175884.fb2
Dobro przemawia szeptem. Zło krzyczy.
Przysłowie tybetańskie
Dobro krzyczy. Zło szepcze.
Przysłowie balijskie
We wtorek rano, po raz drugi od ośmiu dni, trzęsienie ziemi o średniej mocy zakołysało Los Angeles. W Cal Tech zmierzono, że wynosiło 4,6 stopnia w skali Richtera i że trwało dwadzieścia trzy sekundy.
Nie było żadnych poważniejszych zniszczeń, więc większość mieszkańców Los Angeles rozmawiała o tych wstrząsach jedynie po to, aby wymyślać dowcipy. Na przykład, że Arabowie przejmą część kraju w ramach nie spłaconych im długów, a tego wieczoru Johnny Carson powiedział w telewizji, że sejsmiczne zakłócenia spowodowała Dolly Parton swym zbyt gwałtownym wstaniem z łóżka. Tym, którzy tu mieszkali od niedawna, te dwadzieścia trzy sekundy wcale nie wydawały się śmieszne i nie byli w stanie uwierzyć., że można być rozbawionym, kiedy ziemia rusza się pod stopami. Po roku oczywiście i oni będą wymyślać własne żarty na temat wstrząsów.
Dopóki nie nastąpi naprawdę wielkie trzęsienie ziemi.
Kalifornijczycy żartowali sobie z pomniejszych drgań i szarpnięć, ponieważ żyli w nigdy nie wypowiadanym i głęboko podświadomym strachu przed tym największym ze wszystkich trzęsień, które położy kres zabawie. Gdyby się ciągle mieli rozwodzić nad prawdopodobieństwem kataklizmu, gdyby zbyt wiele medytowali nad zdradziecką naturą ziemi, strach by ich sparaliżował. Życie musi toczyć się dalej, niezależnie od ryzyka. Ostatecznie, to naprawdę wielkie trzęsienie może nie nastąpić w ciągu najbliższych stu lat. Może nigdy. Więcej ludzi zmarło podczas śnieżnych zim na wschodzie, gdzie temperatury spadają poniżej zera, niż podczas kalifornijskich trzęsień ziemi. Wybudowanie domu na uskoku San Andreas jest równie niebezpieczne, jak mieszkanie na Florydzie, gdzie szaleją huragany, albo na preriach środkowego wschodu nawiedzanych przez tornada. A poza tym, skoro wszystkie narody na tej planecie posiadają albo chcą posiadać broń nuklearną, wściekłość samej ziemi wydaje się mniej przerażająca niż rozdrażnienie ludzi. Mając w perspektywie trzęsienie ziemi, Kalifornijczycy bawili się nim, doszukiwali się elementów humoru w potencjalnej katastrofie i udawali, że życie na niestałym gruncie nie ma na nich żadnego wpływu.
W ten wtorek jednak, tak jak we wszystkie dni, podczas których zauważało się ruchy ziemi, więcej ludzi niż zwykle przekroczyło ograniczenia prędkości na autostradach, śpiesząc się do pracy, rozrywek, rodzin, przyjaciół lub kochanków i nikt z nich nie uświadamiał sobie, że w jakiś sposób żyje w szybszym tempie niż w poniedziałek. Więcej mężczyzn prosiło swoje żony o zgodę na rozwód niż w dni bez trzęsienia. Więcej żon porzuciło swoich mężów niż poprzedniego dnia. Więcej ludzi postanawiało się pobrać. Większa niż zazwyczaj liczba hazardzistów planowała spędzić weekend w Las Vegas. Prostytutki cieszyły się wzmożonym ruchem w interesie przynoszącym im wtedy większe zyski. I najprawdopodobniej zaznaczał się wzrost aktywności seksualnej między mężami i żonami, miedzy żyjącymi bez ślubu kochankami i między niedoświadczonymi nastolatkami, którzy dokonywali swych pierwszych, niezręcznych posunięć. Nie było żadnego niepodważalnego dowodu na istnienie tego erotycznego aspektu aktywności sejsmicznej. Jednak przez wiele lat socjologowie i specjaliści z dziedziny psychologii behawioralnej obserwowali ssaki naczelne – goryle, szympansy i orangutany – zajmując się niezwykłą częstotliwością ich spółkowania w godzinach następujących po większych i średnich trzęsieniach ziemi i należało zakładać, że przynajmniej w odniesieniu do głównych narządów rozrodczych człowiek nie różni się zbytnio od swoich prymitywnych kuzynów.
Większość Kalifornijczyków wierzyła w swoim zadufaniu, że są doskonale przystosowani do życia na obszarze podlegającym trzęsieniom ziemi; nie byli jednak świadomi tego stresu psychologicznego, który ich bezustannie kształtował i zmieniał. Ich lęk przed wiszącą nad nimi katastrofą był rodzajem wszechobecnego szeptu, który stanowił propagandę podświadomości; szeptu nadzwyczaj ważnego, który modelował zachowania i charaktery ludzi w większym stopniu, niż sobie z tego zdawali sprawę. Był to oczywiście tylko jeden szept, wspólny dla wszystkich.
Hilary nie była zdziwiona reakcją policji na jej zeznanie i starała się tym nie denerwować.
W niecałe pięć minut po tym, jak Tony zadzwonił z domu sąsiada, mniej więcej trzydzieści pięć minut przed porannym trzęsieniem ziemi, do domu Hilary przyjechało dwóch policjantów czarno – białym wozem z błyskającymi światłami, ale za to bez syren. Z typowym i pełnym znudzenia profesjonalnym pośpiechem i uprzejmością, należycie nagrali jej wersję wypadku, znaleźli miejsce, w którym intruz włamał się do domu (ponownie okno gabinetu), sporządzili ogólną listę zniszczeń w salonie i jadalni oraz zgromadzili pozostałe informacje potrzebne do sporządzenia raportu z przestępstwa kryminalnego. Ponieważ Hilary powiedziała im, że napastnik miał rękawiczki, postanowili nie wzywać laboranta do poszukiwania odcisków palców.
Byli zaintrygowani jej twierdzeniem, że człowiek, który na nią napadł, był tym samym, o którym sądziła, że został przez nią zamordowany w ubiegły czwartek. Ich zainteresowanie nie miało nic wspólnego z chęcią określenia, czy ona poprawnie zidentyfikowała przestępcę, ustalili to już, kiedy usłyszeli jej zeznanie. Ich zdaniem nie było takiej szansy, aby napastnik mógł być Bruno Frye’em. Żądali od niej kilkakrotnego powtórzenia jej wersji napadu i często przerywali jej pytaniami, ale próbowali jedynie ustalić, czy ona rzeczywiście się myli, czy histeryzuje, czy wszystko pomieszała albo czy kłamie. Po jakimś czasie stwierdzili, że wszystko jej się odrobinę poplątało z powodu szoku i że jej pomieszanie pogłębiło się przez podobieństwo intruza do Bruno Frye’a.
– Poprowadzimy dochodzenie na podstawie opisu, który nam pani podała – powiedział jeden z nich.
– Ale nie możemy wystawić listu gończego za zmarłym człowiekiem – powiedział drugi. – Jestem pewien, że pani to pojmuje.
– To był Bruno Frye – powtarzała uparcie Hilary.
– Kiedy w żadnym wypadku nie możemy się na tym oprzeć, panno Thomas.
Mimo że Tony potwierdzał jej zeznanie najlepiej jak potrafił, nie widziawszy napastnika, jego argumenty i pozycja w Komendzie Policji Los Angeles nie zrobiły większego wrażenia na umundurowanych policjantach. Słuchali uprzejmie, dużo potakiwali, ale nie dali się przekonać.
Dwadzieścia minut po porannym trzęsieniu ziemi Tony i Hilary stali przed frontowymi drzwiami i patrzyli, jak biało – czarny wóz policyjny wyjeżdża z podjazdu.
– I co teraz? – spytała przygnębiona.
– Teraz skończysz pakować walizkę i pojedziemy do mojego mieszkania. Ja zadzwonię do biura i pogadam z Harrym Lubbockiem.
– Kto to jest?
– Mój szef. Kapitan Lubbock. Zna mnie cholernie dobrze i obydwaj szanujemy się nawzajem. Harry wie, że ja nie siadam na gałęzi, dopóki jej najpierw nie sprawdzę. Poproszę go, żeby jeszcze raz przyjrzeli się postaci Bruno Frye’a, a szczególnie jego życiorysowi. A poza tym Harry mógłby mocniej przycisnąć szeryfa Laurensky’ego. Nie martw się. Coś z tego wyjdzie. Podejmę jakieś działania.
Ale czterdzieści pięć minut później, kiedy Tony zadzwonił ze swojej kuchni, nie otrzymał żadnej zadowalającej odpowiedzi od kapitana Lubbocka. Kapitan wysłuchał wszystkiego, co Tony miał do powiedzenia, i nie wątpił, że Hilary jest przekonana, że widziała Bruno Frye’a, ale nie potrafił znaleźć wystarczającego powodu dla wszczęcia śledztwa w sprawie Frye’a, skoro przestępstwo zostało popełnione ileś dni po śmierci tego człowieka. Nie miał ochoty rozważać tego przypadku jednego na milion, że koroner się pomylił i że Frye cudem przetrwał pełną utratę krwi, sekcję zwłok oraz późniejsze zamrożenie w kostnicy. Harry był wyrozumiały, spokojny i bezgranicznie cierpliwy, ale było jasne, że uważa spostrzeżenia Hilary za niewiarygodne, a jej postrzeganie za zniekształcone przez strach i histerię.
Tony usiadł przy niej na jednym z trzech stołków i przekazał to, co powiedział Lubbock.
– Histeria! – wzruszyła ramionami Hilary. – Boże, mdli mnie, jak słyszę to słowo! Wszyscy myślą, że uległam panice. Wszyscy są tak cholernie pewni, że zredukowałam się do bełkoczącego przygłupa. Cóż, ze wszystkich mężczyzn i kobiet, jakich znam, jest najmniej prawdopodobne, żebym to właśnie ja straciła głowę w takiej sytuacji.
– Zgadzam się z tobą – powiedział Tony. – Ja tylko ci przekazuję, jak Harry na to patrzy.
– Niech go jasna cholera!
– A żebyś wiedziała.
– I twoje poparcie nic nie znaczy?
Tony skrzywił się.
– On uważa, że przez to, co stało się z Frankiem, nie jestem zupełnie sobą.
– Czyli uważa, że histeryzujesz.
– Jestem po prostu niespokojny. Trochę wyprowadzony z równowagi.
– Naprawdę tak powiedział?
– Tak.
Przypomniawszy sobie, że Tony użył takich samych słów, aby ją opisać, kiedy po raz pierwszy usłyszał jej opowieść o chodzącym trupie, powiedziała:
– Może na to zasłużyłeś.
