołowicie dbano, ponieważ błyszczały od świeżego wosku. Niewątpliwie należały do młodych, zaradnych ludzi i były oznakami ich osiągnięć. Na przebitej oponie spoczywał stary, pokiereszowany i zardzewiały ford, nie używany i nie dający się zapewne uruchomić. Obok forda stał ośmioletni mercedes, umyty i nawoskowany, ale nieco podniszczony: tylny zderzak miał zardzewiałe wgłębienie. W lepszych czasach jego posiadacza stać było na kupno wozu za dwadzieścia pięć tysięcy dolarów, a teraz wyraźnie nie mógł sobie poradzić z dwustudolarowym rachunkiem za naprawę wozu. Las Palmeras było miejscem dla ludzi znajdujących się w okresie przejściowym. Dla niektórych był to przystanek w trakcie wspinaczki do świetlanej i kuszącej kariery. Dla innych był to przypadkowy punkt na klifie, ostatni godny szacunku zaczep przed smutnym i nieuchronnym upadkiem w całkowitą ruinę.

Kiedy Frank zaparkował przy apartamencie zarządcy, Tony uświadomił sobie, że Las Palmeras jest metaforą LA. Miasto Aniołów było krainą chyba największych możliwości, jakie kiedykolwiek poznał świat. Przepływały tędy niewiarygodne ilości pieniędzy i istniały tu tysiące sposobów na zdobycie pokaźnego konta. LA fabrykowało wystarczająco wiele opowieści o sukcesie, aby codziennie zapełniać nimi gazety. Ale prawdziwie zadziwiający dostatek wytwarzał również rozmaite narzędzia samozniszczenia i sprawiał, że były one ogólnie dostępne. Można tu było znaleźć i kupić jaki się tylko chciało narkotyk o wiele łatwiej i szybciej niż w Bostonie, Nowym Jorku, Chicago czy Detroit. Trawa, haszysz, heroina, kokaina, środki pobudzające i depresjogenne, LSD, PCP… To miasto było supermarketem dla narkomanów. Również i seks był tańszy. W LA szybciej niż w reszcie kraju uległy rozpadowi wiktoriańskie zasady i wrażliwość, częściowo dzięki temu, że tu znajdowało się centrum muzyki rockowej, a seks był integralną częścią tego świata. Ale były też inne, nadzwyczaj ważne czynniki, które wpływały na specyficzny charakter kalifornijskiego libido. Miał z tym coś wspólnego klimat; ciepłe, suche dni, subtropikalne słońce i przemienne wiatry – pustynne i morskie – o silnym oddziaływaniu erotycznym. Na większości mieszkańców wycisnął swoje piętno latynoski temperament meksykańskich imigrantów. Ale być może właśnie w Kalifornii człowiek czuł, że znalazł się na skraju zachodniego świata, na obrzeżu czegoś nieznanego, tuż nad otchłanią tajemnicy. Rzadko bywała to świadomość przebywania na granicy kulturowej, ale podświadomość zawsze pławiła się w tej wiedzy, w tym radosnym i czasem przerażającym uczuciu. Wszystkie te elementy łączyły się jakoś ze sobą, aby przełamywać kompleksy i wywoływać wrzenie w gonadach. To było pozbawione poczucia winy, jak najbardziej zdrowe pojmowanie seksu. Ale szczególna atmosfera LA, gdzie bez najmniejszej trudności potrafiono folgować nawet najdziwaczniejszym upodobaniom zmysłowym, sprawiała, że niektórzy mężczyźni (i kobiety) uzależniali się od seksu jak od heroiny. Tony widywał takie przypadki. Bywali tacy ludzie, pewne typy osobowościowe, którzy decydowali się wszystko odrzucić – pieniądze, szacunek do samego siebie, reputację – na rzecz bezustannego udziału w zmysłowych uściskach i krótkich, wilgotnych uniesieniach erotycznych. A w razie, gdy nie udało się znaleźć własnego poniżenia i ruiny w seksie i narkotykach, LA serwowało także szwedzki półmisek pełen obłąkańczych systemów religijnych i ukierunkowanych na przemoc radykalnych ruchów politycznych. No i naturalnie pozostawało jeszcze Las Vegas, oddalone zaledwie o jedną godzinę lotu tanimi, regularnie kursującymi samolotami, darmowymi, jeśli się miało kwalifikacje na dobrze prosperującego handlarza narkotyków. Wszystkie te narzędzia samozniszczenia były możliwe dzięki faktycznie niezgłębionemu dostatkowi. Za sprawą swego bogactwa i radosnego świętowania wolności LA oferowało zarówno złote jabłko, jak i zatrutą gruszkę: pozytywne i negatywne stany przejściowe. Niektórzy ludzie zatrzymywali się po drodze na szczyt w takich miejscach jak apartamenty Las Palmeras, chwytali jabłko, przenosili się do Bel Air, Beverly Hills, Malibu albo Westwood i odtąd żyli tam szczęśliwie. Inni kosztowali skażonego owocu i po drodze w dół robili sobie przystanek w Las Palmeras, nie zawsze pewni, jak albo dlaczego tam się zaplątali.

W rzeczy samej kobieta, która zarządzała, kompleksem apartamentów, chyba niezbyt zdawała sobie sprawę, jak wzory stanu przejściowego wpłynęły na jej obecną sytuację. Nazywała się Lana Haverby. Była czterdziestoletnią, mocno opaloną blondynką, ubraną w szorty i bluzkę bez pleców. Miała dobre mniemanie o swej seksualnej atrakcyjności. Chodziła, siadała i stawała, jakby pozując do zdjęcia. Nogi miała niezłe, ale reszcie było daleko do doskonałości. Była grubsza w pasie, niż zdawała się o tym wiedzieć, a skąpy kostium niezbyt pasował do jej tłustych bioder i pośladków. Miała piersi tak wielkie, że były bardziej dziwaczne niż atrakcyjne. Opięta bluzka ukazywała kanion przedziału między nimi i podkreślała wielkie, obrzmiałe sutki, samym piersiom nie nadawała jednak należnego kształtu, ani ich nie podnosiła, a to im było rozpaczliwie potrzebne. Kiedy nie zmieniała albo nie poprawiała swojej pozycji, kiedy nie próbowała ocenić, jaki jej ciało ma wpływ na Franka i Tony’ego, widać w niej było zagubienie i roztargnienie. Jej wzrok nie zawsze był skupiony. Lubiła wypowiadać zdania, którym brakowało zakończenia. Kilkakrotnie rozejrzała się ze zdziwieniem po swym małym, ciemnym salonie i zniszczonych meblach, jakby nie miała zielonego pojęcia, jakim cudem trafiła do tego miejsca albo od jak dawna tu jest. Przekrzywiała głowę, niby nasłuchując jakichś szeptów, znajdujących się tuż poza jej zasięgiem, które próbowały jej wszystko wyjaśnić.

Usiedli. Lana Haverby na krześle, oni na sofie. Spojrzała na zdjęcia Bobby’ego Valdeza.

– Tak – stwierdziła. – To był kochany chłopak.

– Czy on tu mieszka? – spytał Frank.

– Mieszkał… tak. Chyba… pod dziewiątką. Ale już go nie ma.

– Wyprowadził się?

– Tak.

– Kiedy to było?

– Jakoś tak tego lata. To chyba był…

– Co był? – spytał Tony.

– Pierwszy sierpnia – powiedziała.

Ponownie skrzyżowała nagie nogi, wygięła ramiona nieco mocniej, aby dźwignąć piersi jak najwyżej.

– Jak długo tu mieszkał? – spytał Frank.

– Zdaje mi się, że trzy miesiące – odpowiedziała.

– Mieszkał sam?

– To znaczy, czy była z nim jakaś babka?

– Dziewczyna, facet, ktokolwiek – powiedział Frank.

– Tylko on – odpowiedziała Lana. – On, wiecie, był kochany.

– Czy zostawił swój następny adres?

– Nie. A szkoda.

– Dlaczego? Czy zalegał z komornym?

– Nie. Nic takiego. Po prostu chciałabym wiedzieć, gdzie mogłabym…

Przekrzywiła głowę, znowu nasłuchując szeptu.

– Gdzie mogłaby pani co? – spytał Tony.

Zamrugała.

– Och… Chyba chciałabym wiedzieć, gdzie mogę go odwiedzić. Trochę go podrywałam. On mnie zwodził, wiecie. Działał na mnie. Próbowałam go zaciągnąć do łóżka, ale on był, tego, trochę nieśmiały.

Nie zapytała, czego chcą od Bobby’ego Valdeza alias Juana Mazquezzy. Tony zastanawiał się, co by powiedziała, gdyby się dowiedziała, że jej nieśmiały chłopaczek jest agresywnym, okrutnym gwałcicielem.

– Czy miewał jakichś gości?

– Juan? Żadnych nie zauważyłam.

Wyprostowała nogi, rozstawiła szeroko uda i patrzyła na reakcję Tony’ego.

– Czy mówił, gdzie pracuje?

– Kiedy się wprowadził, pracował w jakiejś pralni. Później wziął coś nowego.

– Czy mówił, co to było?

– Nie, ale, wiecie, robił duże pieniądze.

– Miał samochód? – spytał Frank.

– Na początku nie – powiedziała. – Ale później jaguara dwa plus dwa. Ludzie, ale to była bomba.

– I to droga – przyznał Frank.

– Tak – powiedziała. – Kupę za niego zapłacił i to normalną, twardą gotówką.

– Skąd brał takie pieniądze?

– Mówiłam wam. Robił dużo forsy w tej nowej pracy.

– Jest pani pewna, że nie wie, gdzie pracował?

– Na sto procent. Nie mówił o tym. Ale, wiecie, że jak tylko zobaczyłam tego jaguara, wiedziałam… że tu długo nie pomieszka – powiedziała smutnym głosem. – Szybko szedł w górę.

Zadawali pytania jeszcze przez pięć minut, ale Lana Haverby nie miała nic ważnego do powiedzenia. Nie była zbyt spostrzegawcza, a jej wspomnienia o Juanie Mazquezza zdawały się mieć niewielkie luki, jakby mole pogryzły jej skład z pamięcią.

Kiedy Tony i Frank wstali, by wyjść, podbiegła przed nimi do drzwi. Jej galaretowate piersi zatrzęsły się i zakołysały zatrważająco, ale ona uważała to za niezwykle prowokujący pokaz. Stosowała ten typ chodu na czubkach palców połączonego z kołysaniem tyłka, który nie pasował do żadnej kokietki powyżej dwudziestu jeden lat; a ona miała czterdziestkę, była dojrzałą kobietą, niezdolną do odkrycia i wykorzystania szczególnego piękna swojego wieku, próbowała udawać nastolatkę i była w tym patetyczna. Stanęła w przejściu, opierając się lekko o otwarte drzwi, z jedną nogą ugiętą w kolanie, naśladując modelki, które widziała w magazynie dla mężczyzn albo kalendarzu z aktami, autentycznie błagając o komplement.

Frank przeszedł bokiem przez drzwi, ledwie unikając otarcia się o jej piersi. Ruszył szybko do samochodu, nie oglądając się za siebie.

Tony uśmiechnął się i powiedział:

– Dziękujemy za informacje, panno Haverby.

Spojrzała na niego i skupiła na nim swój wzrok znacznie wyraźniej niż na czymkolwiek w ciągu ostatnich piętnastu minut. Wytrzymała jego wzrok i w jej oczach zalśniła jakaś żywsza iskra – inteligencji, prawdziwej dumy, może odcienia szacunku do samej siebie – coś lepszego i czystszego niż dotychczas.

– Wiesz, chcę się stąd wyprowadzić tak samo jak Juan. Nie zawsze pracowałam w Las Palmeras. Przebywałam, wiesz, w dość bogatych kręgach.

Tony nie chciał słuchać tego, co miała do powiedzenia, ale czuł się jakby go schwytano w pułapkę, a potem zahipnotyzowano, jak człowiek, zatrzymany na ulicy przez Sindbada Żeglarza.

– Bo na przykład jak miałam dwadzieścia trzy lata – kontynuowała – pracowałam jako kelnerka, ale robiłam to i tamto. Potem, wiesz, właśnie zaczynali się Beatlesi, z siedemnaście lat temu, i wybuchła wtedy cała ta bomba z rockiem. I wiesz? Niezła dziewczyna mogła się wtedy wiązać z gwiazdami, zawierać ważne znajomości, wiesz, i jeździć wszędzie z dużymi kapelami, podróżować z nimi po całym kraju. Człowieku, co to były za fantastyczne czasy! Chyba nie było czegoś takiego, czego nie można było mieć albo robić. Oni to wiedzieli, ci z zespołów muzycznych, i wszędzie to głosili. I ja byłam z nimi. Naprawdę byłam. Sypiałam z bardzo znanymi ludźmi. Powszechnie znanymi nazwiskami. Ja też byłam bardzo popularna. Lubili mnie.

Zaczęła wymieniać najlepiej się sprzedające grupy rockowe z lat sześćdziesiątych. Tony nie pojął w końcu, z iloma ona rzeczywiście była, a z iloma tylko w wyobraźni, ale zauważył, że ani razu nie wspomniała pojedynczych ludzi: chodziła do łóżka z zespołami, a nie z ludźmi.

Nigdy się nie zastanawiał, co się stało z wielbicielkami muzyków, z tymi łatwymi kobietami – dziećmi, które marnowały najlepsze lata jako popychadła w świecie muzyki rockowej. Ale teraz poznał przynajmniej jedną drogę, którą wybierały. Szły w ślad za idolami swego czasu, bezkrytycznie ich chwaląc, biorąc wspólnie z nimi narkotyki, służąc za odpowiednie naczynia dla spermy tych bogatych i sławnych, nie zwracając uwagi na czas i przynoszone przez niego zmiany. Potem gdy któregoś dnia taka dziewczyna piła już za dużo, zaczynała nadużywać trawy, kokainy i heroiny, kiedy w kącikach jej oczu pojawiały się pierwsze stałe zmarszczki, kiedy bruzdy od śmiechu trochę za bardzo się pogłębiały, a sprężyste piersi pokazywały pierwsze oznaki wiotczenia, zostawała zwolniona z łóżka zespołu i odkrywała, że tym razem nie ma innego zespołu, który chciałby ją wziąć. Jeśli nie czuła obrzydzenia do oszustw, mogła tak jeszcze ciągnąć kilka lat. Dla niektórych to był cios, nie uważały się za markietanki, tylko przyjaciółki. A małżeństwo dla większości z nich nie wchodziło w rachubę, bo widziały i robiły za dużo, żeby się dobrowolnie ustatkować w ramach spokojnego życia na łonie rodziny. Należąca do nich Lana Haverby przyjęła pracę w Las Palmeras, stanowisko, które uważała za przejściowe, po prostu sposób na darmowy czynsz, dopóki się ponownie nie zwiąże z tymi wspaniałymi ludźmi.

– Więc nie będę już tu długo siedziała – powiedziała. – Wkrótce się wyprowadzam. Na dniach, wiesz. Czuję, że wydarzy się mnóstwo dobrych rzeczy. Mam naprawdę dobre wibracje, wiesz?

Jej sytuacja była niewymownie smutna i Tony nie potrafił powiedzieć niczego, co by ją jakoś zadowoliło.

– Hmm… cóż… naprawdę życzę pani wszystkiego, co w świecie najlepsze – powiedział głupawo.

Wyślizgnął się przez zagrodzone przez nią drzwi.

Błysk życia zniknął z jej oczu i nagle znowu zaczęła rozpaczliwie pozować: ramiona do tyłu, pierś do przodu. Ale twarz miała nadal zmęczoną i ściągniętą. Brzuch nie przestał wylewać się zza paska szortów. A pośladki były nadal za wielkie, żeby udawać nastolatkę.

– Hej – powiedziała – gdybyś miał kiedyś ochotę napić się wina i, wiesz, trochę pogadać…

– Dziękuję – powiedział.

– Naprawdę zawsze możesz do mnie wpaść, kiedy, wiesz, nie będziesz na służbie.

– Może wpadnę – skłamał. A potem, ponieważ czuł, że zabrzmiało to nieszczerze, a nie chciał jej tak zostawić z niczym, dodał: – Masz piękne nogi.

To była prawda, ale ona nie potrafiła przyjąć tego komplementu z wdziękiem. Wyszczerzyła zęby, położyła ręce na piersiach i powiedziała:

– Zazwyczaj całą uwagę przyciągają moje balony.

– Cóż… to do zobaczenia – bąknął, odwracając się od niej i kierując do samochodu.

Zrobiwszy parę kroków obejrzał się i zobaczył, że nadal stoi w otwartych drzwiach, z głową przekrzywioną na bok, oddalona od niego i apartamentów Las Palmeras, wsłuchująca się w te nikłe szepty, które próbowały jej wyjaśnić znaczenie życia.

Kiedy Tony wsiadł do samochodu, Frank zauważył:

– Myślałem, że cię schwyciła w swoje szpony. Już miałem dzwonić po komandosów, żeby cię ratowali.

Tony nie roześmiał się.

– To smutne.

– Co?

– Lana Haverby.

– Żartujesz sobie?

– Cała ta sytuacja.

– To głupie babsko – stwierdził Frank. – Ale co myślisz o Bobbym, który sobie kupuje jaguara?

– Jeżeli nie robi napadów na banki, to jest tylko jeden sposób, w jaki może zdobywać taką forsę.

– Prochy – powiedział Frank.

– Kokaina, trawa, może PCP.

– No to wiemy teraz, gdzie szukać tego małego skurwiela – powiedział Frank. – Możemy iść na ulicę i przycisnąć paru notowanych handlarzy, tych facetów, którzy wpadli za sprzedawanie prochów. Nastraszyć ich i jeśli mają dużo do stracenia i wiedzą, gdzie jest Bobby, to podadzą go nam na srebrnej tacy.

– Na razie – powiedział Tony – najlepiej zrobię, jeśli się zamelduję.

Chciał, żeby w wydziale komunikacji sprawdzono czarnego jaguara zarejestrowanego na Juana Mazquezzę. Gdyby mogli dostać natychmiast numer jego prawa jazdy, wówczas szukanie kółek Bobby’ego byłoby częścią codziennych obowiązków każdego umundurowanego policjanta. Nie znaczyło to, że znaleźliby go od razu. W każdym innym mieście Bobby nie byłby w stanie żyć długo w ukryciu, gdyby go tak usilnie poszukiwali. Odnaleziono by go albo natrafiono na jego ślad w ciągu kilku tygodni. Ale LA różniło się od innych miast: już sam jego obszar był większy niż inne ośrodki miejskie w całym kraju. LA rozciągało się na prawie pięciuset milach kwadratowych. Zajmowało połowę razy więcej ziemi, niż wszystkie zespoły miejskie należące do Nowego Jorku, dziesięć razy tyle co cały Boston i prawie połowę stanu Rhode Island. Populacja całego obszaru miejskiego wynosiła prawie dziewięć milionów, jeżeli do niej zaliczyć nie zameldowanych cudzoziemców, czego nie robiło Biuro Spisu Ludności. W tym rozległym labiryncie ulic, alei, autostrad, wzgórz i kanionów, sprytny uciekinier mógł żyć na powierzchni przez wiele miesięcy, dbając o swoje interesy tak bezczelnie i beztrosko jak każdy normalny obywatel.

Tony włączył radio, z którego nie korzystali przez cały ranek, wezwał centralę i poprosił, by w wydziale komunikacji sprawdzono Juana Mazquezzę i jego jaguara.

Kobieta obsługująca ich pasmo częstotliwości miała miękki, namiętny głos. Przyjąwszy polecenia Tony’ego, poinformowała go, że dwie godziny wcześniej otrzymała wezwanie dla niego i Franka. Była już 11.45. Chodziło znowu o Hilary Thomas i potrzebowano ich w jej domu w Westwood, z którego inni policjanci odebrali telefon o 9.30.

Ściskając mikrofon, Tony spojrzał na Franka i powiedział:

– Wiedziałem! Do cholery, wiedziałem, że nie kłamała na temat całej tej sprawy.

– Jeszcze się tak nie nadymaj – zauważył Frank z dezaprobatą. – Cokolwiek się wydarzyło, ona prawdopodobnie to wymyśliła, tak jak i całą resztę.

– Ty nigdy nie przyznajesz się do błędu, co?

– Nie wtedy, gdy wiem, że mam rację.

Parę minut później podjechali pod dom Hilary Thomas. Na drodze wjazdowej stały dwa wozy prasowe, wóz z policyjnym laboratorium i zwykły samochód policyjny.

Kiedy wysiedli z samochodu i szli przez dziedziniec, z domu wyszedł im naprzeciw policjant w cywilu. Tony go znał: nazywał się Warren Prewitt. Spotkali się w połowie drogi do drzwi frontowych.

– To wy odpowiedzieliście na wezwanie zeszłej nocy? – spytał Prewitt.

– Zgadza się – potwierdził Frank.

– Co jest grane, pracujecie dwadzieścia cztery godziny na dobę?

– Dwadzieścia sześć.

– Co z tą kobietą? – spytał Tony.

– W szoku – powiedział Prewitt.

– Nie jest ranna?

– Kilka siniaków na gardle.

– Poważnych?

– Nie.

– Co się stało? – spytał Frank.

Prewitt przekazał im w skrócie wcześniejsze zeznanie Hilary Thomas.

– Czy są dowody, że mówi prawdę? – spytał Frank.

– Słyszałem, co myślisz o całej sprawie – powiedział Prewitt. – Ale są dowody.

– Co na przykład? – spytał Frank.

– Włamał się nocą do tego domu przez okno w gabinecie. Koronkowa robota. Podkleił szybę, żeby nie słyszała, jak ją tłucze.

– Mogła to zrobić sama – zauważył Frank.

– Wybić własne okno? – spytał Prewitt.

– Tak. Czemu nie? – upierał się Frank.

– Dobra – powiedział Prewitt – tylko że to nie ona tak tu napaskudziła krwią.

– Ile jest tej krwi? – spytał Tony.

– Nie tak dużo, ale też niemało – mówił Prewitt. – Trochę na podłodze w hallu, wielki krwawy odcisk ręki na ścianie, krople na schodach, kolejny rozmazany odcisk na ścianie w przedsionku i ślady krwi na klamce.

– To ludzka krew? – spytał Frank.

Prewitt zamrugał.

– Co?

– Zastanawiam się, czy to nie jest jakaś lipa.

– Weź się zlituj! – krzyknął Tony.

– Chłopcy z laboratorium przyjechali tu dopiero czterdzieści pięć minut temu – wyjaśniał Prewitt. – Jeszcze nic nie powiedzieli. Ale jestem pewien, że to ludzka krew. Poza tym trzech sąsiadów widziało uciekającego mężczyznę.

– No tak – powiedział już spokojnie Tony.

Frank rzucił groźne spojrzenie na trawnik pod swoimi stopami, jakby miał zamiar zmiażdżyć go wzrokiem.

– Facet wyszedł z domu zupełnie zgięty wpół – kontynuował Prewitt. – Trzymał się za brzuch i wlókł zgarbiony, co pasuje do oświadczenia panny Thomas, że dwukrotnie pchnęła go nożem w splot słoneczny.

– Dokąd poszedł? – spytał Tony.

– Mamy świadka, który twierdzi, że widział, jak wsiada do szarego dodge’a zaparkowanego dwie przecznice na zachód stąd. Odjechał.

– Macie numer rejestracyjny?

– Nie – powiedział Prewitt. – Ale daliśmy komunikat. Poszukuje się furgonetki.

Frank Howard podniósł wzrok.

– Wiecie, może ten napad nie jest związany z tą historyjką, którą nas nakarmiła zeszłej nocy. Może wczoraj narobiła fałszywego rabanu i dopiero dziś rano została naprawdę napadnięta.

– Czy do ciebie nie dociera, że jest tu trochę zbyt wiele zbiegów okoliczności? – zapytał Tony rozdrażnionym głosem.

– A poza tym to się wszystko łączy – dodał Prewitt. – Ona przysięga, że to był ten sam człowiek.

Frank napotkał wzrok Tony’ego i powiedział:

– Ale to nie mógł być Bruno Frye. Wiesz, co powiedział Laurensky.

– Nigdy się nie upierałem, że to był Bruno Frye – stwierdził Tony. – Zeszłej nocy przypuszczałem, że została zaatakowana przez kogoś, kto przypominał Bruno Frye’a.

– Ona uparcie twierdziła…

– Tak, ale była przestraszona i rozhisteryzowana – ciągnął Tony. – Nie myślała jasno i wzięła sobowtóra za prawdziwego. To zrozumiałe.

– A ty mi mówisz, że opieram sprawę na zbiegu okoliczności – powiedział z niesmakiem Frank.

W tym momencie z domu wyszedł inspektor Gurney, partner Prewitta, i zawołał:

– Hej, znaleźli go. Tego faceta, którego ona pocięła nożem!

Tony, Frank i Prewitt pośpiesznie podeszli do drzwi wejściowych.

– Właśnie dzwonili z komendy – powiedział Gurney. – Około dwudziestu pięciu minut temu znalazły go jakieś dzieciaki na deskorolkach.

– Gdzie?

– Szmat drogi stąd, przy Sepulveda. Na parkingu jakiegoś supermarketu. Leżał na ziemi obok swojej furgonetki.

– Nieżywy?

– Jak amen w pacierzu.

– Czy miał jakiś dowód tożsamości? – spytał Tony.

– Tak – powiedział Gurney. – Jest tak, jak mówiła ta pani. To Bruno Frye.

* * *

Zimno.

W ścianach łomotała automatyczna klimatyzacja. Z dwóch kanałów pod sufitem napływały strumienie mroźnego powietrza.

Hilary była ubrana w jesienną suknię koloru morskiej zieleni, nie z lekkiej letniej tkaniny, ale też nie z tak grubej, by ją chroniła przed zimnem. Obejmowała się ramionami i drżała.

Porucznik Howard stał po jej lewej stronie, nadal wyglądając na odrobinę zmieszanego. Porucznik Clemenza stał po prawej.

Pomieszczenie nie wyglądało jak część kostnicy. Przypominało raczej kabinę statku kosmicznego. Hilary bez trudu wyobraziła sobie, że tuż za szarymi ścianami jest przenikające do szpiku kości zimno przestworzy kosmicznych, a monotonne brzęczenie klimatyzatorów mogło być odległym rykiem silników rakietowych. Stali pod oknem, które wychodziło na następne pomieszczenie, ale ona wolałaby za tym grubym szkłem zobaczyć niezgłębioną ciemność i dalekie gwiazdy. Prawie żałowała, że to nie druga, międzygalaktyczna podróż, tylko pobyt w kostnicy, podczas którego miała zidentyfikować zwłoki człowieka, którego zabiła.

Zabiłam go, pomyślała.

Gdy te słowa zabrzęczały w jej myślach, poczuła się jeszcze bardziej zlodowaciała, niż sekundę wcześniej.

Spojrzała na zegarek.

15.18.

– Za minutę będzie po wszystkim – powiedział uspokajającym tonem porucznik Clemenza.

Gdy mówił te słowa, pracownik kostnicy wprowadził nosze na kółkach do pomieszczenia znajdującego się po drugiej stronie okna. Ustawił je prostopadle do szyby. Leżało na nich ciało przykryte prześcieradłem. Pracownik odsłonił twarz i połowę klatki piersiowej zmarłego mężczyzny i odszedł na bok.

Hilary popatrzyła na ciało i poczuła zawrót głowy.

Zaschło jej w ustach.

Twarz Frye’a była biała i nieruchoma, ale Hilary miała wariackie uczucie, że on w każdej chwili może odwrócić głowę w jej kierunku i otworzyć oczy.

– Czy to on? – spytał porucznik Clemenza.

– To Bruno Frye – powiedziała słabym głosem.

– Ale czy to ten człowiek, który włamał się do pani domu i panią napadł? – spytał porucznik Howard.

– Tylko bez tej głupiej rutyny – powiedziała. – Błagam.

– Nie, nie – powiedział Clemenza. – Porucznik Howard nie wątpi już w pani zeznanie, panno Thomas. Proszę zrozumieć, że my już wiemy, że ten człowiek to Bruno Frye. To ustaliliśmy na podstawie dowodu tożsamości, który miał przy sobie. Musimy tylko usłyszeć od pani, że to jest ten człowiek, który na panią napadł, ten sam, którego pani pchnęła nożem.

Martwe usta nie miały teraz żadnego wyrazu, ani się nie krzywiły, ani nie uśmiechały, pamiętała jednak ten złowieszczy grymas, w jaki potrafiły się wygiąć.

– To on – powiedziała. – Jestem absolutnie pewna. Cały czas byłam tego pewna. Długo mi się to będzie śniło.

Porucznik Howard skinął na pracownika kostnicy znajdującego się po drugiej stronie okna i tamten przykrył ciało.

Przeszedł ją dreszcz przy kolejnej absurdalnej myśli: a jeśli on usiądzie na wózku i odrzuci prześcieradło?

– Teraz odwieziemy panią do domu – powiedział Clemenza.

Wyszła z pomieszczenia, nieszczęśliwa, ponieważ zabiła człowieka – ale ze znacznie lżejszym sercem, a nawet zachwycona, że on nie żyje.

* * *

Odwieźli ją do domu nieoznakowanym policyjnym sedanem, Frank prowadził, Tony siedział obok niego, a Hilary Thomas z tyłu. Miała ramiona lekko ściągnięte do góry i skrzyżowane ręce, jakby jej było zimno w tak ciepły dzień końca września.

Tony ciągle szukał jakichś wykrętów, żeby się odwracać i coś do niej mówić. Nie mógł oderwać od niej wzroku. Była tak piękna, że czasem czuł się przy niej tak samo jak w wielkich muzeach, gdy stawał przed jakimś szczególnie znakomitym obrazem któregoś ze znanych mistrzów.

Odpowiadała mu, obdarzyła go nawet paroma uśmiechami, ale nie miała nastroju do beztroskiej konwersacji. Pogrążona we własnych myślach, przez cały czas wyglądała przez boczną szybę i milczała.

Kiedy wjechali drogą wjazdową pod jej dom i zatrzymali się przed drzwiami, Frank Howard odwrócił się do niej i powiedział:

– Panno Thomas… chyba… tego… powinienem panią przeprosić.

Tony nie był zaskoczony tym wyznaniem, ale zdziwił się szczerą nutą skruchy w jego głosie i błagalnym wyrazem twarzy: potulność i pokora raczej nie należały do najmocniejszych stron Franka.

Hilary Thomas również wydawała się zdziwiona.

– No… cóż… przecież pan tylko wykonywał swoją pracę.

– Nie – powiedział Frank. – I właśnie o to chodzi. Nie wykonywałem swojej pracy. A przynajmniej nie wykonywałem jej dobrze.

– Już po wszystkim – powiedziała.

– Ale czy przyjmie pani moje przeprosiny?

– Ależ… oczywiście – zapewniła speszona.

– Jestem na siebie wściekły za sposób, w jaki panią potraktowałem.

– Frye nie będzie mnie już nachodził – powiedziała. – Więc myślę, że tylko to się liczy.

Tony wysiadł z samochodu i otworzył jej drzwi. Nie mogła wysiąść sama, ponieważ tylne drzwi sedana nie miały wewnętrznych klamek, by zapobiegać ewentualnym ucieczkom aresztantów.

– Być może będzie pani musiała złożyć zeznanie, kiedy koroner będzie dochodził przyczyn zgonu – wyjaśnił jej, kiedy zbliżali się do domu.

– Dlaczego, przecież pchnęłam Frye’a nożem, ponieważ był w moim domu wbrew mojej woli. Nastawał na moje życie.

– Och, nie ma wątpliwości, że to jest zwykły przypadek obrony własnej – zapewnił ją szybko Tony. – Jeśli będzie pani musiała pojawić się w trakcie dochodzenia, to będzie to tylko formalność. Absolutnie nie ma takiej możliwości, że będą przeciwko pani postawione jakieś zarzuty albo coś podobnego.

Otworzyła kluczem drzwi, odwróciła się do niego i uśmiechnęła promiennie.

– Dziękuję, że mi pan wczoraj uwierzył, nawet po tym, co powiedział szeryf z Napa.

– Sprawdzimy go – obiecał Tony. – Musi nam co nieco wyjaśnić. Jeśli to panią interesuje, to mogę panią powiadomić, co miał do powiedzenia.

– Będę ciekawa – powiedziała.

– Dobrze. Zawiadomię panią.

– Dziękuję.

– To żaden kłopot.

Weszła do domu.

Nie poruszył się.

Spojrzała na niego.

Uśmiechnął się niepewnie.

– Czy coś jeszcze? – spytała.

– Właściwie tak.

– Co?

– Jeszcze jedno pytanie.

– Tak?

Nigdy dotąd nie czuł się tak niezręcznie wobec kobiety.

– Czy poszłaby pani ze mną w sobotę na kolację?

– Och – powiedziała. – Cóż… chyba nie mogę.

– Rozumiem.

– To znaczy, chciałabym.

– Chciałaby pani?

– Ale naprawdę ostatnio nie mam czasu na życie towarzyskie – wyjaśniała.

– Rozumiem.

– Dopiero co zawarłam umowę z Warner Brothers i będę przez to zajęta całymi dniami i nocami.

– Rozumiem – powiedział.

Czuł się jak uczniak, który właśnie został wyśmiany przez klasowego prowodyra.

– To miło, że mnie pan zaprosił – dodała.

– Jasne. Cóż… życzę powodzenia w pracy z Warner Brothers.

– Dziękuję.

Uśmiechnął się, a ona mu się odwzajemniła.

Odwrócił się, ruszył w kierunku samochodu i usłyszał, jak zamykają się za nią drzwi. Zatrzymał się i obejrzał za siebie.

Z zarośli na kamienną ścieżkę wyskoczyła przed Tony’ego mała żabka. Usiadła w przejściu i spojrzała na niego, przewracając oczami, by osiągnąć odpowiedni kąt widzenia. Maleńka zielonobrązowa pierś unosiła się gwałtownie i opadała w rytm oddechu.

Tony spojrzał na żabę i zapytał:

– Czy nie poddałem się zbyt łatwo?

Mała ropuszka wydała z siebie przenikliwy skrzek.

– Co mam do stracenia? – pytał Tony.

Żaba znowu zaskrzeczała.

– Tak mi to wygląda. Nie mam nic do stracenia.

Obszedł ziemno – wodnego kupidyna i zadzwonił do drzwi. Wyczuwał, że Hilary Thomas patrzy na niego przez judasza i kiedy sekundę później otworzyła drzwi, odezwał się nie dając jej dojść do słowa:

– Czy jestem koszmarnie brzydki?

– Słucham?

– Czy przypominam Quasimodo albo kogoś takiego?

– Naprawdę, ja…

– Nie dłubię publicznie w zębach – powiedział.

– Poruczniku Clemenza…

– Czy to dlatego, że jestem gliną?

– Co takiego?

– Wie pani, co myślą niektórzy ludzie?

– Co myślą niektórzy ludzie?

– Myślą, że gliniarzy się unika w towarzystwie.

– Cóż, ja nie należę do takich ludzi.

– Nie jest pani snobką?

– Nie. Ja po prostu…

– Może odmówiła mi pani, ponieważ nie mam góry pieniędzy i nie mieszkam w Westwood.

– Poruczniku, przeżyłam większość życia bez pieniędzy i nie zawsze mieszkałam w Westwood.

– No to zachodzę w głowę, co jest we mnie złego – mówił patrząc po sobie i udając zdziwienie.

Uśmiechnęła się i potrząsnęła głową:

– Nie ma w panu nic złego, poruczniku.

– Dzięki Bogu!

– Naprawdę odmówiłam tylko z jednego powodu. Nie mam czasu na…

– Panno Thomas, nawet prezydentowi USA udaje się co jakiś czas zdobyć wolny wieczór. Nawet szef General Motors ma czas na odpoczynek. Nawet papież. Nawet Bóg odpoczywał siódmego dnia. Nikt nie jest zajęty przez cały czas.

– Poruczniku…

– Proszę mnie nazywać Tony.

– Tony, po tym wszystkim, co przeszłam przez ostatnie dwa dni, obawiam się, że nie byłabym beczką śmiechu.

– Gdybym chciał iść na kolację z beczką śmiechu, to zaprosiłbym stado małp.

Uśmiechnęła się znowu, a on zapragnął ująć i zacałować jej piękną twarz.

– Przykro mi, ale kilka dni muszę pobyć sama.

– Właśnie nie tego ci trzeba po tych przejściach. Powinnaś wyjść, znaleźć się między ludźmi, poprawić sobie nastrój. I ja nie jestem jedynym, który tak myśli. – Odwrócił się i wskazał na kamienną ścieżkę za sobą. Żaba nadal tam siedziała. Odwróciła się, żeby na nich patrzeć.

– Spytaj pana Żabińskiego – powiedział Tony.

– Pana Żabińskiego?

– To mój znajomy. Bardzo mądra osoba. – Tony pochylił się i spojrzał na żabę. – Czy ona nie powinna wyjść i zabawić się, panie Żabiński?

Ospale zamrugała ciężkimi powiekami i jak na zamówienie wydała z siebie zabawny, krótki dźwięk.

– Ma pan absolutną rację – powiedział Tony do stworzenia. – A czy nie uważa pan, że ona powinna umówić się ze mną?

– Re re re – zaskrzeczała żaba.

– A co ja zrobię, jeżeli ona mnie znowu odrzuci?

– Re re re.

– Aha – powiedział Tony, kiwając z satysfakcją głową, kiedy wstawał.

– No i co powiedział? – spytała Hilary uśmiechając się szeroko. – Co ze mną zrobi, jeśli się z tobą nie umówię? Zarazi mnie brodawkami?

Tony przybrał poważną minę.

– Coś gorszego. Mówi, że przeniknie przez mury twojego domu, przedrze się do twojej sypialni i będzie rechotał co noc tak głośno, że nie będziesz mogła zasnąć, dopóki się nie poddasz.

Uśmiechnęła się.

– W porządku. Poddaję się.

– W sobotę wieczorem?

– Dobrze.

– Przyjadę po ciebie o siódmej.

– W co mam się ubrać?

– W to, co zwykle – powiedział.

– To do zobaczenia w sobotę o siódmej.

Odwrócił się w stronę żaby i powiedział:

– Dziękuję ci, przyjacielu.

Zeskoczyła z chodnika w trawę, potem w zarośla.

Tony spojrzał na Hilary.

– Peszą go wyrazy wdzięczności.

Zaśmiała się i zamknęła drzwi.

Tony doszedł do samochodu i wsiadł do niego, gwiżdżąc z zadowoleniem.

– Co tam się stało? – zapytał Frank ruszając z miejsca.

– Umówiłem się – powiedział Tony.

– Z nią?

– Przecież nie z jej siostrą.

– Denat przyniósł ci szczęście.

– Raczej żaba.

– Co?

– Taki sobie żart.

Kiedy przejechali parę przecznic, Frank odezwał się:

– Jest po czwartej. Zanim odstawimy tego grata do garażu i się wypiszemy, będzie piąta.

– Chcesz chociaż raz skończyć pracę na czas? – spytał Tony.

– I tak do jutra niewiele zdziałamy w sprawie Bobby’ego Valdeza.

– Tak – zgodził się Tony. – Raz trzeba zaszaleć.

Parę przecznic dalej Frank powiedział:

– Czy chciałbyś wskoczyć po pracy na kielicha?

Tony spojrzał na niego zdziwiony. Po raz pierwszy, odkąd ich połączono, Frank zaproponował wspólny wypad po godzinach.

– Tylko na jednego albo dwa głębsze – dodał Frank. – Chyba, że coś już zaplanowałeś…

– Nie, mam wolny czas.

– Znasz jakiś bar?

– Znakomite miejsce. Nazywa się „Bolt Hole”.

– To nie jest gdzieś koło komendy, co? Nie taki lokal, do którego chodzi mnóstwo gliniarzy?

– O ile mi wiadomo, jestem jedynym strażnikiem prawa, który jest jego stałym bywalcem. To przy bulwarze Santa Monica, blisko Century City. Tylko parę przecznic od mojego mieszkania.

– Brzmi nieźle – powiedział Frank. – Spotkam się tam z tobą.

Przejechali resztę drogi do policyjnego garażu w milczeniu – nieco bardziej przyjacielskim od tego, w którym pracowali dotychczas, ale jednak w milczeniu.

Czego on chce? – zastanawiał się Tony. – Co wreszcie przełamało znamienną rezerwę w usposobieniu Franka Howarda?

* * *

O 16.30 inspektor medyczny w Los Angeles zarządził częściową sekcję zwłok Bruno Gunthera Frye’a. W miarę możliwości ciało miało być otworzone jedynie w obrębie ran brzusznych, aby stwierdzić, czy tamte dwa nacięcia były wyłączną przyczyną zgonu.

Inspektor medyczny nie mógł przeprowadzić sekcji osobiście, ponieważ musiał zdążyć na samolot o 17.30 do San Francisco, gdzie miał wygłosić wykład. Zadanie zostało przekazane lekarzowi patologowi z jego zespołu.

Martwy człowiek leżał na zimnym wózku w zimnym pomieszczeniu pełnym innych martwych ludzi. Czekał znieruchomiały pod osłoną białego całunu.

* * *

Hilary Thomas była wyczerpana. Czuła tępy ból w kościach, w każdym stawie wydawał się płonąć ogień. Wszystkie mięśnie bolały ją tak, jakby włożyła je do miksera pracującego na najszybszych obrotach i potem ponownie scalała. Napięcie emocjonalne może mieć dokładnie taki sam wpływ na fizjologię, jak żmudna praca fizyczna.

Była też za bardzo zdenerwowana i napięta, by móc zrelaksować się drzemką. Za każdym razem, kiedy dom wydawał swe normalne odgłosy, zastanawiała się, czy w rzeczywistości nie jest to skrzypienie podłogi uginającej się pod ciężarem jakiegoś intruza. Kiedy łagodny, szemrzący wiatr otarł liściem palmy albo gałęzią sosny o okno, wyobrażała sobie, że ktoś potajemnie rozcina szybę albo podważa zamek w oknie. A kiedy następował dłuższy okres całkowitego spokoju, odbierała brak dźwięku jako coś złowieszczego. Jej nerwy były bardziej zniszczone niż spodnie na kolanach kogoś przymuszanego do skruchy.

Najlepszym znanym jej lekarstwem na nerwowe napięcie była dobra książka. Przejrzała półki w gabinecie i wybrała najnowszą powieść Jamesa Clavella – długą historię rozgrywającą się na wschodzie. Nalała sobie szklankę dry sacka, dodała kostek lodu, usadowiła się w głębokim, brązowym fotelu i zaczęła, czytać.

Dwadzieścia minut później, kiedy książka Clavella zaczynała ją już kompletnie pochłaniać, zadzwonił telefon. Wstała i podniosła słuchawkę.

– Halo?

Nie było odpowiedzi.

Dzwoniący słuchał przez chwilę, po czym rozłączył się.

Hilary odłożyła słuchawkę i chwilę wpatrywała się w nią w zamyśleniu.

Pomyłka?

Najprawdopodobniej.

Ale dlaczego ten ktoś tego nie powiedział.

Niektórzy ludzie po prostu nie potrafią się zachować, tłumaczyła sobie. Są źle wychowani.

A jeśli to nie pomyłka. A jeśli to… coś innego.

Przestań szukać chochlików w każdym cieniu – skarciła się ze złością. Frye nie żyje. To było potworne, ale już się skończyło i kropka. Zasługujesz na odpoczynek: parę dni na uspokojenie nerwów i pozbieranie myśli. Ale potem musisz przestać oglądać się przez ramię i zająć się swoim życiem. Inaczej skończysz w domu bez klamek.

Skuliła się znowu w fotelu, ale poczuła chłód, od którego dostała gęsiej skórki na ramionach. Podeszła do szafy i wyciągnęła błękitnozielony szal zrobiony na drutach, wróciła do fotela i otuliła nogi kocem.

Wypiła łyk dry sacka.

Zaczęła ponownie czytać Clavella.

Po jakimś czasie zapomniała o telefonie.

* * *

Podpisawszy się na koniec dnia pracy, Tony wrócił do domu, umył twarz i zmienił garnitur na jeansy i koszulę w niebieską kratę. Założył cienką, brązową marynarkę i przeszedł pieszo dwie przecznice do „Bolt Hole”.

Frank już tam był, czekał w loży na tyłach sali, nadal ubrany w garnitur i krawat, popijając whisky.