– Może tak.
– Co powiedział Lubbock, kiedy usłyszał o groźbach, o kołku w sercu, ustach napełnionych czosnkiem, o tym wszystkim?
– Zgodził się, że to zadziwiający zbieg okoliczności.
– Tylko to? Tylko zbieg okoliczności?
– Na razie – powiedział Tony – on tak będzie na to patrzył.
– Cholera.
– Nie powiedział tego wprost, ale jestem absolutnie pewien, że myśli, że ci powiedziałem już w zeszłym tygodniu o tym, co znaleziono w furgonetce Frye’a.
– Przecież nie powiedziałeś.
– Wiesz, że nie, i ja wiem, że nie. Ale sądzę, że tak to będzie dla wszystkich wyglądało.
– Ale czy nie mówiłeś, że jesteście z Lubbockiem blisko, że żywicie do siebie wzajemny szacunek.
– Bo tak jest – odparł Tony. – Ale jak ci powiedziałem, on uważa, że właśnie teraz nie jestem sobą. Wyobraża sobie, że mi się ułoży w głowie za parę dni czy za tydzień, kiedy minie szok po śmierci mojego partnera. Myśli, że potem zmienię decyzję, co do poparcia twojego zeznania. Ja jestem pewien, że tego nie zrobię, bo jestem przekonany, że ty nie wiedziałaś o książkach okultystycznych i innych gratach w furgonetce Frye’a. I mam też przeczucie, bardzo silne przeczucie, że Frye w jakiś sposób wrócił. Bóg wie jak. Ale potrzebuję więcej niż przeczucia, żeby wpłynąć na Harry’ego i nie mogę go winić za sceptycyzm.
– A na razie?
– A na razie wydział zabójstw nie interesuje się sprawą. Nie podchodzi pod nasze kompetencje. Będzie potraktowana jak każde inne włamanie i usiłowanie gwałtu, dokonane przez kogoś notowanego albo nie notowanego.
Hilary zmarszczyła brwi.
– Co oznacza, że niewiele zostanie zrobione.
– Obawiam się, że niestety to prawda. Policja nie może zrobić prawie nic w przypadku takiej skargi. Tego typu sprawy są rozwiązywane, o ile w ogóle, długo po czasie, kiedy złapią faceta na gorącym uczynku, podczas włamania i rabowania innego mieszkania albo dokonywania napaści na inną kobietę, i jeśli on się przyzna do wielu dawnych, nie rozwiązanych spraw.
Hilary wstała ze stołka i zaczęła chodzić po małej kuchence.
– Tu się dzieje coś dziwnego i przerażającego. Nie mogę czekać cały tydzień, aż ty przekonasz Lubbocka. Frye powiedział, że wróci. Będzie bezustannie próbował mnie zabić, aż wreszcie któreś z nas zginie – będzie na zawsze i nieodwracalnie martwe. On może wyskoczyć zewsząd, nie wiadomo kiedy.
– Nic ci nie grozi, jeśli tu będziesz mieszkać, dopóki nie rozwiążemy zagadki – powiedział Tony. – Albo przynajmniej dopóki nie wystąpimy z czymś, co przekona Harry’ego Lubbocka. Tu będziesz bezpieczna. Frye – o ile to jest Frye – nie będzie wiedział, gdzie cię znaleźć.
– Skąd możesz być tego pewien? – zapytała.
– Nie jest wszechwiedzący.
– Na pewno?
Tony zachmurzył się.
– Czekaj no chwilę. Nie chcesz mi chyba powiedzieć, że on dysponuje jakąś nadprzyrodzoną mocą albo że jest jasnowidzem czy kimś takim.
– Nie mam zamiaru ci tego mówić, ale też nie zamierzam tego wykluczać – powiedziała. – Zrozum, kiedy już raz zaakceptujemy fakt, że Frye jakimś cudem żyje, to jak możesz wykluczyć cokolwiek? Mogę nawet zacząć wierzyć w krasnoludki, skrzaty i świętego Mikołaja. Ale chodziło mi o to, że on mógł nas śledzić.
Tony podniósł brwi.
– Śledzić nas od twojego domu?
– To jest możliwe.
– Nie. Nie jest.
– Jesteś pewien?
– Kiedy do ciebie przyjechałem, uciekł.
Przestała chodzić, stanęła na środku kuchni, objęła się ramionami.
– Może gdzieś się przyczaił w okolicy, tylko obserwował i czekał, by zobaczyć, co zrobimy i dokąd się udamy.
– Wysoce nieprawdopodobne. Nawet gdyby został w pobliżu, kiedy tam przyjechałem, to na pewno się zmył, kiedy zobaczył, że nadciąga policyjny wóz patrolowy.
– Nie możesz tego założyć – powiedziała Hilary. – W najlepszym przypadku mamy do czynienia z szaleńcem. W najgorszym, stoimy w obliczu czegoś nieznanego, czegoś tak odległego od naszego rozumienia, że nie da się oszacować rozmiarów tego niebezpieczeństwa. Cokolwiek to jest, nie możesz oczekiwać, by Frye rozumował i zachowywał się, jak przeciętny człowiek. Kimkolwiek jest, na pewno nie jest przeciętny.
Tony wpatrywał się w nią przez chwilę, potem otarł twarz gestem zmęczenia.
– Masz rację.
– Dalej jesteś absolutnie pewien, że nas tu nie śledził?
– Cóż… nie sprawdzałem, czy mamy ogon – powiedział Tony. – Zupełnie mi to nie przyszło do głowy.
– Ani mnie. Aż do teraz. Więc jest możliwe, że może być przed domem i obserwuje właśnie teraz mieszkanie.
Ten pomysł zaniepokoił Tony’ego. Wstał.
– Musiałby być piekielnie bezczelny, żeby się poważyć na taki wyczyn.
– On jest bezczelny!
Tony skinął głową.
– Tak. Znowu masz rację. – Przez chwilę stał zamyślony, potem wyszedł z kuchni.
Poszła za nim.
– Dokąd idziesz?
Przeszedł przez salon w kierunku drzwi wejściowych.
– Zostań tu, a ja się rozejrzę.
– Nie ma mowy – powiedziała stanowczo Hilary. – Idę z tobą.
Przystanął, trzymając rękę na klamce.
– Jeśli Frye tam jest i pilnie nas strzeże, to będziesz znacznie bezpieczniejsza, jeśli tu zostaniesz.
– A jeśli tu zostanę, żeby czekać na ciebie, i potem to nie ty tu wrócisz?
– Jest biały dzień – powiedział Tony. – Nic mi się nie stanie.
– Zbrodnie nie są popełniane wyłącznie w nocy – zauważyła Hilary. – Notorycznie mordują kogoś w biały dzień. Jesteś policjantem, więc to wiesz.
– Mam służbowy rewolwer. Będę ostrożny.
Potrząsnęła głową. Była nieugięta.
– Nie mam zamiaru tu siedzieć i obgryzać paznokci. Chodźmy.
Wyszedłszy z mieszkania, stanęli przy balustradzie zewnętrznego przejścia i patrzyli z góry na pojazdy, stojące na parkingu należącym do tego bloku. O tej porze dnia nie było ich tam wiele. Większość ludzi wyjechała do pracy już godzinę temu. Oprócz niebieskiego jeepa Tony’ego stało tam siedem samochodów. Jasny blask słońca iskrzył się na ich chromowanych karoseriach i zamieniał niektóre szyby w lustra.
– Chyba je wszystkie rozpoznaję – powiedział Tony. – Należą do ludzi, którzy tu mieszkają.
– Na pewno?
– Tak.
– Widzisz kogoś siedzącego w środku?
Zmrużył oczy.
– Nie dam rady zobaczyć, bo słońce odbija się od szyb.
– Chodźmy przyjrzeć się bliżej – powiedziała.
Na parkingu stwierdzili, że samochody są puste. W okolicy nie włóczył się też nikt obcy.
– To oczywiste – powiedział Tony. – Nawet jeśli jest tak bezczelny, to nieprawdopodobne, by trzymał wartę tuż pod naszymi drzwiami. A skoro jest tylko jedna droga wjazdowa do tych mieszkań, to może mieć nas na oku z odległości.
Wyszli na chodnik i popatrzyli w jedną i drugą stronę ocienionej drzewami ulicy. Była to dzielnica luksusowych apartamentów i domków jednorodzinnych – prawie wszystkim brakowało odpowiednich parkingów i dlatego nawet w powszedni ranek wzdłuż obydwu krawężników stały drugie szeregi samochodów.
– Chcesz je wszystkie sprawdzić? – spytała Hilary.
– To strata czasu. Jeśli ma lornetkę, to może obserwować ten podjazd z odległości czterech przecznic. Musielibyśmy obejść po cztery przecznice w każdym kierunku, a wtedy on mógłby po prostu ruszyć i odjechać.
– Ale jeśli to zrobi, to go wypatrzymy. Nie będziemy go oczywiście mogli zatrzymać, ale przynajmniej będziemy mieli pewność, że nas śledził. I będziemy wiedzieli, jaki ma samochód.
– Nie wtedy, gdy nam się zerwie w odległości dwóch albo trzech przecznic – powiedział Tony. – Nie będziemy dostatecznie blisko, żeby się upewnić, że to on. Ponadto będzie mógł wysiąść z samochodu, pójść sobie na spacer i wrócić, kiedy już odejdziemy.
Hilary wydawało się, że powietrze jest ołowiane. Czuła jego pozorny ciężar, gdy chciała głębiej odetchnąć. Zapowiadał się bardzo gorący dzień, niezwykły jak na koniec września i miał to być też dzień wilgotny, niezwykły jak na Los Angeles, w którym powietrze jest prawie zawsze suche. Niebo było dalekie, czyste i tak błękitne jak płomyk gazu. Znad chodnika wzbijały się już skręcone, widmowe węże upału. Lekka bryza unosiła ze sobą cienki, melodyjny śmiech; to dzieci bawiły się nad basenem, znajdującym się za domkiem jednorodzinnym po drugiej stronie ulicy.
W taki dzień jak ten trudno było utrzymać wiarę w żywe trupy.
Hilary westchnęła i zapytała:
– No to jak sprawdzimy, czy on tu jest i czy nas obserwuje?
– Nie ma takiego sposobu.
– Bałam się, że to powiesz.
Hilary spojrzała w głąb ulicy, pocentkowanej światłem i cieniami. W blasku słońca czaił się horror. Strach skryty za zasłoną z pięknych drzew palmowych, jasno otynkowanych ścian i dachów pokrytych hiszpańskimi dachówkami.
– Aleja Paranoi – powiedziała.
– Miasto Paranoi, dopóki to się nie skończy.