„Bolt Hole” – albo w skrócie „Hole”, jak go nazywali stali bywalcy – był zwykłym, dzielnicowym barem, czyli dziwnym i wymierającym zjawiskiem. W ciągu ostatnich dwóch dziesięcioleci amerykański przemysł knajpiany, a przynajmniej jego wycinek w miastach i na przedmieściach, reagując na stale się dokonujące rozłamy i podziały w kulturze, pogrążył się w szale specjalizacji. Jednak „Hole” z powodzeniem nie poddawał się tym tendencjom. Nie był to bar dla homoseksualistów. Nie był to bar dla samotnych albo dla aktywnych życiowo. Nie był to bar, któremu mieli patronować głównie rowerzyści, kierowcy ciężarówek, policjanci po służbie albo księgowi; tu klientelę stanowiła mieszanka reprezentatywna dla całego społeczeństwa. Nie był to bar toplessowy. Nie był to bar rock and rolla albo bar country and western. I, dzięki Bogu, nie był to bar sportowy z sześciostopowym ekranem telewizyjnym i głosem Howarda Cosella przepuszczanym przez kwadrofonię. „Hole” nie miał nic do zaoferowania z wyjątkiem przytłumionych świateł, czystości, uprzejmej obsługi, wygodnych stołków i lóż, szafy grającej, której nie nastawiano za głośno, hot dogów i hamburgerów podawanych z małej kuchni oraz dobrych drinków po umiarkowanych cenach.

Tony wślizgnął się do loży, usiadł naprzeciwko Franka.

Przy ich stoliku przystanęła Penny, kelnerka o piaskowych włosach, policzkach, które chciało się uszczypnąć, i z dołkiem w brodzie. Zmierzwiła włosy Tony’emu i zapytała:

– Czego pan sobie życzy, panie Renoir?

– Miliona gotówką, rolls – royce’a, wiecznego życia i podziwu mas – odpowiedział Tony.

– A co w końcu zamawiasz?

– Butelkę coorsa.

– To możemy dostarczyć – powiedziała.

– Dla mnie jeszcze jedną szkocką – wtrącił Frank. Kiedy poszła do baru po ich napoje, zapytał: – Dlaczego nazwała cię Renoirem?

– To słynny malarz francuski.

– I co z tego wynika?

– No bo ja też jestem malarzem. Ale ani francuskim, ani słynnym. Penny w ten sposób się ze mną drażni.

– Malujesz obrazy? – spytał Frank.

– Jasne, że nie ściany.

– To czemu nigdy o tym nie mówiłeś?

– Kilka razy wygłosiłem parę uwag na temat sztuki – powiedział Tony. – Ale ty traktowałeś ten temat z wyraźnym brakiem zainteresowania. W sumie nie mógłbyś wykazać się mniejszym entuzjazmem, jakbym chciał dyskutować o pięciu zasadach gramatyki suahilijskiej albo omawiać proces rozkładu martwych niemowląt.

– Malujesz farbami olejnymi? – spytał Frank.

– Farbami, piórkiem i tuszem. Akwarelami. Wszystkim po trochu, ale głównie farbami olejnymi.

– Od jak dawna się tym zajmujesz?

– Od dzieciństwa.

– Sprzedałeś już jakiś obraz?

– Nie maluję na sprzedaż.

– To po co to robisz?

– Dla własnej satysfakcji.

– Chciałbym zobaczyć któreś z twoich dzieł.

– Moje muzeum jest otwierane o dziwnych godzinach, ale jestem pewien, że można zamówić zwiedzanie.

– Muzeum?

– W moim mieszkaniu. Nie ma tam zbyt wielu mebli, ale obrazów jest za to po sufit.

Penny przyniosła drinki.

Milczeli przez chwilę, a potem rozmawiali przez kilka minut o Bobbym Valdezie i znowu umilkli.

W barze było około szesnastu czy osiemnastu ludzi. Paru z nich zamawiało kanapki. Powietrze było pełne aromatu skwierczącej polędwicy i siekanej cebuli, od czego ślinka napływała do ust.

– Pewnie się zastanawiasz, dlaczego tu teraz jesteśmy – przemówił wreszcie Frank.

– Żeby się napić.

– Nie tylko – Frank zamieszał swego drinka pałeczką. Kostki lodu zaszczekały łagodnie. – Chcę ci powiedzieć parę rzeczy.

– Myślałem, że już wszystko powiedziałeś dziś rano w samochodzie, jak wyszliśmy z Vee Vee Gee.

– Zapomnij, co wtedy powiedziałem.

– Miałeś prawo tak mówić.

– Zachowałem się jak skurwiel – powiedział Frank.

– Nie, może miałeś rację.

– Nie, mówię ci, zachowałem się jak skurwiel.

– W porządku – powiedział Tony. – Zachowałeś się jak skurwiel.

Frank uśmiechnął się.

– Mogłeś się ze mną dłużej kłócić.

– Racja jest po stronie tych, co mają rację – powiedział Tony.

– Myliłem się co do tej Thomas.

– Już ją przeprosiłeś, Frank.

– Czuję, że powinienem ciebie przeprosić.

– To niekonieczne.

– Ale ty się tam czegoś dopatrzyłeś, wiedziałeś, że ona mówi prawdę. Ja zupełnie tego nie zaniuchałem. Szedłem za innym zapachem. Cholera, ty nawet wtryniłeś w to mój nos, a ja jeszcze nie złapałem właściwego zapachu.

– Cóż, jeśli już się upierać przy tej węchowej metaforyce, to mógłbyś powiedzieć, że nic nie wywąchałeś, bo ci się nochal skrzywił.

Frank skinął posępnie głową. Jego szeroka twarz wydawała się obwisła jak melancholijny pysk bloodhounda.

– To przez Wilmę. Mam skrzywiony nos przez Wilmę.

– Twoją byłą żonę?

– Tak. Trafiłeś w samo sedno dziś rano, kiedy powiedziałeś, że nienawidzę kobiet.

– Musiała ci napsuć dużo krwi.

– Nieważne, co mi zrobiła – powiedział Frank. – Nie ma wytłumaczenia na to, co pozwoliłem z sobą zrobić.

– Masz rację.

– No bo nie da się rady ukryć przed kobietami, Tony.

– Są wszędzie – zgodził się Tony.

– O kurczę, czy wiesz, jak dawno już nie spałem z kobietą?

– Nie.

– Dziesięć miesięcy. Odkąd mnie zostawiła, na cztery miesiące przed rozwodem.

Tony nie wiedział, co powiedzieć. Nie uważał, że jest zaprzyjaźniony z Frankiem na tyle, aby brać udział w intymnej dyskusji na temat jego życia seksualnego, ale było jasne, że ten człowiek bardzo potrzebuje kogoś, kto go uważnie wysłucha.

– Jeśli się szybko nie ocknę – powiedział Frank – to równie dobrze mógłbym olać wszystko i zostać księdzem.

Tony przytaknął.

– Dziesięć miesięcy to na pewno długo – powiedział zakłopotany.

Frank nie odpowiedział. Wpatrywał się w swoją whisky, jakby próbował zobaczyć swą przyszłość w kryształowej kuli. Najwyraźniej chciał porozmawiać o Wilmie, rozwodzie i o tym, co powinien ze sobą zrobić, ale nie chciał, by Tony poczuł, że się go zmusza do wysłuchiwania cudzych kłopotów. Był bardzo dumny. Chciał, by mu schlebiano, nakłaniano, by wymuszać na nim wyznania pytaniami i pomrukami sympatii.

– Czy Wilma znalazła sobie nowego faceta? – spytał Tony i natychmiast wiedział, że o wiele za szybko dotarł do sedna sprawy.

Frank nie był gotów do mówienia o tej części sprawy i udał, że nie usłyszał pytania.

– Denerwuje mnie to, że tak właśnie rozpieprzam sobie pracę. Zawsze byłem diablo dobry w tym, co robię. Prawie doskonały. Aż do rozwodu. Wtedy zrobiłem się cięty na kobiety i dość szybko zrobiłem się też cięty na nie podczas pracy. – Pociągnął duży łyk szkockiej. – I co się tam do cholery dzieje z tym szeryfem z Napa? Dlaczego kłamał, żeby osłonić Bruno Frye’a?

– Dowiemy się prędzej czy później – powiedział Tony.

– Pociągniesz sobie jeszcze?

– Dobrze.

Tony zorientował się, że będą siedzieć w „Bolt Hole” dłuższy czas. Frank chciał porozmawiać o Wilmie, chciał się pozbyć całej trucizny, jaka się w nim nagromadziła i prawie od roku przeżerała mu serce, ale jednorazowo był w stanie upuszczać zaledwie kroplę.

* * *

Śmierć miała pracowity dzień w Los Angeles. Oczywiście wielu ludzi umarło z przyczyn naturalnych i dlatego prawo nie wymagało, by znaleźli się pod sondującym skalpelem koronera. Ale w biurze inspektora medycznego znajdowało się dziewięciu takich, którymi trzeba się było zająć. Były wśród nich dwie ofiary wypadków drogowych, z powodu których na pewno zostaną wysunięte oskarżenia o nieprzestrzeganie przepisów; dwóch mężczyzn zmarłych od ran postrzałowych; dziecko pobite na śmierć przez swojego pijanego ojca o porywczym usposobieniu; jedna kobieta, która się utopiła we własnym basenie, i dwóch młodych ludzi, którzy najprawdopodobniej przedawkowali narkotyki. I jeszcze Bruno Frye.

W czwartek o 19.10, z nadzieją, że odrobi zaległości w pracy, patolog w miejskiej kostnicy dokończył częściową sekcję zwłok Bruno Gunthera Frye’a: mężczyzny typu kaukaskiego, w wieku około czterdziestu lat. Lekarz nie widział konieczności rozcinania całego ciała poza ogólnym obszarem dwóch urazów brzusznych, ponieważ mógł od razu definitywnie stwierdzić, że nieboszczyk zmarł właśnie od tych, a nie innych ran. Górna rana nie była śmiertelna; nóż przeciął tkankę mięśniową i zawadził o płuco. Ale niższa rana była paskudna: ostrze rozpruło na wylot żołądek, przebiło żyłę odźwiernikową i uszkodziło między innymi trzustkę. Ofiara zmarła z powodu rozległego wylewu wewnętrznego.

Patolog zszył te nacięcia, które sam zrobił, jak również dwie zaskorupiałe rany. Wytarł krew, żółć i plamki tkanki z połatanego brzucha i ogromnej klatki piersiowej.

Martwy mężczyzna został przeniesiony ze stołu sekcyjnego (otoczonego stalowymi rynnami na krew, w których właśnie zakrzepła czerwono – brązowa posoka) na wózek. Obsługujący wepchnął wózek do chłodzonego pomieszczenia, w którym czekały cierpliwie na swoje pogrzeby i groby inne ciała, już rozcięte, zbadane i pozszywane.

Obsługujący wyszedł, a Bruno Frye leżał cicho i nieruchomo, zadowolony z towarzystwa umarłych, jakby nigdy nie zaznał towarzystwa żywych.

* * *

Frank Howard był już trochę pijany. Zdjął marynarkę i krawat, odpiął dwa górne guziki koszuli. Włosy miał potargane, ponieważ stale po nich przesuwał palcami. Oczy nabiegły mu krwią, a jego szeroka twarz nabrała ziemistej barwy. Połykał niektóre słowa i co jakiś czas powtarzał się, aby coś podkreślić; wówczas Tony musiał go łagodnie trącać łokciem, co przypominało wybijanie igły gramofonu z uszkodzonego rowka. Pochłaniał dwie szklanki szkockiej w stosunku do jednego piwa Tony’ego.

Im bardziej pił, tym więcej mówił o kobietach w swoim życiu. Im bardziej go ścinało z nóg, tym bliżej był największej tragedii swego życia: utraty dwóch żon.

Frank Howard pracował już drugi rok jako umundurowany policjant w LAPD (Los Angeles Police Department), gdy poznał swą pierwszą żonę, Barbarę Ann. Była sprzedawczynią w stoisku jubilerskim domu towarowego w centrum miasta i pomogła mu wybrać prezent dla matki. Była tak czarująca, tak drobna, tak ładna i ciemnooka, że nie mógł się oprzeć i poprosił ją o spotkanie, mimo tego, że spodziewał się odmowy. Pobrali się siedem miesięcy później. Barbara Ann lubiła planować: na długo przed ślubem opracowała szczegółowy program pierwszych czterech lat ich wspólnego życia. Ona miała nadal pracować w sklepie, ale nie mieli wydawać ani centa z jej zarobków. Wszystkie jej pieniądze zamierzała wpłacać na konto oszczędnościowe, które miało być później wykorzystane na spłacenie domu. Mieli zaoszczędzać jak najwięcej z jego pensji, mieszkając w wygodnej, czystej i taniej kawalerce. Mieli sprzedać jego pontiaca, ponieważ pożerał paliwo i ponieważ mieli mieszkać na tyle blisko sklepu Barbary Ann, by mogła do niego chodzić pieszo; jej volkswagen miał wystarczyć na dojazdy Franka do komisariatu, a suma ze sprzedaży tamtego samochodu miała być początkiem kapitału na dom. Zaplanowała nawet codzienne jadłospisy na pierwsze sześć miesięcy – pożywne posiłki oparte na ciasnym budżecie. Frank uwielbiał w niej tę żyłkę bezlitosnej księgowej, częściowo dlatego, że tak nie pasowała do reszty jej charakteru.

Była wesołą, pogodną kobietą, skorą do śmiechu, czasami nawet trzpiotowatą, impulsywną w sprawach nie związanych z pieniędzmi i wspaniałą partnerką w łóżku, zawsze chętną do uprawiania miłości i diabelnie w tym dobrą. W łóżku nie była księgową, nigdy nie planowała, że będą się kochać; to zazwyczaj było nagłe, zaskakujące i namiętne. Ale zaplanowała, że kupią dom dopiero wtedy, gdy zgromadzą przynajmniej czterdzieści procent jego ceny nabywczej. I wiedziała dokładnie, ile powinno w nim być pokoi i jakich powinny być rozmiarów; narysowała plan takiego idealnego domu i trzymała go w szufladzie bieliźniarki, wyciągając co jakiś czas, żeby na niego popatrzeć i pomarzyć. Bardzo chciała mieć dzieci, ale zaplanowała, że będzie je miała dopiero wtedy, gdy będzie bezpieczna we własnym domu. Barbara Ann miała plan na prawie każdą ewentualność – z wyjątkiem raka. Dwa lata i dwa dni po jej ślubie z Frankiem orzeczono u niej złośliwego raka limfy, umarła trzy miesiące później.

Tony siedział w loży „Bolt Hole” przed piwem, które robiło się coraz cieplejsze i słuchał Franka z rosnącą świadomością, że ten człowiek po raz pierwszy dzielił się z kimś swym smutkiem. Barbara Ann umarła w 1958 roku, dwadzieścia dwa lata temu i przez ten cały czas Frank nie podzielił się z nikim swym bólem, który odczuwał patrząc, jak ona niknie w oczach i umiera. To był ból, który nigdy nie ustał, palił się w nim równie gorąco, jak wtedy. Wypił jeszcze więcej szkockiej i szukał słów, aby opisać swoją udrękę, a Tony dziwił się, widząc tę wrażliwość i głębię uczucia, zazwyczaj tak dobrze ukryte za twardą niemiecką twarzą i tymi niebieskimi oczyma na ogół bez wyrazu.

Po utracie Barbary Ann Frank zmizerniał, stał się roztargniony i przygnębiony, ale kategorycznie tłumił w sobie łzy i cierpienie, ponieważ bał się, że poddając się im, nigdy już nie odzyska panowania nad sobą. Wyczuwał w sobie pociąg do samozniszczenia: straszne łaknienie alkoholu, którego nigdy nie doświadczał przed śmiercią żony, pragnienie zbyt szybkiej i brawurowej jazdy, chociaż przedtem był ostrożnym kierowcą. Aby polepszyć sobie stan umysłu, zatopił swoje strapienie w obowiązkach zawodowych, ofiarował swoje życie LAPD, próbując zapomnieć Barbarę Ann w czasie długich godzin pracy w policji i nauki. Jej utrata pozostawiła w nim bolesną wyrwę, która miała nigdy nie być zapełniona, ale po jakimś czasie udało mu się ją opancerzyć obsesyjnym zaangażowaniem w swoją pracę i zupełnym poświęceniem siebie na rzecz policji.

Przeżył tak dziewiętnaście lat zaaferowany monotonnym rozkładem codziennych zajęć pracoholika. Jako umundurowany policjant nie mógł przedłużać godzin pracy, więc chodził do szkoły przez pięć dni w tygodniu i w soboty, dopóki nie zdobył bakalaureatu w dziedzinie kryminologii. Wykorzystał swój stopień i nadzwyczajny rejestr osiągnięć zawodowych, aby dojść do rangi detektywa w cywilu i wówczas pracować po godzinach, nie wkurzając dyżurnego od rozkazów dziennych. Podczas swoich dziesięcio -, dwunasto – i czternastogodzinnych dni pracy nie myślał o niczym, tylko o sprawach, które mu przydzielono. Nawet kiedy nie był w pracy, myślał o bieżących dochodzeniach, nieomal wyłączając wszystko inne; medytował nad nimi pod prysznicem i przed zaśnięciem, roztrząsał nowe poszlaki w trakcie wczesnych śniadań i późnych, samotnych kolacji. Nie czytał prawie nic oprócz podręczników kryminologii i monografii typów przestępczych. Przez dziewiętnaście lat był gliną nad glinami, detektywem jakich mało.

Przez cały ten czas nigdy nie myślał poważnie o kobietach. Nie miał czasu na umawianie się i uważał, że raczej nie powinien tego robić. To byłoby nieuczciwe w stosunku do Barbary Ann. Całymi tygodniami żył w celibacie, potem folgował sobie podczas paru upalnych nocy z serią płatnych partnerek. Z jakiegoś powodu, którego do końca nie rozumiał, uważał, że uprawianie seksu z prostytutkami nie jest zdradą pamięci Barbary Ann, ponieważ zapłata za usługę czyniła z tego transakcję czysto handlową, nawet w najmniejszym stopniu nie związaną ze sferą uczuć.

A potem poznał Wilmę Compton.

Oparty o ściankę loży Frank wydawał się dławić imieniem tej kobiety. Potarł dłonią swą lepką twarz, przejechał rozczapierzonymi palcami po włosach i dodał:

– Muszę dostać jeszcze jedną podwójną szkocką. – Starał się wymawiać każdą sylabę bardzo wyraźnie, ale przez to wydawał się jeszcze bardziej pijany, niż gdyby połykał i kaleczył słowa.

– Nie ma sprawy – powiedział Tony. – Jeszcze jedna szkocka. Ale powinniśmy też coś przegryźć.

– Nie jem – oświadczył Frank.

– Robią tu znakomite cheeseburgery – powiedział Tony. – Zamówimy je sobie i do tego frytki.

– Nie. Dla mnie tylko szkocka.

Tony nalegał i wreszcie Frank zgodził się na burgera, ale bez frytek.

Penny przyjęła zamówienie, ale kiedy usłyszała, że Frank chce jeszcze jedną szkocką, nie uznała tego za dobry pomysł.

– Nie przyjechałem samochodem – zapewnił ją Frank, znowu podkreślając wszystkie zgłoski w poszczególnych słowach. – Przyjechałem taryfą, bo miałem zamiar zalać się w trupa. Do domu też pojadę taryfą. No więc proszę cię, ty mały kotku z dołkiem, przynieś mi jedną z tych doskonałych, podwójnych szkockich.

Tony skinął w jej stronę.

– Jeśli on później nie złapie taksówki, to ja go odwiozę do domu.

Przyniosła im nowe drinki. Przed Tonym stało wypite do połowy piwo, ale było ciepłe i bez piany, więc Penny je zabrała.

Wilma Compton.

Wilma była dwanaście lat młodsza od Franka – kiedy ją poznał, miała trzydzieści jeden lat. Była czarująca, drobna, ładna i ciemnooka. Szczupłe nogi. Giętkie ciało. Podniecająca linia bioder. Jędrny tyłek. Cienka talia i odrobinę za duże piersi jak na jej wzrost. Nie była dokładnie tak samo urocza, czarująca i drobna jak Barbara Ann, brakowało jej przedsiębiorczego charakteru i czułości Barbary Ann. Ale przynajmniej pozornie wystarczająco przypominała tamtą dawno temu zmarłą kobietę, aby wzbudzić we Franku uśpioną skłonność do romansów.

Wilma była kelnerką w kawiarni, w której policjanci często jadali lunch. Kiedy po raz szósty obsługiwała Franka, poprosił ją o spotkanie i ona się zgodziła. Po czwartej randce poszli z sobą do łóżka. Wilma miała to samo pragnienie, energię i spontaniczność, dzięki czemu Barbara Ann była doskonałą kochanką. Jeśli czasami była całkowicie zaabsorbowana zaspokojeniem samej siebie, a zupełnie nie interesowała się nim, Frank potrafił wyobrazić sobie, że jej egoizm minie, bo wynika z faktu, że dawno nie była w żadnym zadowalającym ją związku. Poza tym był dumny z tego, że jest ją w stanie tak łatwo podniecić i to tak mocno. Po raz pierwszy od czasów sypiania z Barbarą Ann kochał się przy udziale miłości i myślał, że dostrzega te same uczucia w reakcjach Wilmy. Kiedy sypiali z sobą już dwa miesiące, oświadczył się jej. Ona nie zgodziła się i odtąd nie chciała się z nim więcej spotykać, mógł ją widywać i rozmawiać z nią tylko wtedy, gdy zachodził do kawiarni.

Wilma była nad podziw szczera, jeśli chodziło o powody odrzucenia Franka. Chciała wyjść za mąż; aktywnie poszukiwała odpowiedniego mężczyzny, ale odpowiedni mężczyzna musiał posiadać pokaźne konto w banku i cholernie dobrą pracę. Gliniarz, powiedziała, nigdy nie zarobi wystarczająco dużo pieniędzy, aby zapewnić jej upragniony styl życia i bezpieczeństwo. Jej pierwsze małżeństwo się nie udało, ponieważ stale kłóciła się z mężem o rachunki i wydatki. Odkryła, że zmartwienia finansowe mogą zniszczyć miłość, pozostawiając jedynie spopielała skorupę goryczy i gniewu. To było straszne doświadczenie i postanowiła już nigdy nie przechodzić przez coś takiego. Nie wykluczała małżeństwa z miłości, ale musiało też istnieć zabezpieczenie finansowe. Obawiała się, że brzmi to z jej strony dość okrutnie, ale nie chciała się skazywać na taką mordęgę jak wcześniej. Kiedy to mówiła, miała drżący głos i łzy w oczach. Nie chcę ryzykować, powiedziała, by kolejny związek uczuciowy zakończył się tak niewiarygodnie smutno i przygnębiająco z powodu braku pieniędzy.

O dziwo, jej determinacja wyjścia za mąż dla pieniędzy nie osłabiła szacunku Franka dla niej, ani też nie ostudziła jego zapału. Ponieważ tak długo był samotny, pragnął kontynuować ich związek, nawet gdyby miał założyć parę największych różowych okularów, jakie kiedykolwiek wykonano, aby podtrzymać iluzję romansu. Ujawnił jej swoją sytuację majątkową, a prawdę powiedziawszy ubłagał, aby zajrzała do jego książeczki oszczędnościowej i zaświadczeń o krótkoterminowych wkładach, które razem opiewały na sumę prawie trzydziestu dwóch tysięcy dolarów. Powiedział jej, jaką ma pensję, i cierpliwie tłumaczył, że będzie mógł stosunkowo wcześnie przejść na emeryturę z niezłym wynagrodzeniem, będąc na tyle młodym, aby wykorzystać część ich oszczędności na założenie jakiegoś małego interesu i zarobienie większych pieniędzy. Jeśli ona pragnie poczucia bezpieczeństwa, to on jest mężczyzną stworzonym dla niej.

Trzydzieści dwa tysiące dolarów i policyjna emerytura nie wystarczały Wilmie Compton.

Wiem, powiedziała, że to niezły grosz, ale z tego nie będzie domu czy czegoś innego, Frank. Przesuwała palcami po książeczkach oszczędnościowych przez dłuższą chwilę, jakby to jej dawało przyjemność seksualną, ale potem oddała mi je i powiedziała: Przepraszam, Frank. Ja jednak poluję na coś lepszego. Jestem młoda, a wyglądam jeszcze o pięć lat młodziej. Mam więc trochę czasu, żeby się rozejrzeć. I obawiam się, że trzydzieści dwa tysiące dolarów to nie są żadne pieniądze w dzisiejszych czasach. Obawiam się, że to za mało, żeby czuć się bezpiecznym w ewentualnym kryzysie. I nie zwiążę się z tobą, jeśli istnieje prawdopodobieństwo, że… możemy żyć w takiej nienawiści… i nędzy… że byłoby tak, jak ostatnim razem, kiedy byłam mężatką.

Był zdruzgotany.

– Jasny gwint! Ale był ze mnie idiota! – jęknął Frank, waląc pięścią w stół, aby podkreślić, że był idiotą. – Ubrdałem sobie, że ona jest dokładnie taka jak Barbara Ann, tak wyjątkowa, taka niespotykana i cenna. Niezależnie od tego, co robiła, niezależnie od tego, jaka była niedelikatna, ordynarna albo obojętna, ja miałem dla niej usprawiedliwienie i to jeszcze jakie – eleganckie, dopracowane i wymyślne. Ależ ja byłem głupi. Głupi jak but. Jezus Maria!

– To, co zrobiłeś, było zrozumiałe – powiedział Tony.

– To była głupota.

– Bardzo długo byłeś samotny – wyjaśnił Tony. – Przeżyłeś dwa wspaniałe lata z Barbarą Ann, więc uważałeś, że nie przeżyjesz niczego choć w połowie tak wspaniałego, a nie chciałeś poprzestać na czymś gorszym. Więc się odciąłeś od świata. Przekonywałeś samego siebie, że już nikogo nie potrzebujesz. Ale wszyscy kogoś potrzebujemy, Frank. Wszyscy potrzebujemy ludzi, którzy się będą o nas troszczyć. Pragnienie miłości i towarzystwa jest tak naturalne dla naszego gatunku, jak potrzeba wody i pożywienia. I w tobie przez wszystkie te lata ta potrzeba się kumulowała i kiedy spotkałeś kogoś, kto przypominał Barbarę Ann, kiedy spotkałeś Wilmę, to już nie potrafiłeś tego dłużej ukrywać. W jednej chwili wytrysnęło z ciebie dziewiętnaście lat pragnień i potrzeb. Nic dziwnego, że ci trochę odbiło. Szkoda, że Wilma nie okazała się tą właściwą kobietą, zasługującą na to, co jej ofiarowałeś. Ale wiesz, w rzeczy samej to dziwne, że nikt taki jak Wilma nie schwycił cię w swoje szpony ileś lat wcześniej.

– Byłem kretynem.

– Nie.

– Idiotą.

– Nie, Frank. Jesteś człowiekiem – powiedział Tony. – To wszystko. Tylko człowiekiem, jak wszyscy.

Penny przyniosła cheeseburgery.

Frank zamówił kolejną podwójną szkocką.

– Chcesz wiedzieć, dlaczego Wilma zmieniła zdanie? – spytał Frank. – Chcesz wiedzieć, dlaczego w końcu zgodziła się wyjść za mnie?

– Jasne – przyznał Tony. – Ale może byś najpierw zjadł swojego burgera.

Frank zignorował kanapkę.

– Umarł mój ojciec i zostawił mi wszystko. Z początku wydawało się, że to będzie może trzydzieści tysięcy dolcow, ale potem zorientowałem się, że w ciągu ostatnich trzydziestu lat stary zebrał całą kupę pięcio – i dziesięciodolarowych polis ubezpieczeniowych. Po odjęciu podatku cały majątek wynosił prawie dziewięćdziesiąt tysięcy dolarów.

– A niech mnie licho.

– Razem z tym, co już miałem – powiedział Frank – taki szmal wystarczył Wilmie.

– Może byś na tym lepiej wyszedł, gdyby twój ojciec umarł w biedzie – powiedział Tony.

Oczy Franka, otoczone czerwonymi obwódkami, stały się wodniste i przez chwilę wydawało się, że zaraz się rozpłacze. Ale raptownie zamrugał i powstrzymał łzy. Pełnym rozpaczy głosem powiedział:

– Wstyd mi się przyznać, ale kiedy odkryłem, ile jest tych pieniędzy, przestałem się przejmować śmiercią mojego staruszka. Te polisy znalazły się tydzień po jego pogrzebie i w tej samej chwili pomyślałem sobie Wilma! Nagle poczułem się szczęśliwy, że nie mogłem usiedzieć na miejscu. Okazało się, że dla mnie mój tato mógł nie żyć od dwudziestu lat. Rzygać mi się chce, jak sobie pomyślę, jak się zachowałem. Bo chociaż nie byliśmy dość blisko z moim tatą, to jednak zasługiwał na dłuższą żałobę po sobie. Jezus, ale ze mnie kawał samoluba, Tony.

– Już po wszystkim, Frank. To już się dokonało – powiedział Tony. – I jak powiedziałem, trochę ci uderzyło do głowy. Nie za bardzo wiedziałeś, co robisz.

Frank zakrył twarz rękoma i siedział tak przez minutę, trzęsąc się, ale nie płacząc. Podniósł wreszcie wzrok i wyznał:

– Więc kiedy Wilma się dowiedziała, że mam prawie sto dwadzieścia pięć tysięcy dolarów, zgodziła się wyjść za mnie. Po ośmiu miesiącach ograbiła mnie do czysta.

– Kalifornia jest stanem, w którym się przestrzega prawa wspólnej własności – zauważył Tony. – Jak mogła wziąć więcej niż połowę tego, co miałeś?

– Och, nie wzięła ani grosza po rozwodzie.

– Co?

– Ani grosza.

– Nie rozumiem.

– Bo już wtedy niczego nie miałem.

– Niczego?

– Zero!

– Wydała to?

– Ukradła – powiedział martwym głosem Frank.

Tony odłożył swojego cheeseburgera, wytarł usta serwetką.

– Ukradła? Jak?

Frank był już zupełnie pijany, ale nagle przemówił niesamowicie wyraźnie i dobitnie. Uważał za istotne, żeby oskarżenie przeciwko niej zostało jasno zrozumiane, bardziej niż cokolwiek innego w jego opowieści. Nie zostawiła mu nic oprócz wzburzenia i teraz chciał się nim podzielić z Tonym.

– Jak tylko wróciliśmy z miesiąca miodowego, obwieściła, że zajmie się rachunkami. Miała zamiar doglądać wszystkich naszych spraw bankowych, pilnować wkładów i bilansów naszych książeczek czekowych. Zapisała się na kurs planowania inwestycji w szkole businessu i opracowała dla nas szczegółowy budżet. Była w tym bardzo konkretna i przedsiębiorcza, a mnie to się naprawdę podobało, bo wydawała się taka podobna do Barbary Ann.

– Opowiadałeś jej, że Barbara Ann robiła takie rzeczy?

– Tak. No właśnie. Sam się prosiłem, żeby mnie oczyściła do czysta. Tak właśnie było.

Tony nagle nie był już głodny.

Frank przesunął trzęsącą się dłonią po włosach.

– Widzisz, nie miałem żadnych powodów, żeby ją podejrzewać. Bo przecież była dla mnie taka dobra. Nauczyła się gotować moje ulubione potrawy. Zawsze chciała wysłuchać, jak mi minął dzień, kiedy wracałem do domu i słuchała z takim zainteresowaniem. Nie żądała ubrań, biżuterii czy czegoś takiego. Chodziliśmy co jakiś czas na kolację albo do kina, ale ona zawsze twierdziła, że to marnowanie pieniędzy, mawiała, że jest szczęśliwa, gdy zostaje ze mną w domu i razem oglądamy TV albo po prostu rozmawiamy. Nie śpieszyła się z kupnem domu. Była taka… niewymagająca. Robiła mi masaż, kiedy wracałem do domu sztywny i obolały. A w łóżku… była bajeczna. Była doskonała. Tylko że… tylko że… cały czas, kiedy gotowała, słuchała, masowała i pieprzyła się ze mną bez opamiętania, to w rzeczywistości…

– Doiła twoje konto w banku.

– Do ostatniego dolara. Z wyjątkiem dziesięciu tysięcy, złożonych na długoterminowym rachunku oszczędnościowym.

– I potem po prostu odeszła?

Frank wzdrygnął się.

– Przychodzę któregoś dnia do domu i zastaję od niej kartkę. Napisała: „Jeśli chcesz wiedzieć, gdzie jestem, zadzwoń pod ten numer i poproś pana Freyborna. Freyborn był adwokatem. Wynajęła go do przeprowadzenia rozwodu. To był szok. No bo nigdy nie zauważyłem, żeby… W każdym razie Freyborn nie chciał mi powiedzieć, gdzie ona jest. Powiedział, że to będzie prosty przypadek, prosty w orzeczeniu, ponieważ ona nie żąda ode mnie żadnych alimentów czy czegoś innego. Nie żąda ani grosza, jak powiedział Freyborn. Tylko chciała być wolna. Zdębiałem. Normalnie zdębiałem. Za Chiny mi nie przychodziło do głowy, co ja takiego zrobiłem. Omal nie sfiksowałem, próbując się domyślić, co ja takiego schrzaniłem. Myślałem, że może mógłbym się zmienić, nauczyć się być lepszy i ponownie ją odzyskać. A potem… dwa dni później, kiedy musiałem wypisać czek, zobaczyłem, że na koncie są tylko trzy dolary. Poszedłem do banku, potem do towarzystwa oszczędnościowo – kredytowego i potem już wiedziałem, dlaczego nie chciała ani grosza. Już wzięła wszystkie grosze.

– Nie pozwoliłeś jej chyba tak odejść – powiedział Tony.

Frank upił trochę szkockiej. Pocił się. Jego twarz przybrała niezdrowy wygląd i była biała jak płótno.

– Z początku byłem otępiały i… nie wiem… chyba chciałem skończyć z sobą. Znaczy się, nie żebym próbował się zabić, ale też mnie nie obchodziło, czy żyję. Byłem zamroczony, jakby w jakimś transie.

– Ale w końcu się z tego wyrwałeś.

– Tak jakby. Dalej jestem trochę odrętwiały. Ale częściowo się z tego wykaraskałem – powiedział Frank. – Wtedy było mi za siebie wstyd. Wstyd mi było za to, co pozwoliłem jej zrobić z sobą. Byłem takim kretynem, takim durnym sukinsynem. Nie chciałem, by ktoś o tym wiedział, nawet mój prawnik.

– I tu rzeczywiście pozwoliłeś sobie na pierwsze głupstwo – powiedział Tony. – Resztę mogę zrozumieć, ale to…

– Jakoś mi się wtedy wydawało, że jak się wszyscy dowiedzą, że Wilma mnie przerobiła na szaro, to pomyślą, że wszystko, co mówiłem o Barbarze Ann, to też była nieprawda. Bałem się, że ludzie wymyślą sobie, że Barbara Ann też mnie przerobiła tak jak Wilma, a dla mnie było ważne, ważniejsze niż cokolwiek na świecie, żeby pamięć o Barbarze Ann pozostała czysta. Wiem, że to teraz wydaje się trochę bzdurne, ale tak na to wtedy patrzyłem.

Tony nie wiedział, co powiedzieć.

– Więc rozwód odbył się tak gładko jak po maśle – ciągnął Frank. – Nie było długich dyskusji o szczegółach ugody. W sumie już nigdy nie zobaczyłem Wilmy, tylko te parę minut w sądzie, i nie rozmawiałem z nią od tego ranka, którego odeszła.

– Gdzie ona teraz jest? Masz jakieś pojęcie?

Frank dokończył swoją szkocką. Kiedy się odezwał, jego głos był zmieniony – cichy, prawie szepczący, nie dlatego, że chciał utrzymać resztę opowieści w tajemnicy przed innymi gośćmi w „Hole”, tylko jakby nie miał już siły na mówienie normalnym głosem.

– Po rozwodzie zainteresowałem się nią. Wziąłem małą pożyczkę pod zastaw tego rachunku oszczędnościowego, który mi zostawiła, i wynająłem prywatnego detektywa, żeby ją odszukał i zobaczył, co robi. Wykrył mnóstwo rzeczy. Bardzo interesujących rzeczy. Wyszła za mąż zaledwie dziewięć dni po orzeczeniu naszego rozwodu. Za jakiegoś faceta nazwiskiem Jack Pozley z okręgu Orange, który ma salon gier elektronicznych w centrum handlowym Costa Mesa. Jest wart jakieś siedemdziesiąt albo osiemdziesiąt tysięcy dolców. Wygląda na to, że Wilma poważnie myślała o wyjściu za niego już wtedy, gdy odziedziczyłem całe te pieniądze po moim tacie. No więc co zrobiła: wyszła za mnie, wydoiła mnie do sucha i potem odeszła do tego Jacka Pozleya z moimi pieniędzmi. Użyli części mojego kapitału na otworzenie dwóch następnych salonów gier i wygląda na to, że im się naprawdę powodzi.

– O Jezu – powiedział Tony.

Rano nie wiedział prawie nic o Franku Howardzie, a teraz wiedział prawie wszystko. Więcej niż rzeczywiście chciał wiedzieć. Tony miał dar słuchania i to było zarówno jego przekleństwo, jak i błogosławieństwo. Jego poprzedni partner, Michael Savatino, często mu powtarzał, że jest znakomitym detektywem, ponieważ ludzie go lubią, ufają mu i chętnie mówią nieomal o wszystkim. A zdaniem Michaela chcieli z nim rozmawiać, bo potrafił słuchać. A dobry słuchacz, twierdził Michael, to rzadkie i wspaniałe zjawisko w świecie, którym rządzi egoizm, w którym wspiera się i kocha tylko samego siebie. Tony chętnie i uważnie słuchał ludzi wszelkiego pokroju, ponieważ jako malarz zafascynowany ukrytymi wzorami, szukał ogólnego wzoru ludzkiej egzystencji i jej znaczenia. Nawet teraz, wysłuchując Franka, rozmyślał nad dawno temu wyczytanym cytatem z Emersona: „Sfinks musi rozwiązać własną zagadkę. Jeśli całość historii należy do jednego człowieka, to wszystko należy wyjaśniać na podstawie indywidualnego doświadczenia”. Wszyscy mężczyźni, kobiety i dzieci byli fascynującymi zagadkami, wielkimi tajemnicami i Tony rzadko się nudził ich opowieściami.

Nadal mówiąc tak cicho, że Tony musiał się nachylać, aby go usłyszeć, Frank kontynuował:

– Pozley wiedział, co postanowiła Wilma w mojej sprawie. Wygląda na to, że prawdopodobnie widywali się przez parę dni w tygodniu, kiedy ja byłem w pracy. Jednocześnie udając idealną żonę, okradała mnie w biały dzień i pieprzyła się z tym Pozleyem. Im więcej o tym myślałem, tym bardziej byłem wkurzony, aż wreszcie postanowiłem powiedzieć mojemu adwokatowi to, co trzeba było powiedzieć od razu.

– Ale już było za późno?

– Tak jakby na to wyszło. No, mogłem wszcząć przeciwko niej jakąś sprawę sądową. Ale fakt, że nie oskarżyłem jej wcześniej o kradzież, podczas rozwodu, mógł mnie dość mocno obciążyć. Wydałbym pewnie większość tych pieniędzy, które mi zostały, na adwokatów i prawdopodobnie i tak przegrałbym sprawę. Więc postanowiłem to zostawić. Umyśliłem sobie, że pogrążę się w pracy, tak jak po śmierci Barbary Ann, ale było ze mną gorzej, niż myślałem. Nie potrafiłem już dobrze wykonywać swojego zawodu. Każda kobieta, z którą się zetknąłem… nie wiem. Chyba po prostu… widziałem w każdej kobiecie Wilmę. Jeśli tylko mogłem, byłem normalnie złośliwy dla kobiet, które musiałem przesłuchiwać, a krótko potem stałem się za ostry dla każdego świadka, zarówno wobec kobiet, jak i mężczyzn. Zacząłem tracić perspektywę, nie zauważałem wskazówek, które zauważyłoby dziecko… cholernie się kłóciłem z partnerem i tak jest do dziś. – Głos mu przycichł raptownie i nie starał się już mówić wyraźnie; jego słowa coraz bardziej zlewały się z sobą. – Kiedy umarła Barbara Ann, miałem przynajmniej pracę. Miałem chociaż to. A Wilma wszystko mi zabrała. Zabrała mi pieniądze, szacunek do samego siebie i zabrała mi nawet ambicje. Chyba już mnie nic więcej nie obchodzi. – Wyślizgnął się z loży i stojąc, zakołysał się jak wańka – wstańka. – Przepraszam. Muszę iść siusiu.

Przeszedł chwiejnie przez cały bar do toalety, z przesadą wymijając z daleka wszystkich ludzi napotkanych po drodze.

Tony westchnął i zamknął oczy. Był zmęczony, zarówno duchowo, jak i fizycznie.

Penny zatrzymała się przy ich stoliku i powiedziała:

– Oddałbyś mu przysługę, gdybyś go zaraz odwiózł do domu. Rano będzie się pewnie czuł jak ledwie żywy kozioł.

– Jak się czuje ledwie żywy kozioł?

– Dużo gorzej niż zdrowy, a znacznie gorzej niż martwy – powiedziała.

Tony zapłacił rachunek i czekał na swojego partnera. Po pięciu minutach wziął płaszcz i krawat Franka i poszedł go poszukać.

Toaleta męska była niewielka: jedna kabina, jeden pisuar i jedna umywalka. Czuć w niej było intensywną sosnową woń środka dezynfekującego i ledwie uchwytny zapach moczu.

Frank stał przy ścianie pokrytej graffiti, plecami zwrócony ku drzwiom, kiedy wszedł Tony. Łomotał otwartymi dłońmi w ścianę ponad swoją głową, obydwoma jednocześnie, wydając kląskający odgłos, który rozlegał się w tym wąskim pomieszczeniu z wysokim sufitem. BAM – BAM – BAM – BAM – BAM! W barze nie było słychać hałasu z powodu monotonnego gwaru rozmów i muzyki, ale tutaj hałas raził słuch Tony’ego.

– Frank?

BAM – BAM – BAM – BAM – BAM – BAM – BAM – BAM!

Tony podszedł do niego, położył mu rękę na ramieniu, odciągnął go delikatnie od ściany i odwrócił ku sobie.

Frank płakał. Oczy nabiegły mu krwią i zapełniły się łzami, które zaczynały już mu ściekać po twarzy. Jego usta były spuchnięte i obwisłe; drżały z rozpaczy. Płakał jednak bezgłośnie, nie szlochał i nie zawodził – głos uwiązł mu głęboko w gardle.

– Już dobrze – powiedział Tony. – Wszystko będzie w porządku. Nie potrzebujesz Wilmy. Lepiej ci pójdzie bez niej. Masz przyjaciół. Pomożemy ci przez to przejść, Frank, jeśli nam tylko pozwolisz. Ja ci pomogę. Zależy mi na tym. Naprawdę mi zależy, Frank.

Frank zamknął oczy. Wykrzywił usta i szlochał, nadal niesamowicie bezgłośnie i wydawał jakiś dźwięk tylko wtedy, gdy zachłystywał się oddechem. Wyciągnął rękę szukając oparcia i Tony objął go ramieniem.

– Chcę do domu – wymamrotał Frank. – Do domu, do domu.

– W porządku. Zawiozę cię do domu. Tylko się mnie przytrzymaj.

Obejmując się nawzajem ramionami jak starzy kumple z wojska, wyszli z „Bolt Hole”. Przeszli dwie przecznice w kierunku bloku, w którym mieszkał Tony, i wsiedli do jego jeepa.

Byli w połowie drogi do mieszkania Franka, kiedy ten wziął głęboki oddech i powiedział:

– Tony… ja się boję.

Tony spojrzał na niego.

Frank siedział skulony. Zrobił się mały i słaby; jego ubranie wydawało się na niego za duże. Na twarzy błyszczały mu łzy.

– Czego się boisz? – spytał Tony.

– Nie chcę być sam – powiedział Frank, cicho łkając, trzęsąc się nie tylko od nadmiaru wypitego alkoholu, ale również od czegoś innego, jakby się bał jakiejś niewiadomej.

– Nie jesteś sam – powiedział Tony.

– Boję się umierać… w samotności.

– Nie jesteś sam i nie umierasz, Frank.

– Wszyscy się starzejemy… tak szybko. A potem… chcę, żeby ktoś był.

– Znajdziesz sobie kogoś.