Zawrócili z ulicy i przeszli przez makadamowy parking, znajdujący się z przodu budynku.
– Co teraz? – zapytała.
– Myślę, że obydwoje powinniśmy się przespać.
Hilary nigdy nie czuła się tak zmęczona. Piekły i szczypały ją oczy z braku odpoczynku; podrażniło je również silne słońce. W ustach czuła mdły posmak tektury; na zębach zgromadził się przykry osad, a język był porośnięty futrem. Bolały ją wszystkie kości, mięśnie i ścięgna od stóp do czubka głowy i nie pomagała świadomość, że przynajmniej w połowie jest to konsekwencja wyczerpania emocjonalnego, a nie fizycznego.
– Wiem, że powinniśmy się przespać – powiedziała. – Ale czy naprawdę uważasz, że dasz radę zasnąć?
– Doskonale cię rozumiem. Jestem piekielnie zmęczony, a mój umysł cwałuje. Nie wyłączy się tak łatwo.
– Mam jedno albo dwa pytania, które chciałabym zadać koronerowi – powiedziała. – Czy komuś, kto zrobił sekcje. Może jak uzyskam te odpowiedzi, to będę mogła uciąć sobie drzemkę.
– Dobrze – powiedział Tony. – Zamknijmy mieszkanie na klucz i od razu pojedźmy do kostnicy.
Kilka minut później, podczas jazdy niebieskim jeepem Tony’ego, sprawdzali, czy mają „ogon”, ale nikt ich nie śledził. Nie oznaczało to oczywiście, że Frye nie siedział w którymś z samochodów zaparkowanych przy obrośniętej drzewami ulicy. Jeśli ich wcześniej śledził od domu Hilary, nie musiał teraz jechać w ślad za nimi, bo już znał miejsce ich kryjówki.
– A jeśli się włamie, kiedy nas nie będzie? – zapytała Hilary. – Jeśli się tam ukryje i będzie czekał, aż wrócimy?
– Mam dwa zamki przy drzwiach – powiedział Tony. – Jeden z nich to najlepszy zatrzask, jaki można kupić za pieniądze. Musiałby porąbać drzwi. Innym sposobem byłoby wybicie jednego z okien, które wychodzą na balkon. Jeśli tam będzie czekał na nasz powrót, to będziemy o tym wiedzieć dużo wcześniej, zanim wejdziemy do środka.
– A jeśli znajdzie inny sposób?
– Nie ma takiego – powiedział Tony. – Aby się dostać przez któreś z pozostałych okien, musiałby się wspiąć na piętro i to na oczach wszystkich. Nie martw się. Baza w domu jest bezpieczna.
– A może uda mu się przeniknąć przez drzwi. No wiesz – powiedziała drżącym głosem. – Jak duch. Albo zamieni się w smoka i wciśnie przez dziurkę od klucza.
– Nie wierz w takie brednie – powiedział Tony.
Skinęła głową.
– Masz rację.
– On nie ma nadprzyrodzonej mocy. Musiał wybić szybę, żeby wejść do twojego domu zeszłej nocy.
Kierowali się do centrum miasta, coraz bardziej grzęznąc w gęstym ruchu ulicznym.
Zmęczenie sięgające do szpiku kości osłabiło u Hilary zazwyczaj silne umysłowe zabezpieczenia przeciwko szkodliwej chorobie zwątpienia w samą siebie. Po raz pierwszy, odkąd zobaczyła Frye’a wychodzącego z pokoju jadalnego, zaczęła się zastanawiać, czy rzeczywiście widziała to, co jej się wydawało, że widziała.
– Czy ja zwariowałam? – spytała Tony’ego.
Spojrzał na nią przelotnie, potem znowu na ulicę.
– Nie. Nie zwariowałaś. Coś widziałaś. Nie zdemolowałaś sama domu. Nie wyobraziłaś sobie ot tak, że włamywacz wygląda jak Bruno Frye. Przyznaję, że tak z początku myślałem. Ale teraz wiem, że nic ci się nie poplątało.
– Ale… chodzący trup? Czy można to uznać?
– Jest równie trudno to uznać, jak każdą inną teorię, że dwóch nie związanych z sobą maniaków, obydwu cierpiących na te same urojenia, obydwu opanowanych przez obsesję psychotycznego strachu przed wampirami, zaatakowało cię w ciągu jednego tygodnia. Prawdę powiedziawszy uważam, że łatwiej jest przyjąć, że Frye jakimś cudem żyje.
– Może zaraziłeś się tym ode mnie.
– Czym znowu?
– Szaleństwem.
Uśmiechnął się.
– Szaleństwo to nie to, co zwykłe przeziębienie. Nie można go rozsiewać przez kaszel albo pocałunek.
– Nie słyszałeś o wspólnych psychozach?
Hamując przed światłami, powiedział:
– Wspólna psychoza? Czy to nie jest jakiś program opieki społecznej dla czubków z biednych rodzin, którzy nie mogą sobie pozwolić na własne psychozy?
– Żartujesz w takiej chwili?
– Szczególnie w takiej chwili.
– A masowa histeria?
– Nie zaliczam jej do moich ulubionych rozrywek.
– Chciałam powiedzieć, że to może właśnie ona.
– Nie. Niemożliwe – stwierdził. – Jest nas tylko dwoje. A to jeszcze nie jest masa.
Uśmiechnęła się.
– Boże, jak się cieszę, że tu jesteś. Nie zniosłabym samotnej walki.
– Już nigdy nie będziesz sama.
Położyła mu rękę na ramieniu.
Dojechali do kostnicy kwadrans po jedenastej.
W biurze koronera Hilary i Tony dowiedzieli się od sekretarki, że główny inspektor medyczny nie przeprowadził sekcji zwłok Bruno! W ubiegły czwartek i piątek przebywał w San Francisco, gdzie wygłaszał odczyt. Sekcję pozostawiono jego asystentowi, innemu lekarzowi należącemu do personelu inspektora.
Ta odrobina informacji dała Hilary nadzieję, że znajdą proste rozwiązanie tajemnicy powrotu Frye’a z grobu. Może asystent wyznaczony do tego zadania jest próżniakiem, leniwym człowiekiem, który, wolny od stałego nadzoru swojego zwierzchnika, pominął sekcję i sfałszował sprawozdanie.
Ta nadzieja rozwiała się, kiedy poznała Irę Goldfielda, młodego lekarza, o którym była mowa. Miał około trzydziestki, był przystojnym mężczyzną o przenikliwych niebieskich oczach i mnóstwie drobnych loczków koloru blond. Był przyjazny, energiczny, błyskotliwy i najwyraźniej zbyt zainteresowany swoim zawodem i zbyt mu oddany, aby wykonać mniej niż doskonałą pracę.
Goldfield zaprowadził ich do małego pomieszczenia konferencyjnego, które pachniało sosnowym środkiem dezynfekującym i dymem papierosowym. Usiedli przy prostokątnym stole zawalonym książkami medycznymi, stronami ze sprawozdań laboratoryjnych i wydrukami komputerowymi.
– Naturalnie – powiedział Goldfield. – Pamiętam go. Bruno Graham… nie… Gunther. Bruno Gunther Frye. Dwie rany cięte, jedna z nich nieco gorsza niż powierzchowna, druga bardzo głęboka i śmiertelna. Jedne z najlepiej wykształconych mięśni brzucha, jakie kiedykolwiek widziałem. – Mrugnął do Hilary i powiedział: – A tak… To pani jest tą kobietą, która… go zabiła.
– W obronie własnej – powiedział Tony.
– Ani sekundę w to nie wątpiłem – zapewnił go Goldfield. – Jako fachowiec twierdzę, że jest wysoce nieprawdopodobne, by panna Thomas mogła zainicjować uwieńczony powodzeniem atak na tego człowieka. Był ogromny. Zmiótłby ją, tak jak każdy z nas mógłby pchnąć małe dziecko. – Goldfield spojrzał ponownie na Hilary. – Na podstawie raportu o przestępstwie i tych doniesień prasowych, które czytałem, wiem, że Frye zaatakował panią, nie wiedząc, że pani trzyma nóż.
– To prawda. Myślał, że jestem bezbronna.
Goldfield skinął głową.
– Tak musiało być. Zważywszy różnice rozmiarów ciała, tylko w taki sposób mogła go pani pokonać, sama się przy tym poważnie nie raniąc. Mam na myśli naprawdę imponujące bicepsy, tricepsy i przedramiona tego człowieka. Dziesięć czy piętnaście lat temu mógł wziąć udział w zawodach kulturystycznych ze znacznym powodzeniem. Miała pani piekielne szczęście, panno Thomas. Gdyby pani go nie zaskoczyła, przełamałby panią na połowę. Prawie dosłownie na połowę. I to z łatwością. – Potrząsnął głową, owładnięty wrażeniem ciała Frye’a. – A o co chciała mnie pani zapytać w związku z nim?
Tony spojrzał na nią, a ona wzruszyła ramionami.
– To już chyba bezcelowe w tym punkcie, w jakim się znaleźliśmy.
Goldfield spoglądał to na jedno, to na drugie; na jego przystojnej twarzy malował się nieuchwytny, ośmielający uśmiech zaciekawienia.
Tony chrząknął.
– Zgadzam się z Hilary. To wydaje się bezcelowe… odkąd pana poznaliśmy.
– Kiedy tu przyszliście, wyglądaliście tak ponuro i tajemniczo – powiedział uprzejmie Goldfield. – Wzbudziliście moje zainteresowanie. Nie możecie mnie tak zostawić.
– Cóż – bąknął Tony – przyszliśmy tu, aby sprawdzić, czy sekcja istotnie miała miejsce.
Goldfield nie zrozumiał.
– Ale wiedzieliście, że tak, zanim chcieliście się ze mną zobaczyć. Sekretarka musiała wam powiedzieć…
– Chcieliśmy to usłyszeć z pana ust – powiedziała Hilary.
– Nadal nie pojmuję.
– Wiedzieliśmy, że zostało wypełnione sprawozdanie z sekcji – powiedział Tony. – Ale nie byliśmy pewni, czy sama praca została wykonana.
– Ale odkąd znamy pana – dodała szybko Hilary – nie mamy co do tego żadnych wątpliwości.
Goldfield przekrzywił głowę.
– Chcecie powiedzieć… myśleliście, że wypełniłem fałszywe sprawozdanie, nie trudząc się rozcinaniem Frye’a? – Nie wydawał się obrażony, tylko zdziwiony.
– Myśleliśmy, że może jest jakieś znikome prawdopodobieństwo – przyznał Tony. – Jakimś trafem…
– Nie przy takim inspektorze jak nasz – stwierdził Goldfield. – To twardy, stary sukinsyn. On nas trzyma w ryzach. Gdyby ktoś z nas nie zrobił swojej roboty, to by go powiesił. – W podniosłym tonie Goldfielda dawało się słyszeć, że głęboko podziwiał głównego inspektorka medycznego.