– Chcę, żeby ktoś o mnie pamiętał i dbał.

– Nie martw się – powiedział mało przekonywająco Tony.

– To mnie przeraża.

– Znajdziesz kogoś.

– Nigdy.

– Właśnie, że znajdziesz.

– Nigdy, nigdy – powiedział Frank, przymykając oczy i opierając głowę o boczną szybę.

Frank spał jak niemowlę, zanim dojechali do jego mieszkania. Tony próbował go obudzić. Frank jednak nie mógł w pełni odzyskać świadomości. Potykając się, mamrocząc, ciężko oddychając pozwolił się zarówno prowadzić, a także i nieść do drzwi swojego mieszkania. Tony oparł go o ścianę przy wejściu, przytrzymał jedną ręką, obmacał mu kieszenie, znalazł klucz: kiedy wreszcie dotarli do sypialni, Frank zwalił się na materac jak bezwładny worek i zaczął chrapać.

Tony rozebrał go do bielizny. Ściągnął narzutę, przeturlał go na prześcieradło i okrył kołdrą. Frank tylko sapał i pochrapywał.

W kuchni, w szufladzie przy zlewie, Tony znalazł ołówek, notes i rolkę taśmy klejącej. Napisał list do Franka i przykleił go do drzwi lodówki.

Drogi Franku,

Kiedy się rano obudzisz, przypomnisz sobie pewnie wszystko, co mi powiedziałeś, i będzie ci pewnie trochę głupio. Nie przejmuj się. To, co mi powiedziałeś, pozostanie wyłącznie między nami. A jutro ja ci wyznam niektóre moje potwornie wstydliwe tajemnice i będziemy kwita. W końcu przyjaciele są po to, żeby móc przed nimi otworzyć duszę.

Tony

Wychodząc, zamknął za sobą drzwi na klucz.

Po drodze do domu myślał o nieszczęśliwym, zupełnie samotnym Franku, a potem uświadomił sobie, że jego własna sytuacja nie jest wcale lepsza. Jego ojciec, Carlo, jeszcze żył, ale wiele chorował ostatnimi czasy i prawdopodobnie nie dane mu było żyć dłużej niż pięć lat, a co najwyżej dziesięć. Bracia i siostry Tony’ego rozjechali się po całym kraju i duchowo nie byli sobie zbyt bliscy. Miał wielu przyjaciół, ale to nie przyjaciele są potrzebni, kiedy jest się starym i umierającym. Wiedział, o co chodzi Frankowi. Kiedy się leży na łożu śmierci, to na pewno dobrze jest mieć przy sobie czyjeś dłonie, które można ująć i z których można czerpać odwagę: dłonie współmałżonka, dzieci, rodziców. Uświadomił sobie, że konstruuje życie, które u swego kresu może stać się świątynią pustki i samotności. Miał trzydzieści pięć lat, był jeszcze młody, ale nigdy się nie zastanawiał poważnie nad małżeństwem. Poczuł nagle, że czas przepływa mu miedzy palcami. Lata biegły tak szybko. Wydawało się, że dopiero co w zeszłym roku miał dwadzieścia pięć lat, a to już minęło dziesięciolecie.

Może Hilary Thomas jest tą jedną jedyną, pomyślał, kiedy wjeżdżał na parking przed swoim domem. Jest niezwykła, widzę to. Wyjątkowo niezwykła. Może ja dla niej też będę kimś niezwykłym. Może nam by się udało. Czemu nie?

Przez chwilę siedział w jeepie i wpatrywał się w nocne niebo, rozmyślając o Hilary Thomas, starzeniu się i umieraniu w samotności.

* * *

O 22.30, kiedy mocno się już wciągnęła w powieść Jamesa Clavella i właśnie kończyła lekki posiłek składający się z jabłek i sera, zadzwonił telefon.

– Halo?

Na drugim końcu linii panowało tylko milczenie.

– Kto mówi?

Nic.

Hilary trzasnęła słuchawką. Tak należy robić, kiedy się odbiera telefon z pogróżkami albo wyzwiskami. Trzeba po prostu odłożyć słuchawkę i nie ośmielać dzwoniącego. Po prostu szybko i stanowczo odłożyć słuchawkę. Sprawiła temu komuś zawód, ale nie poczuła się lepiej.

Była pewna, że to nie pomyłka. Nie dwa razy jednego wieczoru, bez żadnych przeprosin. Poza tym, to milczenie miało w sobie coś strasznego, jakąś niewysłowioną groźbę.

Nawet gdy dostała nominację do nagrody Akademii, nie przyszło jej na myśl, że jej numer powinien być zastrzeżony. Pisarze nie są aż tak sławni, jak aktorzy czy nawet reżyserzy. Publiczność zazwyczaj nie pamięta, a nawet nie zwraca uwagi na to, komu należą się honory za napisanie scenariusza do kasowego filmu. Większości pisarzy, którzy mieli zastrzeżony numer, wydawało się, że on zaświadcza o ich prestiżu; zastrzeżony numer miał niby oznaczać zapracowanego po łokcie twórcę, który jest tak zajęty dziełami najwyższej wagi, że nie ma czasu na przypadkowe, nie chciane telefony. Hilary jednak nie miała takich problemów ze swoim ego i uważała, że jej nazwisko jest anonimowe niezależnie od tego, czy jest zamieszczone w książce telefonicznej, czy też z niej wyłączone.

Naturalnie to mogło już nie być prawdą. Być może doniesienia środków masowego przekazu o jej dwóch starciach z Bruno Frye’em uczyniły z niej przedmiot ogólnego zainteresowania, podczas gdy nie uczyniły tego jej dwa scenariusze. Opowieść o kobiecie walczącej z niedoszłym gwałcicielem i zabijającej go za drugim razem – z powodzeniem mogła zafascynować czyjś chory umysł. Pod jej wpływem mogła najść jakiegoś bydlaka ochota na udowadnianie, że uda mu się to, co nie udało się Brunowi Frye’owi.

Postanowiła, że z samego rana zadzwoni do biura towarzystwa usług telefonicznych i poprosi o nowy zastrzeżony numer.

* * *

O północy w miejskiej kostnicy jest – jak to kiedyś określił sam inspektor medyczny – cicho jak w grobie. Na korytarzu oświetlonym mętnym światłem panował spokój. W laboratorium było ciemno. W pomieszczeniu pełnym trupów, zimno, ciemno i głucho; jedynie dmuchawy, pompujące mroźne powietrze przez kanały w ścianach, emitowały owadzie brzęczenie.

Kiedy z czwartkowej nocy zrobił się piątkowy poranek, na dyżurze w kostnicy był tylko jeden człowiek. Przebywał w małym pokoju przylegającym do prywatnego biura inspektora. Siedział na obracanym krześle przy brzydkim biurku z metalu i orzechowej okleiny. Nazywał się Alfred Wolwicz. Miał dwadzieścia dziewięć lat, był rozwiedziony i miał córkę imieniem Rebecca. Jego żona wygrała prawo do opieki nad Becky. Obydwie mieszkały teraz w San Diego. Albert nie miał nic przeciwko pracy (należy wybaczyć to określenie) na cmentarnej szychcie. Zrobił parę wpisów do akt, potem tylko siedział i słuchał jakiś czas radia, znowu trochę wpisał do akt, przeczytał kilka rozdziałów naprawdę świetnej książki Stephena Kinga o wampirach żyjących sobie bez przeszkód w Nowej Anglii; i gdyby w mieście było cicho przez całą noc, gdyby zuchy w mundurach i chłopcy od karetek pogotowia nie zaczęli ganiać z noszami po walkach gangów albo wypadkach drogowych, byłaby to od początku do końca zupełnie boska robota.

Dziesięć minut po północy zadzwonił telefon.

Albert podniósł słuchawkę.

– Kostnica.

Cisza.

– Słucham – powiedział Albert.

Człowiek po drugiej stronie linii jęknął rozdzierająco i zaczął płakać.

– Kto mówi?

Rozmówca nie odpowiadał – płakał i jęczał jak torturowany.

Jego przesadne i histeryczne łkanie stawało się wręcz parodią smutku; Albert nigdy nie słyszał czegoś równie dziwacznego.

– Jeśli mi pan powie, co się panu stało, to może będę mógł pomóc.

Dzwoniący wyłączył się.

Albert wpatrywał się przez chwilę w słuchawkę, po czym wzruszył ramionami i odłożył ją.

Próbował znaleźć miejsce, w którym skończył czytać powieść Kinga, ale ciągle mu się wydawało, że słyszy z tyłu za sobą jakieś człapanie na korytarzu. Obracał się kilka razy, ale nikogo (albo niczego) nie zobaczył.

ROZDZIAŁ IV

Piątek. Dziewiąta rano.

Z domu przedpogrzebowego Angels’ Hill, znajdującego się w zachodnim Los Angeles, przyjechało do miejskiej kostnicy dwóch mężczyzn, aby zabrać ciało Bruno Gunthera Frye’a. Współpracowali z domem pogrzebowym „Wieczność”, mieszczącym się w St. Helena, mieście, w którym mieszkał nieboszczyk. Jeden pracownik z Angels’ Hill podpisał stosowne pokwitowanie i razem z drugim przenieśli ciało z zimnego magazynu do karawanu marki Cadillac.

* * *

Frank Howard nie wyglądał na skacowanego. Jego cera nie miała żółtawego odcienia, będącego typowym efektem przepicia; wyglądał czerstwo i zdrowo, a jego błękitne oczy nie były mętne. Zgodnie z powszechnym przekonaniem zwierzenia istotnie przyniosły ulgę jego duszy.

Z początku w biurze, a potem w samochodzie, Tony wyczuwał zakłopotanie, jakiego się spodziewał, i robił, co mógł, żeby Frank poczuł się swobodnie. Po jakimś czasie partner chyba zrozumiał, że nic się między nimi nie zmieniło na gorsze; a ich wspólna praca udawała im się wręcz lepiej niż w ciągu ostatnich trzech miesięcy. W połowie ranka osiągnęli taki stopień wzajemnego porozumienia, że zaczęli razem funkcjonować jak jeden organizm. Jeszcze nie współdziałali w tak doskonałej zgodzie, jaką Tony poznał przy Michaelu Savatino, ale teraz wydawało się, że nic już nie stoi na przeszkodzie, aby miedzy nimi wykształciły się dokładnie takie same głębokie więzi. Potrzebowali trochę czasu, żeby się nawzajem do siebie przystosować – jeszcze parę miesięcy, ale ostatecznie łączył ich związek psychiczny, dzięki któremu ich praca stała się nieporównanie lżejsza niż w przeszłości.

W piątek rano pracowali nad dochodzeniem w sprawie Bobby’ego Valdeza. Nie mieli zbyt wielu poszlak, a pierwsze dwie prowadziły donikąd.

Pierwsze rozczarowanie przyniósł raport z wydziału komunikacji. Najwyraźniej Bobby Valdez użył podrobionego świadectwa urodzenia i innego fałszywego dokumentu, aby uzyskać ważne prawo jazdy na nazwisko Juan Mazquezza, a ostatni adres podany przez wydział to był ten, pod który Bobby przeprowadził się w lipcu – Apartamenty Las Palmeras przy Alei La Brea. W aktach wydziału figurowali jeszcze dwaj inni mężczyźni o nazwisku Juan Mazquezza. Jednym był dziewiętnastoletni chłopak, który mieszkał we Fresno. Drugim Juanem natomiast sześćdziesięcioletni mieszkaniec Tustin. Obydwaj posiadali pojazdy z kalifornijskimi rejestracjami, ale żaden z nich nie posiadał jaguara. Juan Mazquezza, który mieszkał przy Alei La Brea, nigdy nie zarejestrował samochodu, co oznaczało, że Bobby kupił jaguara, posługując się fałszywym nazwiskiem. Najwyraźniej miał dostęp do źródła podrobionych dokumentów o nadzwyczaj wysokiej jakości.

Ślepy zaułek.

Tony i Frank wrócili do pralni Vee Vee Gee i przesłuchali tych, którzy pracowali z Bobbym w czasie, w którym używał nazwiska Mazquezza. Mieli nadzieję, że ktoś miał z nim kontakt od dnia, kiedy zwolnił się z pracy, i wiedziałby, gdzie on teraz mieszka. Ale wszyscy mówili, że Juan był samotnikiem, nikt też nie wiedział, gdzie się podział.

Ślepy zaułek.

Po wyjściu z Vee Vee Gee pojechali na lunch do baru, którego specjalnością były ulubione omlety Tony’ego. Oprócz głównej sali jadalnej, lokal posiadał murowany taras pod gołym niebem, na którym stało kilkanaście stolików z parasolkami w biało – niebieskie paski. Tony i Frank jedli omlety na ciepłym jesiennym wietrze.

– Czy robisz coś jutro wieczorem? – spytał Tony.

– Ja?

– Ty.

– Nie. Nic.

– To świetnie, bo coś zorganizowałem.

– Co?

– Ślepą randkę.

– Dla mnie?

– Tylko w połowie.

– Mówisz poważnie?

– Zadzwoniłem do niej rano.

– Zapomnij o tym – powiedział Frank.

– Ona jest dla ciebie wymarzona.

– Nienawidzę swatania.

– To wspaniała kobieta.

– Nie interesuje mnie.

– I miła.

– Nie jestem szczeniakiem.

– Kto powiedział, że jesteś?

– Nie musisz mnie z nikim umawiać.

– Czasami robi się coś dla przyjaciela, prawda?

– Sam się mogę umawiać.

– Tylko idiota oparłby się tej pani.

– No to jestem idiotą.

Tony westchnął.

– No to radź sobie sam.

– Słuchaj, to, co powiedziałem zeszłej nocy w „Bolt Hole”…

– Tak?

– Nie szukałem litości.

– Raz na jakiś czas każdy potrzebuje trochę litości.

– Chciałem tylko, żebyś zrozumiał, dlaczego jestem w takim podłym nastroju.

– No i zrozumiałem.

– Nie chciałem, żebyś odniósł wrażenie, że jestem ofermą, że daję się robić w konia jakimś głupim babom.

– Zupełnie nie odniosłem takiego wrażenia.

– Nigdy dotąd się tak nie rozkleiłem.

– Wierzę.

– Nigdy… nie płakałem.

– Wiem.

– Chyba byłem po prostu zmęczony.

– Jasne.

– Może to przez ten alkohol.

– Może.

– Dużo wypiłem zeszłego wieczoru.

– Całkiem sporo.

– Przez to zrobiłem się sentymentalny.

– Może.

– Ale już ze mną w porządku.

– Kto mówi, że nie.

– Mogę się sam umawiać, Tony.

– Jest, jak mówisz.

– W porządku?

– Nie ma sprawy.

Skupili się na swoich omletach.

W pobliżu stało kilka dużych biurowców i po ulicy paradowały udające się na lunch sekretarki w jaskrawych sukienkach.

Taras restauracji otaczały kwiaty, które wypełniały swym zapachem pojaśniałe od słońca powietrze.

Uliczny hałas był typowy dla LA. Nie był to bezustanny pisk hamulców albo ryk klaksonów, jaki się słyszy w Nowym Jorku, Chicago czy w większości innych miast. Tylko hipnotyczny pomruk silników. I świst powietrza przecinanego przez przejeżdżające samochody. Hałas, który usypiał. Uspokajał. Jak przypływ fal na plaży. Powodowany przez maszyny, ale w jakiś sposób naturalny i pierwotny. A także subtelny i jakby erotyczny. Nawet odgłosy ruchu ulicznego dostosowywały się do subtropikalnej podświadomości miasta.

Po paru chwilach milczenia Frank zapytał:

– Jak ma na imię?

– Kto?

– Nie bądź taki dowcipny.

– Janet Yamada.

– Japonka?

– A może być Włoszką?

– Jaka ona jest?

– Inteligentna, dowcipna, ładna.

– Czym się zajmuje?

– Pracuje w ratuszu.

– Ile ma lat?

– Trzydzieści sześć czy siedem.

– Nie jest dla mnie za młoda?

– Masz tylko czterdzieści pięć lat, na miłość boską.

– Jak ją poznałeś?

– Spotykaliśmy się jakiś czas – powiedział Tony.

– I czemu zerwaliście?

– Bez powodu. Po prostu stwierdziliśmy, że jesteśmy lepszymi przyjaciółmi niż kochankami.

– Myślisz, że mi się spodoba?

– Na pewno.

– A czy ja się jej spodobam?

– Jeśli nie będziesz dłubał w nosie albo jadł rękoma.

– Dobrze – powiedział Frank. – Umówię się z nią.

– Jeśli to ma być dla ciebie ciężkie przejście, to może powinniśmy o tym po prostu zapomnieć.

– Nie, pójdę. Nic się nie stanie.

– Nie musisz tego robić tylko po to, żeby mi zrobić przyjemność.

– Podaj mi numer jej telefonu.

– Czuję się nieswojo – powiedział Tony. – Tak, jakbym cię do czegoś zmuszał.

– Do niczego mnie nie zmuszasz.

– Chyba powinienem do niej zadzwonić i wszystko odwołać – powiedział Tony.

– Nie, słuchaj, ja…

– Nie powinienem się bawić w swata. To obrzydliwe.

– Przestań, do cholery, ja chcę się z nią umówić! – powiedział Frank.

Tony uśmiechnął się szeroko.

– Wiem.

– Czy właśnie zostałem wmanewrowany?

– Sam się wmanewrowałeś.

Frank próbował zrobić groźną minę, ale nie potrafił. Zamiast tego wyszczerzył twarz w uśmiechu.

– Chcesz iść na podwójną randkę w sobotę wieczorem?

– Nie ma mowy. Musisz sam temu stawić czoło, przyjacielu.

– A poza tym – powiedział domyślnie Frank – nie chcesz dzielić Hilary Thomas z nikim innym.

– O to chodzi.

– Czy naprawdę myślisz, że się wam obojgu uda?

– Tak stawiasz sprawę, jakbyśmy się zaraz mieli pobrać. To tylko randka.

– Ale nawet jeśli to randka, to czy nie czujesz się… głupio?

– Niby dlaczego?

– No, ona ma tyle pieniędzy.

– Chyba pierwszy raz słyszę taki przejaw męskiego szowinizmu.

– Czy nie wydaje ci się, że to wszystko skomplikuje?

– Kiedy mężczyzna ma trochę pieniędzy, to czy musi się spotykać tylko z kobietami, które mają tyle samo?

– W tym przypadku jest inaczej.

– Kiedy król zastanawia się, czy się żenić ze sprzedawczynią ze sklepu, uważamy, że słowa nie wyrażą, jakie to romantyczne. Ale kiedy królowa chce wyjść za sprzedawcę, to uważamy, że robi z siebie idiotkę. Klasyczny paradoks.

– No to… życzę szczęścia.

– Ja też go tobie życzę.

– Jesteś gotów wrócić do pracy?

– Tak – powiedział Tony. – Chodźmy poszukać Bobby’ego Valdeza.

– Łatwiej by poszło z sędzią Craterem.

– Albo Amelią Earhart.

– Albo Jimmym Hoffą.

* * *

Piątek po południu.

Pierwsza.

Ciało leżało na stole do balsamowania w domu przedpogrzebowym Angels’ Hill. Kartka przyczepiona drutem do wielkiego palca u prawej stopy identyfikowała nieboszczyka jako Bruno Gunthera Frye’a.

Laborant, zajmujący się zmarłymi, przygotowywał ciało do wysyłki do Napa. Natarł je długotrwałym środkiem dezynfekującym. Jelita i inne miękkie organy brzuszne zostały wyciągnięte ze zmarłego przez jedyny dostępny naturalny otwór w ciele i wyrzucone. Z powodu kłutych ran i sekcji, która miała miejsce poprzedniej nocy, w ciele nie pozostało już dużo nie zakrzepłej krwi czy innych płynów, ale również i te pozostałości usunął, a ich miejsce zajął płyn balsamujący.

W trakcie pracy przy zmarłym laborant pogwizdywał przebój Donny’ego i Mary Osmondów.

Dom przedpogrzebowy Angels’ Hill nie był zobowiązany do wykonania prac kosmetycznych przy zmarłym. Te miały zostać zrobione w zakładzie pogrzebowym w St. Helena. Laborant z Angels’ Hill tylko wcisnął powieki, aby były zamknięte na zawsze i zeszył wargi serią ścisłych wewnętrznych szwów, od których te szerokie usta zastygły w bladym, choć wiecznym uśmiechu. To była dobra robota: szwy będą niewidoczne dla żałobników – o ile tacy będą.

Następnie nieboszczyka opakowano w nieprzezroczysty, biały całun i ułożono w taniej aluminiowej trumnie, w której zastosowano minimum wymogów konstrukcji i szczelności, jakie określono w stanie Kalifornia w przypadku przewożenia zwłok w jakimkolwiek środku transportu publicznego. W St. Helena miało zostać przełożone do bardziej imponującej trumny, wybranej przez rodzinę albo przyjaciół drogiego zmarłego.

W piątek o czwartej po południu ciało zostało zabrane na międzynarodowe lotnisko w Los Angeles i umieszczone w ładowni turbośmigłowca Kalifornijskich Linii Lotniczych, lecącego do Monterey, Santa Rosa i Sacramento. Miało opuścić samolot na miejscu drugiego lądowania.

O 18.30 na małym lotnisku w Santa Rosa nie było nikogo z rodziny Bruno Frye’a. Nie miał krewnych. Był ostatni z linii. Jego dziadek dał światu tylko jedno dziecko, piękną córkę o imieniu Katarzyna, a ona nie miała w ogóle żadnych dzieci. Bruno był adoptowanym dzieckiem. Nigdy się nie ożenił.

Na tłuczniowej nawierzchni za małym dworcem lotniczym czekało trzech ludzi, przy czym dwóch z nich reprezentowało dom pogrzebowy „Wieczność”. Pan Avril Thomas Tannerton był właścicielem „Wieczności”, świadczącej usługi dla St. Helena i okolicznych osiedli tej części okręgu Napa. Był czterdziestotrzyletnim mężczyzną, przystojnym, odrobinę tęgim, ale nie grubym, miał gęste rudoblond włosy, mnóstwo piegów, wesołe spojrzenie i niewymuszenie ciepły uśmiech, który ledwie udawało mu się tłumić. Przyjechał do Santa Rosa ze swoim asystentem, Gary Olmsteadem, szczupłym mężczyzną, który rzadko odzywał się do kogokolwiek poza trupami, przy których pracował. Tannerton przypominał ministranta – pod maską autentycznej pobożności krył się łobuziak; natomiast Olmstead miał pociągłą, żałobną i ascetyczną twarz, doskonale dopasowaną do swojej profesji.

Trzecim mężczyzną był Joshua Rhinehart, miejscowy radca prawny Bruno Frye’a i likwidator jego majątku. Miał sześćdziesiąt jeden lat i wygląd, który z powodzeniem przysłużyłby mu się do zrobienia kariery dyplomaty albo polityka. Jego bujne włosy zaczesane do tyłu nie były białawe czy żółtawe, lecz srebrzystolśniące. Szerokie czoło. Długi, wydatny nos. Szczęka i podbródek o zdecydowanej linii. Jego oczy koloru kawowego brązu były żywe i przejrzyste.

Ciało Bruno Frye’a przeniesiono z samolotu do karawanu, a potem przewieziono do St. Helena. Joshua jechał za karawanem własnym samochodem.

Joshua pojechał z Avrilem Tannertonem do Santa Rosa nie z powodu jakichś zobowiązań zawodowych czy osobistych. Przepracował wiele lat dla winnic „Drzewo Cienia”, spółki, która w całości należała do trzech pokoleń rodziny Frye’ów, ale dawno temu przestał czerpać zyski z tego źródła, a obecnie winnice przysparzały mu więcej kłopotów, niż były warte. Nadal zajmował się sprawami rodziny Frye’ów, głównie dlatego, że nie zapomniał, jak trzydzieści pięć lat temu starał się załatwić sobie praktykę w wiejskiej części Napa i otrzymał niezmierną pomoc od Katarzyny Frye, która zdecydowała się przekazać mu wszelkie prawne interesy rodziny. Kiedy dowiedział się poprzedniego dnia, że Bruno nie żyje, zupełnie się tym nie przejął. Ani Katarzyna, ani jej adoptowany syn nigdy nie wzbudzali uczuć u innych ludzi i na pewno nie zachęcali do zawarcia szczególnie emocjonalnych więzów przyjaźni. Joshua towarzyszył Avrilowi Tannertonowi na lotnisko w Santa Rosa tylko dlatego, że chciał być na miejscu i osobiście zająć się ciałem, w razie gdyby pokazali się jacyś dziennikarze i próbowali zamienić to wydarzenie w cyrk. Chociaż Bruno był człowiekiem niespełna rozumu, bardzo chorym, może nawet pełen niezgłębionego zła, Joshua życzył sobie bezwzględnie, aby pogrzeb odprawiono z należytym szacunkiem. Uważał, że tyle jest winien zmarłemu. Poza tym, przez większą część życia Joshua prężnie wspierał i promował okręg Napa, orędując zarówno za stylem życia jego mieszkańców, jak i znakomitym winem, i nie chciał, żeby ogół całej społeczności został zniesławiony przez przestępstwa jednego człowieka.

Na szczęście na lotnisku nie było ani jednego dziennikarza.

Jechali z powrotem do St. Helena położonej na wschód od Santa Rosa wśród zakradających się cieni i gasnącego światła – najpierw przez południowy kraniec doliny Sonoma, potem przez szeroką na pięć mil dolinę Napa, by wreszcie skręcić na północ w zapadającym purpurowożółtym zmierzchu. Jadący za karawanem Joshua podziwiał krajobraz, co robił z coraz to większą przyjemnością przez ostatnie trzydzieści pięć lat. Masyw górski widoczny na widnokręgu, gęsto porośnięty sosnami, jodłami i brzozami, oświetliło na samych wierzchołkach już znikające na zachodzie słońce. Joshua pomyślał, że te szczyty to wały obronne, wysokie mury broniące otaczanego przez nie świata przed demoralizującym wpływem tamtego mniej cywilizowanego świata, który leżał poza ich obrębem. Łagodne wzgórza poniżej gór były najeżone dębami o czarnych pniach i porośnięte długą, suchą trawą, która w świetle dnia przypominała swą barwą i miękkością jedwabne kitki kolb kukurydzy, teraz jednak w zapadającym zmierzchu, który spijał z niej kolor, połyskiwała ciemnymi falami, unosiła się i opadała w rytm łagodnego wiatru. Na obrzeżach małych, osobliwych miasteczek, na niektórych wzgórzach i prawie całych przestrzeniach żyznych równin rozciągały się bezkresne winnice. W 1880 Robert Louis Stevenson tak napisał o dolinie Napa: „We wszystkich zakątkach tej krainy próbuje się po kolei wszystkich odmian winorośli. Jedna jest okropna, druga jest lepsza, trzecia najlepsza. I tak krok po kroku docierają do swych Cios Vougeot i Lafite… a to wino to poezja w butelkach”. Kiedy Stevenson spędzał swój miesiąc miodowy w dolinie i pisał Silverado Squatters, było tam mniej niż cztery tysiące akrów winorośli. Wraz z nadejściem Wielkiej Zarazy – Prohibicji – w 1920, było już dziesięć tysięcy akrów, produkujących winodajne grona. Obecnie jest tam trzydzieści tysięcy akrów wydających grona o wiele słodsze i o wiele mniej kwaskowate niż inne hodowane w reszcie świata. Jest to kraina wydająca tyle samo plonów, ile daje dolina Sonomy, dwa razy większa od Napa. Pomiędzy winnice wciśnięto wytwórnie win i domy mieszkalne, niektóre przekształcone z opactw, klasztorów i misji hiszpańskich, inne wybudowane zgodnie z prostą, współczesną linią. Dzięki Bogu, pomyślał Joshua, że tylko parę ostatnio wybudowanych wytwórni win przybrało sterylny fabryczny wygląd, który razi oko i rzuca zły urok na dolinę. Większość prac wykonywanych tu przez człowieka albo uzupełniała, albo przynajmniej nie wdzierała się w prawdziwie oszałamiające, naturalne piękno tego wyjątkowego i sielankowego miejsca. Jadąc za karawanem w kierunku „Wieczności”, Joshua widział światła zapalające się w oknach domów – miękkie żółte światła, które dawały poczucie ciepła i oswajały czającą się noc. Wino to poezja w butelce, pomyślał Joshua, a ziemia, z której ono pochodzi, to największe dzieło bożej sztuki, moja ziemia, mój dom. Jakie ja mam szczęście, że żyję właśnie tutaj, a jest przecież tyle mniej czarujących i mniej przyjemnych miejsc, w których mogłem się znaleźć.

Na przykład w aluminiowej trumnie, jako nieboszczyk.

„Wieczność” znajdowała się w odległości stu jardów od dwupasmowej autostrady, dokładnie na południe od St. Helena. Był to wielki dom zbudowany w stylu kolonialnym z drogą wjazdową, oznakowany gustowną, ręcznie wypisaną biało – zieloną tablicą. Kiedy zapadła ciemność, automatycznie włączył się pojedynczy biały reflektor, miękko ją oświetlający, a rząd przenośnych, niewysokich latarni wytyczał kolisty podjazd krzywą linią bursztynowego światła.

Przy „Wieczności” również nie było żadnych czatujących dziennikarzy. Joshua ucieszył się, że prasa z okręgu Napa wyraźnie podzielała jego silną awersję do niepotrzebnego i szkodliwego rozgłosu.

Tannerton zajechał karawanem na tył ogromnego, białego domu. Razem z Olmsteadem przenieśli trumnę na wózek i wtoczyli ją do środka.

Joshua dołączył do nich w pracowni właściciela zakładu.

Dołożono starań, aby nadać temu pomieszczeniu lekką, radosną atmosferę. Sufit był wyłożony idealnie dopasowanymi akustycznymi płytkami. Ściany pomalowano na bladoniebieski kolor – błękit jajeczek gila względnie dziecięcego kocyka; błękit nowego życia. Tannerton dotknął przełącznika w ścianie i ze stereofonicznych głośników popłynęła rytmiczna i wesoła muzyka, nic łzawego czy przygnębiającego.

Zdaniem Joshui miejsce to jednak pachniało śmiercią, pomimo wszelkich wysiłków Avrila Tannertona, aby wyglądało pogodnie. W powietrzu unosiły się ślady gryzących oparów płynu do balsamowania i maskującego dezodorantu do wnętrz o słodkim, goździkowym zapachu, który tylko przywodził na myśl wieńce pogrzebowe. Świeżo wyszorowana podłoga z błyszczących, białych płytek ceramicznych była trochę za śliska dla każdego, kto nie nosił butów na gumowych podeszwach. Tannerton i Olmstead mieli takie, ale nie Joshua. Z początku dzięki tym płytkom miało się wrażenie otwartej przestrzeni i czystości, ale potem Joshua domyślił się, jaką ponurą funkcję spełnia ta podłoga: musiała mieć nie brudzącą się powierzchnię, aby nie korodować od rozlanej krwi, żółci i innych, jeszcze bardziej szkodliwych substancji.

Klientów Tannertona – krewnych nieboszczyków – nigdy nie przyprowadzano do tego pomieszczenia, bo w nim zbyt rzucała się w oczy bolesna prawda o śmierci. Pomieszczenia od frontu budynku, w których wystawiano zmarłych na widok publiczny, były udekorowane ciężkimi draperiami koloru winnej czerwieni, pluszowymi dywanami, boazerią z ciemnego drewna, mosiężnymi lampami oraz niskim i pomysłowo zainstalowanym oświetleniem. Tam brało się na poważnie napisy „odszedł” i „wezwany przez Boga”, bo atmosfera tych pomieszczeń zachęcała do wiary w niebo i panowanie Ducha Świętego. Ale w wyłożonej kafelkami pracowni wśród zastarzałego smrodu płynu do balsamowania i błyszczących szeregów narzędzi przedsiębiorcy pogrzebowego, ułożonych na emaliowanych tacach, śmierć wydawała się przygnębiającym zjawiskiem klinicznym i niewątpliwie nieodwracalnym.

Olmstead otworzył aluminiową trumnę.

Avril Tannerton poskładał plastykowy całun, odsłaniając ciało do bioder.

Joshua spojrzał na żółtoszare ciało i zadrżał.

– Upiorne.

– Wiem, że to dla pana czas próby – powiedział Tannerton wyćwiczonym, żałobnym tonem.

– Wcale nie – stwierdził Joshua. – Nie jestem hipokrytą i nie będę udawał smutku. Nie znałem dobrze tego człowieka i niezbyt za nim przepadałem podczas tej znajomości. Łączyły nas wyłącznie interesy.

Tannerton zamrugał.

– No tak… to może wolałby pan, byśmy zajęli się przygotowaniami pogrzebowymi przy pomocy któregoś z przyjaciół zmarłego.

– Chyba nie miał żadnych – powiedział Joshua.

Milcząc wpatrywali się chwilę w ciało.

– Upiorne – powtórzył Joshua.

– Oczywiście – zauważył Tannerton – nie wykonano żadnych prac kosmetycznych. Absolutnie żadnych. Gdybym go dostał zaraz po śmierci, wyglądałby znacznie lepiej.

– A może… pan z nim coś jeszcze zrobić?

– Ależ naturalnie. Tylko że to nie będzie łatwe. Nie żyje już od półtora dnia i chociaż był zamrożony…

– Te rany – powiedział ochryple Joshua, wpatrując się z niezdrową fascynacją w szkaradnie poraniony brzuch. – Dobry Boże, ona naprawdę go pociachała.

– Większość tego zrobił koroner – wyjaśnił Tannerton. – Ta mała szczelina to rana po nożu. I ta.

– Patolog dobrze mu zrobił usta – powiedział z uznaniem Olmstead.

– O, jak najbardziej – przyznał Tannerton dotykając zeszytych ust trupa. – To niezwykłe natrafić na koronera ze zmysłem estetycznym.

– To rzadkość – dodał Olmstead.

Joshua potrząsnął głową.

– Nadal trudno mi uwierzyć.

– Pięć lat temu – mówił Tannerton – pogrzebałem jego matkę. Wtedy go poznałem. Wydawał się… trochę dziwny. Ale pomyślałem sobie, że to przez stres i smutek. Był takim ważnym człowiekiem, wiodącą postacią w społeczeństwie.

– Był zimny – powiedział Joshua. – Był nadzwyczaj zimny i zamknięty w sobie. Bezwzględny w interesach. Wygranie bitwy z przeciwnikiem nie zawsze mu wystarczało; jeżeli to było możliwe, chętnie go niszczył. Zawsze myślałem, że jest zdolny do okrucieństwa i przemocy fizycznej. Ale usiłowanie gwałtu? Usiłowanie morderstwa?

Tannerton spojrzał na Joshuę i powiedział:

– Panie Rhinehart, często słyszałem opinię, że pan nie przebiera w słowach. Ma pan wielce podziwianą reputację człowieka, który mówi to, co myśli, nie bacząc na skutki. Ale…

– Ale co?

– Kiedy pan mówi o zmarłym, czy nie uważa pan, że powinien…

Joshua uśmiechnął się.

– Synu, jestem starym, swarliwym draniem, niezbyt godnym podziwu. Daleko mi do tego! Dopóki moją bronią jest prawda, nie waham się ranić uczucia żyjących. Wszakże doprowadzałem do płaczu dzieci i zmuszałem do łkania uprzejme, siwowłose babcie. Nie mam wiele współczucia dla głupców i łotrów, którzy są żywi. Dlaczego więc miałbym im po śmierci okazywać więcej szacunku?

– Nie jestem po prostu przyzwyczajony do…

– Jasne, że pan nie jest przyzwyczajony. Pański zawód wymaga, żeby pan mówił dobrze o nieboszczyku, niezależnie od tego, kim był i jakie haniebne rzeczy popełnił. Nie atakuję pana za to. To pański zawód.

Tannerton nie wiedział, co powiedzieć. Zamknął wieko trumny.

– Zajmijmy się przygotowaniami – powiedział Joshua. – Chciałbym pojechać do domu i zjeść kolację, o ile będę miał jeszcze apetyt, kiedy stąd wyjdę. – Usiadł na wysokim stołku obok oszklonej szafki, zawierającej większość narzędzi potrzebnych w pogrzebowym fachu.

Tannerton chodził przed nim w kółko jak piegowaty i kudłaty kłębek energii.

– Czy panu bardzo zależy na zwyczajowym pokazie ciała?

– Na czym?

– Na pokazie w otwartej trumnie. Czy uważałby pan to za uwłaczające, gdybyśmy tego uniknęli?

– Naprawdę się nad tym nie zastanawiałem – wyznał Joshua.

– Uczciwie mówiąc, nie wiem, jak sprawić, by nieboszczyk wyglądał… atrakcyjnie – powiedział Tannerton. – Ludzie z Angels’ Hill nie oddali w pełni jego wyglądu, kiedy go balsamowali. Jego twarz wydaje się jakby skurczona i zapadnięta. Nie podoba mi się. Zupełnie mi się nie podoba. Mógłbym spróbować go trochę napompować, ale taka partanina rzadko kiedy dobrze wygląda. Jeśli chodzi o kosmetykę… cóż… znowu, zastanawiam się, czy nie upłynęło za dużo czasu. Chodzi mi o to, że wyraźnie przeleżał kilka godzin na gorącym słońcu, zanim go odnaleziono. A potem upłynęło osiemnaście godzin w chłodnym magazynie, zanim dokonano balsamowania. Na pewno mogę sprawić, żeby wyglądał o wiele lepiej niż teraz. Ale żeby wywołać żywsze kolory na tej twarzy… Rozumie pan, po tym wszystkim, co on przeszedł, te ekstremalne temperatury i ten długi czas, tkanka skóry zmieniła się zasadniczo, zupełnie nie przyjmie makijażu i pudru. Myślę, że może…

Zaczynając odczuwać mdłości, Joshua przerwał mu:

– Niech trumna będzie zamknięta.

– Bez wystawiania na pokaz?

– Bez wystawiania.

– Jest pan pewien?

– Oczywiście.

– Dobrze. Niech pomyślę… Czy chce pan, żeby go pogrzebano w jego ubraniu?

– Czy to jest konieczne, skoro trumna nie będzie otwarta?

– Byłoby dla mnie łatwiej, gdybym po prostu założył mu jedną z naszych szat pogrzebowych.

– Znakomicie.

– Biała czy taki przyjemny granat?

– A ma pan coś w ciapki?

– W ciapki?

– Albo pomarańczowo – żółte paski?

Spod surowego oblicza dyrektora domu pogrzebowego wymknął się wiecznie tam czający się szeroki uśmiech i Tannerton zmuszał się, by go z powrotem ukryć. Joshua podejrzewał, że prywatnie Avril przepada za dobrą zabawą i jest tym rodzajem chłopa, co to do rany go przyłóż, a również niezły kompan do picia; ale jest niestety przekonany, że opinia publiczna wymaga od niego, aby był bezustannie ponury i posępny. Wyraźnie się przejął, że tak się zapomniał i pozwolił sobie na ujawnienie takiego Avrila, jakim jest prywatnie, a miano go przecież oglądać wyłącznie jako człowieka publicznego. Prawdopodobnie, pomyślał Joshua, jest kandydatem do całkowitego załamania schizofrenicznego.

– Niech to będzie biała szata – powiedział Joshua.

– A jaka ma być trumna? Jaki styl byłby…

– Pozostawiam to pańskiej decyzji.

– Bardzo dobrze. Cena?

– Niech będzie najwyższa. Majątek może sobie na to pozwolić.

– Chodzą plotki, że Frye był wart dwa albo trzy miliony.

– Prawdopodobnie dwa razy tyle.

– Ale zupełnie nie żył w takim stylu.

– Ani też nie umarł – powiedział Joshua.

Tannerton myślał o tym przez chwilę, potem zapytał:

– A jakieś posługi religijne?

– Nie chodził do kościoła.

– To czy mam przejąć rolę pastora?

– Jeśli pan chce.

– Odprawimy krótkie nabożeństwo przy grobie – powiedział Tannerton. – Odczytam ustęp z Biblii albo jakiś laicki utwór wywołujący poważny nastrój.

Ustalili czas pogrzebu: niedziela o drugiej po południu. Bruno zostanie złożony obok Katarzyny, jego przybranej matki, na okręgowym cmentarzu.

Kiedy Joshua wstał, aby wyjść, Tannerton powiedział:

– Mam oczywiście nadzieję, że jak dotąd uważa pan moje usługi za cenne i zapewniam pana, że zrobię wszystko, co w mojej mocy, żeby do końca szło tak gładko.

– Cóż – oznajmił Joshua – przekonał mnie pan co do jednej rzeczy. Mam zamiar jutro sporządzić nowy testament. Kiedy przyjdzie mój czas, jestem pewien jak diabli, że chcę, aby mnie skremowano.

Tannerton skinął głową.

– Zajmiemy się tym.

– Nie poganiaj mnie, synu. Nie poganiaj.

Tannerton zaczerwienił się.

– Ależ ja nie chciałem…

– Wiem, wiem. Niech się pan uspokoi.

Tannerton chrząknął niespokojnie.

– Odprowadzę… hmm… pana do drzwi.

– Nie potrzeba. Poradzę sobie.

Na zewnątrz domu pogrzebowego zapanowała bardzo ciemna i głucha noc. Paliło się tylko jedno światło, stuwatowa żarówka nad tylnym wyjściem. Jej łuna sięgała zaledwie paru stóp w głąb aksamitnej ciemności.

Późnym popołudniem zerwała się bryza i wraz z nadejściem nocy przeszła w porywisty wiatr. Powietrze było burzliwe i chłodne; pełne świstów i zawodzenia.

Joshua podszedł do samochodu, który stał poza skąpym kręgiem mroźnego światła, i kiedy otworzył drzwiczki, odniósł wrażenie, że jest obserwowany. Obejrzał się w stronę domu, ale w oknach nie było widać niczyjej twarzy.

Coś poruszyło się w mroku. W odległości trzydziestu stóp. W pobliżu garażu mieszczącego trzy samochody. Joshua wyczuł to raczej, niż zobaczył. Wpatrywał się w to miejsce, ale nie miał już takiego wzroku jak kiedyś, nie potrafił dostrzec niczego nienaturalnego na tle ciemności.

To tylko wiatr, pomyślał. To tylko wiatr, poruszający drzewami i krzakami, popychający jakiś śmieć albo kawałek suchej gałęzi.

Ale to coś znowu się poruszyło i tym razem to zobaczył. Przycupnęło pod rzędem krzaków przed garażem. Nie wypatrzył żadnego szczegółu. To był tylko cień, jaśniejsza purpurowoczarna smuga na ile błękitno – czarnej materii nocy, tak miękki, nieforemny i nieokreślony jak pozostałe cienie – tylko że ten się poruszał.

To tylko pies, pomyślał Joshua. Bezpański pies. Albo jakieś dziecko, które chce spłatać mi figla.

– Czy jest tam kto?

Nie było odpowiedzi.

Odszedł parę kroków w kierunku swojego samochodu.

Dziwny cień przebiegł w popłochu jakieś dziesięć czy dwanaście stóp wzdłuż linii krzaków. Zatrzymał się w szczególnie głębokiej plamie mroku, nadal przyczajony i baczny.

To nie jest pies, pomyślał Joshua. Za wielki jak na psa. Jakiś dzieciak. Pewnie nic dobrego. Jakiś mały chuligan, który chce tu broić.

– Kto tam jest?

Cisza.

– Wychodź stąd zaraz.

Bez odpowiedzi. Tylko szmer wiatru.

Joshua ruszył w kierunku tego cienia otoczonego innymi cieniami, ale nagle powstrzymało go instynktowne przekonanie, że to coś jest niebezpieczne. Straszliwie niebezpieczne. Śmiertelnie. Czując takie zagrożenie, doświadczył wszystkich odruchowych, zwierzęcych reakcji: ciarki mu przeszły po plecach; skóra czaszki wydawała mu się cierpnąć, a potem kurczyć; łomotało mu serce; w ustach czuł suchość; zwinął ręce w szpony; słuch miał wyostrzony bardziej niż minutę temu. Przygarbił się i podciągnął do góry swoje zwaliste ramiona, podświadomie zajmując obronną postawę.

– Kto tam? – spytał ponownie.

Cień odwrócił się i ruszył z trzaskiem w głąb zarośli. Umykał przez winnice graniczące z posiadłością Avrila Tannertona. Przez kilka sekund Joshua słyszał oddalający się tumult ucieczki, cichnące łomotanie ciężkich kroków w biegu i zamierające sapnięcia, kiedy to coś zaczerpywało oddechu.

Obejrzawszy się kilkakrotnie przez ramię, Joshua wrócił do samochodu. Wsiadł i zamknął się od środka.

Spotkanie to wydawało mu się nierealne, coraz bardziej przypominało sen. Czy rzeczywiście kryło się coś w ciemności, coś, co czekało i obserwowało? Coś niebezpiecznego? Czy to tylko wytwór jego wyobraźni? Człowiek, który spędził pół godziny w upiornym warsztacie Avrila Tannertona, może się spodziewać, że będzie uczulony na dziwne dźwięki i zacznie się doszukiwać jakichś potworów w cieniach. Kiedy jego mięśnie się rozluźniły, a serce uspokoiło, Joshua pomyślał, że zachował się idiotycznie. Zagrożenie, które wyczuwał przed chwilą tak silnie, wydawało się teraz tylko widmem, kaprysem nocy i wiatru.

W najgorszym razie to był jakiś dzieciak. Łobuz.

Uruchomił samochód i pojechał do domu, zdziwiony i rozbawiony wpływem, jaki miała na niego pracownia Tannertona.

* * *

W sobotę wieczorem, punktualnie o siódmej, Anthony Clemenza zajechał swoim niebieskim jeepem pod dom Hilary.

Hilary wyszła na zewnątrz, aby go przywitać. Była ubrana w błyszczącą jedwabną suknię koloru szmaragdowej zieleni z długimi obcisłymi rękawami i głęboko wyciętym dekoltem; kuszącym, ale nie tandetnym. Ponad czternaście miesięcy nie umawiała się z nikim i prawie już zapomniała, jakiego ubioru wymaga od niej rytuał zalotów; spędziła dwie godziny na doborze garderoby, równie niezdecydowana jak uczennica szkolna. Przyjęła zaproszenie Tony’ego, ponieważ był najbardziej interesującym mężczyzną, jakiego poznała ostatnimi laty – i również dlatego, że z całej siły starała się przełamać swoją tendencję do ukrywania się przed światem. Czuła się dotknięta zdaniem Wally’ego Topelisa, który jej zarzucał, że wykorzystuje swoją niezależność za wymówkę do ukrywania się przed innymi ludźmi, ale zgodziła się, że w tym stwierdzeniu jest prawda.

Unikała zawierania przyjaźni i nie szukała kochanków, ponieważ obawiała się bólu, jaki potrafią zadawać właśnie przyjaciele i kochankowie swoimi odmowami i zdradami. Ale jednocześnie, gdy tak chroniła siebie przed bólem, odmawiała sobie zadowolenia, wynikającego z właściwych związków z właściwymi ludźmi, którzy by się nie dopuścili zdrady. Dorastając przy okrutnych rodzicach – alkoholikach, nauczyła się, że przejawom uczucia zazwyczaj towarzyszą nagłe wybuchy wściekłości, gniewu i niezasłużonej kary.

Nigdy nie bała się ryzykować w pracy i interesach; a teraz nadszedł czas, aby doświadczyć jakiejś przygody w życiu osobistym. Kiedy podążała energicznie w kierunku niebieskiego jeepa, kołysząc odrobinę biodrami, była spięta z powodu emocjonalnego ryzyka, wiążącego się z uprawianiem tańca godowego, ale dawno też nie czuła się taka odmieniona, kobieca i szczęśliwa.

Tony pośpiesznie podszedł od strony pasażerskiej i otworzył drzwi. Kłaniając się nisko, powiedział:

– Królewski pojazd zajechał.

– Och, to chyba jakaś pomyłka. Nie jestem królową.

– Moim zdaniem wyglądasz jak królowa.

– Jestem tylko skromną posługaczką.

– Jesteś o wiele piękniejsza od królowej.

– Lepiej niech ona tego nie słyszy. Z pewnością żądałaby twej głowy.

– Za późno.

– Bo?

– Już straciłem głowę z twojego powodu.

Hilary jęknęła.

– Za słodko? – spytał.

– Chętnie bym przegryzła cytryny.

– Ale podobało ci się.

– Tak, przyznaję, że tak. Chyba jestem łasa na pochlebstwa – powiedziała i zawirowała zielonym jedwabiem przy wsiadaniu do jeepa.

Kiedy jechali w kierunku bulwaru Westwood, Tony zapytał:

– Nie czujesz się urażona?

– Czym?

– Tym gruchotem.

– Jak mogłabym się czuć urażona z powodu jeepa? Czy on potrafi mówić. Czy on może mnie obrazić?

– To nie mercedes.

– Mercedes to nie rolls. A rolls to nie toyota.

– Niezwykle filozoficzna uwaga.

– Jeśli uważasz, że jestem snobką, to czemu chciałeś się ze mną umówić?

– Nie uważam, że jesteś snobką – powiedział. – Ale Frank twierdził, że będziemy się czuli głupio, bo ty masz więcej pieniędzy niż ja.

– Cóż, z własnego doświadczenia mogę powiedzieć, że nie należy polegać na tym, co Frank myśli o ludziach.

– To jego problem – zgodził się Tony, skręcając w bulwar Wilshire. – Ale pracuje nad tym.

– Przyznam, że nie widuje się wielu takich samochodów w LA.

– Kobiety zazwyczaj mnie pytają, czy to mój drugi samochód.

– Mnie to nie obchodzi, czy on jest pierwszy, czy drugi.

– Mówi się, że w LA jest się tym, czym się jeździ.

– Tak to jest? No to ty jesteś jeepem. A ja mercedesem. Jesteśmy samochodami, nie ludźmi. Powinniśmy jechać do garażu zmienić olej, a nie do restauracji na obiad. Czy to ma sens?

– Nie ma w tym żadnego sensu – powiedział Tony. – Tak naprawdę, to mam tego jeepa, bo lubię się przejechać na narty podczas trzech albo czterech weekendów każdej zimy. Wiem, że takim gruchotem przejadę każdą górską przełęcz, niezależnie od pogody.

– Zawsze chciałam się nauczyć jeździć na nartach.

– Nauczę cię. Musisz tylko poczekać kilka tygodni. To już niedługo, jak tylko na Mamucie pojawi się śnieg.

– Wydajesz się dość pewny, że za kilka tygodni będziemy jeszcze znajomymi.

– Dlaczego mielibyśmy nie być? – zapytał.

– Może zadrzemy ze sobą już w restauracji.

– Z jakiego powodu?

– Na przykład polityki.

– Uważam, że wszyscy politycy to dranie żądne władzy, którzy nie potrafią nawet zawiązać sznurowadła.

– Też tak myślę.

– Jestem wyznawcą doktryny wolnej woli.

– Ja też – w pewnym stopniu.

– Krótki konflikt.

– Może się pospieramy na temat religii.

– Wychowano mnie na katolika. Ale chyba już nikim nie jestem.

– Ja też.

– Chyba nie najlepiej potrafimy się kłócić.

– Cóż – powiedziała – może jesteśmy takimi ludźmi, którzy kłócą się o drobiazgi, jakieś rzeczy bez znaczenia.

– Na przykład?

– No właśnie jedziemy do włoskiej restauracji i ty okażesz się wielbicielem chleba czosnkowego, a ja go nienawidzę.

– I przez niego zadrzemy ze sobą?

– Przez niego albo przez fetuccini czy manicotti.

– Nie. Tam, dokąd jedziemy, wszystko ci się spodoba – powiedział. – Poczekaj, a zobaczysz.

Zabrał ją do „Savatino’s Ristorante” przy bulwarze Santa Monica. Był to cichy lokal, dający radę pomieścić nie więcej jak sześćdziesiąt osób i w jakiś sposób wydający się posiadać miejsca dla jedynie połowy tej liczby; typowa przytulna i wygodna restauracyjka, w której traci się poczucie czasu i spędza sześć godzin przy kolacji, jeśli kelnerzy nie popędzają. Oświetlenie było łagodne i ciepłe. Nagrania operowe – głównie głosy Gigliego, Carusa i Pavarottiego – odtwarzano tam umiarkowanie głośno, tak że można je było słyszeć i podziwiać, ale nie przeszkadzały w rozmowach. Wystrój był nieco za bogaty, ale jeden okazały fresk był, zdaniem Hilary, znakomity. Malowidło to pokrywało całą ścianę i przedstawiało powszechnie uznawane radości włoskiego stylu życia: winogrona, wino, makaron, ciemnookie kobiety, ciemni, przystojni mężczyźni, grupa ludzi tańczących w takt muzyki akordeonowej, piknik pod drzewami oliwnymi i wiele innych. Hilary nigdy nie widziała czegoś tak oryginalnego, ponieważ nie był to ani czysty realizm, ani też przykład abstrakcjonistycznej czy impresjonistycznej stylistyki, lecz dziwne, przybrane dziecko surrealizmu, jakby efekt szaleńczej i pomysłowej współpracy Andrew Wyetha z Salvadorem Dalim.

Michael Savatino, właściciel, ekspolicjant, był niepohamowanie wesoły, ściskał Tony’ego, ujmował Hilary za rękę i obcałowywał ją, lekko szczypał Tony’ego po brzuchu, polecając mu przy tym makaron dla nabrania ciała i wreszcie zmusił ich, by zobaczyli nowy automat do cappuccino. Kiedy wyszli z kuchni, przyszła żona Michaela, imponująca blondynka imieniem Paula i znowu musieli się obejmować, całować i obdarzać komplementami. Wreszcie Michael wziął Hilary pod rękę i odprowadził ją i Tony’ego do loży w rogu. Nakazał kelnerowi przynieść dwie butelki biondi – santi’s brunello di montelcino, zaczekał przy ich stoliku i osobiście je odkorkował. Po napełnieniu kieliszków i wzniesieniu toastów, pozostawił ich samych i odchodząc zamrugał do Tony’ego na znak swojej aprobaty, a widząc, że Hilary to zauważyła, roześmiał się i mrugnął również do niej.

– To chyba bardzo miły człowiek – powiedziała po odejściu Michaela.

– To nie byle jaki facet – powiedział Tony.

– Bardzo go lubisz.

– Kocham go. Był doskonałym partnerem, kiedy razem pracowaliśmy w zabójstwach.

Gładko przeszli do dyskusji o pracy w policji, a potem o pisaniu scenariuszy. Z Tonym rozmawiało się tak łatwo, że Hilary czuła się, jakby go znała od lat. Nie było między nimi tej niezręczności, która zazwyczaj towarzyszy pierwszej randce.

W pewnej chwili zauważył, że Hilary przygląda się freskowi.

– Podoba ci się ten obraz? – zapytał.

– Jest znakomity.

– Doprawdy?

– Nie zgadzasz się?

– Jest niezły – powiedział.

– Jest więcej niż niezły. Wiesz może, kto go namalował?

– Pewien artysta ze złą passą – powiedział Tony. – Namalował go za pięćdziesiąt darmowych obiadów.

– Tylko pięćdziesiąt? Michael dobrze na tym wyszedł.

Rozmawiali o filmach, książkach, muzyce i teatrze.

Jedzenie okazało się nieomal tak samo dobre jak rozmowa. Zakąski były lekkie; składały się na nie dwa grube crepes – jeden nadziewany niedojrzałym serem ricotta, drugi pikantną mieszanką siekanej wołowiny, cebuli, papryki, grzybów i czosnku. Sałata miała ogromne liście, była chrupiąca i posypana surowymi, siekanymi grzybami. Tony wybrał pierwsze danie – specjalność kuchni, cielęcinę Savatino, czyli nadzwyczaj kruche mięso cielęce w rzadkim rumianym sosie, z cebulkami i paskami cukinii z rusztu. Kawa cappuccino była doskonała.

Kiedy Hilary skończyła jeść i spojrzała na zegarek, była zdziwiona, że jest już dziesięć po jedenastej.

Michael Savatino przystanął przy ich stoliku, aby się pławić w ich pochwałach, a potem powiedział do Tony’ego:

– To numer dwudziesty pierwszy.

– O nie. Dwudziesty trzeci.

– To niezgodne z moimi obliczeniami.

– Twoje obliczenia są błędne.

– Dwudziesty pierwszy – upierał się Michael.

– Dwudziesty trzeci – powtórzył Tony. – A właściwie dwudziesty trzeci i dwudziesty czwarty. Ostatecznie to były dwa posiłki.

– Nie, nie – powiedział Michael. – Liczymy wizyty, a nie posiłki.

Zaintrygowana Hilary zapytała:

– Czy to ja zwariowałam, albo też ta rozmowa zupełnie nie ma sensu?

Michael potrząsnął głową, pokazując swoje zniecierpliwienie z powodu Tony’ego. Wyjaśnił Hilary:

– Kiedy namalował ten fresk, chciałem mu zapłacić gotówką, ale on jej nie przyjął. Powiedział, że wymieni fresk na kilka darmowych kolacji. Upierałem się przy stu darmowych wizytach. On mówił o dwudziestu pięciu. Wreszcie dogadaliśmy się, że pięćdziesiąt. On pomniejsza wartość swojego dzieła i to mnie cholernie złości.

– Tony malował ten fresk? – zapytała.

– Nie powiedział ci?

– Nie.

Spojrzała na Tony’ego, który uśmiechnął się z zakłopotaniem.

– Dlatego jeździ tym jeepem – powiedział Michael. – Kiedy chce pojechać na wzgórza, żeby pracować na łonie natury, ten jeep go wszędzie dowiezie.

– Powiedział, że ma go, bo lubi jeździć na narty.

– To też. Ale głównie ma go po to, by go woził na wzgórza, na których maluje. Powinien być dumny ze swoich dzieł. Ale łatwiej jest wyrwać zęby aligatorowi, niż zmusić go do mówienia o swoich obrazach.

– Jestem amatorem – powiedział Tony. – Nie ma nic nudniejszego jak amator dyletant, strzępiący sobie język na temat własnej sztuki.

– Ten fresk nie jest dziełem amatora – powiedział Michael.

– Na pewno nie – poparła go Hilary.

– Jesteście moimi przyjaciółmi – powiedział Tony – więc naturalne, że przesadzacie z pochwałami. I żadne z was nie ma kwalifikacji na krytyków sztuki.

– Dostał dwie nagrody – powiedział Michael.

– Nagrody? – spytała Tony’ego.

– Nic ważnego.

– Na obu wystawach wygrał te najwyższe – powiedział Michael.

– Co to były za wystawy? – spytała Hilary.

– Żadne ważne – odparł Tony.

– Marzy o zarabianiu na życie jako malarz – powiedział Michael – ale nigdy nic nie zrobił w tym kierunku.

– Bo to tylko marzenie – powiedział Tony. – Byłbym idiotą, gdybym myślał serio o życiu z malarstwa.

– Nigdy poważnie nie spróbował – ciągnął Michael.

– Malarz nie dostaje cotygodniowej wypłaty – ripostował Tony. – Albo zasiłku zdrowotnego. Albo emerytury.

– Ale gdybyś co miesiąc sprzedał dwa obrazy tylko za połowę tego, ile są warte, zarabiałbyś więcej, niż dostajesz jako glina – powiedział Michael.

– A gdybym nie sprzedał nic przez miesiąc, dwa albo pół roku – zapytał Tony – to kto by opłacał mi czynsz?

– Jego mieszkanie jest zupełnie zapchane obrazami, spiętrzonymi jedne na drugich – powiedział Michael do Hilary. – On siedzi na majątku, ale nic z tym nie robi.

– Michael przesadza – zaprzeczył Tony.

– Ach, poddaję się – powiedział Michael. – Może ty mu przemówisz do rozsądku, Hilary. – Kiedy odchodził od ich stolika, dodał: – Dwadzieścia jeden.

– Dwadzieścia trzy – powiedział Tony.

Później, kiedy odwoził ją jeepem do domu, Hilary zapytała:

– Dlaczego przynajmniej nie dasz swoich obrazów do paru galerii i nie zobaczysz, czy je przyjmą?

– Nie przyjmą ich.

– Mógłbyś, przynajmniej zapytać.

– Hilary, naprawdę nie jestem dostatecznie dobry.

– Ten fresk był znakomity.

– Jest wielka różnica między freskiem w restauracji a prawdziwą sztuką.

– Ten fresk to jest dzieło sztuki.

– Muszę ci znowu zwrócić uwagę, że nie jesteś ekspertem.

– Ja kupuję obrazy zarówno dla przyjemności, jak i po to, by inwestować.

– W tym drugim pomaga ci jakiś właściciel galerii? – zapytał.

– Zgadza się. Wyant Stevens z Beverly Hills.

– No to on jest ekspertem, nie ty.

– Może byś mu pokazał kilka swoich dzieł?

– Nie zniosę odrzucenia.

– Założę się, że on nie odrzuci twoich obrazów.

– Czy moglibyśmy przestać rozmawiać o moim malarstwie?

– Dlaczego?

– Nudzę się.

– Jesteś trudny.

– I znudzony – powiedział.

– To o czym porozmawiamy?

– A może tak byśmy porozmawiali o tym, czy zechcesz mnie zaprosić na brandy, czy nie.

– Czy zechciałbyś wpaść do mnie na brandy?

– A czy to chociaż koniak?

– Nie inaczej.

– Jakiej marki?

– Remy martin.

– Najlepszy. – Uśmiechnął się szeroko. – Ale, o Jezu, nie wiem. Zrobiło się strasznie późno.

– Jeżeli nie wejdziesz – mówiła – to po prostu będę musiała pić sama. – Ta głupia zabawa zaczynała jej się podobać.

– Nie mogę pozwolić, żebyś piła sama – powiedział.

– To pierwsza oznaka alkoholizmu.

– Na pewno.

– Jeżeli nie wejdziesz do mnie na brandy, to wepchniesz mnie na drogę picia z frustracji i zupełnego wyniszczenia.

– Nigdy bym tego sobie nie wybaczył.

Piętnaście minut później siedzieli obok siebie na sofie przed kominkiem, patrzyli na ogień i popijali remy martin.

Hilary poczuła, że lekko kręci jej się w głowie, nie od koniaku, ale dlatego, że siedziała obok Tony’ego – i dlatego, że nie mogła przestać myśleć, czy pójdą razem do łóżka. Nigdy nie spała z żadnym mężczyzną przy pierwszej randce. Zazwyczaj była ostrożna, niechętnie angażowała się w jakiś związek, dopóki podczas kilku tygodni – a czasami kilku miesięcy – nie sprawdziła tego kogoś. Niejednokrotnie tyle czasu zabierało jej podjęcie decyzji, że traciła mężczyzn, którzy nadawali się na wspaniałych kochanków i wiernych przyjaciół. Ale z Tonym Clemenzą wystarczył jej jeden wieczór, aby czuła się przy nim swobodnie i doskonale bezpiecznie. Był niezwykle atrakcyjnym mężczyzną. Wysoki. Ciemny. Wybitnie przystojny. Wewnętrznie opanowany i pewny siebie w roli policjanta. A przy tym subtelny. Naprawdę zaskakująco subtelny. I wrażliwy. Minęło tyle czasu, odkąd pozwoliła się komuś dotknąć i posiąść, odkąd żyła dla kogoś i ktoś żył dla niej. Jak mogła do tego dopuścić? Z łatwością potrafiła sobie wyobrazić siebie w ramionach Tony’ego, nagą pod nim, a potem na nim i kiedy jej głowa wypełniła się tymi cudownymi wizjami, uświadomiła sobie, że on ma prawdopodobnie te same upojne myśli. Wtedy zadzwonił telefon.

– Cholera jasna – zakrzyknęła.

– Ktoś, z kim nie chcesz rozmawiać?

Odwróciła się i spojrzała na aparat telefoniczny wytoczony z orzechowego drewna, który stał na narożnym biurku. Dzwonił jak najęty.

– Hilary?

– Założę się, że to on – powiedziała.

– To znaczy kto?

– Te telefony…

Przenikliwy sygnał nie milknął.

– Jakie telefony? – zapytał Tony.

– Przez ostatnie parę dni ktoś dzwoni, a potem nie chce mówić, kiedy odpowiadam. To się zdarzyło sześć czy siedem razy.

– Zupełnie nic nie mówi?

– Tylko słucha – odpowiedziała. – Myślę, że to jakiś czubek, który się podniecił tymi gazetowymi historiami o Bruno Frye’u.

Uporczywy sygnał sprawił, że zazgrzytała zębami.

Wstała i z wahaniem podeszła do aparatu.

Tony podszedł razem z nią.

– Czy twój numer jest w książce?

– W przyszłym tygodniu będę miała nowy. Będzie zastrzeżony.

Podeszli do biurka i wpatrywali się w telefon. Dzwonił i dzwonił jak oszalały.

– To on – powiedziała. – Któż inny dzwoniłby tak długo?

Tony schwycił słuchawkę.

– Halo?

Rozmówca nie odpowiedział.

– Rezydencja pani Thomas – powiedział Tony. – Mówi detektyw Clemenza.

Szczęk.

Tony odłożył słuchawkę i stwierdził:

– Wyłączył się. Może go odstraszyłem na dobre.

– Mam nadzieję.

– Ale numer zastrzeżony to nadal dobry pomysł.

– Och, nie mam zamiaru zmienić decyzji.

– W poniedziałek z samego rana zadzwonię do towarzystwa usług telefonicznych i powiem im, że LAPD doceni szybką pracę.

– Możesz to zrobić?

– Naturalnie.

– Dziękuję ci, Tony.

Objęła się ramionami. Czuła chłód.

– Postaraj się tym nie przejmować – powiedział. – Badania wykazują, że tego typu durnie, którzy dzwonią z pogróżkami, zazwyczaj chcą w ten sposób sobie odbić za swoje niepowodzenia. Na ogół już sam telefon daje im satysfakcję. Taki ktoś przeważnie jest niegroźny.

– Przeważnie.

– Prawie zawsze.

Uśmiechnęła się blado.

– To jeszcze nie jest zupełnie dobrze.

Telefon zepsuł wszelką szansę, że ta noc mogła się dla nich skończyć wspólnym pójściem do łóżka. Nie miała już ochoty dawać się uwieść i Tony wyczuł zmianę.

– Czy chcesz, żebym posiedział jeszcze trochę, żeby sprawdzić, czy on jeszcze zadzwoni?

– To miło z twojej strony – powiedziała. – Ale myślę, że masz rację. On nie jest niebezpieczny. Gdyby tak było, przyszedłby tu, zamiast tylko dzwonić. W każdym razie ty go nastraszyłeś. Pewnie myśli, że policja już tu czeka na niego.

– Czy dostałaś z powrotem swój pistolet?

Skinęła głową.

– Pojechałam wczoraj do centrum i wypełniłam formularz rejestracyjny, ten który powinnam była wypełnić, kiedy się sprowadziłam do tego miasta. Jeśli ten facet od telefonu rzeczywiście się tu pojawi, mogę go teraz zastrzelić legalnie.

– Naprawdę nie sądzę, że będzie cię jeszcze dzisiaj niepokoił.

– Na pewno masz rację.

Po raz pierwszy tego wieczoru poczuli się zażenowani swoją obecnością.

– Cóż, chyba już powinienem pójść.

– Jest późno – zgodziła się.

– Dziękuję za koniak.

– Dziękuję za wspaniałą kolację.

Przy drzwiach zapytał:

– Czy robisz coś jutrzejszego wieczoru?

Już miała mu odmówić, kiedy przypomniała sobie, jak dobrze się poczuła, kiedy siedziała obok niego na sofie. I przypomniała sobie ostrzeżenie Wally’ego, że zostanie pustelniczką. Uśmiechnęła się i odpowiedziała:

– Mam wolne.

– To wspaniale. Co chciałabyś robić?

– Wszystko, co zechcesz.

Zastanawiał się przez chwilę.

– A może zrobilibyśmy z tego cały dzień?

– Cóż… dlaczego nie?

– Zaczniemy od lunchu. Przyjadę po ciebie w południe.

– Będę gotowa.

Pocałował ją delikatnie i czule w usta.

– Do jutra – powiedział.

– Do jutra.

Patrzyła, jak odchodzi, potem zamknęła drzwi i przekręciła zamek.

* * *

Przez całą niedzielę – rano, w południe i wieczorem – ciało Bruno Frye’a leżało samotnie w domu pogrzebowym „Wieczność”. Nikt go nie pilnował i nie doglądał.

W piątek wieczorem, po wyjściu Joshui Rhineharta, Avril Tannerton i Gary Olmstead przenieśli trupa do innej trumny – zdobnej w mosiężne okucia, wykładanej pluszem i jedwabiem. Nasunęli na zmarłego białą szatę pogrzebową, ułożyli mu ręce wzdłuż boków i zaciągnęli białą aksamitną narzutę do połowy jego klatki piersiowej. Ponieważ ciało było w kiepskim stanie, Tannerton nie chciał marnować energii na poprawianie wyglądu trupa. Gary Olmstead uważał, że składanie do grobu ciała pozbawionego dobrodziejstwa makijażu i pudru jest czynem tandetnym i demonstrującym brak szacunku. Tannerton wytłumaczył mu jednak, że w przypadku zapadniętego, żółto – szarego oblicza Bruno Frye’a prace kosmetyczne nie rokują większej nadziei.

– A poza tym – dodał Tannerton – ty i ja jesteśmy ostatnimi ludźmi na tym świecie, którzy na niego popatrzą. Zamkniemy dzisiaj tę skrzynię i już nigdy nie zostanie otwarta.

W piątek o 21.45 zamknęli i zabili wieko trumny. Po skończonej pracy Olmstead pojechał do domu, gdzie czekała na niego blada, drobna żona oraz cichy i wyrośnięty syn. Avril poszedł na górę; mieszkał nad pomieszczeniami dla zmarłych.

Wczesnym rankiem w sobotę Tannerton wyjechał do Santa Rosa swoim srebrnoszarym lincolnem. Zabrał z sobą podręczny bagaż, ponieważ miał zamiar nie wracać aż do dziesiątej rano w niedzielę. Pogrzeb Bruno Frye’a był jedynym, który aktualnie organizował. Ponieważ ciało nie miało być wystawione do oglądania, nie miał powodu, by zostawać w „Wieczności”; nie był potrzebny aż do niedzielnej ceremonii.

W Santa Rosa miał kochankę. Była ostatnią z całego drugiego szeregu kobiet; różnorodność dobrze działała na Avrila. Ta kobieta nazywała się Helen Virtillion. Była przystojną kobietą około trzydziestki, bardzo szczupłą, zadbaną, o wielkich, jędrnych piersiach, które go nieodmiennie fascynowały.

Wiele kobiet czuło pociąg do Avrila Tannertona, nie wbrew temu, jak zarabiał na życie, lecz właśnie dzięki temu. Naturalnie niektóre czuły do niego odrazę, kiedy się dowiadywały, że jest przedsiębiorcą pogrzebowym. Ale spora ich liczba była zaintrygowana i nawet podniecona jego niezwykłą profesją.

Zdawał sobie sprawę, dlaczego jest dla nich tak atrakcyjny. Człowiekowi, który pracuje przy zmarłych, udzielona zostaje część tajemnicy śmierci. Pomimo jego piegów i chłopięcej urody, pomimo czarującego uśmiechu, wielkiego upodobania do żartów i otwartego sposobu bycia, niektóre kobiety uważały, że Avril jest i tak zagadkowy, wręcz enigmatyczny. Podświadomie uważały, że nie umrą dopóty, dopóki będą w jego ramionach, tak jakby jego posługi przy zmarłych obdarzały go (i tych, którzy są blisko niego) specjalną dyspensą. Te atawistyczne rojenia były podobne do nadziei żywionych skrycie przez wiele kobiet, które poślubiały lekarzy z powodu podświadomego przekonania, że ich mężowie potrafią ich ochronić przed bakteryjnymi zagrożeniami, jakich pełen jest ten świat.

Dlatego przez całą sobotę, kiedy Avril Tannerton kochał się z Helen Virtillion w Santa Rosa, ciało Bruno Frye’a leżało samotnie w opustoszałym domu.

W niedzielę rano, dwie godziny przed wschodem słońca, w domu pogrzebowym nastąpiło jakieś gwałtowne poruszenie, ale Tannertona nie było na miejscu, nie mógł tego zauważyć.

Zapaliły się nagle górne światła w pracowni, ale Tannertona nie było na miejscu, nie mógł tego spostrzec.

Wieko zamkniętej trumny zostało odbite i odrzucone na bok. Pracownia wypełniła się okrzykami wściekłości i bólu, ale Tannertona nie było na miejscu, nie mógł ich usłyszeć.

* * *

W niedzielę o dziesiątej rano, kiedy Tony pił na stojąco w kuchni sok grejpfrutowy, zadzwonił telefon. To była Janet Yamada, kobieta, z którą ubiegłego wieczoru był umówiony na ślepo Frank Howard.

– Jak poszło? – zapytał.

– To były wspaniały, cudowny wieczór.

– Naprawdę?

– Jasne. Frank jest kapitalny.

– Frank jest kapitalny.

– Powiedziałeś, że może być zimny, że trudno z nim nawiązać znajomość, ale on nie był taki.

– Nie był?

– I jest taki romantyczny.

– Frank?

– No a któżby?

– Frank Howard romantykiem?

– W dzisiejszych czasach nie spotyka się wielu mężczyzn, którzy czują, co to jest prawdziwy romans – powiedziała Janet. – Czasami wydaje się, że romanse i rycerskość zostały wyrzucone za okno, kiedy pojawiła się rewolucja seksualna i ruchy feministyczne. A Frank nadal podaje płaszcz, otwiera przed tobą drzwi, odsuwa krzesło i w ogóle. Przyniósł mi nawet bukiet róż. Są piękne.

– Myślałem, że będzie ci trudno z nim rozmawiać.

– Ależ skąd. Mamy wiele wspólnych zainteresowań.

– Na przykład jakich?

– Przede wszystkim baseball.

– Racja! Zapomniałem, że lubisz baseball.

– Jestem nałogowcem.

– Więc rozmawialiście całą noc o baseballu.

– Ależ skąd – powiedziała. – Rozmawialiśmy o mnóstwie innych rzeczy. O filmach…

– O filmach? Chcesz mi powiedzieć, że Frank jest kinomanem?

– Zna te stare filmy z Bogartem prawie co do słowa. Wymienialiśmy się ulubionymi partiami dialogów.

– Opowiadałem mu o filmach od ponad trzech miesięcy, a on nawet nie otworzył ust – powiedział Tony.

– Nie widział zbyt wielu najświeższych filmów, ale dzisiaj idziemy do kina.

– Znowu się z nim umówiłaś?

– Tak. Chciałam zadzwonić i podziękować ci, że mnie z nim umówiłeś – powiedziała.

– Do licha, czyżbym jednak był jakimś swatem?

– Chciałam ci też powiedzieć, że nawet jeśli nam to nie wyjdzie, to obejdę się z nim delikatnie. Opowiedział mi o Wilmie. Co to za bagno! Chcę, żebyś wiedział, że jestem świadoma, że on ma po niej uraz i że nigdy mu nie zrobię świństwa.

Tony zdumiał się.

– Powiedział ci o Wilmie już pierwszego wieczora, którego cię poznał?

– Powiedział, że nie był w stanie o tym mówić, ale że ty mu pokazałeś, jak ma przełamać swoją nieufność.

– Ja?

– Powiedział, że odkąd mu pomogłeś zaakceptować to, co się stało, może o tym spokojnie mówić.

– Ja tylko siedziałem i słuchałem tego, co chciał z siebie wyrzucić.

– On cię uważa za piekielnie świetnego faceta.

– Ten Frank to się dopiero zna na ludziach, prawda?

Później, z dobrym samopoczuciem z powodu znakomitego wrażenia, jakie Frank wywarł na Janet Yamada, pełen optymizmu w związku z własnymi widokami na miłosną przygodę, Tony pojechał do Westwood na umówione spotkanie z Hilary. Czekała na niego; wyszła przed dom, kiedy wjechał na drogę wjazdową. Wyglądała świeżo i ślicznie w czarnych luźnych spodniach, przewiewnej błękitnej bluzce i lekkim, sztruksowym blezerze. Kiedy otworzył przed nią drzwi, przelotnie, nieomal nieśmiało pocałowała go w policzek, a on poczuł powiew świeżych, cytrynowych perfum.

Zapowiadał się dobry dzień.

* * *

Wyczerpany po nieomal bezsennej nocy w sypialni Helen Wirtillion, Avril Tannerton wrócił w niedzielę z Santa Rosa na krótko przed dziesiątą.

Nie zajrzał do trumny.

Razem z Garym Olmsteadem Tannerton pojechał na cmentarz i przygotował grobowiec do ceremonii, która miała się odbyć o drugiej. Ustawili sprzęt do opuszczenia trumny w głąb ziemi. Przyozdobili cały plac kwiatami i mnóstwem naciętych zielonych gałęzi, żeby wyglądał możliwie jak najsympatyczniej.

Wróciwszy o 12.30 do domu pogrzebowego, Tannerton wytarł irchową szmatką kurz i rozmazane ślady palców z okutej mosiądzem trumny Bruno Frye’a. Kiedy przejechał dłonią po zaokrąglonych krawędziach skrzyni, przypomniał sobie olśniewające kontury piersi Helen Wirtillion.

Nie zajrzał do trumny.

O pierwszej Tannerton i Olmstead załadowali trumnę do karawanu.

Żaden z nich nie zajrzał do trumny.

O wpół do drugiej pojechali na cmentarz okręgu Napa. Jechali za nimi własnymi samochodami Joshua Rhinehart i paru okolicznych mieszkańców. Zważywszy na fakt, że był to bogaty i wpływowy człowiek, procesja pogrzebowa była żenująco mała.

Dzień był jasny i chłodny. Wysokie drzewa rzucały silne cienie na drogę i karawan przejeżdżał przez przeplatające się smugi słonecznego blasku i cienia.

Na cmentarzu trumna spoczęła na pasie nad grobem, a dookoła zebrało się piętnastu ludzi w oczekiwaniu na krótką ceremonię. Gary Olmstead zajął stanowisko obok zamaskowanej kwiatami skrzynki kontrolującej pas i sterującej przy opuszczaniu nieboszczyka do grobu. Avril stał przed grobem i odczytywał z cienkiej książeczki laickie wiersze utrzymane w poważnym nastroju. U boku przedsiębiorcy pogrzebowego stał Joshua Rhinehart. Otwarty grób otaczało pozostałych dwunastu ludzi. Byli wśród nich plantatorzy winorośli oraz ich żony, którzy przyjechali na pogrzeb, ponieważ sprzedawali swoje plony do winnicy Bruno Frye’a i uważali swoją tutaj obecność za zobowiązanie handlowe. Pojawili się również zarządcy winnic „Drzewo Cienia” wraz z żonami, a motywy ich obecności nie były bardziej osobiste od powodów plantatorów. Nikt nie płakał.

I nikt nie miał ani możliwości, ani chęci zajrzenia do trumny.

Tannerton skończył czytać ze swej małej, czarnej książki. Spojrzał na Gary’ego Olmsteada i skinął głową.

Olmstead nacisnął guzik skrzynki kontrolnej. Zabrzęczał mały silni czek elektryczny o wysokiej mocy. Trumna opuszczała się wolno i posłusznie do ziejącej otworem ziemi.

* * *

Hilary nie pamiętała, kiedy tak dobrze się bawiła, jak podczas jej pierwszego całego dnia spędzonego z Tonym Clemenzą.

Na lunch pojechali do „Yamashiro Skyroom”, położonego wysoko na hollywoodzkich wzgórzach. Jedzenie w „Yamashiro” było banalne, nawet ordynarne, ale atmosfera i zadziwiający widok sprawiały, że był to lokal znakomicie nadający się do zjedzenia w nim raz na jakiś czas lekkiego lunchu czy obiadu. Restauracja – autentyczny japoński pałac – była niegdyś prywatną posiadłością otoczoną dziesięcioma akrami przepięknych, ozdobnych ogrodów. Z pobudowanego na wierzchołku góry „Yamashiro” roztaczał się zapierający dech w piersiach widok na całą nieckę Los Angeles. Dzień był tak pogodny, że Hilary widziała stamtąd drogę do Long Beach i Palos Verdes.

Po lunchu pojechali do parku Griffitha, przez godzinę spacerowali po miejskim zoo i karmili niedźwiedzie, a Tony śmiesznie przedrzeźniał zwierzęta. Z zoo pojechali do obserwatorium w parku Griffitha na specjalny popołudniowy seans niezwykłych hologramów laserowych.

Później spędzili godzinę na Alei Melrose, między Doheny Drive a bulwarem La Cienega, myszkując po fascynujących sklepach z antykami, nie kupując, tylko oglądając dla samej przyjemności i gawędząc z właścicielami.

Kiedy nadeszła pora koktajlu, pojechali do Malibu na mai tais w Tonga Lei. Obserwowali zachód słońca nad oceanem i relaksowali się przy rytmicznym ryku fal rozbijających się o wybrzeże.

Chociaż Hilary była już dość długo mieszkanką Los Angeles, jej świat opierał się wyłącznie na rytmie praca – dom – ogród różany – praca – studia filmowe – praca, a równocześnie uczęszczała do paru modnych restauracji, w których zbierał się tłum ludzi filmu i telewizji robiących tam interesy. Nigdy nie była w „Yamashiro Skyroom”, w zoo, na pokazie laserowym, w sklepach z antykami przy Melrose czy w Tonga Lei. Wszystko było dla niej nowością. Czuła się jak turystka, która wytrzeszcza na wszystko oczy – czy raczej jak więzień, który właśnie skończył odsiadywać bardzo długi wyrok, spędzony głównie w pojedynczej celi.

Dzień ten jednak był wyjątkowy nie tylko dzięki miejscom, które odwiedzili. Żadne z nich nie byłoby nawet w połowie tak interesujące albo zabawne, gdyby tam pojechała z kimś innym. Tony był tak czarujący, tak błyskotliwy, wesoły i energiczny, że dzięki niemu ten jasny dzień był jeszcze jaśniejszy.

Kiedy niespiesznie wypili po dwie kolejki mai tais, poczuli, że umierają z głodu. Wrócili do Sepulveda, a stamtąd udali się na północ doliny San Fernando, aby zjeść obiad na tarasie „Mel’s”; w jeszcze jednej restauracji, której nie znała. Wnętrze „Mel’s” wyglądało bezpretensjonalnie i za umiarkowane ceny podawano tam najświeższe i najsmaczniejsze owoce morza, jakie kiedykolwiek jadła.

Podczas jedzenia duszonych mięczaków i rozmowy o tym, gdzie oboje lubią jadać, Hilary odkryła, że Tony zna dziesięć razy więcej takich miejsc niż ona. Jej wiedza nie sięgała poza tę garstkę drogich lokali, w których obsługiwano gwiazdy i rekiny przemysłu rozrywkowego. Gospody na uboczu, kawiarniane wnęki z zaskakującymi specjalnościami kuchni, małe restauracyjki typu „u mamy i taty”, w których obsługa była nieskomplikowana, ale za to doskonałe jedzenie – wszystkie one były kolejnym aspektem miasta, którego nie miała czasu poznać. Widziała teraz, że stając się tak bogatą, nawet nie przyszło jej na myśl, jak używać i w pełni cieszyć się swobodą, jaką mogły jej zapewnić pieniądze.

Zjedli w „Mel’s” za dużo mięczaków, a potem za dużo morskich ryb z malajskimi krewetkami. Wypili również za dużo białego wina.

Zważywszy na fakt, że tak dużo jedli, Hilary dziwiła się, że jeszcze starczało im czasu na rozmowy w trakcie napełniania ust. A rozmawiać nie przestawali nawet na chwilę. Ona była zazwyczaj małomówna podczas pierwszych spotkań z nowo poznanym mężczyzną, ale nie przy Tonym. Chciała wiedzieć wszystko, co on ma do powiedzenia na każdy temat, począwszy od Mark and Mindy, a skończywszy na dramacie szekspirowskim, od polityki do sztuki. Ludzie, psy, religia, architektura, sport, Bach, moda, kuchnia, wyzwolenie kobiet, karykatury w sobotnich wydaniach gazet – jakby koniecznie musiała się natychmiast dowiedzieć, co on myśli na te i milion innych tematów. Chciała mu także opowiadać, co ona myśli o wszystkich tych rzeczach, i chciała wiedzieć, co on myśli na temat tego, co ona myśli, i dość szybko zaczęła mu mówić, co ona myśli o tym, co on myśli na temat tego, co ona myśli. Usta im się nie zamykały, jakby się właśnie dowiedzieli, że Bóg ma zamiar przed wschodem słońca ogłuszyć i oślepić wszystkich ludzi na świecie. Hilary była pijana, ale nie winem, lecz płynnością i zażyłością ich rozmowy, tym silnym wywarem, do którego miała tak słabą głowę z powodu tego trybu życia, jaki wiodła przez ostatnie lata.

Zanim ją odwiózł do domu i przyjął zaproszenie na ostatniego drinka, wiedziała, że pójdą ze sobą do łóżka. Czuła pożądanie i na myśl o tym, co nastąpi, czuła ciepło i przechodził ją dreszcz. Wiedziała również, że i on jej pragnie. Widziała pożądanie w jego spojrzeniu. Musieli tylko dać chwilę swoim organizmom na przyswojenie kolacji i pomna tego, nalała dla nich obojga creme de menthe z lodem.

Siedzieli zwyczajnie obok siebie, kiedy zadzwonił telefon.

– O nie – powiedziała.

– Czy jeszcze cię denerwował zeszłej nocy?

– Nie.

– A dziś rano?

– Nie.

– Może to nie on.

Obydwoje podeszli do telefonu.

Zawahała się, potem podniosła słuchawkę.

– Halo?

Cisza.

– A idź do diabła! – krzyknęła i trzasnęła słuchawką tak mocno, że mogła ją rozbić.

– Nie pozwól, aby cię straszył.

– Nie mogę nic z tym zrobić – powiedziała.

– To po prostu jakiś nieszczęsny czubek, który nie wie, jak się zachować wobec kobiet. Stykałem się z takimi jak on. Gdyby kiedykolwiek miał okazję zrobić to z kobietą, gdyby jakaś kobieta podała mu się na srebrnej tacy, to uciekłby wrzeszcząc ze strachu.

– On mnie nadal przeraża.

– Nie ma się czego bać. Wróć tutaj. Usiądź. Spróbuj o nim zapomnieć.

Usiedli z powrotem na sofie i przez chwilę w milczeniu pili małymi rykami swoje creme de menthe.

– Do diabła z tym – odezwała się w końcu łagodnym głosem.

– Jutro po południu dostaniesz numer zastrzeżony. Potem już nie będzie mógł cię więcej dręczyć.

– Ale zepsuł cały ten wieczór. Byłam taka rozanielona.

– Ja nadal czuję się świetnie.

– To dlatego, że… wyobrażałam sobie, że to będzie coś więcej niż tylko parę drinków przy kominku.

Spojrzał na nią.

– Naprawdę?

– A ty nie?

Jego uśmiech był szczególny, ponieważ nie był tylko układem ust; brała w nim udział cała twarz i pełne wyrazu, ciemne oczy; był to najbardziej szczery i najbardziej zniewalający uśmiech, jaki kiedykolwiek zobaczyła.

– Muszę przyznać, że też miałem nadzieję spróbować czegoś więcej niż creme de menthe – powiedział.

– Do cholery z tym telefonem.

Nachylił się i pocałował ją. Otworzyła usta i przez krótką, rozkoszną chwilę poznali swoje języki. Odsunął się i spojrzał na nią, położył dłoń na jej twarzy tak, jakby dotykał jakiegoś przedmiotu z cienkiej porcelany.

– Chyba jeszcze nie wypadliśmy z tego nastroju.

– Jeśli znowu zadzwoni telefon…

– Nie zadzwoni.

Całował jej oczy, potem wargi, położył delikatnie dłoń na jej piersi. Odchyliła się do tyłu, by mógł się nad nią nachylić. Położyła dłoń na jego ramieniu i poczuła mięśnie prężące się pod koszulą.

Nadal ją całując, gładził jej delikatną szyję końcami palców, potem zaczął odpinać jej bluzkę.

Hilary położyła dłoń na jego udzie, gdzie również trafiła na twarde mięśnie. Jaki on szczupły i silny. Przesunęła dłonią w górę jego pachwiny i wyczuła jego członka: ogromnego, twardego jak stal i pałającego żarem. Przeszył ją dreszcz oczekiwania, gdy pomyślała, że za chwilę on wniknie do jej środka i będzie tam poruszał się namiętnie.

Wyczuł jej podniecenie i przerwał rozpinanie bluzki, aby lekko wodzić palcem po wzgórkach jej piersi, tam gdzie wystawały z miseczek biustonosza. Jego palce zdawały się zostawiać chłodne ślady na jej ciepłej skórze; czuła utrzymujące się ślady jego dotyku tak jak sam dotyk.