– Zatem nie ma pan wątpliwości, że Bruno Frye… nie żyje? – zapytała Hilary.
Goldiefld wybałuszył oczy na nią tak, jakby go właśnie poprosiła, by stanął na głowie i wyrecytował jakiś wiersz.
– Nie żyje? Oczywiście, że nie żyje!
– Dokonał pan całkowitej sekcji? – zapytał Tony.
– Tak. Rozciąłem go… – Goldfield urwał nagle, zastanawiał się jakieś dwie sekundy, potem powiedział: – Nie. To nie była całkowita sekcja w tym sensie, o jaki panu chyba chodzi. Nie jakaś akademicka, szczegółowa analiza każdej części ciała. Mieliśmy tu nadzwyczaj pracowity dzień. Mnóstwo nowych. I brakowało nam personelu. W każdym razie nie było potrzeby rozkrajać całego Frye’a. Kłuta rana podbrzusza była śmiertelna. Nie było powodu, aby rozcinać mu klatkę piersiową i sprawdzać serce. Nic byśmy nie zyskali ważeniem jego organów i grzebaniem mu w czaszce. Dokonałem bardzo dokładnego badania zewnętrznego i potem otworzyłem głębiej obydwie rany, aby ustalić rozmiary okaleczenia i żeby się upewnić, że przynajmniej jedna z nich była śmiertelna. Gdyby nie został zabity nożem w pani domu, w trakcie gdy panią atakował… gdyby okoliczności śmierci były mniej jasne, zrobiłbym z nim coś więcej. Było jednak oczywiste, że w tej sprawie nie będzie wnoszonych żadnych oskarżeń o popełnienie przestępstwa. Poza tym jestem absolutnie przekonany, że rana brzucha była przyczyną jego śmierci.
– Czy jest możliwe, że znajdował się jedynie w głębokiej śpiączce, kiedy go pan badał? – spytała Hilary.
– W śpiączce? Jakim cudem? Ależ skąd! – Goldfield wstał i przeszedł przez całą długość długiego, wąskiego pomieszczenia. – Frye’owi sprawdzono puls, oddech, aktywność źrenic i nawet fale mózgowe. Ten człowiek bezspornie nie żył, panno Thomas. – Powrócił do stołu i spojrzał na nią – Martwy jak kamień. Kiedy go widziałem, nie miał w sobie nawet tyle krwi, aby się w nim tliła jakakolwiek iskra życia. Nastąpiło zaawansowane zasinienie, czyli że reszta krwi, która pozostała w jego tkankach, spłynęła do najniższego punktu ciała – najniższego, czyli odpowiadającego w tym przypadku pozycji, w której umarł. W tych miejscach ciało jest nieco obrzmiałe i zaczerwienione. Tu nie ma mowy o pomyłce i nie można tego przeoczyć.
Tony odsunął swoje krzesło i wstał.
– Bardzo przepraszamy za zabranie panu czasu, doktorze Goldfield.
– A ja przepraszam za sugerowanie, że mógł pan nie wykonać dobrze swojej pracy – powiedziała Hilary wstając.
– Chwileczkę – zareagował Goldfield – nie możecie mnie tak zostawić bez wyjaśnienia. O co tu chodzi?
Spojrzała na Tony’ego. Wydawał się równie jak ona nie mieć chęci do rozprawiania z tym lekarzem o spacerujących trupach.
– No dalej – powiedział Goldfield. – Nie wykpicie się. Mieliście jakieś powody, żeby tu przyjść.
– Zeszłej nocy inny mężczyzna włamał się do domu Hilary i próbował ją zabić – powiedział Tony. – Był uderzająco podobny do Bruno Frye'a.
– Mówi pani poważnie? – spytał Goldfield.
– O tak – przyznała Hilary. – Bardzo poważnie.
– I myśleliście…
– Tak.
– O Boże, ale to musiał być szok zobaczyć go i pomyśleć, że wrócił! – powiedział Goldfield. – Ale mogę wam jedynie powiedzieć, że podobieństwo było na pewno przypadkowe. Bo Frye nie żyje. Nigdy nie widziałem bardziej martwego człowieka.
Podziękowali Goldfieldowi za poświęcenie im czasu i jego cierpliwość, a on odprowadził ich do pokoju przyjęć.
Tony zatrzymał się przy biurku i zapytał Agnes, sekretarkę, o nazwę domu pogrzebowego, który przyjął ciało Frye’a.
Podniosła wzrok znad akt i powiedziała:
– To była kostnica Angels’ Hill.
Hilary zanotowała adres.
– Ale już chyba nie myślicie… – powiedział Goldfield.
– Nie – powiedział Tony. – Ale musimy jednak sprawdzić każdą poszlakę. Tak mnie przynajmniej uczono w akademii policyjnej.
Marszcząc brwi Goldfield obserwował ich zmrużonymi oczami, kiedy wychodzili.
Hilary czekała w jeepie, a Tony wszedł do środka domu przedpogrzebowego Angels’ Hill, żeby porozmawiać z pracownikiem, który zajmował się ciałem Bruno Frye’a. Obydwoje zgodzili się, że szybciej uzyska informacje, jeśli pójdzie tam sam i okaże swoją legitymację LAPD.
Angels’ Hill było dużym przedsiębiorstwem, posiadającym rząd karawanów, dwanaście przestrzennych kaplic, w których wystawiano ciała na widok publiczny, oraz liczny personel. Nawet w pomieszczeniach biurowych oświetlenie było przytłumione i łagodne, kolory ciemne, choć zróżnicowane, a podłoga pokryta pluszową wykładziną. Wystrój tak obmyślono, aby wyrazić w ten łagodny sposób zrozumienie tajemnicy śmierci; ale zdaniem Tony’ego przekazywał wyłącznie głośne i jednoznaczne wskazówki na temat korzyści płynących z pogrzebowego businessu.
Recepcjonistka była ładną blondynką w szarej spódnicy i rudej bluzce. Mówiła spokojnym, przymilnym szeptem, ale bez nawet najmniejszego śladu sugestywności czy prowokacji seksualnej. Był to głos starannie wyszkolony do okazywania współczucia, serdecznego pocieszenia, szacunku i umiarkowanego, choć autentycznego zmartwienia. Tony’ego zaciekawiło, czy ona również używa tego chłodnego, pogrzebowego tonu, kiedy wydaje okrzyki zachęty swemu kochankowi w łóżku, i przeszedł go dreszcz od takiej myśli.
Znalazła akta Bruno Frye’a oraz nazwisko technika, który pracował przy jego ciele.
– Sam Hardesty. W tej chwili znajduje się chyba w jednym z pomieszczeń przygotowawczych. Mieliśmy ostatnio parę nowych skierowań – powiedziała, jakby pracowała w szpitalu, a nie w domu przedpogrzebowym. – Sprawdzę, czy może panu poświęcić kilka minut. Nie jestem pewna, na jakim jest etapie przygotowań. Jeśli może się zwolnić, to spotka się z panem w klubie dla pracowników.
Zaprowadziła Tony’ego do klubu, aby mógł tam poczekać. Pomieszczenie było niewielkie, ale przytulne. Pod ścianami stały wygodne krzesła; były tam również popielniczki, najrozmaitsze czasopisma, ekspres do kawy, syfon oraz tablica ogłoszeń pokryta informacjami o ligach gry w kręgle, sprzedaży garażów i zakładach samochodowych.
Tony kartkował czterostronicowe, odbite na powielaczu „Wiadomości pracowników Angels’ Hill”, kiedy zjawił się Sam Hardesty. Wyglądał równie onieśmielająco jak mechanik samochodowy. Był ubrany w pomięty biały kombinezon z zamkiem błyskawicznym z przodu; do kieszonki na piersi miał włożonych kilka niewielkich narzędzi, których przeznaczenia Tony wolał nie poznawać. Hardesty był młodym człowiekiem, zbliżającym się do trzydziestki; miał długie brązowe włosy i ostre rysy twarzy.
– Detektyw Clemenza?
– Tak.
Hardesty wyciągnął dłoń i Tony uścisnął ją z pewną niechęcią, gdy pomyślał, czego ona mogła dotykać chwilę temu.
– Suzy powiedziała, że chce pan porozmawiać o jednej z naszych operacji. – Hardesty był przeszkolony przez tego samego trenera głosu, który pracował z Suzy, blondwłosą recepcjonistką.
– Jak rozumiem, pan był odpowiedzialny za wysłanie ciała Bruno Frye’a do Santa Rosa w ubiegły czwartek – powiedział Tony.
– Zgadza się. Współpracowaliśmy z domem pogrzebowym w St. Helena.
– Czy może pan mi dokładnie powiedzieć, co pan robił z ciałem, kiedy je pan odebrał z kostnicy?
Hardesty spojrzał na niego zaciekawiony.
– No cóż, przywieźliśmy tu nieboszczyka i poddaliśmy go obróbce.
– Nie zatrzymywaliście się nigdzie pod drodze z kostnicy?
– Nie.
– Czy od chwili, w której wyznaczono panu to ciało, aż do momentu przekazania go na lotnisku, był czas, że nikogo przy nim nie było?
– Nikogo? Tylko minuta albo dwie. To była szybka robota, bo musieliśmy umieścić nieboszczyka na pokładzie samolotu lecącego po południu w piątek. Ale zaraz, czy może mi pan powiedzieć, o co chodzi? Do czego pan zmierza?
– Sam nie bardzo wiem – powiedział Tony. – Ale może jeśli zadam wystarczająco dużo pytań, to się dowiem. Czy pan go balsamował?
– Naturalnie – powiedział Hardesty. – Musieliśmy to zrobić, bo miał być przewożony publicznym środkiem transportu. Przepisy nakazują nam wyskrobać nieboszczykowi miękkie organy i zabalsamować go przed umieszczeniem w publicznym środku transportu.
– Wyskrobać? – zapytał Tony.
– Obawiam się, że to niezbyt przyjemne – powiedział Hardesty. – Ale jelita, żołądek i niektóre inne organy stanowią dla nas poważny problem. Jeśli zostaną w nich jakieś gnijące resztki, to te części ciała mają tendencje do znacznie szybszego rozkładu niż pozostałe tkanki. Aby zapobiec wydzielaniu się nieprzyjemnych zapachów i kłopotliwemu gromadzeniu się hałaśliwych gazów podczas wystawienia ciała na widok oraz dla zachowania nieboszczyka w idealnym stanie nawet po pogrzebie, należy z niego usunąć jak najwięcej organów. Używamy takiego teleskopowego urządzenia z haczykiem retrakcyjnym na końcu. Umieszczamy go w kanale odbytowym i…
Tony czuł, że krew ucieka mu z twarzy i szybko podniósł dłoń, aby powstrzymać Hardesty’ego.
– Dziękuję. Chyba to jest wszystko, co miałem usłyszeć. Już mam pełen obraz.
– Ostrzegałem, że to nie jest szczególnie przyjemne.
– Rzeczywiście nie – zgodził się Tony. Czuł, jakby mu coś utknęło w gardle. Zakasłał w dłoń. Nadal tam tkwiło. Będzie tam prawdopodobnie dopóty, dopóki Tony stąd nie wyjdzie. – Cóż – powiedział do Hardesty’ego – myślę, że powiedział mi pan wszystko, co chciałem wiedzieć.
Marszcząc w zamyśleniu brwi, Hardesty dodał:
– Nie wiem, czego pan szuka, ale była jedna szczególna rzecz związana z Frye’em.
– Co mianowicie?
– To się stało dwa dni po tym, jak wysłaliśmy nieboszczyka do Santa Rosa – powiedział Hardesty. – W niedzielę po południu. Przedwczoraj. Zadzwonił jakiś facet i chciał rozmawiać z technikiem, który się zajmował Bruno Frye’em. Byłem tu, bo mam wolne w środę i czwartek, więc odebrałem ten telefon. Był mocno rozzłoszczony. Oskarżył mnie o wykonanie szybkiej i niedbałej pracy przy nieboszczyku. To nie była prawda. Zrobiłem, co mogłem najlepszego w takich okolicznościach. Przecież nieboszczyk przeleżał kilka godzin na słońcu i potem został zamrożony. I jeszcze te rany od noża i nacięcia koronera. Powiem szczerze, panie Clemenza, ciało nie było w dobrym stanie, kiedy je otrzymałem. Znaczy się, nie można było oczekiwać, że będzie wyglądał jak żywy. Ponadto ja nie jestem odpowiedzialny za prace kosmetyczne. Tym się zajął przedsiębiorca pogrzebowy w St. Helena. Próbowałem powiedzieć tamtemu facetowi przy telefonie, że to nie moja wina, ale nie mogłem z nim dojść do słowa.
– Czy podał swoje nazwisko? – zapytał Tony.
– Nie. Robił się tylko coraz bardziej wściekły. Wrzeszczał na mnie i płakał, zachowywał się jak wariat. Naprawdę przeżywał katusze. Myślałem, że jest pewnie krewnym nieboszczyka, kimś kto prawie stracił rozum z żalu. Dlatego byłem cierpliwy. Ale potem, kiedy popadł w prawdziwą histerię, powiedział, że to on jest Bruno Frye’em.
– Co powiedział?
– Tak. Powiedział, że on jest Bruno Frye’em i że może tu wróci któregoś dnia i rozedrze mnie na strzępy za to, co mu zrobiłem.
– Co jeszcze mówił?
– To wszystko. Jak tylko wyjechał z pogróżkami, wiedziałem, że mam do czynienia z czubkiem, więc odłożyłem słuchawkę.
Tony poczuł się tak, jakby mu właśnie zrobiono transfuzję z lodowatej wody; było mu zimno od wewnątrz i od zewnątrz.
Sam Hardesty zauważył, że Tony jest zaszokowany.
– Co się stało?
– Właśnie się zastanawiałem, czy troje ludzi wystarczy, żeby to nazwać masową histerią.
– Co?
– Czy w głosie rozmówcy było coś szczególnego?
– Skąd pan wie?
– Bardzo głęboki głos?
– On zgrzytał – powiedział Hardesty.
– Chrzęszczał i chrypiał?
– Zgadza się. Zna go pan?
– Obawiam się, że tak.
– Kim on jest?
– Nie uwierzyłby mi pan, gdybym panu powiedział.
– Proszę sprawdzić – powiedział Hardesty.
Tony potrząsnął głową.
– Przykro mi. To poufna sprawa policyjna.
Hardesty był rozczarowany; z jego twarzy zniknął zachęcający uśmiech.
– Cóż, panie Hardesty, okazał pan wielką pomoc. Dziękuję za poświęcenie czasu i przepraszam za kłopot.
Hardesty wzruszył ramionami.
– Nie ma za co.
Jest za co, pomyślał Tony. Naprawdę jest. Ale za diabła nie wiem, co to wszystko znaczy.
Rozeszli się w przeciwnych kierunkach korytarza przed klubem dla pracowników, ale po paru krokach Tony odwrócił się i powiedział:
– Panie Hardesty?
Hardesty zatrzymał się i obejrzał.
– Tak?
– Czy odpowie pan na osobiste pytanie?
– A jakie?
– Dlaczego pan się zdecydował na… taką pracę?
– Mój ulubiony wujek był przedsiębiorcą pogrzebowym.
– Rozumiem.
– Był bardzo zabawny. Szczególnie wobec dzieci. Uwielbiał dzieci. Chciałem być do niego podobny. Zawsze miało się uczucie, że wuj Alex zna jakąś niesamowitą, strasznie ważną tajemnicę. Robił dla nas, dzieciaków, mnóstwo magicznych sztuczek, ale w tym było coś więcej. Zawsze uważałem, że sposób, w jaki zarabiał na życie, jest bardzo magiczny i tajemniczy i że dzięki tej pracy poznał coś, czego nikt inny nie zna.
– I odkrył już pan jego tajemnice?
– Tak – powiedział Hardesty. – Myślę, że tak.
– Powie mi to pan?
– Jasne. To, co wiedział wuj Alex, i to, do czego i ja doszedłem, to zasada, że należy traktować umarłych z taką samą uwagą i szacunkiem jak żywych. Nie można zwyczajnie przestać o nich myśleć, pogrzebać ich i zapomnieć. Ta wiedza, jaką nam przekazali za życia, jest nadal w nas. Wszystkie te rzeczy, które zrobili nam i dla nas, tkwią ciągle w naszych umysłach, nadal nas kształtują i zmieniają. I tak, jak oni na nas wpłynęli, my będziemy oddziaływać na ludzi, którzy będą żyli długo po naszej śmierci. Więc w jakiś sposób umarli nigdy nie umierają. Po prostu cały czas są wśród nas. A tajemnica wuja Alexa brzmi po prostu tak: martwi też są ludźmi.
Tony wpatrywał się w niego przez chwilę, niepewny, co ma powiedzieć. Po krótkim wahaniu zapytał spontanicznie:
– Czy jest pan wierzący, panie Hardesty?
– Nie byłem, kiedy zaczynałem tę pracę – odpowiedział. – Ale teraz jestem. Z całą pewnością jestem.
– Też tak przypuszczam.
Gdy wyszedł na zewnątrz, usiadł za kierownicą jeepa i zamknął drzwi po swojej stronie, Hilary zapytała:
– No i? Czy balsamował Frye’a?
– Gorzej.
– Co gorzej?
– Lepiej, żebyś nie wiedziała.
Opowiedział jej o odebranym przez Hardesty’ego telefonie od człowieka, który twierdził, że jest Bruno Frye’em.
– Aha – powiedziała cicho. – Zapomnij to, co mówiłam o wspólnych psychozach. To jest dowód!
– Dowód na co? Że Frye żyje? On nie może być żywy. Nie wspominając paru zbyt obrzydliwych rzeczy, został zabalsamowany. Nikt nie utrzyma się przy życiu, nawet jeśli jest pogrążony w głębokiej śpiączce, gdy w jego żyłach i arteriach płynie płyn balsamujący zamiast krwi.
– Ale przynajmniej ten telefon jest dowodem, że dzieje się coś niezwykłego.
– Niezupełnie – powiedział Tony.
– Czy możesz to przekazać swojemu kapitanowi?
– Nie ma sensu. Zdaniem Harry’ego Lubbocka będzie to coś równie groźnego, jak głupi kawał telefoniczny jakiegoś wariata.
– Ale ten głos!
– To za mało, żeby przekonać Harry’ego.
Westchnęła.
– Więc co teraz?
– Musimy się mocno zastanowić – powiedział Tony. – Musimy przyjrzeć się sytuacji z każdej strony i zobaczyć, czy czegoś nie przeoczyliśmy.
– A czy możemy się zastanawiać przy lunchu? – zapytała. – Umieram z głodu.
– Gdzie chcesz jeść?
– Ponieważ oboje jesteśmy wymięci i wyżęci, proponuję jakiś ciemny i intymny lokal.
– Tylna loża u „Caseya”?
– Znakomicie – powiedziała.
Jadąc do Westwood, Tony myślał o Hardestym i o tym, że martwi jakby nie są wcale martwi.
Bruno wyciągnął się na podłodze przyczepy furgonetki i próbował trochę się przespać.
Nie była to ta sama furgonetka, którą przyjechał do Los Angeles w zeszłym tygodniu. Tamten pojazd skonfiskowała policja. Domagał się teraz jego zwrotu przedstawiciel Joshui Rhineharta, zarządcy posiadłości Frye’ów, który był odpowiedzialny za właściwą likwidację jego majątku ruchomego. Obecna furgonetka nie była szara jak ta poprzednia, lecz granatowa z białymi paskami. Frye kupił ją poprzedniego ranka za gotówkę w przedstawicielstwie dodge’a znajdującym się na peryferiach San Francisco. To była pierwszorzędna maszyna.
Prawie cały poprzedni dzień spędził w drodze i dojechał do Los Angeles późną nocą. Pojechał prosto do domu Katarzyny w Westwood.
Tym razem używała nazwiska Hilary Thomas, ale on wiedział, że to Katarzyna.
Katarzyna.
Znowu wróciła z grobu.
Parszywa suka.
Włamał się do domu, ale tam jej nie było. Potem wreszcie wróciła o świcie i już prawie ją dopadł. Nadal nie mógł zmiarkować, skąd tam się wzięła policja.
Przez ostatnie cztery godziny objeżdżał jej dom pięć razy, ale nie zauważył niczego ważnego. Nie wiedział, czy ona tam jest, czy nie.
Był zdenerwowany. Wyprowadzony z równowagi. I przestraszony. Nie wiedział, co ma teraz zrobić, nie wiedział, jak ma jej szukać. Miał coraz dziwniejsze myśli, porwane, trudne do uporządkowania. Czuł się zatruty, oszołomiony i owładnięty chaosem, chociaż nic nie pił.
Był zmęczony. Tak bardzo zmęczony. Nie spał od niedzielnego wieczora. A i wtedy niewiele. Gdyby tak mógł zapaść w sen, to potem myślałby jaśniej.
Potem mógłby dalej polować na tę sukę.
Mógłby odciąć jej głowę.
Wyciąć jej serce. Przebić je kołkiem.
Zabić ją. Zabić ją raz na zawsze.
Ale najpierw musi zasnąć.