Zadzwonił telefon.

– Nie zwracaj na niego uwagi – powiedział.

Starała się tak zrobić. Objęła go ramionami, ułożyła się na sofie i przyciągnęła go do siebie. Całowała go mocno, miażdżąc swoje wargi o jego usta, pieściła go i chłonęła językiem.

Telefon dzwonił bez końca.

– Cholera!

Usiedli.

Dzwonił, dzwonił i dzwonił.

Hilary wstała.

– Nie rób tego – powiedział Tony. – Mówienie do niego nie skutkuje. Pozwól, że potraktuję go inaczej i zobaczymy, co się stanie.

Wstał z sofy i podszedł do narożnego biurka. Podniósł słuchawkę, ale nic nie powiedział. Tylko słuchał.

Hilary widziała po wyrazie jego twarzy, że dzwoniący nie przemówił.

Tony postanowił go przeczekać.

Upłynęło trzydzieści sekund. Minuta. Dwie minuty.

Wojna nerwów pomiędzy obydwoma mężczyznami dziwnie przypominała dziecięcą zabawę w „pomidora”, chociaż nie było w tym nic dziecinnego. To było upiorne. Dostała gęsiej skórki na ramionach.

Dwie i pół minuty.

Cała wieczność.

Wreszcie Tony odłożył słuchawkę.

– Wyłączył się.

– Nic nie powiedział?

– Ani słowa. Ale wyłączył się pierwszy i myślę, że to ważne. Tak pomyślałem, że jak mu zaaplikuję dawkę jego własnego lekarstwa, to mu się to nie spodoba. Jemu się wydaje, że cię tak nastraszy. A ty odbieraj telefon i tylko słuchaj tak jak on. Z początku będzie myślał, że tylko udajesz taką sprytną, i będzie pewien, że cię przeczeka. Ale im dłużej będziesz milczała, tym bardziej zacznie się zastanawiać, czy nie chcesz mu wyciąć jakiegoś numeru. Że może masz założony podsłuch. Albo że robisz taki unik, aby policja mogła wyśledzić, skąd on dzwoni. Pomyśli o tym, przestraszy się i wyłączy.

– Przestraszyć go? O, to niezła myśl – powiedziała.

– Wątpię, czy mu wystarczy nerwów, żeby znowu zadzwonić. Przynajmniej nie do jutra, kiedy już zmienią ci numer.

– Ale i tak będę wariowała ze strachu, zanim to się stanie.

Tony wyciągnął ramiona i przytulił ją. Pocałowali się znowu. I jak przedtem był to gorący, cudowny i doskonały pocałunek, ale już nie dotarli na ostrą grań niepohamowanej pasji. Obydwoje z żalem wyczuli różnicę.

Usiedli znowu na sofie, ale tylko po to, by pić creme de menthe i rozmawiać. O wpół do pierwszej w nocy, kiedy musiał już wracać do domu, postanowili, że w następny weekend pohulają po muzeach. W sobotę mieli pojechać do muzeum Nortona Simona w Pasadenie, aby obejrzeć obrazy niemieckich impresjonistów i renesansowe gobeliny, a większą część niedzieli mieli spędzić w muzeum J. Paula Getty’ego, które chełpiło się najbogatszymi zbiorami sztuki na całym świecie. Naturalnie, w przerwach miedzy muzeami mieli zamiar dużo i dobrze jeść, dużo ze sobą rozmawiać i (czego żarliwie pragnęli) podjąć to, czego nie sfinalizowali na sofie.

Gdy Tony już wychodził przez frontowe drzwi, Hilary nagle poczuła, że nie zniesie czekania pięciu dni, żeby go znowu zobaczyć.

– A może w środę? – zapytała.

– Co w środę?

– Masz jakieś plany związane z kolacją?

– Och, prawdopodobnie usmażę te parę jajek, które właśnie mi się starzeją w lodówce.

– Przecież cholesterol ci szkodzi.

– Może jeszcze odetnę pleśń z chleba i zrobię kilka grzanek. I powinienem dokończyć ten sok owocowy, który kupiłem dwa tygodnie temu.

– Mój ty biedaku.

– Uroki kawalerskiego życia.

– Nie mogę pozwolić, żebyś jadł stare jajka i zapleśniałe grzanki. Zwłaszcza, gdy robię taką znakomitą sałatkę z warzyw i filety.

– Lubimy lekkie kolacje.

– Nie chcemy być ociężali i senni.

– Nigdy nie wiadomo, kiedy trzeba szybko ruszyć z miejsca.

Uśmiechnęła się.

– No właśnie.

– Do zobaczenia w środę.

– O siódmej?

– Punktualnie o siódmej.

Pocałowali się, on wyszedł za próg i zniknął, gdy w miejscu, gdzie wcześniej stał, zastąpił go lodowaty nocny wiatr.

Pół godziny później, w łóżku na górze, Hilary poczuła ból całego swego zawiedzionego ciała. Jej piersi były obrzmiałe i naprężone; zapragnęła poczuć na nich jego dłonie, aby jego palce lekko je pieściły i ugniatały. Gdy zamykała oczy, czuła jego usta na sztywniejących sutkach. Jej brzuch zafalował, kiedy wyobraziła sobie, że obejmują ją jego potężne ramiona, a potem ona była na nim, poruszała się wolnymi, zmysłowymi kręgami. Wewnątrz była wilgotna i ciepła, gotowa i stęskniona. Rzucała się i przewracała prawie godzinę, aż wreszcie wstała i wzięła środek nasenny.

Pogrążając się we śnie, prowadziła jeszcze senny dialog z samą sobą.

Czy jestem zakochana?

– Nie. Oczywiście, że nie.

Może. Może jestem.

– Nie. Miłość jest niebezpieczna.

Może z nim będę szczęśliwa.

– Przypomnij sobie Earla i Emmę.

Tony jest inny.

– Jesteś lubieżna. Dokładnie tak. Jesteś po prostu lubieżna.

To też.

Spała i śniła. Niektóre ze snów miały kształty złote i puszyste. Raz ona i Tony leżeli nago na łące, wysoko ponad światem; trawa tam przypominała puch, a łąka była położona na szczycie niebotycznego, skalnego filaru i wiał tam ciepły wiatr, który był czystszy od słonecznego blasku, czystszy od elektrycznego prądu błyskawicy, czystszy niż cokolwiek na świecie.

Ale śniły się jej też koszmary. W jednym z nich znajdowała się w chicagowskim mieszkaniu, w którym ściany się zamykały, a kiedy spojrzała w górę, nie było sufitu i wpatrywali się w nią stamtąd Earl i Emma, o twarzach tak wielkich jak twarz Boga, szczerzyli do niej zęby, a ściany nadal się zamykały i kiedy otworzyła drzwi, aby wybiec z mieszkania, zderzyła się z ogromnym karaluchem, monstrualnym owadem, większym od niej, który najwyraźniej miał zamiar pożreć ją żywcem.

* * *

O trzeciej nad ranem Joshua Rhinehart obudził się, mamrocząc i szamocąc się jeszcze chwilę w zmierzwionej pościeli. Wypił trochę za dużo wina do kolacji, co jak na niego było dość niezwykłe. Kac minął, ale dręczyła go wątroba; jednakże to nie tylko pretensje organizmu zakłóciły mu odpoczynek. Miał straszny sen o pracowni Tannertona. Śniło mu się, że z trumien i stołów do balsamowania, wykonanych z porcelany i nierdzewnej stali, wstają trupy, a każdy z nich jest sobowtórem Bruno Frye’a. Joshua wybiegł prosto w noc, w którą spowita była „Wieczność”, ale one szły za nim, szukały go w cieniach, wykonując przy tym gwałtowne ruchy, i wywoływały jego imię bezbarwnymi, martwymi głosami.

Leżał na plecach w ciemności i wpatrywał się w niewidoczny sufit. Jedynym dźwiękiem był ledwie słyszalny terkot elektronicznego zegara cyfrowego, stojącego na szafce nocnej.

Przed śmiercią swojej żony trzy lata temu Joshua rzadko kiedy miewał sny. A już nigdy nie śniły mu się koszmary. Ani razu przez pięćdziesiąt osiem lat. Ale kiedy odeszła Kora, wszystko się zmieniło. Miał teraz sny przynajmniej raz albo dwa razy w tygodniu i to na ogół złe. Wiele z nich dotyczyło utraty czegoś strasznie ważnego, ale nieokreślonego i zawsze następowało gorączkowe i beznadziejne poszukiwanie tego, co zgubił. Nie potrzebował porady psychiatry, biorącego pięćdziesiąt dolarów za godzinę, by ten mu powiedział, że to są sny o Korze i jej przedwczesnej śmierci. Nadal nie mógł się przyzwyczaić do życia bez niej. Może mu się to nigdy nie uda. Inne koszmary były pełne wędrujących trupów, często przypominających jego samego, symbolizujące w ten sposób jego własną śmiertelność; ale dzisiejszej nocy były uderzająco podobne do Bruno Frye’a.

Wstał z łóżka, przeciągnął się, ziewnął. Poczłapał do łazienki, nie zapalając światła.

Kilka minut później, kiedy wracał do łóżka, zatrzymał się przy oknie. Ramy były chłodne w dotyku. Silny wiatr napierał na szyby i skowytał jak zwierzę, które chce być wpuszczone do środka. Dolina była cicha i ciemna, paliły się tylko światła w wytwórniach win. Spojrzał na winnice „Drzewo Cienia”, rozciągające się wysoko na wzgórzach z północnej strony.

Wtem jego wzrok przykuła zamazana biała plamka dokładnie na południe od wytwórni, pojedyncza smużka światła w środku winnicy, mniej więcej tam, gdzie stał dom Frye’a. Światło w domu Frye’a? Miało tam nikogo nie być. Bruno mieszkał sam. Joshua zmrużył oczy, ale bez okularów wszystko wydawało się bardziej zamazane, im bardziej starał się skupić wzrok. Nie był w stanie stwierdzić, czy światło dobiega z domu Frye’a, czy z jednego z budynków administracyjnych, mieszczących się między domem a głównym kompleksem wytwórni. W sumie, im dłużej się wpatrywał, tym mniej był pewien, czy patrzy na światło; było blade, migotliwe; mogło być jedynie odbiciem światła księżyca.

Podszedł do szafki nocnej i nie chcąc zapalać światła i zmącić sobie widzenia w ciemności, wymacał okulary. Zanim je odnalazł, przewrócił pustą szklankę po wodzie.

Kiedy wrócił do okna i spojrzał ponownie na wzgórza, tajemnicze światełko zniknęło. Niemniej jednak stał tam jeszcze dłuższą chwilę jak czujny strażnik. Był likwidatorem majątku Frye’a i był zobowiązany do dokonania jego ostatecznego rozdziału na podstawie testamentu. Gdyby jacyś włamywacze albo chuligani demolowali dom, to wolał o tym wiedzieć. Czekał i patrzył przez piętnaście minut, ale światełko już się nie pojawiło.

Przekonany wreszcie, że dał się omamić swym słabym oczom, wrócił do łóżka.

* * *

W poniedziałek rano, kiedy sprawdzali wszelkie możliwe ślady, które mogły prowadzić do Bobby’ego Valdeza, Frank z ożywieniem opowiadał o Janet Yamada. Janet jest taka ładna. Janet jest taka inteligentna. Janet jest taka wyrozumiała. Janet to, Janet tamto. Nudził na śmierć tematem Janet Yamady, ale Tony pozwalał mu na te wynurzenia i oracje. Dobrze było widzieć rozgadanego Franka, zachowującego się jak normalna istota ludzka.

Zanim pobrali swojego nie oznakowanego policyjnego sedana i wyjechali na trasę, odbyli rozmowę z dwoma specjalistami z wydziału narkotyków, detektywami Eddiem Quevedo i Carlem Hammersteinem. Ich zdaniem Bobby Valdez najprawdopodobniej sprzedawał albo kokainę, albo PCP, aby mieć na utrzymanie i dzięki temu móc się swobodnie oddawać swemu niepopłatnemu powołaniu do gwałtu. Te dwie prawnie zabronione, ale niezwykle popularne substancje przynosiły obecnie największe pieniądze na narkotykowym rynku w LA. Handlarz mógł nadal zbijać fortunę na heroinie albo trawie, ale nie były one już tak lukratywnymi towarami w podziemnym przemyśle farmaceutycznym. Zdaniem fachowców, jeśli Bobby był zamieszany w ruch narkotykowy, to musiał być koniem sprzedającym bezpośrednio użytkownikom, drobną płotką w produkcji i strukturze rynkowej. Po wyjściu z więzienia nie miał właściwie grosza przy duszy i nie mógł zostać producentem albo importerem narkotyków bez pokaźnego kapitału.

– Wy szukacie zwykłego ulicznego handlarza – wyjaśniał Quevedo Tony’emu i Frankowi. – Porozmawiajcie z innymi handlarzami.

A Hammerstein dodał:

– Podamy wam listę nazwisk i adresów. To są wszystko faceci, którzy wpadli za sprzedawanie prochów. Większość z nich prawdopodobnie znowu nimi handluje, tylko jeszcze ich nie złapaliśmy. Jak ich trochę przydusicie, to prędzej czy później znajdziecie tego, który pchnął Bobby’ego na ulicę i wie, gdzie on się zakotwiczył.

Na liście, którą dali im Quevedo i Hammerstein, były dwadzieścia cztery nazwiska.

Trzech z pierwszych sześciu mężczyzn nie było w domu. Pozostali trzej przysięgali, że nie znają Bobby’ego Valdeza ani Juana Mazquezzy i w ogóle nikogo takiego o twarzy z policyjnych zdjęć.

Siódmym człowiekiem z listy był Eugene Tucker i on był w stanie im pomóc. Nawet nie musieli go do tego zmuszać.

Skóra większości Murzynów ma tak naprawdę różne odcienie brązu, ale Tucker był dokładnie czarny. Miał twarz szeroką, gładką i tak czarną jak smoła, a jego ciemne brązowe oczy były o wiele jaśniejsze od skóry. Jego krzaczastą czarną brodę przeplatały kręcone siwe włosy i tylko one wraz z białkami w oczach nie były równie ciemne jak cała reszta. Nawet ubrany był w czarne luźne spodnie i czarną koszulę. Miał zwalistą sylwetkę, szeroką klatkę piersiową i potężne ramiona, a jego kark był tak gruby jak pachołek na nabrzeżu. Wyglądał tak, jakby dla sportu – albo może tylko dla zabawy – przełamywał podkłady kolejowe na połowę.

Tucker mieszkał w ekskluzywnej willi na Wzgórzach Hollywoodzkich; przestronnej, umeblowanej skąpo, ale ze smakiem. W salonie stały tylko cztery meble: sofa, dwa krzesła, stolik do kawy. Żadnych bocznych stolików albo mebli do przechowywania bibelotów. Żadnego stereo. Żadnego telewizora. Nie było tam nawet lamp stojących; po zmierzchu jedynym źródłem światła było oświetlenie sufitowe. Natomiast wszystkie te cztery meble, które posiadał, były nadzwyczaj wysokiej jakości i każdy doskonale podkreślał obecność pozostałych. Tucker znał się na chińskich antykach. Stuletnie, a może jeszcze starsze, sofa i krzesła, które niedawno na nowo obito aksamitem koloru jadeitowej zieleni, zostały wykonane z ręcznie rzeźbionego drzewa różanego. Były niezmiernie ciężkie i stanowiły doskonale zachowane, niezrównane przykłady swojego okresu i stylu. Niski stolik był również wyrzeźbiony w drzewie różanym, a jego brzegi zdobił wąski pasek intarsji z kości słoniowej. Tony i Frank usiedli na sofie, a Eugene Tucker przysiadł na brzegu krzesła stojącego naprzeciwko nich.

Tony pogładził dłonią drewniane oparcie sofy i powiedział:

– Panie Tucker, to jest wspaniałe.

Tucker podniósł brwi.

– Pan wie, co to jest?

– Nie wiem dokładnie, jaki to okres – odpowiedział Tony. – Ale znam się na tyle na chińskiej sztuce, aby wiedzieć, że to nie jest kopia, którą pan wyłowił na aukcji u Searsa.

Tucker zaśmiał się, zadowolony, że Tony zna wartość mebla.

– Wiem, co myślicie – powiedział. – Zastanawiacie się, jak były kajdaniarz, zaledwie dwa lata po wyjściu z pudła, może sobie na to wszystko pozwolić. Czynsz – dwieście dolarów za miesiąc. Chińskie antyki. Zastanawiacie się, czy znowu nie wróciłem do handlu heroiną albo pokrewnej dyscypliny.

– Prawdę powiedziawszy – przyznał Tony – takich pytań zupełnie sobie nie zadaję. Natomiast zastanawiam się, jak u diabła pan to wszystko wymyślił. Bo wiem, że nie dzięki sprzedawaniu hery.

Tucker uśmiechnął się.

– Skąd ta pewność?

– Gdyby pan był handlarzem narkotyków ze słabością do chińskich antyków – powiedział Tony – to by pan po prostu wyposażył cały dom za jednym zamachem, a nie po kawałku co jakiś czas. Wyraźnie robi pan w czymś, co przynosi dużo forsy, ale nie aż tyle, ile miał pan kiedyś za rozprowadzanie prochów.

Tucker znowu się zaśmiał i klasnął z aprobatą w dłonie. Odwrócił się do Franka i powiedział:

– Pański partner jest spostrzegawczy.

Frank uśmiechnął się.

– Prawdziwy Sherlock Holmes.

Tucker nachylił się do przodu, nagle zmarszczył twarz, podniósł swą granitową pięść i potrząsnął nią, aby wyglądać na silnego i bardzo niebezpiecznego.

– Jestem projektantem mody – powiedział opryskliwie.

Tony zamrugał.

Rzucając się z powrotem na oparcie krzesła, Tucker znowu się roześmiał. Tony dotychczas spotkał niewielu tak szczęśliwych ludzi.

– Projektuję ubrania dla kobiet – powiedział. – Autentycznie. Moje nazwisko już zaczyna być znane w kręgach kalifornijskich projektantów i któregoś dnia to będzie powszechnie znane nazwisko. Obiecuję wam.

Zaintrygowany Frank zapytał:

– Zgodnie z naszymi informacjami, odsiedział pan cztery lata z ośmioletniego wyroku za hurtowy handel heroiną i kokainą. Jaką drogą doszedł pan do projektowania ubrań dla kobiet?

– Kiedyś był ze mnie kawał sukinsyna – powiedział Tucker. – A przez te pierwsze parę miesięcy w więzieniu byłem jeszcze gorszy niż zwykle. Winiłem społeczeństwo za wszystko, co się ze mną stało. Winiłem cały świat, ale nie potrafiłem znaleźć winy w samym sobie. Myślałem, że jestem twardą sztuką, ale tak naprawdę to wtedy nie byłem jeszcze dorosły. Nie jest się mężczyzną, dopóki się nie przyjmie odpowiedzialności za własne życie. Wielu ludzi nigdy tego nie robi.

– No i co pana tak zmieniło? – spytał Frank.

– Drobna rzecz – powiedział Tucker. – Ludzie, jak ja się czasem dziwię, jak taka mała rzecz może zmienić czyjeś życie. W moim przypadku to był program telewizyjny. W wiadomościach o szóstej jedna ze stacji z Los Angeles dawała pięcioodcinkowy serial o sukcesach czarnych w tym mieście.

– Widziałem to – wtrącił Tony. – Ponad pięć lat temu, ale jeszcze to pamiętam.

– To było obłędne – ciągnął Tucker. – To był obraz czarnego, jakiego się nigdy nie widzi. I z początku, zanim rozpoczął się serial, wszyscy w pudle uważali, że to będzie wielki ubaw. Wyobrażaliśmy sobie, że reporter będzie cały czas zadawał to samo idiotyczne pytanie: „Dlaczego wszyscy ci biedni czarni ludzie nie pracują ciężko i nie zostaną bogaczami jak Sammy Davis, Jr.?” Ale oni nie rozmawiali z żadnymi gwiazdami rozrywki czy sportu.

Tony pamiętał, że to był znakomity popis dziennikarstwa, niezwykły w przypadku telewizji, której programy – a zwłaszcza programy społeczne – miały w sobie tyle głębi, co filiżanka. Tutaj reporterzy robili wywiady z czarnymi mężczyznami i kobietami, którzy dotarli na szczyt w businessie; z ludźmi, którzy zaczynali z niczym i w końcu dochodzili do milionów. Paru z nich w nieruchomościach. Jeden w businessie restauracyjnym. Inny miał sieć salonów piękności. Ogółem parunastu ludzi. Wszyscy oni zgadzali się, że czarnemu trudniej dojść do majątku, ale jednocześnie podkreślali, że nie jest to aż tak trudne, jak myśleli na początku, i że jest to łatwiejsze w Los Angeles niż w Alabamie, Missisipi, Bostonie czy Nowym Jorku. W LA jest więcej milionerów niż w reszcie Kalifornii i pozostałych czterdziestu dziewięciu stanach razem wziętych. W Los Angeles prawie każdy żyje na szybkich obrotach; typowy południowy Kalifornijczyk nie tylko przystosowywał się do zmian, ale aktywnie ich poszukiwał i upajał się nimi. Ta atmosfera przepływu i stałego eksperymentowania przyciągała wielu umiarkowanie rozsądnych, a nawet nierozsądnych ludzi, ale również przyciągała najbardziej otwarte i nowatorskie umysły w kraju, co było powodem, dla którego tak wiele się działo w kulturze, nauce i przemyśle tego obszaru. Bardzo niewielu południowych Kalifornijczyków miało czas albo cierpliwość do wyznawania archaicznych poglądów, do których zaliczały się uprzedzenia rasowe. Naturalnie i w LA spotykało się przykłady bigoterii. O ile jednak biała rodzina zasiedziała od dawna w Georgii mogła potrzebować sześciu czy ośmiu pokoleń, aby przezwyciężyć swoje animozje do czarnych, to w rodzinie południowokalifornijskiej taka metamorfoza nastawienia często następowała w jednym pokoleniu. Jeden z czarnych businessmanów z tego reportażu telewizyjnego stwierdził, że „od dłuższego czasu czarnuchami w LA są Chicano”. Ale i to już się zmieniało. Hiszpańska kultura była traktowana z coraz to większym szacunkiem i Latynosi tworzyli już własne historie sukcesu. Kilku ludzi, z którymi zrobiono wywiady w tym wydaniu specjalnym wiadomości, wyjaśniło w jakiś sposób tę niezwykłą płynność struktur społecznych w południowej Kalifornii oraz gotowość, z jaką jej mieszkańcy akceptowali zmiany; wynikało to, jak twierdzili, częściowo z geologii. Bo kiedy się mieszka na najgorszych uskokach na świecie, kiedy ziemia może się zatrząść, poruszyć i właśnie zmienić pod stopami bez ostrzeżenia, to czy poczucie niestałości nie wpływa podświadomie na czyjś stosunek do przemian mniej katastrofalnych? Niektórzy z tych czarnych milionerów uważali, że tak jest, i Tony skłaniał się do przyznania im racji.

– W tym programie pokazano parunastu bogatych czarnych – powiedział Eugene Tucker. – Wielu facetów, którzy ze mną siedzieli, tylko wrzeszczało w stronę odbiornika i nazywało ich wujami Tomami. Ale ja zacząłem myśleć. Skoro paru ludzi z tego programu mogło czegoś dokonać w białym świecie, to czemu nie ja? Byłem równie sprytny i inteligentny, jak każdy z nich, a może nawet inteligentniejszy od niektórych. Był to dla mnie zupełnie nowy obraz czarnego, zupełnie nowa idea, jakby mi się w głowie zaświeciła żarówka. Los Angeles było moim domem. Skoro oferowało lepsze życie, to czemu nie miałem z tego skorzystać? Jasne, że niektórzy z tych ludzi musieli po drodze na szczyt naśladować wuja Toma. Ale kiedy człowiek już się przebije, kiedy już ma ten milion w banku, to już nie należy do kogoś, tylko do samego siebie. – Uśmiechnął się szeroko. – Więc postanowiłem zostać bogatym człowiekiem.

– Tak po prostu – powiedział Frank pod wrażeniem tej opowieści.

– Tak po prostu.

– Potęga pozytywnego myślenia.

– Realistycznego myślenia – poprawił go Tucker.

– Dlaczego projektowanie odzieży? – spytał Tony.

– Zrobiłem testy na uzdolnienia, z których wyszło, że dobrze mi pójdzie z projektowaniem albo z jakąś inną odmianą businessu artystycznego. Więc starałem się określić, jakie projekty najbardziej lubię robić. Przypomniało mi się, że zawsze lubiłem wybierać ubrania dla moich dziewczyn. Lubiłem chodzić z nimi po zakupy. A ubrane w coś, co ja wybrałem, dostawały więcej komplementów, niż gdy nosiły coś, co same sobie wybrały. Więc zapisałem się na uniwersyteckie kursy dla więźniów i studiowałem projektowanie. Zrobiłem też sporo kursów ekonomicznych. Kiedy wreszcie dostałem zwolnienie warunkowe, pracowałem przez jakiś czas w restauracji szybkiej obsługi. Mieszkałem w tanim pokoju i oszczędzałem. Narysowałem parę projektów, opłaciłem szwaczki za uszycie paru próbek i zacząłem rozprowadzać swoje wyroby. Na początku nie było łatwo. Gdzie tam, było piekielnie ciężko! Za każdym razem, gdy miałem zamówienie ze sklepu, szedłem do banku i pożyczałem pieniądze, żeby wykończyć te ubrania. Ludzie, ja wbijałem zęby w ścianę, żeby się utrzymać. Ale robiło się coraz lepiej. Teraz jest już zupełnie nieźle. Za rok otworzę własny sklep w dobrej dzielnicy. A któregoś dnia zobaczycie na Beverly Hills znak „Eugene Tucker”. To wam obiecuję.

Tony potrząsnął głową.

– Jest pan niezwykły.

– Nieszczególnie – powiedział Tucker. – Ja tylko żyję w niezwykłym miejscu i w niezwykłych czasach.

Frank trzymał kopertę zawierającą zdjęcia twarzy Bobby’ego „Anioła” Valdeza. Postukał nią w kolano, spojrzał na Tony’ego i powiedział:

– Chyba tym razem trafiliśmy w nieodpowiednie miejsce.

– Chyba na to wychodzi.

Tucker posunął się na skraj krzesła.

– A o co wam chodziło?

Tony opowiedział mu o Valdezie.

– Cóż – stwierdził Tucker – już nie przebywam w tych samych kręgach co dawniej, ale ma się jeszcze parę kontaktów. Poświęcam tygodniowo od piętnastu do dwudziestu godzin swojego czasu na pracę w „Godności Osobistej”. Jest to kampania antynarkotykowa obejmująca całe miasto. Uważam, że w jakimś sensie mam kilka długów do spłacenia, rozumiecie? Dobrowolny uczestnik „Godności Osobistej” spędza około połowy swojego czasu na rozmowach z młodzieżą, a w drugiej połowie bierze udział w akcji zbierania informacji, rodzaj TIP – u. Wiecie, co to jest TIP?

– Organizacja działająca przeciwko handlarzom narkotyków – powiedział Tony.

– Zgadza się. Oni mają numer, pod który można zadzwonić i podać anonimowe informacje na temat handlarzy działających w okolicy. Otóż my w „Godności Osobistej” nie czekamy, aż ludzie do nas zadzwonią. My robimy naloty na te dzielnice, o których wiemy, że są opanowane przez handlarzy prochów. Chodzimy od drzwi do drzwi, rozmawiamy z rodzicami i dziećmi, wyciągamy z nich wszystko, co wiedzą. Gromadzimy akta przeciwko handlarzom i gdy uważamy, że doprowadziliśmy sprawę do końca, przekazujemy te akta LAPD. Więc jeśli ten Valdez handluje, to istnieje szansa, że dowiem się o nim cokolwiek.

– Muszę przyznać Tony’emu rację – powiedział Frank. – Jest pan dość niezwykły.

– Ej, słuchajcie, nie trzeba mnie klepać po plecach za pracę w „Godności Osobistej”. Nie prosiłem o wyrazy uznania. W swoim czasie wiele dzieciaków się zmarnowało przez to, że ja z nich zrobiłem ćpunów. Upłynie jeszcze dużo czasu, zanim wyrównam rachunki.

Frank wyjął fotografie z koperty i podał je Tuckerowi.

Czarny mężczyzna przyjrzał się wszystkim trzem zdjęciom.

– Znam tego małego skurwiela. Jest jednym z trzydziestu facetów, którym właśnie zakładamy kartoteki.

Serce Tony’ego zabiło szybciej w oczekiwaniu zbliżającego się pościgu.

– Tylko, że on nie używa nazwiska Valdez – powiedział Tucker.

– Juan Mazquezza?

– Tego też nie. Zdaje się, że się przedstawia jako Ortiz.

– Czy pan wie, gdzie go możemy znaleźć?

Tucker wstał.

– Pozwólcie, że zadzwonię do „Godności Osobistej”. Może mają jego namiary.

– Wspaniale – powiedział Frank.

Tucker ruszył w stronę kuchni, aby stamtąd skorzystać z telefonu, zatrzymał się, obejrzał się na nich.

– To mi może zabrać kilka minut. Jeśli macie ochotę dla zabicia czasu pooglądać moje projekty, to wejdźcie do studia. – Wskazał na podwójne drzwi, które prowadziły z salonu.

– Jasne – powiedział Tony. – Z przyjemnością na nie popatrzę.

Weszli razem z Frankiem do studia i odkryli, że jest ono umeblowane jeszcze skąpiej niż salon. Mieścił się tam duży, kosztowny stół kreślarski z zamocowaną lampą. Przed stołem stał wysoki stołek z wyściełanym siedzeniem i ruchomym oparciem, a obok stołka stała szafka na kółkach z przyborami malarskimi. Koło jednego z okien wystawał sklepowy manekin z bojaźliwie przekrzywioną głową i błyszczącymi, rozłożonymi szeroko ramionami: u jego plastykowych stóp leżały bele jaskrawych materiałów. Nie było tam półek ani też szafek; na podłodze pod ścianą leżały na stosach szkice, rysunki i narzędzia. Najwyraźniej Eugene Tucker był przekonany, że kiedyś umebluje całe mieszkanie meblami równie wyrafinowanymi jak tamte w salonie, a równocześnie, nie bacząc na brak wygód, nie miał zamiaru tracić pieniędzy na tanie, tymczasowe umeblowanie.

Kwintesencja kalifornijskiego optymizmu, pomyślał Tony.

Do jednej ze ścian były przyczepione szkice wykonane ołówkiem i parę kolorowych odbitek dzieł Tuckera. Jego suknie, dwuczęściowe kostiumy i bluzki były klasyczne, zwiewne i kobiece, a przy tym niepretensjonalne. Miał znakomite wyczucie koloru i dryg do szczegółów, dzięki czemu każdy ubiór był wyjątkowy. Każdy z projektów był wyraźnie dziełem nadzwyczajnego talentu.

Tony’emu nadal trudno przychodziło uwierzyć, że ten wielki, twardy mężczyzna zarabiał na życie projektowaniem ubrań dla kobiet. Ale potem uświadomił sobie, że jego własna dychotomiczna natura nie różni się od charakteru Tuckera. Za dnia pracował jako detektyw w wydziale zabójstw, nieczuły i stwardniały przez całe okrucieństwo, z jakim się stykał, natomiast nocą był artystą, ślęczącym nad płótnem w swoim mieszkaniu – studiu, malującym bez opamiętania. W jakiś dziwny sposób on i Eugene byli bratnimi duszami.

Tony i Frank oglądali już ostatnie szkice, kiedy wrócił z kuchni Tucker.

– No i co myślicie?

– Znakomite – powiedział Tony. – Ma pan znakomite wyczucie barwy i kształtu.

– Naprawdę jest pan świetny – przyznał Frank.

– Wiem – powiedział Tucker i roześmiał się.

– Czy w „Godności Osobistej” mieli kartotekę Valdeza? – zapytał Tony.

– Tak. Ale on teraz nazywa się Ortiz, tak jak myślałem. Jimmy Ortiz. Na ile się zorientowałem, zajmuje się wyłącznie PCP. Wiem, że nie stoję na pewnym gruncie, kiedy zaczynam wskazywać palcem w innych ludzi… ale moim zdaniem handlarz PCP jest najnędzniejszym sukinsynem w handlu prochami. Twierdzę, że PCP to trucizna. Przeżera, komórki mózgowe szybciej niż cokolwiek innego. W naszej kartotece mamy zbyt mało danych, aby go oddać w ręce policji, ale rozpracowujemy go.

– Jakiś adres? – zapytał Tony.

Tucker podał mu kartkę papieru z adresem, który zanotował wyrobionym charakterem pisma.

– To kompleks luksusowych apartamentów o jedną przecznicę na południe od Bulwaru Wschodzącego Słońca, a tylko parę przecznic od La Cienega.

– Znajdziemy sobie – powiedział Tony.

– Sądząc po tym, co mi o nim powiedzieliście – dodał Tucker – i z tego, co mi o nim powiedziano w „Godności Osobistej”, to wydaje mi się, że jest to facet, który nigdy się nie podda i nie zrehabilituje. Lepiej go unieszkodliwić na bardzo długi czas.

– Na pewno spróbujemy – powiedział Frank.

Tucker towarzyszył im do drzwi wyjściowych, potem na zewnątrz, gdzie przed tarasem patia rozciągała się szeroka panorama niecki Los Angeles.

– Czyż to nie jest piękne? – zapytał Tucker. – Czy to nie bomba?

– Niezły widok – powiedział Tony.

– To takie ogromne, piękne miasto – powiedział Tucker z dumą i uczuciem, jakby sam stworzył to megalopolis. – Wiecie, właśnie słyszałem, że ta banda biurokratów z Waszyngtonu przeprowadziła badania nad możliwościami masowego tranzytu dla LA. Są zdecydowani wtłoczyć nam do gardeł jakiś tam system, ale są zbyt zidiociali, by się zorientować, że zbudowanie tu sieci szybkiej kolei, która przejęłaby zaledwie dziesięć lub dwanaście procent wszystkich codziennie dojeżdżających do pracy, będzie kosztowało co najmniej sto miliardów dolarów. Oni nadal nie wiedzą, jaki rozległy jest Zachód. – Zachłystywał się teraz, jego szeroka twarz pojaśniała z zadowolenia, silne dłonie wykonywały jeden gest za drugim. – Oni nie wiedzą, że LA to przestrzeń: przestrzeń, mobilność i wolność. To miasto, w którym jest gdzie się rozpychać łokciami, w którym można się rozpychać łokciami fizycznie, emocjonalnie i duchowo. W LA człowiek ma szansę zostać tym, kim pragnie być. Tutaj można przejąć swą przyszłość z rąk innych ludzi i kształtować ją po swojemu. To fantastyczne. Kocham to miasto. Boże, jak ja je kocham.

Tony tak uległ wrażeniu głębi uczuć Tuckera, że ujawnił własne tajemne marzenie.

– Zawsze chciałem być artystą, chciałem żyć ze sztuki. Jestem malarzem.

– No to czemu jest pan gliną? – spytał Tucker.

– To stała płaca.

– Pieprzyć stałą płacę.

– Jestem dobrym gliniarzem. To zajęcie też lubię.

– A jest pan dobrym artystą?

– Chyba dość dobrym.

– No to powinien pan przeskoczyć samego siebie – powiedział Tucker. – Człowieku, żyjesz na skraju zachodniego świata, na skraju możliwości. Skocz. Skacz daleko. To tylko chwila strachu, a dno jest tak daleko, że nie rozbijesz się nigdy o nic twardego ani ostrego. W sumie znajdziesz pewnie dokładnie to samo co ja. To zupełnie nie przypomina spadania. Poczujesz się, jakbyś dostał skrzydeł!

Tony i Frank szli wzdłuż ceglanego muru do drogi wjazdowej, obok kępy krzewu o gęstych, soczystych liściach. Sedan był zaparkowany w cieniu dużej palmy daktylowej.

Kiedy Tony otworzył drzwi po stronie pasażerskiej, Tucker zawołał do niego z tarasu patia:

– Skacz! Po prostu zeskocz i leć!

– Niezły model – powiedział Frank, ruszając spod budynku.

– O tak – powiedział Tony, zastanawiając się, jak to jest, gdy się leci.

Kiedy jechali do wskazanej im przez Tuckera dzielnicy, Frank najpierw mówił trochę o czarnym mężczyźnie, a potem dużo o Janet Yamada. Ciągle medytując nad radą, jaką mu dał Eugene Tucker, Tony zwracał na niego jedynie połowę uwagi. Frank nie zauważył, że Tony jest czymś zaprzątnięty. Kiedy mówił o Janet Yamada, nie potrzebował tak naprawdę rozmówcy; wygłaszał monolog.

Piętnaście minut później znaleźli kompleks apartamentów, w którym mieszkał Jimmy Ortiz. Podziemnego garażu strzegła żelazna brama, otwierająca się jedynie na sygnał elektroniczny, tak więc nie widzieli, czy stoi tu gdzieś czarny jaguar.

Dwupoziomowe apartamenty zajmowały niesymetryczne względem siebie skrzydła budynków, były połączone otwartymi korytarzami i klatkami schodowymi. W samym środku kompleksu znajdował się ogromny basen otoczony mnóstwem bujnej zieleni. Było tam również źródełko z wirującą wodą. Obok siedziały dwie dziewczyny w kostiumach kąpielowych i włochaty młodzieniec, popijali martini w ramach lunchu i zaśmiewali się ze swoich przekomarzanek, a wokół nich ze wzburzonego basenu unosiły się obłoczki pary.

Frank przystanął na skraju i zapytał ich, gdzie mieszka Jimmy Ortiz.

– Czy to ten obrotny mały facet z wąsami? – spytała jedna z dziewcząt.

– Ma dziecinną twarz – powiedział Tony.

– To on – powiedziała.

– I teraz ma wąsy?

– Jeśli to ten sam facet – powiedziała. – Ten jeździ takim świetnym jaguarem.

– To on – powiedział Frank.

– Zdaje się, że mieszka tam – powiedziała. – W budynku numer cztery, na samym końcu pierwszego piętra.

– Czy jest teraz w domu? – spytał Frank.

Żadne z nich nie wiedziało.

Wspięli się po schodach na pierwsze piętro budynku numer cztery. Przez całą długość budynku ciągnął się otwarty balkon, należący do czterech apartamentów, których okna wychodziły na dziedziniec. Naprzeciwko pierwszych trzech drzwi do balustrady przywieszono donice z bluszczem i innymi roślinami pnącymi, aby obdarzyć pierwsze piętro przyjemnym widokiem na zieleń, takim samym, jaki cieszył oko mieszkańców parteru; przed ostatnim apartamentem nie było jednak żadnych roślin.

Tamte drzwi stały otworem.

Oczy Tony’ego napotkały wzrok Franka. Wymienili niespokojne spojrzenia.

Dlaczego te drzwi są otwarte?

Czy Bobby wiedział, że oni tu jadą?

Przystanęli przed wejściem. Czekali. Nasłuchiwali.

Jedyny dźwięk dochodził ze strony beztroskiego tria nad basenem.

Frank podniósł pytająco brwi.

Tony wskazał na dzwonek.

Po chwili wahania Frank nacisnął przycisk.

Wewnątrz cicho zabił zegar. Bim – bam – bom.

Czekali na odpowiedź, wpatrując się w drzwi.

Nagle powietrze stało się zupełnie znieruchomiałe i miażdżąco ciężkie. Wilgotne. Gęste. Kleiste. Tony’emu z trudem przychodziło nim oddychać; czuł się tak, jakby nabierał do płuc jakiegoś płynu.

Nikt nie odpowiedział na dzwonek.

Frank zadzwonił ponownie.

Kiedy nadal nie było reakcji, Tony sięgnął pod marynarkę i wyciągnął rewolwer z szelek. Zrobiło mu się słabo i czuł wydzielanie kwasu żołądkowego.

Frank wyjął swój rewolwer, wsłuchał się uważnie w dźwięki dochodzące z tego wnętrza, wreszcie pchnął drzwi, które otworzyły się na oścież.

W przedsionku nie było nikogo.

Tony wychylił się z boku, aby móc lepiej zajrzeć do wnętrza. W salonie, którego widział jedynie część, było ciemno i cicho. Zasłony były zasunięte i nie paliły się żadne światła.

– Policja! – zawołał.

Jego głos odbił się echem od dachu balkonu.

Na drzewie zaćwierkał jakiś ptak.

– Podnieś ręce do góry i wyjdź, Bobby!

Na ulicy rozległ się dźwięk klaksonu.

W apartamencie obok zadzwonił telefon, przytłumiony, ale słyszalny.

– Bobby! – krzyknął Frank. – Słyszałeś, co on powiedział? Jesteśmy z policji. Koniec wszystkiego. Więc wyjdź stamtąd zaraz. No już! Natychmiast!

Amatorzy kąpieli pod gołym niebem bardzo przycichli.

Tony miał wariackie uczucie, że słyszy ludzi w parunastu apartamentach, ukradkiem podpełzających do okien.

Frank podniósł jeszcze bardziej głos:

– Nie chcemy ci zrobić nic złego, Bobby!

– Posłuchaj go! – krzyknął w głąb mieszkania Tony. – Nie zmuszaj nas do użycia przemocy. Wyjdź dobrowolnie.

Bobby nie odpowiedział.

– Gdyby tam był – powiedział Frank – to by nam przynajmniej powiedział, żebyśmy się odpieprzyli.

– To co teraz? – spytał Tony.

– Chyba wchodzimy.

– Jezu, jak ja nienawidzę takiego gówna. Może powinniśmy wezwać posiłki.

– Prawdopodobnie jest nieuzbrojony – powiedział Frank.

– Żartujesz chyba.

– Dotychczas go nie aresztowano za samo posiadanie broni. Tylko podczas napaści na jakąś kobietę, bo normalnie to zwykły zasmarkany zboczek.

– To morderca.

– Ale tylko kobiet. Dla nich jest niebezpieczny.

Tony krzyknął ponownie:

– Bobby, to twoja ostatnia szansa! No, do cholery, wyłaź stamtąd bez żadnych awantur!

Cisza.

Serce Tony’ego waliło jak oszalałe.

– Dobra – powiedział Frank. – Kończymy z tym.

– Jeśli mnie pamięć nie zawodzi, ostatnim razem przy czymś takim, ty wchodziłeś pierwszy.

– Tak. W sprawie Wilkie – Pomeroy.

– No to chyba teraz moja kolej – powiedział Tony.

– Wiem, że cały się do tego palisz.

– O tak.

– Całym sercem.

– Które mam teraz w gardle.

– No to bierz go, tygrysie.

– Osłaniaj mnie.

– Korytarz jest za wąski, żebym mógł dobrze kryć. Jak już tam wejdziesz, przestanę cię widzieć.

– Pochylę się jak najmocniej – powiedział Tony.

– Udawaj kaczkę. Postaram się nie stracić cię z oczu.

– Zrób po prostu, co możesz.

Tony czuł skurcze w żołądku. Zrobił kilka głębokich wdechów i próbował się uspokoić. Zamiast jednak poskutkować, cała ta sztuczka sprawiła tylko, że jego serce zaczęło bić mocniej i szybciej niż dotychczas. Wreszcie przygarbił się i z wyciągniętym przed sobą rewolwerem rzucił się prosto przez otwarte drzwi. Przemknął się po śliskiej, kafelkowej podłodze korytarza i zatrzymał na progu salonu. Wypatrywał w półmroku jakiegoś ruchu, przekonany, że kula trafi go prosto między oczy.

Pokój skąpo oświetlały wąskie pasemka słonecznego światła, które przedostawały się wzdłuż krawędzi ciężkich zasłon. Na ile Tony mógł się zorientować, bryłowate kształty należały do kanap, krzeseł i stołów. Całe mieszkanie wydawało się zapchane wielkimi, kosztownymi i zupełnie pozbawionymi smaku zamerykanizowanymi meblami śródziemnomorskimi. Wąski snop światła padał na sofę obitą czerwonym pluszem, która na boku z imitacji dębu miała przymocowaną wielką i zupełnie groteskową burbońską lilię z kutego żelaza…

– Bobby?

Brak odpowiedzi.

Gdzieś tykał zegar.

– Nie chcemy ci zrobić nic złego, Bobby.

Tylko cisza.

Tony wstrzymał oddech.

Usłyszał oddech Franka.

I nic poza nim.