Wyciągnął się na podłodze furgonetki, wdzięczny, że słońce przesącza się przez szybę nad przednimi siedzeniami do części bagażowej. Bał się spać w ciemności.
Krucyfiks leżał w pobliżu.
I dwa ostre drewniane kołki.
Napełnił małe lniane woreczki czosnkiem i przymocował po jednym nad każdymi drzwiami.
Te przedmioty mogły go chronić przed Katarzyną, ale wiedział, że nie ustrzegą go przed koszmarem. Przyjdzie do niego jak zawsze podczas snu, tak jak przez całe życie, a on obudzi się z krzykiem uwięzłym w krtani. Jak zawsze nie będzie mógł sobie przypomnieć, o czym był ten sen. A po przebudzeniu usłyszy szepty, głośne, ale niezrozumiałe szepty i poczuje, że coś mu wędruje po ciele, po całym ciele i po twarzy, usiłując się dostać do jego ust i nosa, jakieś straszne coś; i podczas tych paru minut, których potrzeba, aby te wrażenia ustały, będzie gorąco żałował, że nie jest martwy.
Bał się snu, ale potrzebował go.
Zamknął oczy.
Jak zwykle hałas w porze lunchu w głównej sali jadalnej baru „Caseya” był nieomal ogłuszający.
Ale w innej części restauracji, za owalnym barem, było kilka osłoniętych lóż, pozamykanych z trzech stron jak wielkie konfesjonały i w nich odległy gwar rozmów sali jadalnej był do zniesienia; działał jak tło zapewniające jeszcze większą prywatność niż same przytulne loże.
W połowie lunchu Hilary podniosła wzrok znad jedzenia i powiedziała:
– Już wiem.
Tony odłożył swojego sandwicza.
– Co wiesz?
– Frye musi mieć brata.
– Brata?
– To wszystko wyjaśnia.
– Myślisz, że zabiłaś Frye’a w tamten czwartek i że ubiegłej nocy to jego brat cię zaatakował?
– Takie podobieństwo spotyka się tylko u braci.
– A ten głos?
– Mogli odziedziczyć taki sam głos.
– Może taki niski głos można odziedziczyć – powiedział Tony. – Ale takie chrzęszczenie, jakie opisałaś? Czy to też można odziedziczyć?
– Dlaczego nie?
– Zeszłej nocy mówiłaś, że takiego głosu można nabawić się jedynie wskutek poważnego uszkodzenia gardła albo rodząc się ze zdeformowaną krtanią.
– Więc się myliłam – powiedziała. – Albo może obydwaj bracia urodzili się z taką samą deformacją.
– Przypadek jeden na milion.
– Ale nie niemożliwy.
Tony łyknął piwa, potem powiedział:
– Może bracia mogą odziedziczyć taką samą budowę ciała, te same rysy twarzy, ten sam kolor oczu, ten sam głos. Ale czy mogą wspólnie posiadać ten sam komplet psychotycznych urojeń?
Spróbowała smaku piwa, zastanawiając się nad tym jednocześnie.
– Poważna choroba psychiczna jest wynikiem oddziaływania otoczenia.
– Tak się uważało kiedyś. Ale już nie ma co do tego takiej pewności.
– Cóż, na poparcie mojej teorii przypuśćmy, że zachowanie psychotyczne jest produktem otoczenia. Bracia mogli być wychowywani w jednym domu przez tych samych rodziców – w dokładnie takim samym otoczeniu. Czy nie da się przyjąć, że mogli ulec tej samej psychozie?
Poskrobał się po brodzie.
– Może. Pamiętam…
– Co?
– Chodziłem na uniwersyteckie kursy psychologii dewiacyjnej w ramach programu studiów w dziedzinie zaawansowanej kryminologii – powiedział Tony. – Starali się nas nauczyć, jak rozpoznawać i traktować różne przypadki psychopatii. To był dobry pomysł. Jeśli policjant potrafi rozróżnić poszczególne typy chorób umysłowych, kiedy po raz pierwszy napotyka osobę niespełna rozumu, i jeśli rozumie chociaż trochę, jak myśli i reaguje psychopata danego typu, wówczas są większe szansę, że wykona lepiej zadanie. Widziałem wiele filmów o chorych umysłowo; wśród nich niewiarygodne studium matki i córki, które obydwie cierpiały na schizofrenię paranoidalną. Miały te same urojenia.
– A widzisz! – ekscytowała się Hilary.
– Ale to był nadzwyczaj rzadki przypadek.
– Ten też jest taki.
– Nie jestem pewien, ale tamten mógł być jedynym takim dotychczas wykrytym.
– Ale to jest możliwe.
– Warte przemyślenia, jak sądzę.
– Brat…
Zabrali się do swoich sandwiczów i zaczęli znowu jeść; każde z nich wpatrywało się w zamyśleniu w swoje potrawy. Nagle Tony powiedział:
– Cholera! Właśnie sobie przypomniałem coś, od czego w teorii o bracie powstaje wielka dziura.
– Co?
– Chyba czytałaś relacje prasowe z ostatniego piątku i soboty.
– Nie wszystkie – powiedziała. – To coś… nie wiem… to żenujące czytać o sobie w roli ofiary. Przebrnęłam przez jeden artykuł i wystarczyło.
– I nie przypominasz sobie, co było w tym artykule?
Zmarszczyła brwi, próbując się domyślić, o czym on mówi, a potem sobie przypomniała.
– A tak. Frye nie miał brata.
– Ani brata, ani siostry. Nikogo. Był jedynym spadkobiercą winnic po śmierci swojej matki, ostatnim członkiem rodziny Frye’ów, końcem linii.
Hilary nie chciała się wyrzec idei brata. To wyjaśnienie było jedynym, które nadawało sens ostatnim dziwacznym wydarzeniom. Ale nie mogła też ukrywać swojej niepewności.
Kończyli jeść w milczeniu.
Wreszcie Tony powiedział:
– Nie możemy wiecznie trzymać cię przed nim w ukryciu. I nie możemy tak siedzieć i czekać, aż on cię znajdzie.
– Nie podoba mi się pomysł, że jestem przynętą w pułapce.
– W każdym razie w LA nie znajdziemy odpowiedzi.
Przytaknęła.
– To samo pomyślałam.
– Trzeba pojechać do St. Helena.
– I porozmawiać z szeryfem Laurenskym.
– Z Laurenskym i wszystkimi, którzy znali Frye’a.
– Możemy potrzebować paru dni – powiedziała.
– Jak ci już mówiłem, mam mnóstwo zaległego urlopu i chorobowego. Kilka tygodni. I po raz pierwszy w życiu nie jest mi szczególnie pilno wracać do pracy.
– W porządku – zgodziła się. – Kiedy wyjeżdżamy?
– Im szybciej, tym lepiej.
– Nie dzisiaj – powiedziała. – Oboje jesteśmy piekielnie zmęczeni. Potrzebujemy snu. Ponadto chciałabym podrzucić twoje obrazy Wyantowi Stevensowi. Muszę zrobić przygotowania dla agenta ubezpieczeniowego, żeby wycenił zniszczenia w moim mieszkaniu, i chcę przekazać mojej agencji usługowej, żeby doprowadzili do porządku te ruiny, kiedy mnie nie będzie. I jeśli nie dam rady rozmawiać z ludźmi z Warner Brothers na temat Godziny wilka w tym tygodniu, to muszę przynajmniej przygotować usprawiedliwienie – albo powiedzieć Wally’emu Topelisowi, jak mnie ma usprawiedliwić.
– A ja muszę złożyć ostateczny raport z tej strzelaniny – powiedział Tony. – Miałem to zrobić dziś rano. I będą mnie musieli, naturalnie, przesłuchać. Zawsze jest dochodzenie, kiedy ginie policjant – albo kiedy ktoś ginie przez niego. Ale raczej nie wyznaczą dochodzenia wcześniej niż na przyszły tydzień. Gdyby tak było, to pewnie przesuną je na moją prośbę.
– Więc kiedy wyjeżdżamy do St. Helena?
– Jutro – powiedział. – Pogrzeb Franka jest o dziewiątej. Chcę na nim być. Sprawdźmy wiec, czy jest jakiś samolot około południa.
– Tak będzie chyba dobrze.
– Mamy mnóstwo do zrobienia. Lepiej ruszajmy.
– Jeszcze jedna rzecz – powiedziała Hilary. – Myślę, że nie powinniśmy zostawać u ciebie na noc.
Sięgnął przez stół i ujął jej rękę.
– Jestem pewien, że tam cię nie dostanie. Jeśli spróbuje, to masz mnie, a ja mam służbowy rewolwer. Może być zbudowany jak mister universum, ale broń wyrównuje wszystkie różnice.
Potrząsnęła głową.
– Nie. Może nic się nie stanie, ale nie mogłabym tam spać, Tony. Nie zmrużyłabym oka przez całą noc, nasłuchując wszystkich odgłosów dobiegających od drzwi i okien.
– Gdzie się chcesz zatrzymać?
– Załatwimy po południu nasze sprawy, spakujemy się do podróży, opuścimy twoje mieszkanie, upewnimy się, czy nikt nas nie śledzi i zamówimy pokój w hotelu w pobliżu lotniska.
Ścisnął jej dłoń.
– W porządku. Jeśli dzięki temu poczujesz się lepiej.
– Na pewno.
– Chyba lepiej się ubezpieczyć, niż potem żałować.
W St. Helena, we wtorek o 16.10 Joshua Rhinehart odłożył słuchawkę telefonu i oparł się o krzesło, zadowolony z samego siebie. Przez ostatnie dwa dni osiągnął całkiem dużo. Teraz okręcił się w krześle, żeby popatrzeć przez okno na dalekie góry i bliższe winnice.
Prawie cały poniedziałek spędził przy telefonie, rozmawiając z bankierami, maklerami i doradcami finansowymi Bruno Frye’a. Odbył wiele dłuższych rozmów o tym, jak należy rozporządzić aktywami, dopóki majątek nie zostanie ostatecznie zlikwidowany, i wziął udział w co najmniej krótkiej debacie na temat najkorzystniejszych sposobów rozdysponowania tymi aktywami, kiedy nadejdzie na to czas. Był to kawał nudnej i żmudnej roboty, ponieważ chodziło o dużą liczbę różnych kont oszczędnościowych w kilku bankach, lokaty nadwyżek obligacji, spory plik akcji państwowych, udziały w nieruchomościach i wiele temu podobnych.