Prostował się powoli, ostrożnie.

Nikt do niego nie strzelał.

Pomacał ścianę, znalazł wyłącznik światła. W kącie pokoju ujawniła się lampa z wyrazistą sceną walki z bykiem na kloszu i zobaczył, że zarówno w salonie, jak i w otwartej przestrzeni jadalni nikogo nie ma.

Z tyłu za nim pojawił się Frank, który ruszył w kierunku szafy w korytarzu.

Tony cofnął się, ustępując mu z drogi.

Trzymając rewolwer na poziomie brzucha, Frank ostrożnie otworzył rozsuwane drzwi. W szafie było tylko kilka cienkich marynarek i parę pudeł z butami.

Rozdzieliwszy się, aby nie stanowić jednego, łatwego celu, przeszli przez salon. Stał tam barek z żelaznymi zawiasami, komicznie wielkimi i pomalowanymi na czarno; szkło w drzwiczkach barku było zażółcone. Na środku pokoju stała owalna ława, olbrzymi ośmioboczny mebel z bezużytecznym miedzianym kociołkiem na koks. Sofa i krzesła z wysokimi oparciami były wyściełane ognistoczerwonym aksamitem z mnóstwem złotych frędzli i czarnych chwastów. Draperie z jaskrawożółtego i pomarańczowego brokatu, a dywan był gruby, zielony i włochaty. Było to wybitnie brzydkie mieszkanie.

Absurdem byłoby tu umierać, pomyślał Tony.

Przeszli przez część jadalną i zajrzeli do małej kuchni. Panował tu potworny bałagan. Drzwi lodówki i paru szafek były otwarte na oścież. Z półek wywalono puszki, słoiki i kartony zjedzeniem i porozrzucano je po podłodze. Niektórymi z artykułów najwyraźniej ciskano z wściekłością. Parę słoików było stłuczonych; wśród innych śmieci iskrzyły się ostre odłamki szkła. Kałuża wiśni w likierze na żółtych płytkach wyglądała jak różowoczerwona ameba; we wszystkich kątach połyskiwały jasnoczerwone owoce. Całą kuchenkę elektryczną opryskano deserem czekoladowym. Wszędzie panoszyły się rozsypane płatki kukurydziane. I pikle koperkowe. Oliwki. Suche spaghetti. Ktoś użył musztardy i galaretki grejpfrutowej, aby na jedynej pustej ścianie w kuchni wypisać czterokrotnie jedno słowo:

Cocodrilos

Cocodrilos

Cocodrilos

Cocodrilos

– Co to jest? – zapytał szeptem Frank.

– To po hiszpańsku.

– Co to znaczy?

– Krokodyle.

– Dlaczego krokodyle?

– Nie wiem.

– Ciarki przechodzą – powiedział Frank.

Tony przyznał mu rację. Znaleźli się w dziwacznej sytuacji. Chociaż nie pojmował, co tu się dzieje, wiedział, że czyha na nich jakieś wielkie niebezpieczeństwo. Żałował, że nie wie, z których drzwi na nich skoczy.

Zajrzeli do małego gabinetu, który był równie zagracony meblami, jak pozostałe dwa pokoje. Bobby nie ukrywał się ani tu, ani też w szafie, znajdującej się w tym pomieszczeniu.

Zachowując ostrożność, wrócili do hallu, znajdującego się pomiędzy dwoma sypialniami i dwoma łazienkami.

W pierwszej sypialni i łazience nie trafili na nic niezwykłego.

Natomiast w sypialni gospodarza mieszkania zastali również bałagan. Z szafy wyjęto wszystkie rzeczy i porozrzucano je na różne strony. Leżały w stosach na podłodze i zwinięte w kłębkach na łóżku, wisiały pozaczepiane na serwantce, na którą spadły podczas rozrzucania, i większość, o ile nie wszystkie, była mocno poniszczona. Koszule miały pooddzierane rękawy i kołnierzyki. Od sportowych marynarek i garniturów oderwano klapy. Spodnie były porwane wzdłuż szwów. Osoba, która zrobiła to wszystko, działała w ślepej furii, ale była zadziwiająco metodyczna i dokładna, pomimo swego rozwścieczenia.

Ale kto to zrobił?

Ktoś, kto miał na pieńku z Bobbym?

Sam Bobby? Dlaczego miałby bałaganić we własnej kuchni i niszczyć własne ubrania?

Co mają z tym wspólnego krokodyle?

Tony miał niepokojące uczucie, że poruszają się zbyt szybko po mieszkaniu, że przeoczyli coś ważnego. Wyjaśnienie tych dziwnych odkryć majaczyło mu gdzieś na skraju umysłu, ale nie mógł go dosięgnąć i schwycić.

Drzwi do przyległej łazienki były zamknięte. To było jedyne miejsce, do którego jeszcze nie zajrzeli.

Frank wycelował rewolwer w drzwi i obserwował je, jednocześnie mówiąc do Tony’ego:

– Jeżeli nie zwiał przed naszym przyjściem, to musi być w tej łazience.

– Kto?

Frank obdarzył go przelotnym, zdumionym spojrzeniem.

– Bobby, oczywiście. Któżby inny?

– Uważasz, że to on zdemolował własne mieszkanie?

– No… a co ty myślisz?

– Coś przeoczyliśmy.

– Tak? Co na przykład?

– Nie wiem.

Frank podszedł do drzwi łazienki.

Tony zawahał się i nasłuchiwał.

W mieszkaniu było cicho jak w grobie.

– Ktoś musi być w tej łazience – twierdził Frank.

Zajęli stanowiska po obu stronach drzwi.

– Bobby! Słyszysz mnie? – krzyknął Frank. – Nie możesz tam siedzieć całą wieczność. Wychodź z podniesionymi rękoma!

Nikt nie wyszedł.

– Nawet jeśli nie jesteś Bobbym Valdezem, to kimkolwiek jesteś, i tak będziesz musiał stamtąd wyjść.

Dziesięć sekund. Dwadzieścia. Trzydzieści.

Frank chwycił gałkę i przekręcał ją powoli, aż zasuwka wysunęła się z otworu z cichym szczęknięciem. Pchnął drzwi i odruchowo przylgnął plecami do ściany, aby nie stać na drodze kulom, nożom czy innym rekwizytom.

Żadnych strzałów. Żadnego ruchu.

Jedyną rzeczą, która naprawdę wydostała się z łazienki był potworny smród. Smród moczu i ekskrementów.

Tony zatkał sobie nos.

– O Jezu!

Frank przyłożył dłoń do ust i nosa.

W łazience nie było nikogo. Podłogę zalewał jaskrawożółty mocz, a szafka, zlew i drzwi kabiny prysznica z przezroczystego szkła były zasmarowane kałem.

– Co tu się, na Boga, dzieje? – przemówił spoza palców Frank.

Na ścianie łazienki odchodami wypisano dwukrotnie to samo słowo w języku hiszpańskim.

Cocodrilos

Cocodrilos

Tony i Frank szybko wycofali się do środka sypialni, przestępując przez podarte koszule i zniszczone garnitury. Ale teraz, gdy drzwi łazienki zostały już otwarte, nie można było nie czuć fetoru, więc wyszli na korytarz.

– Ktokolwiek to zrobił, naprawdę nienawidzi Bobby’ego – powiedział Frank.

– Więc już nie myślisz, że to zrobił sam Bobby?

– Dlaczego miałby to zrobić? To nie miałoby sensu. Chryste, to jest takie dziwaczne, jak się to widzi. Włosy mi się jeżą na głowie.

– Tu straszy – zgodził się Tony.

Mięśnie brzucha ciągle mu boleśnie pulsowały z napięcia, a serce łomotało tylko odrobinę wolniej, niż w chwili, gdy zakradali się do tego mieszkania.

Przez chwilę milczeli, nasłuchując, czy nie rozlegną się kroki duchów.

Tony obserwował małego brązowego pająka, który wspinał się po ścianie korytarza.

Wreszcie Frank schował rewolwer, wyjął chusteczkę i otarł oblaną potem twarz.

Tony także wsadził do kabury na szelkach swój rewolwer i powiedział:

– Nie możemy tego tak zostawić, pozostawienie tego miejsca pod obserwacją nie wystarczy. Moim zdaniem zaszliśmy już za daleko. Wykryliśmy tyle, że to trzeba wyjaśnić.

– Racja – przyznał Frank. – Musimy wezwać pomoc, dostać nakaz zajęcia i przeprowadzić porządną rewizję.

– Szuflada po szufladzie.

– Jak ci się zdaje, co znajdziemy?

– A kto to może wiedzieć.

– Widziałem w kuchni telefon – powiedział Frank.

Frank szedł pierwszy drogą przez hali do salonu, potem skręcił do kuchni. Zanim Tony zdążył przekroczyć w ślad za nim próg za częścią jadalną, Frank krzyknął:

– Jezus Maria! – i próbował wycofać się z kuchni.

– Co się stało?

Kiedy Tony mówił te słowa, coś głośno szczęknęło.

Frank krzyknął i runął w bok, chwytając się krawędzi blatu, aby się utrzymać na nogach.

W mieszkaniu rozległ się kolejny ostry trzask, odbił się echem od ścian i Tony uświadomił sobie, że to odgłos kul.

Przecież w kuchni nikogo nie było!

Tony sięgnął po swój rewolwer i odniósł to szczególne wrażenie, że porusza się w zwolnionym tempie, podczas gdy reszta świata pędziła obok z zawrotną prędkością.

Frank zatoczył się konwulsyjnie, kiedy drugi strzał trafił go w ramię. Runął prosto w mieszaninę wiśni w likierze, makaronu, płatków kukurydzianych i szkła.

Kiedy Frank padając odsłonił widok, Tony mógł spojrzeć przed siebie. Wypatrzył Bobby’ego Valdeza, który szamotał się we wnętrzu szafki pod zlewem, w miejscu, do którego nie zaglądali, bo wydawało się zbyt małe, aby pomieścić człowieka. Skręcony Bobby wyczołgiwał się stamtąd jak wąż wypełzający z ciasnej jamy. Jedynie jego nogi zostały jeszcze pod zlewem; leżał resztą ciała na boku i podciągał się na jednym ramieniu, w drugiej ręce trzymał pistolet kalibru 32. Był nagi. Wyglądał na chorego. Jego oczy były olbrzymie, dzikie, rozszerzone, zatopione w kręgach napuchniętego, ciemnego ciała. Miał szokująco bladą twarz o bezkrwistych wargach. Tony zarejestrował te szczegóły w ułamku sekundy, dzięki napływowi adrenaliny, który wyostrzył jego zmysły.

Frank już zwalał się na podłogę, a Tony ciągle wyjmował rewolwer, kiedy Bobby strzelił po raz trzeci. Kula uderzyła z trzaskiem o łuk wejścia. Eksplozja odłamków tynku uderzyła Tony’ego w twarz.

Rzucił się w tył na podłogę, robiąc w drodze skręt ciała, uderzył za mocno ramieniem w podłogę, jęknął z bólu i przeturlał się przez część jadalną, usuwając się z linii strzału. Wczołgał się za krzesło w salonie i wreszcie wyswobodził rewolwer z szelek.

Minęło jakieś sześć czy siedem sekund, odkąd Bobby oddał pierwszy strzał.

Ktoś powtarzał: Jezu, Jezu, Jezu – drżącym, piskliwym głosem.

Nagle Tony uświadomił sobie, że słyszy samego siebie. Przygryzł wargi i stłumił atak histerii.

Wiedział teraz, co go tak dręczyło; wiedział, co przeoczyli. Bobby Valdez sprzedawał PCP i to powinno było coś dla nich znaczyć, kiedy zobaczyli, jak wygląda mieszkanie. Powinni byli pamiętać, że handlarze są czasami na tyle głupi, że używają tego, co sprzedają. PCP, zwane także anielskim pyłem, było środkiem uspokajającym dla zwierząt, który miał dość określony wpływ na konie i byki. Ale w przypadku ludzi reakcje były najrozmaitsze: od łagodnych transów przez dziwaczne halucynacje po nieoczekiwane napady wściekłości i okrucieństwa. Tak jak mówił Eugene Tucker, PCP było trucizną; dosłownie pożerało komórki mózgowe, przetrawiało mózg. Naładowany PCP, buchający perwersyjną energią Bobby zdemolował swoją kuchnię i dokonał wszystkich innych zniszczeń w mieszkaniu. Ścigany przez żarłoczne, choć nie istniejące krokodyle, rozpaczliwie szukając schronienia przed ich kłapiącymi szczękami, wcisnął się do szafki pod zlewem i zamknął za sobą drzwi. Tony nie pomyślał, aby zajrzeć do szafki, bo nie przeczuwał, że robią obławę na pogrążonego w furii szaleńca. Przeszukali mieszkanie z zachowaniem środków ostrożności, przygotowani na posunięcia, których można się spodziewać ze strony upośledzonego umysłowo gwałciciela i sprawcy nieumyślnego zabójstwa, ale nie byli przygotowani na działania furiata owładniętego majakami. Bezmyślne zniszczenia w kuchni i sypialni, wyraźnie bezsensowne napisy na ścianach, obrzydliwy nieład w łazience – wszystko to stanowiło objawy histerii spowodowanej zażyciem PCP. Tony nigdy nie pracował w wydziale narkotyków, ale i tak czuł, że powinien był rozpoznać te ostrzeżenia. Gdyby je prawidłowo zinterpretował, najprawdopodobniej sprawdziłby miejsce pod zlewem, jak również wszystkie inne zakątki nadające się do ukrycia człowieka, nawet gdyby były bardzo niewygodne; nie było w tym nic niezwykłego, że osoba znajdująca się w nadzwyczaj silnym transie wywołanym przez PCP mogła poddać się paranoi i próbowała ukryć przed wrogim światem, szczególnie w ciasnych, ciemnych miejscach, przypominających łono matki. A on i Frank błędnie odczytali wskazówki i teraz znaleźli się w opałach.

Frank został postrzelony dwukrotnie. Był ciężko ranny. Może umierał. Może już nie żył.

Nie!

Tony próbował pozbyć się tej myśli, szukając jednocześnie sposobu przejęcia inicjatywy z rąk Bobby’ego.

W kuchni Bobby podniósł wrzask zdradzający najprawdziwsze przerażenie.

– Hay muchos cocodrilos!

Tony przetłumaczył: Tu jest mnóstwo krokodyli.

– Cocodrilos! Cocodrilos! Cocodrilos! Ach! Ach! Aaach!

Jego powtarzający się okrzyk panicznego strachu niebawem przekształcił się w bezsłowne wycie wyrażające śmiertelną udrękę.

To tak brzmi, jakby był pożerany żywcem, pomyślał Tony, czując dreszcz.

Nadal krzycząc, Bobby wypadł z kuchni. Strzelał w podłogę, najwidoczniej próbując zabić któregoś krokodyla.

Tony przyczaił się za krzesłem. Bał się, że jeśli wstanie i wyceluje, zostanie skoszony, zanim zdąży nacisnąć na spust.

Tanecznie podrygując, starając się trzymać swe nagie stopy z dala od krokodylich paszczy, Bobby strzelił dwa razy w podłogę.

Jak dotąd sześć strzałów, pomyślał Tony. Trzy w kuchni, trzy tutaj. Ile ma w magazynku? Osiem? Może dziesięć.

Bobby strzelił jeden raz, potem drugi i trzeci. Jedna z kul odbiła się od czegoś rykoszetem.

Zostało oddanych dziewięć strzałów. Jeszcze tylko jeden.

– Cocodrilos!

Dziesiąty strzał zagrzmiał ogłuszająco w zamkniętej przestrzeni i znowu kula rykoszetowała z ostrym świstem.

Tony powstał z kryjówki. Bobby był w odległości mniejszej niż dziesięć stóp. Tony trzymał oburącz służbowy rewolwer, mierząc lufą w bezwłosą, nagą pierś mężczyzny.

– W porządku, Bobby. Uspokój się. Już po wszystkim.

Bobby był zdziwiony jego widokiem. Prawdopodobnie był tak głęboko pogrążony w swoich halucynacjach wywołanych PCP, że nie pamiętał widoku Tony’ego w wejściu do kuchni nie dalej jak minutę temu.

– Krokodyle – powiedział z naciskiem Bobby, tym razem po angielsku.

– Nie ma tu krokodyli – powiedział Tony.

– Takie wielkie.

– Nie. Nie ma tu żadnych krokodyli.

Bobby zajęczał, podskoczył, okręcił się i próbował strzelić w podłogę, ale jego pistolet był już pusty.

– Bobby! – krzyknął Tony.

Skomlący Bobby odwrócił się i spojrzał na niego.

– Bobby, masz się ułożyć twarzą do podłogi.

– Dopadną mnie – powiedział Bobby. Miał wytrzeszczone oczy; ciemne tęczówki były obrzeżone szerokimi kręgami białek. Trząsł się gwałtownie. – Pożrą mnie.

– Słuchaj mnie, Bobby. Słuchaj uważnie. Nie ma tu żadnych krokodyli. Ty masz takie halucynacje. To wszystko dzieje się w twojej głowie. Słyszysz mnie?

– Wyszły z klozetu – powiedział Bobby drżącym głosem. – I z odpływu pod prysznicem. I ze zlewu. O ludzie, jakie one duże. Naprawdę duże. I chcą mi odgryźć kutasa. – Jego strach zaczął zamieniać się w gniew; blada twarz poczerwieniała, a wargi odsłoniły zęby i Bobby zawarczał jak wilk. – Nie wpuszczę ich. Nie pozwolę, żeby mi odgryzły kutasa. Pozabijam je wszystkie!

Tony czuł się dobity swoją niemożnością porozumienia się z Bobbym, a jego frustrację pogłębiała świadomość, że Frank może się wykrwawić na śmierć, że z każdą sekundą robi się coraz słabszy, że rozpaczliwie potrzebuje natychmiastowej pomocy lekarza. Decydując się wniknąć do ponurych urojeń Bobby’ego i w ten sposób przejąć nad nimi kontrolę, Tony przemówił łagodnym i uspokajającym głosem:

– Posłuchaj mnie. Wszystkie krokodyle wlazły z powrotem do klozetu i odpływów. Nie widziałeś, jak odchodzą? Czy nie słyszałeś, jak wyślizgują się rurami z budynku? Widziały, że nadchodzimy ci z pomocą, i wiedziały, że nas jest więcej. Odeszły wszystkie co do jednego.

Bobby wpatrywał się w niego szklistym, nie za bardzo ludzkim wzrokiem.

– One wszystkie odeszły – powiedział Tony.

– Nie ma ich?

– Już ci żaden nic nie zrobi.

– Kłamiesz.

– Nie. Mówię prawdę. Wszystkie krokodyle odeszły…

Bobby rzucił w niego pustym pistoletem.

Tony uchylił się.

– Ty parszywy gliniarzu.

– Spokojnie, Bobby.

Bobby ruszył w jego stronę.

Tony cofnął się o krok przed nagim mężczyzną.

Bobby nie obszedł krzesła. Ze złością odepchnął je na bok i przewrócił, mimo że było dość ciężkie.

Tony przypomniał sobie, że człowiek w ataku furii wywołanym anielskim pyłem często wykazywał nadludzką siłę. Bywało, że czterech czy pięciu krzepkich policjantów miało trudności z opanowaniem jednego anemicznego ćpacza PCP. Istniało kilka teorii medycznych dotyczących przyczyn tego cudacznego wzrostu siły fizycznej, ale żadna z nich nie była przydatna funkcjonariuszowi prawa, stawiającemu opór rozwścieczonemu człowiekowi dysponującemu siłą pięciu czy sześciu ludzi. Tony wiedział, że prawdopodobnie nie będzie w stanie podporządkować sobie Bobby’ego Valdeza, nie używając rewolweru, nawet jeśli wyznawał filozofię niestosowania przemocy nawet w ostateczności.

– Zabiję cię – powiedział Bobby.

Miał zaciśnięte pięści. Jego twarz nabrała jaskrawoczerwonego odcienia, a w kącikach ust zebrała mu się ślina.

Tony ustawił między nimi ośmiokątną ławę.

– Stój tam, gdzie jesteś, do cholery!

Nie chciał być zmuszony do zabicia Bobby’ego Valdeza. Podczas wszystkich lat w LAPD strzelał tylko do trzech ludzi w ramach swoich obowiązków służbowych i w każdym z tych przypadków pociągnął za spust wyłącznie w obronie własnej. Żaden z tych trzech ludzi nie umarł.

Bobby zaczął okrążać ławę.

Tony cofał się przed nim w przeciwną stronę.

– Teraz ja jestem krokodylem – powiedział Bobby szczerząc zęby.

– Nie zmuszaj mnie, żebym ci coś zrobił.

Bobby zatrzymał się, schwycił ławę i podniósł ją do góry za jeden koniec, przechylił i usunął z drogi. Tony cofnął się pod ścianę, a Bobby ruszył za nim, krzycząc coś niezrozumiale; Tony pociągnął za spust i kula rozdarła lewe ramię Bobby’ego, obracając nim i zwalając na kolana, o dziwo, podniósł się natychmiast; jego lewe ramię było zupełnie zakrwawione i zwisało bezużyteczne przy boku, ale on, wrzeszcząc bardziej z gniewu niż bólu, podbiegł do kominka, schwycił małą mosiężną szufelkę i rzucił nią w Tony’ego, który zrobił unik, a wtedy Bobby nagle puścił się biegiem w jego stronę z wysoko uniesionym pogrzebaczem i trafił tym piekielnym żelastwem w jego udo. Tony syknął, kiedy ból rozszedł się błyskawicznie po biodrze i po nodze, ale cios nie był aż tak silny, aby połamać mu kości, więc nie upadł bezwładnie, tylko pochylił się, kiedy Bobby, wkładając w to tym razem więcej siły, zrobił ponowny zamach, tym razem nad jego głową. Wówczas Tony wypalił z bliskiej odległości w pierś nagiego mężczyzny i Bobby, wydał z siebie ostatni dziki okrzyk, uderzył w krzesło, potem osunął się na podłogę, tryskając krwią jak jakaś makabryczna fontanna, skręcił się, zabełkotał, wczepił się w puszysty dywan, wgryzł w swoje ranne ramię i wreszcie całkiem znieruchomiał.

Ciężko dysząc, trzęsąc się i przeklinając, Tony schował rewolwer i zataczając się ruszył do telefonu, który wypatrzył na jednym ze stolików w głębi pokoju. Wykręcił zero i powiedział telefonistce w centrali, kim jest, gdzie jest i czego potrzebuje.

– Najpierw karetka, potem policja – powiedział.

– Natychmiast, proszę pana.

Odłożył słuchawkę i pokuśtykał do kuchni.

Frank Howard nadal leżał na podłodze wśród śmieci. Udało mu się przewrócić na plecy, ale nic ponadto.

Tony uklęknął przy nim.

Frank otworzył oczy.

– Jesteś ranny? – zapytał słabym głosem.

– Nie – powiedział Tony.

– Dopadłeś go?

– Tak.

– Nie żyje?

– Tak.

– Dobrze.

Frank wyglądał strasznie. Jego twarz stała się biała jak mleko, błyszczała od potu. Białka oczu miały niezdrowy żółtawy kolor, którego wcześniej w nich nie było, a prawe oko mocno nabiegło krwią. Na wargach miał niebieskawy odcień. Prawy bark i rękaw koszuli były przesiąknięte krwią. Lewą ręką zaciskał ranę na brzuchu, ale mnóstwo krwi wyciekało spod jego zbielałych palców; koszula i górna część spodni były mokre i lepkie.

– Boli cię? – spytał Tony.

– Na początku było naprawdę źle. Nie mogłem przestać krzyczeć. Ale już jest coraz lepiej. Tylko tępe pieczenie i pulsowanie.

Tony skupił przedtem całą swoją uwagę na Bobbym Valdezie, więc nie słyszał krzyku Franka.

– Czy ucisk na ręce pomógłby ci?

– Nie. Rana jest za wysoko. To ramię. Nie ma miejsca na opaskę.

– Pomoc jest już w drodze – powiedział Tony. – Zadzwoniłem.

Na zewnątrz w oddali wyły syreny. Jeszcze za wcześnie, aby karetka albo wóz policyjny zareagowały na jego wezwanie. Ktoś musiał zadzwonić na policję, kiedy zaczęła się strzelanina.

– Będzie tu paru mundurowych – powiedział Tony. – Zejdę na dół i przyjmę ich. W suce będą na pewno mieli dobrą apteczkę.

– Nie zostawiaj mnie.

– Ale jeśli mają apteczkę…

– Potrzebuję czegoś więcej niż pierwszej pomocy. Nie zostawiaj mnie – powtórzył błagalnie Frank.

– W porządku.

– Proszę.

– W porządku, Frank.

Obydwaj dygotali.

– Nie chcę być sam – powiedział Frank.

– Zostanę tu przy tobie.

– Próbowałem usiąść – dodał Frank.

– Leż spokojnie.

– Nie mogłem usiąść.

– Nic ci nie będzie.

– Może jestem sparaliżowany.

– Twoje ciało tylko przeszło szok, to wszystko. Straciłeś trochę krwi. To naturalne, że jesteś słaby.

Syreny wdarły się w ciszę otaczającą kompleks apartamentów.

– Karetka już pewnie blisko – powiedział Tony.

Frank zamknął oczy; krzywił się i pojękiwał.

– Nic ci, bracie, nie będzie.

Frank otworzył oczy.

– Pojedź ze mną do szpitala.

– Pojadę.

– Pojedź ze mną ambulansem.

– Nie wiem, czy mnie wpuszczą.

– Zmuś ich.

– W porządku. Oczywiście.

– Nie chcę być sam.

– Spokojnie – powiedział Tony. – Zmuszę ich, żeby mnie wpuścili do tej cholernej karetki, nawet gdybym musiał to zrobić przy użyciu broni.

Frank uśmiechnął się blado, ale potem atak bólu zmiótł uśmiech z jego twarzy.

– Tony?

– Co jest Frank?

– Czy… możesz mnie potrzymać za rękę?

Tony ujął partnera za prawą dłoń. To właśnie prawe ramię zostało postrzelone i Tony myślał, że Frank nie włada już tą kończyną, ale chłodne palce zacisnęły się wokół dłoni Tony’ego z zadziwiającą siłą.

– Wiesz co? – spytał Frank.

– Co?

– Powinieneś zrobić to, co on ci powiedział.

– Kto i co?

– Eugene Tucker. Powinieneś skoczyć. Skorzystać z szansy. Zrób ze swoim życiem to, czego naprawdę pragniesz.

– Nie martw się o mnie. Musisz zachować całą energię, żeby wydobrzeć.

Frank ożywił się. Potrząsnął głową.

– Nie, nie, nie. Musisz mnie wysłuchać. To jest ważne… to, co ci próbuję powiedzieć. Cholernie ważne.

– No dobrze – zgodził się pośpiesznie Tony. – Rozluźnij się. Przestań się tak napinać.

Frank zakasłał i na jego niebieskawych wargach pojawiło się kilka banieczek krwi.

Serce Tony’ego pracowało jak zacinający się kafar. Gdzie ta cholerna karetka? Co tak zatrzymuje tych nieruchawych sukinsynów?

W głosie Franka brzmiała teraz zachrypła nuta i był zmuszony wielokrotnie przestawać mówić, by zaczerpnąć oddechu.

– Jeśli chcesz być malarzem… to bądź nim. Jesteś jeszcze dosyć młody… aby skorzystać z szansy.

– Frank, proszę, na miłość boską, oszczędzaj siły!

– Wysłuchaj mnie! Nie marnuj już więcej… czasu. Życie jest tak piekielnie krótkie… nie wolno go przegrać.

– Przestań tak gadać. Mam przed sobą wiele lat i ty też.

– Upływa tak szybko… tak kurewsko szybko. Na nic nie ma czasu.

Frank stracił oddech. Jego palce zacieśniły już i tak silny uścisk na dłoni Tony’ego.

– Frank? Co się dzieje?

Frank nie odezwał się. Drżał. Potem zaczął płakać.

– Pozwól, że poszukam apteczki – powiedział Tony.

– Nie zostawiaj mnie. Boję się.

– Nie będzie mnie tylko minutę.

– Nie zostawiaj mnie. – Łzy spływały mu po policzkach.

– Dobrze. Poczekam.

– Oni będą tu za parę sekund.

– O Boże – powiedział nieszczęśliwym głosem Frank.

– Ale skoro ból się pogarsza…

– Tak bardzo… mnie nie boli.

– No to co jest? Coś ci jest.

– Wstydzę się. Nie chcę, żeby ktoś… wiedział.

– Co wiedział?

– Po prostu… nie mogłem wytrzymać. Ja… ja się… posikałem się w spodnie.

Tony nie wiedział, co ma powiedzieć.

– Nie chcę, żeby się ze mnie śmiali – powiedział Frank.

– Nikt się z ciebie nie będzie śmiał.

– Ale, o Jezu, posikałem się w majtki… jak dziecko.

– Przy całym tym bałaganie na podłodze, kto to zauważy?

Frank zaśmiał się, skrzywił się z bólu wywołanego śmiechem i ścisnął jeszcze mocniej ramię Tony’ego.

Następna syrena. W odległości paru przecznic.

– Karetka – powiedział Tony. – Będzie tu za minutę.

Głos Franka stawał się coraz cieńszy i cichszy z każdą sekundą.

– Boję się, Tony.

– Frank, proszę. Proszę, nie bój się. Jestem tutaj. Wszystko będzie dobrze.

– Chcę… żeby mnie ktoś pamiętał – powiedział Frank.

– O co ci chodzi?

– Jak umrę… chcę, żeby ktoś pamiętał, że istniałem.

– Jeszcze długo pożyjesz.

– Kto mnie będzie pamiętał?

– Ja – powiedział Tony stłumionym głosem. – Ja cię będę pamiętał.

Kolejna syrena zabrzmiała za następną przecznicą, prawie nad ich głowami.

– Wiesz co? – powiedział Frank. – Myślę… że chyba mi się uda. Ból nagle ustał.

– Naprawdę?

– To dobrze, prawda?

– Pewnie.

Syrena ustała w momencie, gdy karetka zatrzymała się z piskiem hamulców nieomal tuż pod oknami mieszkania.

Głos Franka był już tak słaby, że Tony musiał się nachylić, aby go usłyszeć.

– Tony… obejmij mnie. – Jego uścisk na dłoni Tony’ego zelżał. Zimne palce rozwarły się. – Obejmij mnie, proszę. O Jezu. Obejmij mnie, Tony. Zrobisz to?

Przez chwilę Tony martwił się, że zaszkodzi ranom partnera, ale wiedział intuicyjnie, że to już nie ma znaczenia. Usiadł na podłodze wśród śmieci i krwi. Podłożył jedno ramię pod ciało Franka i uniósł go do pozycji siedzącej. Frank zakasłał cicho, a jego lewa ręka ześlizgnęła mu się z brzucha; rana otworzyła się – zdradziecka i nieuleczalna jama, z której wypływały wnętrzności. Od chwili, w której Bobby po raz pierwszy nacisnął na spust, Frank zaczął umierać; nie było nadziei, że przeżyje.

– Obejmij mnie.

Tony wziął Franka w ramiona najdelikatniej, jak potrafił, i objął go, tak jak ojciec obejmuje przestraszone dziecko, tulił go i łagodnie kołysał, nucił cicho i uspokajająco. Nucił nawet wtedy, gdy Frank już nie żył, nucił i powoli kołysał, delikatnie i spokojnie kołysał i kołysał.

* * *

W poniedziałek o czwartej po południu zjawił się pracownik towarzystwa usług telefonicznych; Hilary wskazała mu wszystkie pięć gniazdek. Już miał zacząć pracę przy aparacie w kuchni, kiedy ten się rozdzwonił.

Bała się, że to znowu ten anonimowy rozmówca. Nie chciała podchodzić do telefonu, ale robotnik patrzył na nią wyczekująco, więc przy piątym sygnale przezwyciężyła swój strach i podniosła słuchawkę.

– Halo?

– Hilary Thomas?

– Tak.

– Mówi Michael Savatino. Z „Savatino’s Ristorante”.

– Ależ nie trzeba mi przypominać. Nie zapomnę ani pana, ani pańskiej wspaniałej restauracji. To był znakomity obiad.

– Dziękuję. Staramy się. Proszę posłuchać, panno Thomas…

– Proszę mnie nazywać Hilary.

– Dobrze, Hilary. Czy kontaktowałaś się już dzisiaj z Tonym?

Nagle wyczuła napięcie w jego głosie i natychmiast wiedziała, jakby posiadała zdolność jasnowidzenia, że Tony’emu stało się coś strasznego. Przez moment nie mogła złapać tchu i pole jej widzenia pogrążyło się w mroku.

– Hilary? Jesteś tam?

– Nie kontaktowałam się z nim od ostatniej nocy. A czemu?

– Nie chcę cię przerazić. Tony wpakował się w awanturę…

– O Boże.

– …ale nie jest ranny.

– Jesteś pewien?

– Tylko parę siniaków.

– Czy jest w szpitalu?

– Nie, skąd. Naprawdę nic mu nie jest.

Ucisk w piersiach odrobinę zelżał.

– Jaka awantura? – zapytała.

Michael opowiedział jej w paru zdaniach o strzelaninie.

To Tony mógł zginąć. Zrobiło jej się słabo.

– Tony to bardzo przeżywa – powiedział Michael. – Bardzo silnie. Kiedy zaczęli pracować razem z Frankiem, nie szło im najlepiej. Ale wszystko uległo poprawie. Przez ostatnie parę dni lepiej się poznali. Właściwie mocno zbliżyli się do siebie.

– Gdzie jest teraz Tony?

– W swoim mieszkaniu. Strzelanina miała miejsce o wpół do dwunastej rano. Jest u siebie od drugiej. Byłem z nim jeszcze parę minut temu. Chciałem z nim zostać, ale nalegał, żebym poszedł jak zwykle do restauracji. Chciałem, żeby poszedł ze mną, ale on nie chciał. On się do tego nie przyzna, ale potrzebuje kogoś właśnie teraz.

– Pojadę do niego – powiedziała.

– Miałem nadzieję, że to powiesz.

Hilary odświeżyła się i przebrała. Była gotowa do wyjścia o piętnaście minut wcześniej, niż robotnik ukończył pracę przy telefonach i był to najdłuższy kwadrans w jej życiu.

W samochodzie, w drodze do domu Tony’ego, przypomniała sobie, jak się poczuła w tej potwornej chwili, kiedy myślała, że Tony jest poważnie ranny, a może nie żyje. Mdłości omal nie zaatakowały jej żołądka; nie mogła znieść przepełniającego ją poczucia utraty.

Ostatniej nocy, kiedy leżała w łóżku i czekała na sen, spierała się z samą sobą o to, czy jest zakochana w Tonym, czy nie. Czy ona w ogóle może kogoś kochać po tych fizycznych i psychicznych torturach, które jej zadawano, gdy była dzieckiem, po tym jak poznała się na obrzydliwej dwoistości natury większości istot ludzkich? I czy mogła pokochać człowieka, którego znała zaledwie od paru dni? Spór ciągle pozostawał nie rozwiązany. Ale teraz wiedziała, że tak bardzo boi się stracić Tony’ego Clemenzę, jak jeszcze nigdy nikogo w swym życiu.

Pod jego blokiem zaparkowała obok niebieskiego jeepa.

Mieszkał na górze jednopiętrowego budynku. Z czyjegoś balkonu zwisały szklane dzwoneczki; melancholijnie pobrzękiwały na późnopopołudniowej bryzie.

Kiedy otworzył drzwi, nie zdziwił się jej widokiem.

– Domyślam się, że Michael dzwonił do ciebie.

– Tak. Czemu ty tego nie zrobiłeś?

– Prawdopodobnie ci powiedział, że jestem doszczętnie załamany. Jak widzisz, przesadził.

– Martwi się o ciebie.

– Poradzę sobie – powiedział, zmuszając się do uśmiechu. – Wszystko w porządku.

Pomimo że usiłował zamaskować swoją reakcję na śmierć Franka Howarda, widziała przygnębienie, malujące się na jego twarzy i ponury wyraz oczu.

Pragnęła go objąć i pocieszyć, ale nie potrafiła robić takich rzeczy w zwykłych okolicznościach, a co dopiero w takiej sytuacji. A poza tym wyczuwała, że on musi być gotowy do tego, żeby go pocieszać, zanim ona się odważy to zrobić.

– Trzymam się – twierdził uparcie.

– Ale czy mogę mimo wszystko wejść do środka?

– Jasne. No przecież.

Mieszkał w kawalerskim mieszkaniu z jedna sypialnią, ale przynajmniej salon był duży i przestronny; miał wysoki sufit i rząd dużych okien na północnej ścianie.

– Dobre północne światło dla malarza – powiedziała Hilary.

– Dlatego to wynająłem.

Pokój przypominał bardziej studio niż salon. Na ścianach wisiało parę rzucających się w oczy obrazów. Inne płótna stały na podłodze wsparte o ściany, leżały też na stosach; łącznie było ich około sześćdziesiąt albo siedemdziesiąt. Na sztalugach były zamocowane dwa zaczęte dzieła. Stały tam również duży stół kreślarski, stołek i szafka z przyborami malarskimi. Wysokie regały były zapchane do pełna opasłymi książkami o sztuce. Jedynymi ustępstwami na rzecz zwykłego salonu były dwie krótkie kanapy, dwa boczne stoliki, dwie lampy i ława – wszystko poustawiane tak, aby stworzyć przytulne miejsce do rozmów. Chociaż był to szczególny układ, w pokoju było wiele ciepła i życia.

– Postanowiłem się upić – powiedział Tony zamykając drzwi. – Mocno upić. Totalnie zbetonić. Właśnie nalewałem sobie pierwszego drinka, kiedy zadzwoniłaś. Chcesz coś?

– A co pijesz? – zapytała.

– Burbona z lodem.

– Zrób to samo dla mnie.

Kiedy przebywał w kuchni i przygotowywał drinki, przyjrzała się bliżej jego obrazom. Niektóre z nich były skrajnie realistyczne; ich szczegóły tak czyste, tak znakomicie zaobserwowane, oddane tak wiernie, że w kategoriach realizmu obrazy te właściwie stanowiły zwykłe fotografie. Było też parę płócien surrealistycznych, ale prezentowały nowy, imponujący styl, zupełnie nie będący naśladownictwem Dalego, Ernsta, Miro czy Tanguy. Najbliższe były dziełom Rene Magritte’a; szczególnie jego Domenie Arnheim i Gotowemu bukietowi. Ale Magritte nigdy nie stosował takich drobiazgowych detali w swoich obrazach i to właśnie dzięki tym prawdziwszym od samej realności wizjom, elementy surrealistyczne dzieł Tony’ego były szczególnie frapujące i wyjątkowe.

Wrócił z kuchni z dwiema szklankami burbona i kiedy brała od niego swojego drinka, powiedziała:

– Twoje malarstwo jest takie nowe, ekscytujące.

– Naprawdę?

– Michael ma rację. Twoje obrazy będą się sprzedawać równie szybko, jak je będziesz malował.

– Miło tak myśleć i marzyć.

– Gdybyś tylko dał im szansę…

– Jak już powiedziałem, jesteś bardzo uprzejma, ale nie jesteś ekspertem.

Zupełnie nie był sobą. Miał matowy, drewniany głos. Był posępny, przybity, skonany.

W nadziei, że przywróci go tym do życia, zaatakowała go delikatnie.

– Uważasz się za takiego mądrego – powiedziała. – A ty jesteś głupi. Kiedy chodzi o twoje prace, jesteś głupi. Nie dostrzegasz możliwości.

– Jestem tylko amatorem.

– Mowa trawa.

– Dość dobrym amatorem.

– Czasami potrafisz nieźle wkurzać.

– Nie chcę rozmawiać o sztuce – powiedział.

Włączył stereo: Beethovena w interpretacji Ormandy’ego. Potem podszedł do jednej z kanap stojącej w odległym kącie pokoju.

Poszła za nim, usiadła obok niego.

– A o czym chcesz rozmawiać?

– O filmach – powiedział.

– Naprawdę chcesz?

– Może o książkach.

– Naprawdę?

– Albo o teatrze.

– Tak naprawdę, to chcesz porozmawiać o tym, co ci się dzisiaj przydarzyło.

– Nie. To jest ostatnia rzecz.

– Musisz o tym porozmawiać, nawet jeśli nie chcesz.

– Przede wszystkim chcę o tym zapomnieć, wymazać to z pamięci.

– Więc bawisz się w żółwia – powiedziała. – Uważasz, że możesz się schować do skorupy i szczelnie zamknąć.

– Właśnie tak – odpowiedział.

– W zeszłym tygodniu, kiedy ja chciałam się ukryć przed całym światem, ty chciałeś, żebym zamiast tego umówiła się z tobą, i mówiłeś, że to niezdrowo wycofywać się w głąb siebie, kiedy się ma za sobą przykre przejścia. Mówiłeś, że najlepiej podzielić się swymi odczuciami z innymi ludźmi.

– Myliłem się – powiedział.

– Miałeś rację.

Zamknął oczy, nie odzywał się.

– Czy chcesz, żebym wyszła? – zapytała.

– Nie.

– Wyjdę, jeśli tego chcesz. Bez urazy.

– Zostań, proszę – powiedział.

– W porządku. O czym porozmawiamy?

– O Beethovenie i burbonie.

– Rozumiem aluzję – powiedziała.

Milcząc siedzieli obok siebie na kanapie; z przymkniętymi oczyma i głowami odchylonymi do tyłu słuchali muzyki, pili burbona, podczas gdy słoneczne światło za dużymi oknami stawało się bursztynowe, by potem nabrać przygaszonego pomarańczowego odcienia. Pokój powoli zapełniał się cieniami.

* * *

Wczesnym rankiem w poniedziałek Avril Tannerton odkrył, że ktoś się włamał do „Wieczności”. Dokonał tego odkrycia, kiedy zszedł do piwnicy, gdzie mieścił się jego bogato wyposażony warsztat stolarski; zobaczył, że jedna z szyb w dolnych oknach została starannie pokryta taśmą maskującą, a potem wybita, dając włamywaczowi dostęp do zasuwy. To okno było znacznie mniejsze od przeciętnych, miało zawiasy u góry; ale mógł się przez nie wślizgnąć nawet człowiek dość pokaźnych rozmiarów, jeśli był bardzo zdeterminowany.

Avril był pewien, że w danym momencie w domu nie ma nikogo obcego. Co więcej, wiedział, że okno nie zostało rozbite w piątek w nocy, ponieważ zauważyłby to, gdy spędził godzinę w swoim warsztacie, precyzyjnie szlifując swój ostatni wyrób – szafkę na trzy strzelby myśliwskie i dwa karabiny. Nie sądził, że ktoś miałby tyle nerwów, aby rozbijać okna w świetle dziennym albo kiedy on, Tannerton, był w domu poprzedniej nocy, w niedzielę; dlatego też wywnioskował, że włamanie musiało nastąpić w sobotnią noc, kiedy był u Helen Virtillion w Santa Rosa. Nie licząc ciała Bruno Frye’a, w sobotę w „Wieczności” nie było nikogo. Najwyraźniej włamywacz wiedział, że dom jest nie strzeżony i skorzystał z okazji.

Włamywacz.

Gdzie tu sens?

Włamanie?

Nie sądził, że cokolwiek zostało skradzione z pomieszczeń biurowych na parterze ani z jego prywatnego mieszkania na piętrze. Był przekonany, że zauważyłby dowody kradzieży prawie natychmiast po swoim powrocie w niedzielny poranek. Poza tym strzelby nadal znajdowały się w jego pokoju, jak również jego bogata kolekcja monet; a przecież te rzeczy byłyby głównym celem każdego aktu kradzieży.

W warsztacie stolarskim, po prawej stronie rozbitego piwnicznego okna, znajdowały się wysokogatunkowe, ręczne i mechaniczne narzędzia warte kilka tysięcy dolarów. Niektóre z nich wisiały w systematycznym porządku na tekturowej ściance, a inne były poukładane na stojakach, które sam dla nich zaprojektował i skonstruował. Na pierwszy rzut oka stwierdził, że niczego wśród nich nie brakuje.

Niczego nie ukradziono.

Niczego nie zniszczono.

Kto włamuje się do czyjegoś domu, żeby tylko go sobie pooglądać?