Joshua spędził wtorkowy poranek i większą część popołudnia na umawianiu się przez telefon z paroma najwyżej cenionymi rzeczoznawcami sztuki z Kalifornii, aby przyjechali do St. Helena w celu skatalogowania i wycenienia bogatej i różnorodnej kolekcji, którą rodzina Frye’ów zgromadziła przez sześć czy siedem dziesiątków lat. Leo, głowa rodziny i ojciec Katarzyny, nieżyjący już od czterdziestu lat, rozpoczął skromnie od fascynacji ozdobnymi, ręcznie rzeźbionymi kurkami do beczek od piwa i wina, których często używano w niektórych krajach europejskich. Najczęściej miały one kształty głów zionących ogniem, sapiących, roześmianych, płaczących, rozszalałych albo gniewnych demonów, aniołów, klownów, wilków, elfów, wróżek, czarownic, gnomów i innych stworzeń. Przed śmiercią Leo wszedł w posiadanie ponad dwóch tysięcy takich kurków. Katarzyna podzielała zamiłowanie swojego ojca do kolekcjonerstwa jeszcze za jego życia, a po śmierci Leo stało się ono głównym celem jej życia. Zainteresowanie nabywaniem pięknych rzeczy stało się jej pasją, a ta pasja w końcu stała się manią. (Joshua pamiętał, jak błyszczały jej oczy i jak trajkotała bez tchu za każdym razem, gdy pokazywała jakiś nowy nabytek; wiedział, że jest coś niezdrowego w jej desperackim pociągu do zapełnienia wszystkich pokoi, szaf i szuflad pięknymi rzeczami, ale bogatym zawsze się pozwala na ekscentryczne wybryki i narowy, tak długo jak nie krzywdzą nimi innych ludzi.) Kupowała emaliowane szkatułki, pejzaże z przełomu wieków, kryształy Lalique, witrażowe lampy i okna, antyczne medalioniki z kameami i wiele innych przedmiotów, niezupełnie dlatego, że stanowiły doskonałe inwestycje, lecz dlatego, że ich pragnęła i potrzebowała, tak jak narkoman, który zawsze potrzebuje następnej szprycy. Wypełniła po brzegi cały swój ogromny dom tymi okazami i spędzała niezliczone godziny na czyszczeniu, polerowaniu i dbaniu o nie wszystkie. Bruno przejął tę tradycję nieomal fanatycznej żądzy nabywania i teraz obydwa domy – ten, który Leo wybudował w 1918, i ten, który Bruno wybudował pięć lat temu – były wypchane po brzegi skarbami. We wtorek Joshua dzwonił do galerii sztuki i prestiżowych domów aukcyjnych w San Francisco i Los Angeles; wszystkie były gotowe wysłać swoich rzeczoznawców, ponieważ na rozporządzeniu zbiorami Frye’ów można było zarobić spore prowizje. W niedzielę miało przyjechać po dwóch ludzi z San Francisco i Los Angeles i Joshua zrobił dla nich rezerwacje w miejscowej gospodzie, pewien, że będzie im potrzeba paru dni na skatalogowanie własności Frye’ów.
Około 16.10 we wtorek zaczął czuć, że jest już panem sytuacji, i po raz pierwszy, odkąd go zawiadomiono o śmierci Bruna, zaczął obliczać, ile czasu zabierze mu wypełnienie zobowiązań wykonawcy testamentu. Początkowo niepokoił się, że majątek będzie tak skomplikowany, że wplącze się w niego na całe lata albo przynajmniej kilka miesięcy. Ale teraz, kiedy przejrzał testament (który zredagował pięć lat temu) i sprawdził, jak zdolni doradcy finansowi prowadzili interesy Bruna, nabrał przekonania, że cała sprawa rozwiąże się w kilka tygodni. Jego pracę ułatwiały trzy czynniki rzadko obecne przy rozporządzaniu wielomilionowym majątkiem. Po pierwsze, nie było żadnych żyjących krewnych, którzy spieraliby się o testament albo stwarzali inne problemy; po drugie, cała suma po opodatkowaniu miała być przekazana jednej organizacji charytatywnej wyraźnie określonej w testamencie; po trzecie, jak na tak bogatego człowieka, Bruno Frye miał nieskomplikowane inwestycje i obdarzył swojego zarządcę całkiem czystym bilansem łatwo zrozumiałych debetów i kredytów. Trzy tygodnie wystarczą na załatwienie wszystkiego. Co najwyżej cztery.
Od śmierci swojej żony Kory, trzy lata temu, obudziła się w Joshui bolesna świadomość, że życie jest krótkie, i teraz zazdrośnie strzegł swego czasu. Nie chciał zmarnować ani jednego bezcennego dnia i czuł, że każda minuta, jaką spędza na grzęźnięciu w majątku Frye’a jest minutą absolutnie zmarnowaną. Miał oczywiście otrzymać ogromne wynagrodzenie za swoje usługi prawne, ale już miał tyle pieniędzy, ile mu było trzeba. Był właścicielem zyskownej posiadłości w dolinie, składającej się z kilkuset akrów pierwszogatunkowych gruntów, na której uprawiano dla niego winorośl i która dostarczała winogrona do dwóch wielkich wytwórni win, gdzie nigdy nie było ich dosyć. Zastanawiał się przelotnie nad zwróceniem się do sądu o zwolnienie go z jego obowiązków; jeden z banków Frye’a podjąłby się z przyjemnością tego zadania. Zastanawiał się też, czy nie przekazać tej pracy Kenowi Gavinsowi i Royowi Genelliemu, dwóm rezolutnym, młodym prawnikom, których przyjął na swoich asystentów siedem lat temu. Ale jego silne poczucie lojalności nie pozwalało mu się wykręcić tak łatwo. Katarzyna Frye umożliwiła mu zrobienie kariery w dolinie Napa trzydzieści pięć lat temu i dlatego czuł, że winien jest jej ten czas, jaki zabierze mu osobisty nadzór nad uporządkowaniem i godnym rozwiązaniem imperium rodziny Frye’ów.
Trzy tygodnie.
Potem będzie mógł poświęcić więcej czasu tym rzeczom, za którymi przepadał: czytaniu dobrych książek, pływaniu, lataniu dopiero co kupionym samolotem, uczeniu się gotowania nowych potraw i, co jakiś czas, folgowaniu swoim zachciankom na weekendach w Reno. Aktualnie Ken i Roy zajmowali się większością interesów firmy prawniczej i robili to piekielnie dobrze. Joshua nie zanurzył się jeszcze w pełnej emeryturze, ale dużo przesiadywał na jej skraju, pluskając nogami w wielkiej kałuży wolnego czasu, który pragnął znaleźć i wykorzystać, kiedy żyła Kora.
O 16.20 zadowolony z postępu w sprawie majątku Frye’a i uspokojony wspaniałym widokiem jesiennej alei za oknem, wstał z krzesła i wyszedł do części, w której przyjmowano interesantów. Karen Farr wyciskała siódme poty z IBM – u Selectric II, który reagowałby równie dobrze na muskanie piórkiem. Była wątłą dziewczyną, bladą, niebieskooką, mówiącą cichym głosem, ale atakowała każde wyznaczone jej zadanie z ogromną energią i siłą.
– Mam zamiar podleczyć się wczesną whisky – powiedział Joshua. – Gdyby ktoś dzwonił i pytał o mnie, to, proszę, przekazuj, że jestem w pożałowania godnym stanie upojenia alkoholowego i że nie mogę podejść do telefonu.
– A jak powiedzą: Co? Znowu?
Joshua roześmiał się.
– Jest pani uroczą i czarującą młodą kobietą, panno Farr. Takie chucherko, a taki rozkosznie szybki rozum i język.
– Człowiek, który nawet nie jest Irlandczykiem, a ma taką mowę. Proszę iść i pić swoją whisky. Będę trzymała te nieznośne hordy z dala od pana.
Wróciwszy do swego gabinetu, otworzył narożny barek, włożył lód do szklanki, dodał szczodrą dawkę Jacka Danielsa. Zdołał pociągnąć tylko dwa łyki tej mikstury, kiedy ktoś zapukał do jego drzwi.
– Proszę.
Drzwi otworzyła Karen.
– Jest telefon…
– Myślałem, że pozwoli mi się wypić drinka w spokoju.
– Niech pan nie będzie marudą.
– To część mojej stylizacji.
– Powiedziałam mu, że pana nie ma. Ale kiedy usłyszałam, o co mu chodzi, pomyślałam, że może powinien pan z nim porozmawiać. To coś dziwnego.
– Kim on jest?
– Jakiś pan Preston z banku First Pacific United w San Francisco. Chodzi mu o finanse Frye’a.
– Co jest takie dziwne?
– Lepiej niech pan sam z nim porozmawia – powiedziała.
Joshua westchnął.
– Z przyjemnością.
– Jest na drugiej linii.
Joshua podszedł do biurka, usiadł, podniósł słuchawkę i powiedział:
– Dzień dobry, panie Preston.
– Pan Rhinehart?
– Przy telefonie. Czym mogę panu służyć?
– Biuro handlowe Winnic „Drzewo Cienia” poinformowało mnie, że pan jest egzekutorem majątku Frye’a.
– Zgadza, się.
– Czy pan się orientuje, że pan Bruno Frye miał konta w naszym głównym oddziale, tutaj w San Francisco?
– W First Pacific United? Nic mi o tym nie wiadomo.
– Konto oszczędnościowe, konto czekowe i skrytkę w sejfie depozytowym – powiedział Preston.
– Miał kilka kont w różnych bankach. Prowadził ich listę. Ale pańskiego banku na niej nie było. I nie natknąłem się na żadne książeczki czy anulowane czeki pochodzące od was.
– Tego się obawiałem – powiedział Preston.
Joshua zmarszczył brwi.
– Nie rozumiem. Czy macie jakieś problemy z tymi kontami w Pacific United?
Preston zawahał się, potem zapytał:
– Panie Rhinehart, czy pan Frye miał brata?
– Nie. A dlaczego pan pyta?
– Czy zatrudniał sobowtóra?
– Słucham?
– Czy kiedykolwiek potrzebny mu był sobowtór, ktoś kto z dość bliskiej odległości mógł uchodzić za niego?
– Czy to ma być żart, panie Preston?
– Wiem, że to dość dziwne pytanie. Ale pan Frye był zamożnym człowiekiem. W dzisiejszych czasach, kiedy tak się rozrasta terroryzm i jest tylu szaleńców na wolności, bogaci ludzie często muszą najmować osobistych strażników i czasami – przyznaję, że dzieje się to rzadko, ale w pewnych szczególnych przypadkach – często uważają za konieczne wynajmowanie sobowtórów z powodów bezpieczeństwa.
– Z całym szacunkiem należnym pańskiemu pięknemu miastu – powiedział Joshua – pozwolę sobie zauważyć, że pan Frye mieszkał w dolinie Napa, nie w San Francisco. Tutaj nie ma tego typu przestępstw. Żyjemy zupełnie innym stylem życia niż ten, który wam odpowiada. Pan Frye nie potrzebował sobowtóra i jestem pewien, że nie miał takiego. Panie Preston, o co u diabła chodzi?