Avril wpatrywał się w kawałki szkła i taśmę maskującą na podłodze, potem w wybite okno, po czym rozejrzał się po całej piwnicy, zastanawiając się nad tą sytuacją, aż nagle uzmysłowił sobie, że coś rzeczywiście zostało zabrane. Brakowało trzech piećdziesięciofuntowych worków z suchą zaprawą murarską. Ubiegłej wiosny razem z Garym Olmsteadem zburzyli stary drewniany ganek przed domem pogrzebowym, usypali fundament z paru ciężarówek ziemi i całkiem profesjonalnie wybudowali na nim taras i nową werandę z cegieł. Wyburzyli także popękane i pozapadane betonowe chodniki i zastąpili je cegłą. Pod koniec pięciotygodniowej harówki zostały im trzy dodatkowe worki zaprawy, ale nie oddali ich z powrotem do sklepu, ponieważ Avril miał zamiar zbudować następnego lata duże patio za domem. Właśnie te trzy worki zniknęły.

To odkrycie, dalekie od odpowiedzi na jego pytania, jedynie pogłębiło tajemnicę. Zdumiony i zakłopotany, wpatrywał się w to miejsce, w którym przedtem leżały worki.

Dlaczego włamywacz zignorował drogie strzelby, cenne monety i inny wartościowe łupy w zamian za trzy stosunkowo tanie worki suchej zaprawy murarskiej?

Tannerton podrapał się w głowę.

– Dziwne – powiedział.

* * *

Tony siedział spokojnie od kwadransa obok Hilary – w gromadzącym się mroku słuchali Beethovena, wypili po dwie czy trzy uncje burbona – a gdy ona znowu dolała im do szklanek, przyłapał się na tym, że opowiada o Franku Howardzie. Nie uświadamiał sobie, że chce się przed nią otworzyć, dopóki nie zaczął mówić; tak jakby usłyszał samego siebie dopiero w połowie zdania i potem zaczął z siebie wylewać potoki słów. Mówił bez przerwy przez pół godziny, przerywając tylko co jakiś czas, aby pociągnąć łyk burbona. Wspominał pierwsze wrażenia, jakie wywarł na nim Frank, początkowe tarcia między nimi, chwile napięcia i wesołości podczas pracy, tamten pijacki wieczór w „Bolt Hole”, ślepą randkę z Janet Yamada i ostateczne zawiązanie się miedzy nimi nici porozumienia i przywiązania. Gdy wreszcie doszło do relacji wydarzeń, które zaszły w mieszkaniu Bobby’ego Valdeza, zaczął mówić jąkając się, cicho. Kiedy zamykał oczy, widział tę usłaną śmieciami i zalaną krwią podłogę w kuchni tak żywo, jak widział własny salon, gdy miał otwarte oczy. Usiłując opowiedzieć Hilary, jak to jest, kiedy się obejmuje umierającego przyjaciela, zaczął się trząść. Odczuwał straszne zimno; miał ciało przemarznięte do kości, a w sercu mróz. Szczękał zębami. Skulony na kanapie, zagłębiony w purpurowym cieniu, wylał z siebie pierwsze łzy po Franku Howardzie i one parzyły swym gorącem jego chłodną skórę.

Kiedy zapłakał, Hilary ujęła go za rękę, potem objęła go, podobnie jak on obejmował Franka. Użyła małej koktajlowej serwetki, aby osuszyć mu twarz. Całowała jego policzki i oczy.

Z początku oferowała mu tylko pocieszenie i to było wszystko, czego on szukał; ale choć żadne z nich świadomie nie dążyło do zmiany, charakter ich objęcia zaczął się zmieniać. Objął ją ramionami i już nie było zupełnie jasne, kto kogo obejmuje i uspokaja. Jego dłonie głaskały jej smukłe plecy, w górę i w dół, i Tony zdziwił się ich doskonałym kształtem; jędrność, siła i prężność jej ciała okrytego bluzką wywołały w nim podniecenie. Jej dłonie również wędrowały po jego ciele; pieściły, ściskały i podziwiały jego twarde mięśnie. Całowała kąciki jego ust, a on żarliwie odwzajemniał te pocałunki. Ich języki spotkały się raptownie i pocałunek stał się namiętny, nieopanowanie gorący i płynny; oddychali już szybciej, niż wtedy, gdy ich usta spotkały się po raz pierwszy.

Naraz uświadomili sobie, co się dzieje, i zastygli, zażenowani wspomnieniem zmarłego przyjaciela, po którym właśnie zaczęła się żałoba. Gdyby mieli się obdarzyć tym, czego tak potrzebowali i pragnęli, byłoby tak, jakby śmiali się podczas pogrzebu. Przez chwilę wydało im się, że stanęli na skraju popełnienia bezmyślnego i absolutnie bluźnierczego aktu.

Jednak ich pożądanie było tak silne, że przezwyciężyło ich wątpliwości, czy wypada im się kochać tej nocy. Całowali się delikatnie, potem żarłocznie i przenikała ich taka rozkosz, jak nigdy dotąd. Jej dłonie poruszały się pożądliwie po jego ciele, a on zareagował na jej dotyk, potem ona na jego. Zrozumiał, że wspólne szukanie radości będzie dla nich dobre i słuszne. Ten akt miłości nie będzie aktem braku szacunku wobec zmarłego; to tylko reakcja na niesprawiedliwość śmierci. Ich niepohamowane pożądanie narodziło się z wielu przyczyn, do których należała zwierzęca wręcz potrzeba udowodnienia, że żyją, że bezsprzecznie tryskają życiem.

Rozumiejąc się bez słów, wstali z sofy i przeszli do sypialni.

Tony zapalił lampę w salonie, kiedy z niego wychodzili; jej światło rozlało się po otwartym korytarzu i było jedynym, które oświetlało łóżko. Miękkie światło półcienia. Ciepłe i złote. Światło to zdawało się kochać Hilary, bo padało na nią nie tak po prostu obojętnie jak na łóżko i Tony’ego; pieściło ją, z uwielbieniem podkreślało mlecznobrązowy odcień jej nieskazitelnej skóry, dodawało połysku jej kruczoczarnym włosom i roziskrzało jej wielkie oczy.

Stali obok łóżka, obejmowali się, całowali, a potem on zaczął ją rozbierać. Rozpiął i zsunął jej bluzkę. Odpiął jej biustonosz; strząsnęła go i pozwoliła mu opaść na podłogę. Miała piękne piersi – okrągłe, pełne i sterczące – o dużych i nabrzmiałych sutkach; nachylił się ku nim i pocałował. Ujęła jego głowę w swoje dłonie, uniosła jego twarz do swojej, znalazła swymi ustami jego usta. Westchnęła. Jego dłonie drżały z podniecenia, kiedy odpinał pasek i zamek jej jeansów. Zsunęły się powoli z jej długich nóg.

Tony ukląkł przed nią, chcąc zdjąć jej bieliznę, i zobaczył czterocalową pręgę zabliźnionej tkanki wzdłuż jej lewego boku. Zaczynała się na skraju jej płaskiego brzucha i zakrzywiała na plecach. To nie była pozostałość po operacji; nawet niezbyt porządny lekarz zostawiłby tylko cienką kreskę. Tony widywał stare, dawno zaleczone rany od kuli i noża i mimo niezbyt jasnego światła był pewien, że to ślad po broni palnej albo po ostrzu. Dawno temu Hilary została poważnie poraniona. Myśl o tym, że musiała przeżyć tak wielki ból, wznieciła w nim pragnienie, aby ją chronić i osłaniać. Miał około setki pytań na temat tej blizny, ale to nie był właściwy czas do ich zadawania. Czule całował pręgę wybrzuszonej skóry i czuł, że Hilary sztywnieje. Zrozumiał, że blizna wywołuje u niej zakłopotanie. Pragnął jej powiedzieć, że to nie odciąga uwagi od jej urody i wdzięku, i że tak naprawdę, ta jedyna, drobna skaza tylko podkreśla tak czy inaczej niewiarygodną doskonałość jej ciała.

Mógł ją uspokoić jedynie czynami, a nie słowami. Pociągnął w dół jej bieliznę. Niezwykle powoli przesuwał dłońmi w górę jej wspaniałych nóg, po cudownych hakach łydek, po gładkich udach. Całował połyskliwy gąszcz jej czarnych włosów łonowych, które szorstko zaszeleściły na jego twarzy. Wstał, ujął jej jędrne pośladki w dłonie, delikatnie ugniatał naprężone ciało, a ona przysunęła się do niego i ich wargi znowu się spotkały. Pocałunek trwał albo kilka sekund, albo kilka minut, a kiedy się zakończył, Hilary powiedziała:

– Śpiesz się.

Gdy ściągała narzutę i wchodziła do łóżka, Tony zdjął swoje ubranie. Wyciągnął się obok niej i wziął ją w ramiona.

Badali się nawzajem dłońmi, bez końca zafascynowani swymi tkankami, kształtami, wypukłościami, rozmiarami i odmianami sprężystości; pieszcząc go czuła pulsowanie jego członka.

Po chwili, ale dużo wcześniej, zanim naprawdę wniknął w nią, miał dziwne uczucie, że się w niej roztapia, jakby stawali się jedną istotą, nie tyle fizycznie czy seksualnie, lecz jakby duchowo mieszali się z sobą na drodze jakiejś prawdziwie nadprzyrodzonej psychicznej osmozy. Ogarnięty jej ciepłem, podniecony obietnicami tego cudownego ciała, ale najżywiej przejęty jedynymi w swym rodzaju westchnieniami, gestami, czynnościami i reakcjami, które pochodziły od Hilary i od nikogo innego tylko od Hilary, Tony odnosił wrażenie, jakby właśnie zażył jakiś nowy i egzotyczny narkotyk. Jego postrzeganie zdawało się wykraczać daleko poza zasięg zmysłów, tak że nieomal patrzył oczyma Hilary tak samo jak własnymi, czuł nie tylko swoimi, ale i jej dłońmi, smakował jej ust swoimi i również smakował własnych ust jej ustami. Dwa splecione umysły. Dwa złączone serca.

Jej namiętne pocałunki sprawiły, że zapragnął poznać smak każdej jej części, każdej doskonałej cząstki i zrobił to, dochodząc nareszcie do ciepłego spojenia jej ud. Rozwarł jej wspaniałe nogi i lizał jej wilgotny środek, otwierał językiem sekretne fałdy jej ciała, aż znalazł ukrytą grudkę, która, delikatnie trącana, spowodowała, że Hilary westchnęła z rozkoszy.

Jęczała i wiła się pod chłostą tego bicza miłości.

– Tony!

Kochał się z nią językiem, zębami, wargami.

Wygięła plecy w łuk, schwyciła oburącz prześcieradło, rzucała się w ekstazie. Uniosła się, a on podłożył pod nią ręce, schwycił jej pośladki, przyciągnął ją do siebie.

– Och tak, Tony! Tak! Tak!

Oddychała głęboko, gwałtownie. Próbowała odepchnąć go od siebie, kiedy rozkosz stawała się zbyt intensywna, ale chwilę potem rzuciła się na niego, błagając o więcej. Wreszcie zaczęła cała drżeć i w końcu te płytkie drgania przeszły w cudowne, burzliwe falowanie czystej rozkoszy. Złapała oddech, potrząsała głową i krzyczała delirycznie, poddawała się płynącym w niej falom, szczytowała bez końca, jej giętkie mięśnie naprężały się, rozluźniały, naprężały i rozluźniały, rozluźniały, aż wreszcie uległa wyczerpaniu. Padła na wznak i westchnęła.

Podniósł głowę, pocałował jej wibrujący brzuch, potem posunął się w górę, aby pieścić językiem.

Sięgnęła w dół, między ich ciała, i schwyciła jego stalową twardość. I nagle, gdy oczekiwała ich ostatecznego połączenia, ich całkowitej unii, przepełniło ją nowe erotyczne napięcie.

Otworzył ją palcami, a ona uwolniła go od swej dłoni i on wniknął do jej wnętrza.

– Tak, tak, tak – mówiła, kiedy ją wypełniał. – Mój piękny Tony. Piękny, najpiękniejszy Tony.

– Jesteś cudowna.

Nigdy nie czuł się przy tym tak upojnie. Wczepił się w jej rozpostarte szeroko ramiona, patrzył na jej prześliczną twarz. Ich oczy spotkały się i po chwili zdawało się, że on już nie tylko patrzy na nią, lecz w nią, poprzez jej oczy, w samą istotę Hilary Thomas, prosto w jej duszę. Zamknęła oczy i chwilę później on zamknął swoje i odkrył, że ta niezwykła więź nie została przerwana, kiedy przestali się widzieć.

Tony kochał się z innymi kobietami, ale nigdy z żadną z nich nie był tak blisko jak z Hilary Thomas. I zapragnął, by ten, tak wyjątkowy, akt miłosny trwał jak najdłużej, zapragnął zabrać ją ze sobą na szczyt, pragnął wspólnego rzucenia się w jego wir. Tym razem nie miał tego opanowania, które go zazwyczaj powściągało. Śpieszył prosto na skraj i nie mógł nic zrobić, aby się zatrzymać. Nie dlatego, że była bardziej napięta, zręczniejsza i namiętniejsza niż inne kobiety, które poznał; to nie była tylko sztuczka jej dobrze wytrenowanych mięśni; nie tylko dlatego, że jej doskonałe piersi doprowadzały go do szaleństwa albo że jej jedwabista skóra była bardziej jedwabna niż u jakiejkolwiek kobiety z przeszłości. Wszystkie te rzeczy były prawdą, ale pozostawał jeszcze fakt, że była dla niego kimś wyjątkowym, tak wyjątkowym, że chociaż nie potrafił jeszcze tego do końca określić, było to powodem, dla którego bycie z nią było czymś nieznośnie podniecającym.

Wyczuła jego zbliżający się raptownie orgazm, położyła dłonie na jego plecach, pociągnęła go w dół. Nie chciał jej obarczać całym swoim ciężarem, ale ona wydawała się go nie zauważać. Opadając na nią przygniótł jej piersi swym torsem. Uniosła biodra i wparła je w niego, a on napierał coraz mocniej i szybciej. Zaczęła znowu szczytować w tej samej chwili, gdy on niepohamowanie wytrysnął wewnątrz niej. Przytrzymywała go blisko siebie, obejmowała mocno, wielokrotnie powtarzała jego imię, a on wybuchał niewyczerpanie, potężnie i bez końca w jej wnętrzu, w jej najgłębszych i najciemniejszych zakątkach. Już pusty, pozwolił ogarnąć się ogromnemu przypływowi czułości, oddania i bolesnego pragnienia i wiedział, że nigdy nie pozwoli jej odejść.

* * *

Potem leżeli obok siebie na łóżku, trzymali się za ręce, bicie ich serc stopniowo się uspokajało.

Hilary była fizycznie i psychicznie wyczerpana tym doświadczeniem. Zaszokowała ją liczba i zadziwiająca moc jej orgazmów. Nigdy czegoś takiego nie zaznała. Każdy orgazm był uderzeniem błyskawicy; przenikał ją na wskroś, szarpał jej każde włókno, porażał jak prąd o nieopisanej sile natężenia. Tony ofiarował jej coś więcej niż rozkosz seksualną, coś nadzwyczajnego i potężnego, znajdującego się poza zasięgiem słów.

Wiedziała, że niektórzy ludzie twierdziliby, że słowo „miłość” doskonale opisuje jej uczucia, ale nie była gotowa godzić się z tą niepokojącą definicją. Od najdawniejszych czasów, od dzieciństwa, w myślach Hilary słowa „miłość” i „ból” były nierozłączne. Nie potrafiła uwierzyć, że jest zakochana w Tonym Clemenzie (albo on w niej), nie odważyła się w to uwierzyć, bo robiąc to, odsłoniłaby swoje słabe miejsca, pozostawiłaby siebie bez ochrony.

Jednak z drugiej strony, trudno jej było uwierzyć, że Tony mógłby ją świadomie zranić. Nie przypominał Earla, jej ojca. Nie przypominał żadnego z tych ludzi, których dotychczas poznała. Był czuły, potrafił współczuć, dzięki czemu czuła, że w jego rękach jest doskonale bezpieczna. Może powinna postawić na tę szansę. Może on jest tym mężczyzną, dla którego warto zaryzykować.

Potem jednak wyobraziła sobie, jak się będzie czuła, gdyby zaznała goryczy w ich wspólnym szczęściu, związawszy się już z Tonym bez reszty. To byłby silny cios. Nie wiedziała, czy dałaby radę się potem podnieść.

Brak prostego rozwiązania.

Nie chciała teraz o tym myśleć. Chciała tylko leżeć obok niego i rozkoszować się ogniem, który wspólnie rozpalili.

Zaczęła sobie przypominać, jak się z sobą kochali; erotyczne doznania, które ją osłabiły, jeszcze ciągle drżały przyjemnie w jej ciele.

Tony przewrócił się na bok i spojrzał na nią. Pocałował ją w szyję, potem w policzek.

– Centa za twoje myśli.

– Są warte więcej – powiedziała.

– Dolara.

– Więcej.

– Sto dolarów?

– Może sto tysięcy.

– Drogie te myśli.

– To niezupełnie myśli. Wspomnienia.

– Wspomnienia za sto tysięcy dolarów?

– Mhmmm.

– O czym?

– O tym, co robiliśmy parę minut temu.

– Wiesz – powiedział – zaskoczyłaś mnie. Wydajesz się taka układna i czysta, prawie anielska, a masz w sobie żyłkę do cudownej rozwiązłości.

– Potrafię być rozwiązła – przyznała.

– Okropnie rozwiązła.

– Podoba ci się moje ciało?

– To piękne ciało.

Przez chwilę wiedli rozmowę kochanków, rozprawiając głównie o bzdurach, mruczeli w rozmarzeniu. Czuli się tak podekscytowani, że wszystko im się wydawało zabawne.

Potem, nadal cicho, ale z poważniejszą nutą w głosie, Tony powiedział:

– Wiesz oczywiście, że nigdy cię już nie puszczę.

Wyczuła, że jest gotów do zobowiązań, jeśli będzie wiedział na pewno, czy ona też potrafi je podjąć. Ale tu był problem. Nie była gotowa. I nie wiedziała, czy kiedykolwiek będzie gotowa. Pragnęła go. Boże, jak ona go pragnęła! Nie wyobrażała sobie nic bardziej ekscytującego czy rekompensującego, jak wspólne życie, wzbogacane wzajemnie przez ich odrębne talenty i zainteresowania. Ale bała się rozczarowania i bólu, który on mógł jej zadać, przestając ją kiedyś kochać. Pozostawiła za sobą wszystkie tamte straszne lata z Earlem i Emmą w Chicago, ale nie mogła tak łatwo lekceważyć tych lekcji, jakie jej dano dawno temu w tamtym czynszowym mieszkaniu. Bała się zobowiązań.

Szukając uniku przed pytaniem zawartym w oświadczeniu Tony’ego i mając nadzieję podtrzymać frywolny ton rozmowy, zapytała:

– Masz zamiar już nigdy mnie nie puścić?

– Nigdy.

– A czy wykonywanie pracy policyjnej ze mną obok nie będzie dla ciebie krępujące?

Spojrzał w jej oczy, starając się stwierdzić, czy zrozumiała jego słowa.

– Nie poganiaj mnie, Tony. Potrzebuję czasu. Tylko trochę czasu – powiedziała nerwowo.

– Weź tyle czasu, ile ci potrzeba.

– W tej chwili jestem taka szczęśliwa, że po prostu chcę się powygłupiać. To nie jest odpowiednia pora na powagę.

– No to też postaram się powygłupiać.

– O czym porozmawiamy?

– Chciałbym wszystko o tobie wiedzieć.

– To brzmi poważnie, a nie głupio.

– Powiem ci coś. Ty bądź trochę poważna, a ja się będę częściowo wygłupiał. I będziemy się zamieniać.

– W porządku. Pierwsze pytanie.

– Co najbardziej lubisz jeść na śniadanie?

– Płatki kukurydziane – powiedziała.

– Twój ulubiony lunch?

– Płatki kukurydziane.

– Ulubiony obiad?

– Płatki kukurydziane.

– Czekaj chwilę – powiedział.

– Co się stało?

– Myślę, że o śniadaniu mówiłaś poważnie. Ale potem wymknęły ci się dwie głupie odpowiedzi pod rząd.

– Uwielbiam płatki kukurydziane.

– Jesteś mi winna dwie poważne odpowiedzi.

– Strzelaj.

– Gdzie się urodziłaś?

– W Chicago.

– Tam się wychowałaś?

– Tak.

– A rodzice?

– Nie wiem, kim są moi rodzice. Wyklułam się z jajka. Kaczego jajka. To był cud. Musiałeś o tym czytać. Jest nawet w Chicago jeden kościół katolicki nazwany od tego wydarzenia. Nasza Pani z Kaczego Jajka.

– To dopiero jest głupie.

– Dziękuję.

– Rodzice? – zapytał ponownie.

– To niesprawiedliwe – powiedziała. – Nie możesz pytać dwa razy o to samo.

– Kto tak powiedział?

– Ja.

– Czy to takie straszne?

– Co?

– To, co ci zrobili rodzice?

Próbowała ominąć pytanie.

– Skąd pomysł, że zrobili mi coś strasznego?

– Już cię o to wcześniej pytałem. Pytałem cię też o twoje dzieciństwo. Zawsze unikałaś tych pytań. Zawsze bardzo gładko i sprytnie zmieniasz temat. Myślałaś, że nie zauważę, ale ja zauważyłem.

Miał najbardziej przenikliwy wzrok, z jakim się kiedykolwiek zetknęła. Był nieomal zatrważający.

Zamknęła oczy, żeby nie mógł w nie patrzeć.

– Opowiedz mi – powiedział.

– Byli alkoholikami.

– Obydwoje?

– Tak.

– Byli źli?

– O tak.

– Bili cię?

– Tak.

– I?

– I nie chcę o tym teraz mówić.

– To mogłoby ci pomóc.

– Nie. Tony, proszę. Jestem szczęśliwa. Jeśli będziesz mnie zmuszał, żebym mówiła… o nich… nie będę już taka szczęśliwa. To taki piękny wieczór. Nie psuj go.

– Prędzej czy później będę się chciał o tym dowiedzieć.

– Dobrze – powiedziała. – Ale nie dzisiaj.

Westchnął.

– W porządku. Pomyślmy… Kto jest twoją ulubioną osobowością telewizyjną?

– Żaba Kermit.

– Kto jest twoją ulubioną ludzką osobowością telewizyjną?

– Kermit Żaba – powiedziała.

– Tym razem pytałem o ludzką.

– Moim zdaniem jest bardziej ludzki niż ktokolwiek w telewizji.

– Cenna uwaga. A skąd ta blizna?

– Czy Kermit ma bliznę?

– Pytam o twoją bliznę.

– Brzydzisz się nią? – zapytała, znowu próbując przekręcić sens pytania.

– Nie – powiedział. – Tylko czyni cię jeszcze piękniejszą.

– Naprawdę?

– Naprawdę.

– A czy miałbyś coś przeciwko temu, gdybym cię sprawdziła na moim detektorze kłamstw?

– A masz tutaj detektor kłamstw?

– Ależ oczywiście – powiedziała. Sięgnęła w dół i wzięła w dłoń jego sflaczałego członka. – Mój detektor kłamstw działa na całkiem prostych zasadach. Nie ma szansy, że dokona niewłaściwego odczytu. Bierzemy po prostu główną wtyczkę – ścisnęła jego organ – i umieszczamy go w gniazdku B.

– Gniazdko B?

Ześlizgnęła się w dół łóżka i wzięła go do ust. Po paru sekundach nabrzmiał pulsującą, sztywną gotowością. Po paru minutach ledwie był w stanie się opanować.

Spojrzała na niego i uśmiechnęła się szeroko.

– Nie kłamałeś.

– Powtórzę to. Jesteś zaskakująco rozwiązłą ulicznicą.

– Domagasz się znowu mojego ciała?

– Domagam się znowu twojego ciała.

– A co z moim umysłem?

– Czy to nie część zawartości?

Tym razem ona była na górze, umiejscowiła się na nim, poruszała się w przód i w tył, z boku na bok, w górę i w dół. Uśmiechnęła się do niego, kiedy sięgnął do jej rozkołysanych piersi i potem już nie rejestrowała pojedynczych ruchów ani poszczególnych pieszczot; wszystko rozmazało się w stały i płynny ruch pełen nieziemskiego uniesienia; ruch, który nie miał ani początku, ani końca.

O północy poszli do kuchni i przygotowali sobie bardzo późną zimną kolację, składającą się z sera, resztek kurczaka, owoców i schłodzonego wina. Przynieśli wszystko do sypialni i trochę jedli, trochę nawzajem się karmili, a potem stracili zainteresowanie jedzeniem, zanim zdołali zjeść jego większość.

Zachowywali się jak para nastolatków uległych obsesji swoich ciał i obdarzonych błogosławieństwem pozornie niewyczerpanych sił życiowych. Kiedy kołysali się w rytmicznej ekstazie, Hilary czuła wyraźnie, że nie jest tak, że tylko dali się opętać serii aktów miłosnych; wiedziała, że jest to ważny rytuał, niewyczerpana ceremonia, która uzdrawiała z lęków od dawna ją nurtujących. Powierzała samą siebie drugiemu człowiekowi z oddaniem, które uważała za niemożliwe jeszcze tydzień temu, bo odłożyła dumę na bok, poniżyła się przed nim, składała mu siebie w ofierze, ryzykując odrzuceniem, upokorzeniem i degradacją, żywiąc kruchą nadzieję, że on jej nie wykorzysta. I nie zawiodła się. Robili wiele rzeczy, które mogły być degradujące z niewłaściwym partnerem, ale z Tonym każdy akt był oczyszczający, unoszący, wspaniały. Nie była jeszcze w stanie powiedzieć mu, że go kocha, nie tymi słowami, ale mówiła to, gdy błagała go w łóżku, by robił z nią to, co chce, gdy pozostawiała się bez ochrony, gdy otwierała się dla niego całkowicie, aż wreszcie, gdy klęczała przed nim i swymi wargami i językiem wysysała resztę słodyczy z jego lędźwi.

Jej nienawiść do Earla i Emmy była teraz równie silna jak za ich życia, bo to przez nich nie potrafiła wyrazić swych uczuć przed Tonym. Zastanawiała się, co będzie musiała zrobić, by zerwać te pęta, które na nią nałożyli.

Leżała obok Tony’ego; obejmowali się tylko przez chwilę i nic nie mówili, bo nie trzeba było nic mówić.

Dziesięć minut później, o wpół do piątej nad ranem, powiedziała:

– Powinnam już jechać do domu.

– Zostań.

– Czy masz jeszcze na to siły?

– O nie, na Boga! Jestem zupełnie wyżęty. Po prostu chcę cię trzymać w objęciach. Śpij tutaj – powiedział.

– Jeśli zostanę, nie uśniemy.

– A ty masz jeszcze na to siły?

– Niestety, drogi człowieku, już nie. Ale mam jutro parę rzeczy do zrobienia i ty też. I jesteśmy za bardzo podnieceni i za bardzo pełni siebie, żeby odpocząć, jeśli będziemy we wspólnym łóżku. Będziemy się tak stale dotykać, rozmawiać i w ten sposób nie pozwolimy sobie zasnąć.

– Cóż – powiedział – musimy się nauczyć przebywać z sobą całe noce. Bo uważam, że spędzimy ich wiele w jednym łóżku, mam rację?

– Jasne, że wiele – powiedziała. – Pierwsza noc jest najgorsza. Dostosujemy się, gdy zniknie urok nowości. Ja zacznę chodzić do łóżka w lokówkach i z kremem na twarzy.

– A ja zacznę palić cygara i oglądać Johnny’ego Carsona.

– Odrażające – powiedziała.

– Oczywiście, minie trochę czasu, zanim wszelka nowość się zestarzeje.

– Trochę tak – zgodziła się.

– Jakieś pięćdziesiąt lat.

– Albo sześćdziesiąt.

Opóźniali rozstanie przez następne piętnaście minut, ale w końcu Hilary wstała i ubrała się. Tony nałożył na siebie jeansy.

W salonie, kiedy szli do drzwi, zatrzymała się, zapatrzyła na jeden z jego obrazów i powiedziała:

– Chcę zawieźć sześć twoich najlepszych prac do Wyanta Stevensa i zobaczyć, czy się tobą zajmie.

– Nie zajmie się.

– Chcę spróbować.

– To jedna z najlepszych galerii.

– Dlaczego zaczynać od dołu?

Patrzył na nią, ale wydawał się widzieć kogoś innego.

– Może powinienem skoczyć – powiedział wreszcie.

– Skoczyć?

Opowiedział jej o pełnej entuzjazmu radzie, jakiej udzielił mu Eugene Tucker, czarny eks – więzień, który teraz projektował ubrania.

– Tucker ma rację – powiedziała. – A to nawet nie jest skok. To tylko mały podskok. Nie odchodzisz z pracy w policji czy coś podobnego. Tylko sprawdzasz wodę.

Tony wzruszył ramionami.

– Wyant Stevens odrzuci mnie kategorycznie, ale myślę, że niczego nie stracę, jeśli stworzę mu taką szansę.

– On cię nie odrzuci – powiedziała. – Wybierz sześć obrazów, które uważasz za najbardziej reprezentatywne dla swojej twórczości. Spróbuję nas umówić z Wyantem albo jeszcze dzisiaj albo na jutro.

– Wybierz je teraz sama – powiedział. – I zabierz je z sobą. Kiedy będziesz miała możliwość zobaczyć się ze Stevensem, to mu je pokażesz.

– Ale jestem pewna, że będzie chciał cię poznać.

– Jeśli mu się spodoba to, co zobaczy, to wtedy będzie chciał mnie poznać. A jeśli mu się naprawdę spodoba, to ja będę szczęśliwy, mogąc go poznać.

– Tony, naprawdę…

– Po prostu nie chcę być przy tym, kiedy ci będzie mówił, że to dobre prace, ale wykonane jedynie przez utalentowanego amatora.

– Jesteś niemożliwy.

– Rozsądny.

– Już taki pesymista.

– Realista.

Nie miała czasu, aby obejrzeć wszystkie sześćdziesiąt płócien, które były zgromadzone w salonie. Była zaskoczona, kiedy się dowiedziała, że ma jeszcze ponad pięćdziesiąt innych pochowanych w szafach, jak również setkę rysunków wykonanych piórkiem i tuszem, prawie tyle samo akwareli i niezliczoną ilość ołówkowych szkiców. Pragnęła obejrzeć je wszystkie, ale dopiero wtedy, gdy będzie wypoczęta i w pełni zdolna je docenić. Wybrała sześć z dwunastu obrazów, które wisiały na ścianach salonu. Aby je ochronić, starannie poowijali je w kawałki starego prześcieradła, które Tony podarł specjalnie w tym celu.

Założył koszulę i buty i pomógł jej znieść pakunki do bagażnika samochodu.

Zatrzasnęła bagażnik. Spojrzeli na siebie; żadne z nich nie chciało się żegnać.

Stali na skraju plamy światła rzucanego z wysokości dwudziestu stóp przez lampę sodową. Obdarzył ją cnotliwym pocałunkiem. Noc była chłodna i cicha. Na niebie świeciły gwiazdy.

– Niedługo będzie świt – powiedział.

– Czy chcesz ze mną zaśpiewać „Dwoje śpiących ludzi”?

– Jestem kiepskim śpiewakiem – powiedział.

– Wątpię. – Przytuliła się do niego. – Sądząc z doświadczenia, jesteś doskonały we wszystkim, co robisz.

– O ty zepsuta!

– Staram się.

Znowu się pocałowali i otworzył przed nią drzwi samochodu.

– Nie idziesz dzisiaj do pracy? – zapytała.

– Nie. Nie po… Franku. Powinienem się zgłosić i napisać raport, ale to mi zajmie tylko jakąś godzinę. Biorę parę dni wolnego. Będę miał dużo czasu.

– Zadzwonię po południu.

– Będę czekał – powiedział.

Odjechała pustymi ulicami wczesnego poranka. Kiedy przejechała parę przecznic, w brzuchu zaczęło jej burczeć z głodu i przypomniała sobie, że w domu nie ma nic na śniadanie. Miała zamiar pójść do sklepu po wyjściu pracownika towarzystwa usług telefonicznych, ale wtedy dostała wiadomość od Michaela Savatino i pośpieszyła do Tony’ego. Skręciła w lewo za następnym rogiem i pojechała do nocnego sklepu po jajka i mleko.

* * *

Tony obliczył sobie, że Hilary nie potrzebuje więcej jak dziesięć minut, aby dojechać do domu pustymi ulicami, ale odczekał kwadrans, zanim zadzwonił, by sprawdzić, czy nic jej się nie stało po drodze. Jej telefon nie dzwonił. Usłyszał jedynie serię komputerowych dźwięków – pikanie i bzykanie, z których składał się język tych mądrych maszyn – potem parę szczęknięć, trzasków i puknięć, wreszcie płytki, daleki świst niezrealizowanego połączenia. Odłożył słuchawkę, wykręcił numer ponownie, starannie wybierając każdą cyfrę, ale znowu bez rezultatu.

Był pewien, że nowy numer zastrzeżony, który dla niej załatwił, jest właściwy. Kiedy mu go podawała, sprawdził dwukrotnie, czy go dobrze zapisał. A ona odczytywała go z kopii zamówienia na wykonanie usługi, którą miała w torebce, więc nie było możliwości, że mogła się pomylić.

Połączył się z telefonistką w centrali i powiedział, jaki ma kłopot. Próbowała sama wykręcić ten numer, ale też nie mogła uzyskać połączenia.

– Czy słuchawka jest odłożona? – zapytał.

– Wydaje mi się, że nie.

– Co może pani zrobić?

– Zgłoszę, że telefon jest zepsuty – powiedziała. – Nasz wydział napraw zajmie się tym.

– Kiedy?

– Czy numer należy do starszej albo niepełnosprawnej osoby?

– Nie – powiedział.

– Więc podlega normalnej procedurze usługowej – powiedziała. – Jeden z naszych pracowników od napraw zajmie się nim około ósmej rano.

– Dziękuję.

Odłożył słuchawkę. Siedział na brzegu łóżka i wpatrywał się w zamyśleniu w zmierzwioną pościel, w której leżała Hilary. Spojrzał na kartkę z jej nowym numerem.

Zepsuty?

Przypuszczał, że pracownik mógł się pomylić, kiedy wczoraj po południu podłączał aparaty Hilary. Możliwe. Ale nieprawdopodobne. Zupełnie niemożliwe.

Nagle przypomniał sobie o anonimowym rozmówcy, który ją molestował. Zazwyczaj mężczyzna, który robił takie rzeczy, był słaby, nieudolny, zahamowany seksualnie; nieomal bez wyjątku był niezdolny do nawiązania normalnego związku z kobietą i na ogół był typem zbyt introwertycznym i pełnym lęków, aby usiłował dokonać gwałtu. Zazwyczaj. Nieomal bez wyjątku. Na ogół. Ale czy to do pomyślenia, że ten świr miałby być tym jednym na tysiąc, który jest niebezpieczny?

Tony przyłożył sobie dłoń do brzucha. Zaczynał być niespokojny.

Gdyby bukmacherzy z Las Vegas przyjmowali zakłady na prawdopodobieństwo, że Hilary Thomas będzie celem dwóch nie związanych z sobą maniakalnych morderców w ciągu niecałego tygodnia, to stawki przeciwne byłyby astronomiczne. Z kolei, podczas swych lat pracy w policji Los Angeles Tony widział dziejące się bezustannie nieprawdopodobieństwa i dawno temu nauczył się spodziewać niespodziewanego.

Pomyślał o Bobbym Valdezie. Nagi. Wypełza z tamtej małej szafki kuchennej. Dziki wzrok. Pistolet w dłoni.

Za oknem kuchni, chociaż na wschodzie nie pojawiło się jeszcze pierwsze światło dnia, zakrzyczał jakiś ptak. To był przenikliwy krzyk, unoszący się i opadający, i znowu wznoszący, gdy ptak szybował między drzewami rosnącymi na dziedzińcu; zabrzmiało to tak, jakby ścigało go coś bardzo szybkiego, bardzo żarłocznego i nieubłaganego.

Na skroni Tony’ego wystąpił pot.

Wstał z łóżka.

Coś się działo w mieszkaniu Hilary. Coś złego. Coś potwornie złego.

* * *

Hilary wróciła do domu dopiero pół godziny po wyjściu z mieszkania Tony’ego, ponieważ zatrzymała się w nocnym sklepie, aby kupić mleko, jajka, masło i parę innych produktów. Była głodna i przyjemnie zmęczona. Miała wielką ochotę na omlet serowy z dużą ilością drobno pokrajanej pietruszki i potem przynajmniej sześć godzin nieprzerwanego, bardzo głębokiego snu. Była zbyt zmęczona, aby się trudzić wprowadzeniem mercedesa do garażu, zaparkowała go więc przy drodze wjazdowej.

Automatyczne polewacze rozpryskiwały wodę po ciemnej trawie, wydając chłodny, sycząco – pogwizdujący dźwięk. Lekki wiatr poruszał liśćmi palmowymi nad jej głową.

Weszła do domu frontowymi drzwiami. W salonie panował nieprzenikniony mrok. Ale spodziewając się późnego powrotu, wychodząc z domu zostawiła zapalone światło w przedsionku. Gdy wchodziła do środka, wzięła torbę z zakupami na jedno ramię i zamknęła drzwi na obydwa zamki.

Zapaliła górne światło w salonie, zrobiła dwa kroki, aby wyjść z przedsionka i nagle dotarło do niej, że mieszkanie jest zdemolowane. Ktoś rozbił dwie lampy stołowe i podarł abażury na strzępy. Oszklona serwantka leżała wśród tysięcy ostrych okruchów na dywanie, zniszczeniu uległa poustawiana w niej przedtem kosztowna porcelana z limitowanej serii; została zredukowana do bezwartościowych odłamków, powrzucanych do kamiennego paleniska i miażdżonych pod stopami. Kanapa i fotele zostały porozdzierane, cała podłoga była usłana kawałkami gąbki i kłębkami bawełny z obić. Dwa drewniane krzesła, którymi ewidentnie kilka razy trzaśnięto o ścianę, stanowiły teraz jedynie stosy drewna na podpałkę, a ściana była porysowana. Piękne małe antyczne narożne biurko miało wyłamane nogi; każda jego szuflada została wyciągnięta i miała wybite dno. Wszystkie obrazy były nadal tam, gdzie je powiesiła, ale każdy z nich zwisał we wstęgach nie do naprawienia. Z kominka wygarnięto popiół i rozsmarowano go po pięknym dywanie od Edwarda Fieldsa. Nie przeoczony został ani jeden mebel czy element dekoracyjny; nawet ekran kominka został wykopany, a wszystkie rośliny powyrywane z doniczek i połamane na kawałki.

Z początku Hilary była oszołomiona, ale potem szok ustąpił miejsca gniewowi na wandali.

– Sukinsyny – powiedziała przez zaciśnięte zęby.

Spędziła wiele przyjemnych godzin, gdy osobiście wybierała każdy rekwizyt do tego pokoju. Wydała na wszystko małą fortunę, ale to nie koszty zniszczeń ją zdenerwowały; większość tego wnętrza była ubezpieczona. Była w tym jednak wartość uczuciowa, której nie można było zrekompensować, bo były to pierwsze naprawdę ładne przedmioty, które posiadała, i ich utrata dotknęła ją boleśnie. W kącikach jej oczu zabłysły łzy.

Odrętwiała, nie dowierzając własnym oczom, brnęła dalej przez rumowisko, kiedy przyszło jej namyśl, że może jej zagrażać jakieś niebezpieczeństwo. Przystanęła, wytężyła słuch.

Lodowaty dreszcz przeszedł ją wzdłuż kręgosłupa i przez jedną straszną chwilę myślała, że czuje czyjś oddech na karku.

Okręciła się w kółko, spojrzała za siebie.

Szafa w przedsionku, zamknięta, kiedy Hilary wchodziła do domu, była nadal zamknięta. Przez chwilę wpatrywała się w nią wyczekująco, przestraszona, że się otworzy. Ale gdyby ktoś się w niej ukrył w oczekiwaniu na jej powrót, to już by stamtąd wyszedł.

To czyste szaleństwo, pomyślała. To się nie może powtórzyć. Po prostu nie może. To niedorzeczne. Prawda?

Za sobą usłyszała jakiś szmer.

Z cichym okrzykiem paniki odwróciła się i podniosła swą wolną rękę, aby się osłonić przed napastnikiem.

Ale nikt jej nie atakował. Nadal była sama w salonie.

Niemniej jednak była przekonana, że to, co słyszała, nie było czymś równie niewinnym, jak naturalny odgłos osiadania belki czy deski w podłodze. Wiedziała, że nie jest jedyną osobą w domu. Wyczuwała czyjąś obecność.

Ponownie szmer.

W pokoju jadalnym.

Trzask. Brzęk. Jakby ktoś zrobił krok na stłuczonym szkle czy potrzaskanej porcelanie.

Następny krok.

Pokój jadalny znajdował się za łukiem wejścia, w odległości dwudziestu stóp od Hilary. Tam było ciemno jak w grobie.

Następny krok: brzęk i trzask.

Zaczęła się cofać, ostrożnie oddalała się od źródła hałasu i kierowała w stronę drzwi frontowych, które teraz były oddalone o milę. Żałowała, że je zamknęła na zamek.

Z nieprzeniknionych ciemności pokoju jadalnego wynurzył się w półcieniu pod łukiem drzwi mężczyzna, postawny, wysoki i szeroki w ramionach. Zatrzymał się na sekundę w mroku, potem wszedł do jaskrawo oświetlonego salonu.

– Nie! – krzyknęła Hilary.

Oszołomiona przestała się cofać ku drzwiom. Serce jej załomotało, zaschło jej w ustach, potrząsała bezustannie głową: nie, nie, nie.

Trzymał w ręku wielki i paskudnie ostry nóż. Uśmiechnął się szeroko na jej widok. To był Bruno Frye.

* * *

Tony był wdzięczny, że ulice są puste, bo nie mógłby ścierpieć żadnej zwłoki. Bał się, że już będzie spóźniony.

Jechał zdecydowanie i szybko, na północ przez Santa Monica, potem na wschód przez Wilshire, zwiększając prędkość do siedemdziesięciu mil na godzinę, gdy dotarł do pierwszego zjazdu tuż za granicami Beverly Hills. Silnik warczał, okna i poluźnione pokrętła tablicy rozdzielczej wibrowały blaszanym dźwiękiem. U dołu zbocza miał czerwone światło. Nie zahamował. Przycisnął ostrzegawczo klakson i przejechał przez skrzyżowanie. Uderzył we właz ściekowy osadzony w powierzchni ulicy – rozległy spadek terenu, który był nieomal niezauważalny przy trzydziestu pięciu milach na godzinę, ale przy jego prędkości wydał się przepastnym rowem; przez ułamek sekundy właściwie unosił się w powietrzu, waląc głową o dach pomimo przytrzymujących go pasów. Jeep powrócił na jezdnię z łomotem, wielogłosowym chórem szczęków i brzęków i ostrym warkotem maltretowanej gumy; zaczął obracać się w lewo, jego tylna część sunęła z mrożącym krew w żyłach skrzekiem poślizgu, spod protestujących opon uniósł się dym. Przez jedną elektryzującą chwilę Tony myślał, że straci panowanie nad kierownicą, ale nagle kierownica należała znowu do niego i znajdował się już w ponad połowie drogi w górę następnego wzgórza, nie bardzo wiedząc, jak tam dojechał.

Jego prędkość spadła do czterdziestu mil na godzinę, zwiększył ją do sześćdziesięciu. Postanowił więcej nie przyśpieszać. Jeśli wpakuje jeepa na latarnię uliczną albo pokoziołkuje w nim i w ten sposób zginie, to raczej nie pomoże tym Hilary.

Natomiast nadal nie podporządkowywał się przepisom ruchu drogowego. Jechał zbyt brawurowo jak na tę niemałą ilość zakrętów, które brał z rozpędem, aby wjeżdżać na wiodące na wschód ulice, znowu wdzięczny, że z przeciwnej strony nie nadjeżdżają inne pojazdy. Wszystkie sygnały ruchu były przeciwko niemu, niczym perwersyjny sprzeciw losu, ale ignorował je. Nie przejmował się, że może dostać mandat za przekroczenie szybkości czy brawurową jazdę. Jeśli zostanie zatrzymany przez policjantów w mundurach, błyśnie im swoją odznaką i zabierze ich do Hilary. Modlił się jednak o to, by nie mieć okazji do zdobywania takich posiłków, bo to oznaczało zatrzymywanie się, przedstawianie i wyjaśnianie, że zachodzi taka pilna potrzeba. Gdyby go ściągnęli na bok, to straciłby co najmniej minutę.

Miał przeczucie, że minuta stanowi kwestię życia albo śmierci Hilary.

* * *

Widząc Bruno Frye’a wchodzącego przez sklepione przejście, Hilary pomyślała, że chyba traci rozum. Ten człowiek nie żyje. Nie żyje! Dwukrotnie pchnęła go nożem, widziała jego krew. Widziała go również w kostnicy – zimnego, żółto – szarego i bez życia. Została przeprowadzona sekcja zwłok. Wystawiono świadectwo zgonu. Martwi ludzie nie chodzą. A jednak powraca z grobu, wynurza się z ciemności pokoju jadalnego jak wybitnie nieproszony gość, w jednej dłoni, ubranej w rękawiczkę, trzyma nóż i dąży do skończenia z tym, co zaczął w ubiegłym tygodniu; to przecież niemożliwe, on tu nie może być.

Hilary zamknęła oczy i siłą woli nakazywała mu zniknąć. Ale sekundę później, kiedy zmusiła się, by popatrzeć znowu, on tam ciągle był.

Nie była w stanie się ruszyć. Chciała pobiec, ale wszystkie jej kończyny – biodra, kolana, kostki – były zesztywniałe, zablokowane i nie znalazła siły, aby je zmusić do ruchu. Była słaba i wątła jak bardzo stara kobieta, pewna, że gdy jej się uda uruchomić stawy i zrobić krok, to się przewróci.

Nie mogła mówić, ale w jej wnętrzu rozlegał się krzyk.

Frye zatrzymał się w odległości mniejszej niż piętnaście stóp, jedną nogą zaczepił o śnieżną watę wydartą z obić zdemolowanych foteli. Miał ziemistą twarz, trząsł się gwałtownie, znajdował się najwyraźniej na skraju histerii.

Czy martwi mogą histeryzować?

Chyba postradała rozum. Na pewno. Doszczętnie zwariowała. Ale wiedziała też, że to nieprawda.

Duch? Przecież nie wierzyła w duchy. A poza tym, czy duch nie powinien być niematerialny, przezroczysty albo przynajmniej półprzeźroczysty? Czy zjawa może być tak stała jak ten spacerujący trup, równie przekonująco i przerażająco prawdziwa jak on?

– Ty suko! – wykrzyknął. – Ty śmierdząca suko!

Jego głos był niewątpliwie twardy, niski i chrzęszczący.

Przecież, pomyślała idiotycznie, jego struny głosowe już powinny zacząć gnić. Rozkład już powinien zatkać mu gardło.

Czuła, jak rodzi się w niej piskliwy śmiech i z całych sił postarała się nad nim zapanować. Gdyby teraz zaczęła się śmiać, mogłaby już nigdy nie przestać.

– Zabiłaś mnie – powiedział groźnie, nadal balansując na granicy histerii.

– Nie – powiedziała. – Och, nie, nie.

– Zabiłaś! – krzyknął, gładząc swój nóż. – Zabiłaś mnie! Nie kłam teraz. Myślisz, że nie wiem? O Boże! Czuję się taki obcy, taki samotny, zupełnie samotny, taki pusty. – Jego wściekłość była pomieszana z prawdziwą udręką duchową. – Taki pusty i przerażony. I to wszystko przez ciebie.

Powoli przemierzał te parę jardów, które ich dzieliły, przestępując ostrożnie przez gruz.

Hilary widziała, że oczy tego martwego człowieka nie są ani puste, ani pokryte mlecznymi kataraktami. Te oczy były niebiesko – szare i bardzo żywe – i pełne lodowatego gniewu.

– Tym razem umrzesz na zawsze – mówił podchodząc coraz bliżej. – Tym razem już nie wrócisz.

Próbowała się przed nim cofać, zrobiła jeden niezdecydowany krok, ale uginały się pod nią nogi. Nie upadła jednak. Zostało jej więcej siły, niż myślała.

– Tym razem – powiedział Frye – podejmę wszystkie środki ostrożności. Nie dam ci szansy powrotu. Mam zamiar wyciąć ci twoje pieprzone serce.

Zrobiła kolejny krok, ale to nic nie zmieniało; nie mogła uciec. Nie starczy jej czasu na dobiegnięcie do drzwi i otworzenie obydwu zamków. Jeśli będzie próbowała to zrobić, on ją dopadnie w sekundę i wsadzi jej nóż miedzy łopatki.

– Wbiję ci kołek w twoje pieprzone serce.

Gdyby pobiegła do schodów i próbowała wydostać pistolet ze swojej sypialni, na pewno nie będzie miała tyle szczęścia, co ostatnim razem. Tym razem on ją złapie, zanim wbiegnie na górę.

– Odetnę twoją cholerną głowę.

Zamajaczył nad nią w odległości wyciągniętego ramienia.

Nie miała dokąd uciekać, ani gdzie się schować.

– Wytnę ci język. Napcham ci czosnku do twoich pieprzonych ust. Napcham ci tyle czosnku, abyś nie mogła sobie wyprosić drogi powrotnej z piekła.

Słyszała głośne bicie swego serca. Potworny strach nie pozwalał jej oddychać.

– Wytnę ci te pieprzone oczy.

Znowu zastygła, niezdolna poruszyć się ani o cal.

– Wyrwę ci oczy i je rozgniotę, abyś nie widziała drogi powrotnej.

Frye uniósł nóż wysoko nad jej głową.

– Odetnę ci ręce, abyś nie mogła wymacać drogi powrotnej.

Nóż zawisł tam na wieczność, a strach odebrał Hilary poczucie czasu. Złowieszczy czubek broni przykuwał jej wzrok, nieomal ją hipnotyzując.

– Nie!

Na tnącej krawędzi wycelowanego ostrza zaiskrzyły się ostre krążki światła.

– Suka.

A potem nóż zaczął spadać, prosto ku jej twarzy, migocząc światłem odbitym od stali, opadał coraz niżej posuwistym, morderczym hakiem.

W jednym ręku trzymała torbę z zakupami. Nie zastanawiając się nawet, co powinna robić, jednym szybkim i instynktownym ruchem schwyciła oburącz torbę i wystawiła ją w kierunku opadającego noża, rozpaczliwie próbując zablokować śmiertelny cios.

Ostrze wbiło się w zakupy, nakłuwając kartonik z mlekiem.

Frye zawył z wściekłości.

Ociekająca mlekiem torba wysunęła się Hilary z ręki. Upadła na podłogę, wyrzucając z siebie potok mleka, jajek, małych cebulek i kawałków masła.

Nóż wypadł trupowi z dłoni. Próbował go odzyskać.

Hilary podbiegła do schodów. Wiedziała, że tylko opóźnia to, czego nie uda się jej uniknąć. Zdobyła dwie albo trzy sekundy, nic więcej, żadnej przewagi, aby się uratować.

Rozległ się dzwonek przy drzwiach.

Zaskoczona przystanęła przed schodami i obejrzała się.

Frye wyprostował się z nożem w ręku.

Ich oczy się spotkały; Hilary widziała w jego wzroku błysk niezdecydowania.

Frye ruszył w jej kierunku, ale z mniejszą niż dotychczas pewnością siebie. Oglądał się nerwowo w stronę przedsionka i frontowych drzwi.

Dzwonek zadzwonił ponownie.

Przytrzymując się balustrady, cofając w górę schodów, Hilary wzywała pomocy, wrzeszcząc z całej siły.

Na zewnątrz jakiś mężczyzna krzyknął:

– Policja!

To był Tony.

– Policja! Otwierać drzwi!

Hilary nie pojmowała, skąd on się wziął. Nigdy nie była tak ucieszona, słysząc czyjś głos, jak w tej chwili.

Frye zatrzymał się, kiedy usłyszał słowo „policja”, spojrzał na Hilary, przeniósł wzrok na drzwi, potem znowu na nią. Obliczał swoje szansę.

Ona nie przestawała krzyczeć.

Szkło eksplodowało z hukiem tak zaskakującym Frye’a, że aż podskoczył. Ostre odłamki rozsypały się bezładnie po podłodze.

Chociaż ze swojego miejsca na schodach Hilary nie widziała przedsionka, wiedziała, że Tony rozbił wąskie okienko obok frontowych drzwi.

– Policja!

Frye spojrzał na nią. Nigdy nie widziała takiej nienawiści, która by tak wykręcała twarz i dawała oczom taki szalony błysk.

– Hilary! – krzyknął Tony.

– Wrócę – powiedział do niej Frye.

Martwy mężczyzna odwrócił się od niej i przebiegł przez salon w kierunku pokoju jadalnego, wyraźnie chcąc się wymknąć z domu przez kuchnię.

Łkająca Hilary zbiegła pędem z tych paru schodów, na które udało jej się wejść. Pośpieszyła do frontowych drzwi, za którymi Tony wołał jej imię przez małe, wybite okienko.

* * *

Przypinając z powrotem swój służbowy rewolwer do szelek, Tony powrócił z obchodu trawnika z tyłu domu i wszedł do jasno oświetlonej kuchni.

Hilary stała na środku kuchni, przy stole gospodarczym. Na jego blacie leżał nóż, w odległości kilku cali od jej ręki.

Przymknąwszy drzwi, powiedział:

– W ogrodzie różanym nikogo nie ma.

– Zamknij – powiedziała.

– Co?

– Drzwi. Zamknij je na zamek.

Przekręcił zamek.

– Wszędzie patrzyłeś? – zapytała.

– W każdym kącie.

– Z obydwu stron domu?

– Tak.

– W krzakach?

– Przy każdym krzaku.

– Co teraz? – zapytała.

– Zadzwonię na komisariat, ściągnę tu paru mundurowych, żeby spisali raport.

– To się na nic nie zda – powiedziała.

– Nigdy nie można być pewnym. Któryś z sąsiadów mógł wcześniej zauważyć, że ktoś tu zagląda. A może ktoś go widział, jak ucieka.

– Czy trup musi uciekać? Czy duchowi nie wystarczy zniknąć, kiedy zechce?

– Ty chyba nie wierzysz w duchy?

– Może to nie był duch – powiedziała. – Może to były chodzące zwłoki. Ot, takie zwykłe, powszednie, banalne zwłoki na spacerze.

– W zombie chyba też nie wierzysz.

– Czyżby?

– Jesteś zbyt zrównoważona.

Zamknęła oczy, potrząsnęła głową.

– Już sama nie wiem, w co wierzę.

W jej głosie było drżenie, które go niepokoiło. Była na skraju załamania.

– Hilary… jesteś pewna tego, co widziałaś?

– To był on.

– Ale jakim cudem?

– To był Frye – upierała się.

– Widziałaś go w kostnicy w zeszły czwartek.

– Czy on wtedy nie żył?

– Oczywiście, że nie żył.

– Kto to powiedział?

– Lekarze. Patologowie.

– Wszystkim wiadomo, że lekarze się mylą.

– Co do tego, czy ktoś żyje, czy nie?

– Czyta się o tym bez przerwy w gazetach – powiedziała. – Stwierdzają, że ktoś kopnął w kalendarz; podpisują świadectwo zgonu, a potem nieboszczyk nagle siada na stole w zakładzie pogrzebowym. To się zdarza. Nieczęsto. Przyznaję, że nie jest to codzienne zjawisko. Wiem, że raczej raz na milion przypadków.

– Rzadziej niż raz na dziesięć milionów.

– Ale się zdarza.

– Nie w tym przypadku.

– Widziałam go! Tutaj. Właśnie tutaj. Tej nocy.

Podszedł do niej, pocałował ją w policzek, ujął jej zlodowaciałą dłoń.

– Zrozum, Hilary, on nie żyje. Przez te kłute rany, które ty mu zadałaś, Frye stracił połowę całej swojej krwi. Znaleźli go w ogromnej kałuży krwi. Stracił ją, a potem kilka godzin leżał na pełnym słońcu bez pomocy lekarskiej. Po prostu nie mógł czegoś takiego przeżyć.

– A może mógł.

Tony uniósł jej dłoń do swoich ust, całował jej zbielałe palce.

– Nie – powiedział spokojnie, lecz stanowczo. – Frye musiał umrzeć po takiej utracie krwi.

Tony był przekonany, że Hilary uległa lekkiemu szokowi, który spowodował chwilową utratę zmysłów, krótkie pomieszanie pamięci. Ten napad pomieszał jej się z tamtym z ubiegłego tygodnia. Za jakąś chwilę odzyska panowanie nad sobą, wszystko jej się rozjaśni w umyśle i uświadomi sobie, że mężczyzna, który tu był dzisiejszej nocy, to nie Bruno Frye. Wystarczy, że będzie ją chwilę gładził, że będzie do niej przemawiał łagodnym głosem i odpowiadał na wszystkie jej pytania i dzikie przypuszczenia tak rozsądnie, jak to tylko możliwe, aż znowu stanie się tak normalna, jak zawsze.

– Może Frye nadal żył, kiedy go znaleźli na tamtym parkingu przy supermarkecie – powiedziała. – Może był tylko w śpiączce.

– Koroner by to wykrył w trakcie sekcji.

– Może nie zrobił sekcji.

– Jeżeli nie on, to zrobiłby ją inny lekarz z jego personelu.

– Przecież mogli być szczególnie zapracowani tamtego dnia – upierała się Hilary. – Mogli im przywieźć mnóstwo ciał w jednym momencie, albo coś takiego, i postanowili odwalić sprawozdanie, nie wykonując w rzeczywistości tej pracy.

– To niemożliwe – powiedział Tony. – Biuro inspektora medycznego podlega najwyższym wymaganiom zawodowym, jakie można sobie wyobrazić.

– Czy przynajmniej nie możemy tego sprawdzić?

Skinął głową.

– Jasne, że możemy. Ale zapominasz, że Frye musiał przejść przez ręce przynajmniej jednego przedsiębiorcy pogrzebowego. Prawdopodobnie dwóch. Ta resztka krwi, która w nim została, musiała zostać odciągnięta i zastąpiona płynem balsamującym.

– Jesteś pewien?

– Trzeba go było albo zabalsamować, albo skremować przed odesłaniem do St. Helena. Takie są przepisy.

Zastanawiała się nad tym przez chwilę, potem powiedziała:

– No a jeśli to jest ten jeden z tych dziwacznych przypadków, ten jeden na dziesięć milionów? A jeśli przez pomyłkę uznano go za zmarłego? A jeśli koroner rzeczywiście spartaczył sekcję? A jeśli Frye usiadł na stole do balsamowania, kiedy przedsiębiorca pogrzebowy zabrał się do roboty?

– Tonący brzytwy się chwyta, Hilary. Chyba możesz zrozumieć, że gdyby coś takiego się stało, wiedzielibyśmy o tym. Gdyby przedsiębiorca pogrzebowy dostał takie zwłoki, które by ostatecznie okazały się pozbawionym krwi ciałem żywego człowieka, co potrzebuje natychmiastowej pomocy lekarskiej, wówczas na łeb na szyję odwiózłby go do szpitala. Zadzwoniłby też do biura koronera. Albo zadzwoniliby tam ze szpitala. Wiedzielibyśmy o tym natychmiast.

Przemyśliwała to, co powiedział. Wpatrywała się w drzwi kuchni i przygryzała dolną wargę. Wreszcie zapytała:

– Co z tym szeryfem Laurenskym z Napa?

– Jeszcze nie dostaliśmy od niego odpowiedzi.

– Dlaczego nie?

– Wykręca się od naszych dociekań. Nie przyjmuje naszych telefonów.

– No i czy nic ci to nie mówi, czy nie ma w tym czegoś więcej, niż widać na pierwszy rzut oka? – zapytała. – Tam jest jakiś spisek i szeryf bierze w nim udział.

– A jaki niby spisek masz na myśli?

– No… nie wiem.

Nadal mówiąc cicho i łagodnie, nadal pewien, że ona wreszcie zareaguje na jego subtelne i rozsądne argumenty, powiedział:

– Spisek Frye’a, Laurensky’ego i może nawet samego szatana? Spisek mający na celu oszukanie śmierci? Złowieszczy spisek, aby powrócić z grobu? Spisek na rzecz wiecznego życia? To wszystko nie ma moim zdaniem żadnego sensu. A czy dla ciebie ma jakiś sens?

– Nie – odparła z irytacją. – Nie ma w tym ani odrobiny cienia sensu.

– Dobrze. Cieszę się, że to słyszę. Gdybyś powiedziała, że jest, to martwiłbym się o ciebie.

– Tylko że, do cholery, coś niezwykłego się tutaj dzieje. Coś niesamowitego. I mnie się wydaje, że szeryf Laurensky bierze w tym udział. Przecież w zeszłym tygodniu osłaniał Frye’a, można powiedzieć, że kłamał w jego sprawie. A teraz was unika, bo nie ma takiego wytłumaczenia swoich działań, które dałoby się zaakceptować. Czy takie zachowanie nie wydaje ci się podejrzane? Czy według ciebie to nie jest człowiek, który siedzi po uszy w jakimś spisku?

– Nie – powiedział Tony. – Moim zdaniem to mocno zawstydzony policjant. Jako przedstawiciel prawa popełnił cholernie poważny błąd. Krył tego człowieka, ponieważ myślał, że Frye jako miejscowa gruba ryba nie mógł żadną miarą być zamieszany w sprawę gwałtu i usiłowanie zabójstwa. Nie mógł się z nim skontaktować tamtej środowej nocy, ale udawał, że to zrobił. Był absolutnie przekonany, że Frye nie jest tym człowiekiem, którego poszukujemy. Ale mylił się. I teraz jest mu bardzo głupio.

– Tak właśnie myślisz? – zapytała.

– Tak myślą wszyscy w komendzie.

– Ale ja tak nie myślę.

– Hilary…

– Widziałam tu dzisiaj Bruno Frye’a!

Miał nadzieję, że ona będzie stopniowo przychodziła do siebie, a tymczasem było z nią coraz gorzej, cofała się coraz głębiej w ponure wizje spacerujących trupów i obcych spisków. Postanowił być dla niej twardy.

– Hilary, nie widziałaś Bruno Frye’a. Jego tutaj nie było. Nie dzisiaj. On nie żyje. Jest martwy i pochowany. Dzisiejszej nocy zaatakował cię inny człowiek. Uległaś lekkiemu szokowi. Jesteś zdenerwowana. To doskonale zrozumiałe. Niemniej jednak…

Wyjęła swoją dłoń z jego dłoni i odsunęła się od niego.

– Nie jestem zdenerwowana. Frye tu był. I powiedział, że wróci.

– Ledwie minutę temu przyznałaś, że twoja relacja zupełnie nie ma sensu. Czy tak?

– Tak. Tak właśnie powiedziałam – odparła z niechęcią. – To nie ma sensu. Ale tak było naprawdę!

– Uwierz mi, widziałem, jak nagły szok potrafi wpłynąć na człowieka – powiedział Tony. – Wypacza postrzeganie, pamięć i…

– Pomożesz mi czy nie? – zapytała.

– Oczywiście, że ci pomogę.

– Jak? Co zrobimy?

– Na początek zgłosimy włamanie i napaść.

– Czy to nie wypadnie strasznie głupio? – zapytała cierpkim tonem. – Kiedy im powiem, że próbował mnie zabić trup, to czy nie sądzisz, że postanowią mnie odizolować na parę dni, żeby psychiatrzy mogli postawić diagnozę? Znasz mnie o całe niebo lepiej niż inni i nawet ty myślisz, że zwariowałam.

– Nie myślę, że zwariowałaś – powiedział skonsternowany tonem jej głosu. – Myślę, że jesteś oszołomiona.

– A jakże.

– To zrozumiałe.

– A jakże.

– Hilary, posłuchaj mnie. Kiedy zgłoszą się tu policjanci, nie powiesz im ani słowa o Frye’u. Uspokoisz się, weźmiesz się w garść…

– Trzymam się w garści!

– …i spróbujesz sobie przypomnieć, jak wyglądał napastnik. Kiedy uspokoisz nerwy, jak dasz sobie chociaż trochę szansy, jestem pewien, że zdziwisz się tym, co sobie przypomnisz. Uspokoisz się, skoncentrujesz, pomyślisz rozsądniej i zrozumiesz, że to nie był Bruno Frye.

– To był Frye.

– Mógł przypominać Frye’a, ale…

– Zachowujesz się jak Frank Howard tamtej nocy – powiedziała ze złością.

Tony był cierpliwy.

– Tamtej nocy jednak oskarżałaś żywego człowieka.

– Jesteś taki sam, jak wszyscy, którym kiedykolwiek zaufałam – powiedziała łamiącym się głosem.

– Chcę ci pomóc.

– Gówno.

– Hilary, nie odwracaj się ode mnie.

– To ty pierwszy odwróciłeś się ode mnie.

– Jesteś dla mnie ważna.

– To pokaż to!

– Jestem tutaj, czyż nie? Jakiego jeszcze dowodu potrzebujesz?

– Uwierz mi – powiedziała. – To najlepszy dowód.

Widział, że ona głęboko cierpi z powodu braku poczucia bezpieczeństwa, i sądził, że ono wynika z jej złych doświadczeń z ludźmi, których kochała i którym ufała. Musiała rzeczywiście zostać okrutnie zdradzona i skrzywdzona, ponieważ żadne zwykłe rozczarowanie nie mogło w niej wywołać takiego przewrażliwienia. Nadal cierpiąc z powodu tych starych emocjonalnych ran, żądała teraz fanatycznego zaufania i lojalności. W momencie, w którym zdradził się ze swym powątpiewaniem w jej opowieść, zaczęła się od niego odwracać, chociaż nawet nie podważał jej prawdomówności. Ale, do diabła, wiedział, że to niezdrowo bawić się z nią razem w urojenia; najlepsze, co mógł dla niej zrobić, to delikatnie nakłaniać do powrotu do rzeczywistości.

– Frye tu był tej nocy – upierała się. – Frye i nikt inny. Ale nie powiem tego policji.

– Znakomicie – powiedział z ulgą.

– Bo nie mam zamiaru dzwonić na policję.

– Co?

Bez wyjaśnienia odwróciła się od niego i wyszła z kuchni. Kiedy szedł za nią przez zdemolowany pokój jadalny, powiedział:

– Musisz to zgłosić.

– Nie muszę niczego robić.

– Twoje towarzystwo ubezpieczeniowe nie zapłaci ci, jeśli nie podpiszesz się pod raportem policyjnym.

– O to będę się martwiła później – powiedziała wychodząc z pokoju jadalnego i wchodząc do salonu.

Szedł jej śladem, gdy torowała sobie drogę do klatki schodowej wśród rumowiska w pokoju od frontu.

– Zapominasz o czymś – powiedział.

– O czym?

– Jestem detektywem.

– No wiec?

– No więc teraz, kiedy znam sytuację, moim obowiązkiem jest ją zgłosić na policję.

– No to zgłoś.

– Częścią raportu będzie twoje oświadczenie.

– Nie możesz mnie zmusić do współpracy. Nie pomogę ci.

Kiedy doszli do schodów, chwycił ją za ramię.

– Poczekaj chwilę. Poczekaj, proszę.

Odwróciła się i zajrzała mu prosto w twarz. Jej strach ustąpił miejsca gniewowi.

– Odczep się ode mnie.

– Dokąd idziesz?

– Na górę.

– Co chcesz zrobić?

– Spakować walizkę i pojechać do hotelu.

– Możesz zamieszkać u mnie – powiedział.

– Chyba nie chcesz, żeby taka wariatka jak ja została u ciebie na noc – powiedziała sarkastycznie.

– Hilary, nie bądź taka.

– Mogę wpaść w szał i zabić cię podczas snu.

– Nie uważam, że jesteś wariatką.

– Och, racja. Ty myślisz, że jestem zdenerwowana. Może trochę zbzikowana. Ale nie niebezpieczna.

– Próbuję ci tylko pomóc.

– To śmieszne, co robisz.

– Nie możesz całe życie mieszkać w hotelu.

– Wrócę do domu, kiedy już go złapią.

– Ale jeśli nie zgłosisz formalnej skargi, to nikt w ogóle nie będzie go szukał.

– Ja go będę szukała.

– Ty?

– Ja.

Teraz Tony zrobił się zły.

– W co ty się chcesz bawić? Hilary Thomas, Dziewczyna Detektyw?

– Mogę wynająć prywatnych detektywów.

– Doprawdy? – spytał pogardliwie, wiedząc, że w ten sposób może ją nastawić jeszcze bardziej wrogo do siebie, ale był zbyt dobity, żeby zachować cierpliwość.

– A żebyś wiedział – powiedziała. – Prywatnych detektywów.

– Kogo? Philipa Marlowe’a? Jima Rockforda? Sama Spade’a?

– Potrafisz być sarkastycznym sukinsynem.

– Zmuszasz mnie do tego. Może sarkazm cię z tego otrząśnie.

– Tak się składa, że mój agent zna najlepszą prywatną firmę detektywistyczną.

– To ja ci powiem, że to nie jest robota dla nich.

– Zrobią wszystko, za co im się zapłaci.

– Nie wszystko.

– Zrobią to.

– To jest robota dla LAPD.

– Policja tylko zmarnuje czas na szukaniu notowanych włamywaczy, notowanych gwałcicieli, notowanych…

– To bardzo dobra i skuteczna standardowa technika dochodzeniowa – powiedział Tony.

– Ale tym razem się nie przyda.

– Dlaczego? Bo napastnik był człowiekiem uznanym za klinicznie zmarłego?

– Tak właśnie.

– Więc uważasz, że policja powinna poświęcać swój czas na szukanie notowanych gwałcicieli i włamywaczy, którzy już nie żyją?

Spojrzenie, jakim go obdarzyła, było piorunującą mieszanką gniewu i odrazy.

– Sposób na rozwiązanie tej sprawy – powiedziała – polega na wykryciu, jak Bruno Frye mógł być martwy jak kamień w zeszłym tygodniu i żyć dziś wieczorem.

– Posłuchaj tylko, co ty mówisz, na litość boską!

Martwił się o nią. Ta uparta nieracjonalność przerażała go.

– Wiem, co mówię – odparła. – I wiem również, co widziałam. I nie tylko dopiero co widziałam Bruno Frye’a w tym domu, ale go również słyszałam. To był ten charakterystyczny, łatwy do rozpoznania, głęboki głos. To był on. Nikt inny. Widziałam go i słyszałam, jak grozi, że mi obetnie głowę i napcha mi czosnku do ust, jakby myślał, że ja jestem jakąś wampirzycą.

Wampirzyca.

To słowo wywołało w Tonym wstrząs, ponieważ tak zadziwiająco i niewiarygodnie łączyło się z tym, co znaleziono w zeszły czwartek w szarym dodge’u Bruno Frye’a – z tymi osobliwymi przedmiotami, o których Hilary raczej nie mogła wiedzieć, a o których Tony nie pamiętał aż do dzisiejszego ranka.

– Czosnek? – zapytał. – Wampiry? Hilary, o czym ty mówisz?

Wyrwała mu się i pośpiesznie weszła na schody.

Wbiegł za nią.

– Co z tymi wampirami?

– Czy to nie świetna historyjka? – zapytała Hilary, nie przestając iść po schodach i odmawiając odpowiedzi na pytania Tony’ego i nawet nie chcąc na niego spojrzeć. – Zaatakował mnie wędrujący trup, który uważał, że ja jestem wampirem. Bomba! Teraz już jesteście absolutnie pewni, że zwariowałam. Wezwijcie ten wesoły biały ambulansik! Zapakujcie tę nieszczęsną kobietę w kaftan, zanim się pokaleczy. Wsadźcie ją jak najszybciej do przytulnej celi w domu bez klamek! Zamknijcie drzwi na zamek i wyrzućcie klucz.

Tony dogonił ja na korytarzu piętra, kiedy szła w stronę sypialni. Złapał ją znowu za ramię.

– Puść mnie do cholery!

– Powtórz, co on ci mówił.

– Jadę do hotelu, a potem wszystkim się zajmę na własną rękę.

– Chcę znać każde słowo, które powiedział.

– Nie możesz mnie zatrzymać w żaden sposób – powiedziała. – A teraz mnie puść.

Krzyknął, żeby się do niej dostać.

– Muszę wiedzieć, co on mówił o wampirach, do diabła!

Spotkała jego wzrok. Musiała rozpoznać w nim lęk i zdenerwowanie, bo przestała się wyrywać.

– Co jest takie diablo ważne?

– Ta sprawa wampirów.

– Dlaczego?

– Frye był ewidentnie ogarnięty obsesją okultyzmu.

– Skąd to wiesz?

– Znaleźliśmy parę przedmiotów w jego furgonetce.

– Jakich przedmiotów?

– Nie pamiętam wszystkiego. Talia kart do tarota, tablica do seansów spirytystycznych, ponad tuzin krucyfiksów…

– Nie czytałam o niczym takim w gazetach.

– Nie podaliśmy formalnej informacji dla prasy – powiedział Tony. – Poza tym, w czasie gdy robiliśmy rewizję furgonetki, spisywaliśmy jej zawartość i zastanawialiśmy się, czy pozwolić na opublikowanie tych odkryć, wszystkie gazety oddały już do druku najświeższe wiadomości, a dziennikarze pokończyli komentarze na następny dzień. Nie było gwarancji, że z tak mało soczystego przypadku jeszcze da się coś wycisnąć na trzeci dzień. Pozwól jednak, że ci powiem, co jeszcze było w furgonetce. Małe lniane woreczki z czosnkiem przymocowane nad wszystkimi drzwiami. Dwa drewniane kołki z ostrymi końcami. Kilka książek o wampirach, zombies i innych odmianach tak zwanych „żywych trupów”.

Hilary wzdrygnęła się.

– Powiedział, że mi wytnie serce i przebije je kołkiem.

– O Boże.

– Zamierzał również wyciąć mi oczy, tak żebym nie mogła odnaleźć drogi powrotnej z piekła. Tak to ujmował. Takie były jego słowa. Bał się, że wrócę od umarłych, kiedy mnie zabije. Szalał jak opętany. Ale to przecież on wrócił z grobu, czyż nie? – Zaśmiała się ochryple, bez cienia wesołości, za to z nutą histerii. – Chciał mi obciąć ręce, żebym nie wymacała drogi powrotnej.

Tony’emu zrobiło się mdło, kiedy pomyślał, jak ten człowiek był blisko zrealizowania swych gróźb.

– To był on – powiedziała Hilary. – Rozumiesz? To był Frye.

– Czy to mogło być przebranie?

– Co?

– Czy ktoś mógł się ucharakteryzować, żeby wyglądać jak Frye?

– Dlaczego ktoś miałby to robić?

– Nie wiem.

– Co by tym zyskał?

– Nie wiem.

– Oskarżyłeś mnie o chwytanie się brzytwy. A ty za to nie chwytasz się nawet tego. To tylko miraż brzytwy. To po prostu nic.

– Ale czy to mógł być inny mężczyzna w przebraniu?

– To niemożliwe. Żadna charakteryzacja nie jest tak przekonująca w bliskiej odległości. I miał takie samo ciało jak Frye. Tego samego wzrostu i wagi. O tym samym układzie kości. Te same mięśnie.

– Ale gdyby jednak to był ktoś w przebraniu, naśladujący głos Frye’a…

– To by ci wszystko ułatwiło – powiedziała chłodno. – Sprytna gra aktorska, niezależnie od tego jak dziwaczna i nie dająca się wytłumaczyć, jest łatwiejsza do zaakceptowania niż moja opowieść o spacerującym trupie. Ale wspomniałeś jego głos i to jest kolejna luka w twojej teorii. Nikt by nie umiał naśladować jego głosu. O, doskonały imitator mógłby uzyskać ten niski ton, frazowanie i dokładnie taki akcent, ale nie potrafiłby odtworzyć tego okropnego skrzypienia i chrypienia. Tak się mówi tylko wtedy, gdy się ma zdeformowaną krtań albo skręcone struny głosowe. Frye urodził się ze zdeformowanymi narządami głosu. Albo przeszedł poważną chorobę gardła, kiedy był dzieckiem. Może i jedno, i drugie. W każdym razie to Frye rozmawiał ze mną w nocy, nie sprytny imitator. Postawiłabym na to każdego centa.

Tony widział, że jest nadal wściekła, ale już nie był pewien, czy rzeczywiście histeryzuje albo czy jest nawet tylko lekko zdenerwowana. Jej ciemne oczy były wyraźnie skupione. Mówiła szybkimi i precyzyjnymi zdaniami. Wyglądała jak kobieta zupełnie panująca nad sobą.

– Przecież Frye nie żyje – powiedział bez przekonania Tony.

– Był tutaj.

– Jak on tu mógł być?

– Jak już mówiłam, właśnie chcę to wytłumaczyć.

Tony miał uczucie, że jego umysł znajduje się w dziwacznym pomieszczeniu skonstruowanym na bazie niemożliwości. Niejasno przypominał sobie któryś fragment z powieści o Sherlocku Holmesie. Holmes przedstawiał Watsonowi swój pogląd, zgodnie z którym, jeśli po wyeliminowaniu wszystkich możliwych rozwiązań pozostanie jeszcze jedno rozwiązanie, to nawet gdyby było ono najbardziej nieprawdopodobne czy absurdalne, musi być prawdziwe.

Czy niemożliwość należy do możliwości?

Czy trup może żyć?

Pomyślał o niewytłumaczalnym związku między pogróżkami napastnika a przedmiotami znalezionymi w furgonetce Bruno Frye’a. Pomyślał o Sherlocku Holmesie i wreszcie powiedział:

– W porządku.

– Co w porządku? – zapytała.

– W porządku, może to był Frye.

– To był on.

– Jakoś… w jakiś sposób… Bóg wie jak… ale może przeżył zakłucie nożem. To wydaje się całkowicie niemożliwe, ale chyba musimy to wziąć pod uwagę.

– Jaki ty masz cudownie otwarty umysł – powiedziała.

Nadal była nastroszona. Nie miała zamiaru wybaczyć mu tak łatwo.

Znowu go odepchnęła i weszła do swojej sypialni.

Poszedł za nią.

Czuł lekkie odrętwienie. Sherlock Holmes nic nie mówił o tym, jak się żyje z nieznośną myślą, że nic nie jest niemożliwe.

Wyjęła z szafy walizkę, położyła ją na łóżku i zaczęła układać w niej ubrania.

Tony podszedł do telefonu przy łóżku i podniósł słuchawkę.

– Linia jest nieczynna. Pewnie odciął zewnętrzne przewody. Będziemy musieli skorzystać z telefonu sąsiada, aby to zgłosić.

– Ja tego nie zgłoszę.

– Nie martw się – powiedział. – Wszystko się zmieniło. Teraz już poprę twoje zeznanie.

– Już za późno – powiedziała ostrym tonem.

– O czym ty mówisz?

Nie odpowiedziała. Zdjęła bluzkę z wieszaka z takim impetem, że wieszak upadł z łomotem na dno szafy.

– Już chyba nie planujesz mieszkać w hotelu i wynajmować prywatnych detektywów.

– Ależ tak. Właśnie to mam zamiar zrobić – powiedziała składając bluzkę.

– Przecież powiedziałem, że już ci wierzę.

– A ja powiedziałam, że już jest za późno. Za późno, żeby to coś zmieniło.

– Dlaczego jesteś taka uparta?

Hilary nie reagowała. Włożyła złożoną bluzkę do walizki i wróciła do szafy po inne ubrania.

– Słuchaj – powiedział Tony – ja tylko wyraziłem parę zupełnie zrozumiałych wątpliwości. Tych samych wątpliwości, które miałby każdy w takiej sytuacji. W rzeczy samej, ty wyraziłabyś takie same wątpliwości, gdybym to ja powiedział, że widziałem spacerującego trupa. Gdyby nasze role były odwrócone, to sądzę, że i ty zachowałabyś się sceptycznie. Ja bym się na ciebie nie wściekał. Dlaczego jesteś taka cholernie drażliwa?

Wróciła od szafy z następnymi dwiema bluzkami i zaczęła składać jedną z nich. Nie patrzyła na Tony’ego.

– Ufałam ci… we wszystkim – odpowiedziała.

– Ja nie zawiodłem twojego zaufania.

– Jesteś taki jak wszyscy.

– A to, co się stało wcześniej w moim mieszkaniu, czy to nie było coś wyjątkowego?

Nie odpowiedziała mu.

– Czy chcesz mi powiedzieć, że to, co czułaś dzisiejszej nocy – nie tylko ciałem, ale sercem, umysłem – czy chcesz mi powiedzieć, że to samo odczuwałaś z innymi mężczyznami?

Hilary próbowała go zniechęcić. Nie odrywała wzroku od swojej pracy, ułożyła drugą bluzkę w walizce, zaczęła składać trzecią. Drżały jej ręce.

– No bo dla mnie to było coś wyjątkowego – ciągnął Tony, usiłując sprawić, by odtajała. – To było doskonałe. Nigdy nie myślałem, że może być tak dobrze. Nie chodzi tylko o seks. To bycie razem. To dzielenie się sobą. Wniknęłaś do mojego wnętrza, jak żadna inna kobieta. Zabrałaś część mnie samego, kiedy wyszłaś z mojego mieszkania tej nocy; fragment mojej duszy, fragment mojego serca, cząstkę mojego istnienia. Do końca życia już nie będę całością, dopóki nie będę z tobą. Więc jeśli myślisz, że tak zwyczajnie pozwolę ci odejść, to czeka cię spora niespodzianka. Nieźle zawalczę, żeby cię przytrzymać, moja pani.

Przestała składać bluzkę. Wzięła ją tylko w ręce i wpatrywała się w nią.

Nic w jego całym życiu nie wydawało mu się nawet w połowie tak ważne, jak poznanie jej myśli.

– Kocham cię – powiedział.

Nadal wpatrując się w bluzkę, odpowiedziała drżącym głosem:

– Czy zawsze dotrzymuje się zobowiązań? Czy dwoje ludzi do końca dotrzymuje danych sobie nawzajem obietnic? Czy kiedy ktoś mówi „kocham cię”, to czy rzeczywiście tak myśli? Skoro moi rodzice mogli w jednej chwili wylewać potoki słów na temat miłości, a minutę później zbić mnie na kwaśne jabłko, to komu, u diabła, mam ufać? Tobie? Dlaczego? Czy to wszystko nie zakończy się rozczarowaniem i cierpieniem? Czy nie tak wszystko się kończy? Lepiej, jak zostanę sama. Sama mogę o siebie znakomicie zadbać. Nic mi się nie stanie. Ja już nie chcę być więcej krzywdzona. Mdli mnie od tego. Śmiertelnie mdli! Nie chcę składać zobowiązań i podejmować ryzyka. Nie mogę. Po prostu nie mogę.

Tony podszedł do niej, schwycił ją za ramiona, zmusił, by na niego spojrzała. Drżała jej dolna warga. W kącikach jej pięknych oczu zbierały się łzy, ale je powstrzymywała.

– Czujesz to samo do mnie, co ja do ciebie – powiedział. – Wiem to. Czuję. Jestem tego pewien. Nie odwracasz się ode mnie dlatego, że wątpiłem w twoją opowieść. To naprawdę nie ma z tym nic wspólnego. Odwracasz się ode mnie dlatego, że zakochałaś się i boisz się tego. Boisz się z powodu swoich rodziców. Z powodu tego, co ci zrobili. Dlatego, że cię bili. Z powodu tych wszystkich rzeczy, o których mi jeszcze nie opowiedziałaś. Uciekasz od swoich uczuć do mnie, ponieważ twoje zniszczone dzieciństwo upośledziło cię emocjonalnie. Ale ty mnie kochasz. Kochasz. I wiesz o tym.

Nie mogła mówić. Potrząsała głową: nie, nie, nie.

– Nie mów mi, że to nieprawda – powiedział. – Jesteśmy sobie potrzebni, Hilary. Ja potrzebuję ciebie, bo całe życie bałem się podejmować jakiekolwiek ryzyko – z pieniędzmi, z karierą, z moim malarstwem. Zawsze byłem otwarty dla ludzi, zmieniałem związki, ale nigdy nie zmieniałem okoliczności. Z tobą, czy dzięki tobie, po raz pierwszy chcę na próbę odejść na kilka kroków od bezpieczeństwa państwowej posady. I teraz, kiedy poważnie myślę o tym, by żyć z malarstwa, nie mam od razu poczucia winy czy lenistwa, jak dotychczas. Nie słyszę od razu wykładu papy o pieniądzach, odpowiedzialności i okrucieństwach losu, jak dotychczas. Kiedy marzę o życiu artysty, to nie zaczynam automatycznie przeżywać na nowo kryzysów finansowych, przez jakie przeszła moja rodzina, ani tych czasów, kiedy brakowało nam jedzenia, kiedy prawie nie mieliśmy dachu nad głową. Wreszcie jestem w stanie zostawić to za sobą. Jeszcze nie jestem tak silny, aby zwolnić się z pracy i zanurkować. Co to, to nie. Jeszcze nie. Ale dzięki tobie potrafię sobie wyobrazić, że jestem malarzem na całym etacie, mogę się tego serio spodziewać, a to jest coś, czego nie potrafiłem zrobić jeszcze tydzień temu.

Po jej twarzy spływały teraz łzy.

– Jesteś taki świetny – wtrąciła. – Jesteś wspaniałym, wrażliwym artystą.

– A ty potrzebujesz mnie w takim samym stopniu, jak ja ciebie – powiedział. – Beze mnie będziesz budowała coraz grubszą i mocniejszą skorupę. Ty zawsze potrafiłaś podjąć każde ryzyko – z pieniędzmi, z karierą. Ale nie umiałaś korzystać z szansy, jaką dają ludzie. Widzisz? Stanowimy w tym względzie przeciwieństwo. Uzupełniamy się nawzajem. Możemy się tyle od siebie nauczyć. Możemy pomagać sobie w rozwoju. Tak jakbyśmy dotąd byli tylko połową człowieka i teraz odkryli swoje brakujące połowy. Ja jestem twój. Ty jesteś moja. Miotaliśmy się całe życie, szukaliśmy po omacku, próbując się odnaleźć.

Hilary upuściła żółtą bluzkę, którą zamierzała zapakować do walizki i objęła go ramionami.

Tony przytulił ją, pocałował jej słone wargi.

Przez chwilę tylko się obejmowali. Żadne z nich nie potrafiło przemówić.

Wreszcie on powiedział:

– Popatrz mi w oczy.

Podniosła głowę.

– Masz takie ciemne oczy.

– Powiedz mi – powiedział.

– Co ci powiedzieć?

– To, co chcę usłyszeć.

Pocałowała go w kąciki ust.

– Powiedz mi – prosił.

– Kocham… cię.

– Jeszcze raz.

– Kocham cię, Tony. Kocham. Naprawdę kocham.

– Czy to było takie trudne?

– Tak. Dla mnie tak.

– Będzie łatwiejsze, im częściej to będziesz powtarzać.

– Muszę pamiętać, by to często ćwiczyć – powiedziała. Uśmiechała się i płakała jednocześnie.

Tony poczuł narastające w nim napięcie, gwałtownie rozszerzającą się bańkę w piersi, jakby miał dosłownie pęknąć ze szczęścia. Pomimo tej nieprzespanej nocy był pełen energii, zupełnie rozbudzony, głęboko świadom, że trzyma tę wyjątkową kobietę w swoich ramionach, że czuje jej ciepło, jej słodkie kształty, jej zwodniczą subtelność, giętkość jej umysłu i ciała, delikatną woń jej perfum, przyjemny, zwierzęcy zapach jej czystych włosów i skóry.

– Teraz, gdy już się odnaleźliśmy – powiedział – wszystko będzie dobrze.

– Jeszcze nie, dopóki nie rozszyfrujemy Bruno Frye’a. Kimkolwiek by nie był. A może czymkolwiek. Nic nie będzie dobrze, dopóki się nie dowiemy, że on na pewno nie żyje i że jest pogrzebany raz na zawsze.

– Jeśli będziemy trzymać się razem – powiedział Tony – przejdziemy przez to bezpiecznie i bez uszczerbku. On cię nie tknie, dopóki ja jestem obok. Obiecuję ci to.

– A ja ci ufam. Ale… przy tym… boję się go.

– Nie bój się.

– Nie mogę nic na to poradzić – powiedziała. – A poza tym, to chyba mądrze się go bać.

Tony pomyślał o zniszczeniach dokonanych na parterze, pomyślał o ostrych drewnianych kołkach i woreczkach z czosnkiem, które znaleziono w furgonetce Frye’a i zrozumiał, że Hilary ma rację. To mądrze bać się Bruno Frye’a.

Chodzący trup?

Dostała dreszczy, które również udzieliły się Tony’emu.