– Właśnie dopiero co stwierdziliśmy, że pan Frye został zamordowany w ubiegły czwartek – powiedział Preston.
– No i?
– Zdaniem naszych radców prawnych, bank nie może w żaden sposób ponosić odpowiedzialności.
– Za co? – zapytał niecierpliwym tonem Joshua.
– Jako egzekutor majątku było pańskim obowiązkiem nas poinformować, że nasz depozytariusz umarł. Dopóki nie otrzymaliśmy tej informacji – bo dowiedzieliśmy się tego właściwie z trzeciej ręki – nie mieliśmy absolutnie żadnego powodu, aby zamrażać konto.
– Wiem o tym. – Joshua osunął się na krzesło, zapatrzył markotnie na szklankę whisky stojącą na biurku i zatrwożony, że Preston zaraz powie mu coś, co zakłóci jego błogie zadowolenie, zdecydował, że odrobina gburowatości przyśpieszy nieco rozmowę. Powiedział: – Panie Preston, wiem, że w bankach interesy prowadzi się powoli i starannie, bo tego się wymaga od instytucji zajmujących się pieniędzmi ciężko zarobionymi przez innych ludzi. Ale wolałbym, by pan wyrażał się jaśniej i szybciej doszedł do sedna sprawy.
– W ubiegły czwartek, na pół godziny przed zamknięciem, a parę godzin po zabiciu pana Frye’a w Los Angeles, do naszego głównego oddziału przyszedł mężczyzna, który przypominał pana Frye’a. Miał czeki podpisane osobiście przez pana Frye’a. Wypisał czek gotówkowy, redukując konto do stu dolarów.
Joshua wyprostował się.
– Ile pobrał?
– Sześć tysięcy z konta czekowego.
– Aha.
– Potem przedstawił swoją książeczkę i wycofał wszystko oprócz pięciuset dolarów z konta oszczędnościowego.
– I ile tego było?
– Następne dwanaście tysięcy.
– Razem osiemnaście tysięcy?
– Tak. Plus wszystko to, co mógł zabrać ze skrytki w sejfie depozytowym.
– Do tego też się zabrał?
– Tak. Ale oczywiście nie wiemy, co mógł stamtąd zabrać – powiedział Preston. Potem dodał z nadzieją: – Może nic.
Joshua był zdumiony.
– Jak taki bank mógł wypuścić taką wielką sumę bez sprawdzenia dokumentów tożsamości?
– Naprawdę ich zażądaliśmy – powiedział Preston. – I musi pan zrozumieć, że wyglądał, jak pan Frye. Przez ostatnie pięć lat pan Frye przychodził do nas dwa albo trzy razy w miesiącu; za każdym razem, zostawiał kilka tysięcy dolarów na swoim koncie czekowym. Dzięki temu dał się zauważyć. Ludzie go zapamiętali. W zeszły czwartek nasza kasjerka rozpoznała go i nie było powodów do podejrzliwości, szczególnie dlatego, że miał podpisane czeki i swoją książeczkę, i…
– To nie są dowody tożsamości – powiedział Joshua.
– Nasza kasjerka poprosiła go o dokumenty, chociaż go rozpoznała. Taką stosujemy politykę przy dużych wypłatach i ona przeprowadziła wszystko zgodnie z przepisami. Mężczyzna pokazał jej ważne kalifornijskie prawo jazdy, z fotografią, wystawione na nazwisko Bruno Frye’a. Zapewniam pana, panie Rhinehart, First Pacific United nie postąpił nieodpowiedzialnie w tej sprawie.
– Czy ma pan zamiar przesłuchać kasjerkę? – zapytał Joshua.
– Dochodzenie już się zaczęło.
– Miło mi to słyszeć.
– Ale jestem absolutnie pewien, że doprowadzi donikąd – powiedział Preston. – Ona u nas pracuje od ponad szesnastu lat.
– Czy to ta sama kobieta, która go wpuściła do sejfu depozytowego? – spytał Joshua.
– Nie. Inna pracowniczka. Ją również przesłuchujemy.
– To diablo poważna sprawa.
– Nie musi mi pan tego mówić – oznajmił zdeprymowany Preston. – Przez wszystkie lata pracy w bankowości nigdy mi się coś takiego nie przydarzyło. Zanim do pana zadzwoniłem, poinformowałem władze, przedstawicieli państwowego i federalnego systemu bankowego i radców prawnych First Pacific United.
– Sądzę, że powinienem przyjechać do was jutro i pogadać z pańskimi ludźmi.
– Gdyby pan zechciał.
– Powiedzmy o dziesiątej?
– O której to będzie dla pana dogodne – powiedział Preston. – Będę cały dzień do pańskiej dyspozycji.
– No więc niech to będzie dziesiąta.
– Jest mi bardzo przykro z tego powodu. Ale oczywiście straty zostaną pokryte przez ubezpieczenie federalne.
– Wyłączając zawartość skrytki w sejfie depozytowym – powiedział Joshua. – Żadne ubezpieczenie nie pokryje tej straty. – To była kwestia, która mogła nieźle denerwować Prestona i obydwaj o tym wiedzieli. – Zawartość skrytki mogła być cenniejsza niż konto czekowe i oszczędnościowe razem wzięte.
– Ale równie dobrze skrytka mogła być pusta, zanim się do niej zabrał – powiedział szybko Preston.
– Do zobaczenia rano, panie Preston.
Joshua odłożył słuchawkę i zapatrzył się na telefon.
Wreszcie dopił swą whisky.
Sobowtór Bruno Frye’a? Dubler?
Przypomniał sobie, jak mu się wydawało, że widział światło w domu Bruna o trzeciej w nocy w poniedziałek. Dostrzegł je pod drodze z łazienki do łóżka, ale kiedy założył okulary, światła już nie było. Myślał wtedy, że oczy spłatały mu figla. Ale może światło świeciło się naprawdę. Może ten człowiek, który obrabował konta w Pacific United przebywał w domu Frye’a i czegoś szukał.
Joshua był wczoraj w tym domu, zrobił jego szybki, pięciominutowy obchód, żeby się upewnić, czy wszystko jest tak, jak powinno, i nie zauważył niczego podejrzanego.
Dlaczego Bruno Frye miał tajne konta w San Francisco?
Czy rzeczywiście jest jakiś dubler, sobowtór?
Kto? I dlaczego?
A niech to diabli!
Najwidoczniej nadzór nad całkowitym i ostatecznym uregulowaniem finansów Frye’a nie miał być tak krótkim i łatwym zadaniem, jak przedtem myślał.
We wtorek, o szóstej wieczorem, kiedy Tony wjechał jeepem w ulicę biegnącą obok jego domu, Hilary poczuła się bardziej rozbudzona niż przez cały dzień. Od nagłego przypływu energii weszła w ten szczególny stan pomieszania żwawości z pieczeniem w oczach, który przychodzi po nie przespanej dobie. Jakby ciało i umysł nagle zdecydowały, że zrobią, co mogą z tej narzuconej im przytomności; i skutkiem jakiejś chemicznej sztuczki, materia i duch uległy odnowie. Przestała ziewać. Jej wzrok, zamazany na krawędziach, znowu się przejaśnił. Ustąpiło bolesne zmęczenie. Wiedziała jednak, że to tylko krótkotrwałe odroczenie wyczerpania. Za jakąś godzinę lub dwie ten zadziwiający wzlot zakończy się nagłym i nieuchronnym upadkiem, całkiem podobnym do nagłego spadku z amfetaminowego szczytu energii i wtedy będzie już za bardzo wykończona, by się utrzymać na nogach.
Udało się jej i Tony’emu pomyślnie załatwić wszystkie sprawy, które wymagały zadbania – umowa z inspektorem ubezpieczeniowym, sprzątnięcie domu, raport dla policji i całą resztę. Jedyną rzeczą, która nie poszła gładko był przystanek przy galerii Wyanta Stevensa w Beverly Hills. Nie było ani Wyanta, ani jego asystentki, Betty, a pulchna, młoda kobieta pozostawiona na stanowisku nie miała chęci wziąć obrazów Tony’ego pod swoją opiekę. Nie miała zamiaru brać na siebie odpowiedzialności, ale Hilary ostatecznie przekonała ją, że nikt nie wniesie przeciwko niej oskarżenia, jeśli któreś z płócien zostanie pobrudzone albo rozdarte. Hilary napisała list do Wyanta z opisem sylwetki artysty i potem razem z Tonym pojechali do Topelis & Associates, aby poprosić Wally’ego o usprawiedliwienie jej przed Warner Brothers. Teraz już nic nie leżało im na sumieniu. Jutro, po pogrzebie Franka Howarda, wsiądą o 11.55 do samolotu, który miał ich zawieźć do San Francisco na czas, aby zdążyli się przesiąść na samolot kursujący regularnie do Napa.
A potem wynajętym wozem do St. Helena.
I potem znajdą się na rodzinnej ziemi Bruno Frye’a.
I co wtedy?
Tony zaparkował jeepa i zgasił silnik.
– Zapomniałam się zapytać, czy udało ci się znaleźć pokój w hotelu – powiedziała Hilary.
– Sekretarka zrobiła dla mnie rezerwacje, kiedy kłębiłaś się z Wallym w jego gabinecie.
– Obok lotniska.
– Tak.
– Mam nadzieję, że nie dwa oddzielne łóżka.
– Jedno królewskie.
– Dobrze – powiedziała. – Chcę, żebyś mnie obejmował, zanim odpłynę w sen.
Przechylił się i pocałował ją.
Przez dwadzieścia minut spakowali dwie walizki Tony’ego i znieśli wszystkie cztery sztuki bagażu do jeepa. Hilary z ledwością zdołała w tym czasie opanować paraliżujący ją lęk, obawiała się, że Frye wyskoczy z cienia albo wyjdzie zza rogu szczerząc zęby.
Nie pojawił się.
Pojechali na lotnisko okrężną trasą pełną wyboi i zakrętów. Hilary obserwowała samochody jadące za nimi.
Nikt ich nie śledził.
Dotarli do hotelu o 19.30. Ze staromodną elegancją, która rozbawiła Hilary, Tony zameldował ich jako męża i żonę.
Ich pokój był na ósmym piętrze. To było spokojne wnętrze o wystroju w odcieniach zieleni i błękitu.
Kiedy wyszedł goniec hotelowy, stanęli przy łóżku, objęli się tylko na chwilę, milcząco dzieląc się swym zmęczeniem i resztkami sił.
Żadne z nich nie czuło się na siłach, aby wyjść na kolację. Tony zamówił ją do pokoju i operator służby hotelowej powiedział, że usługa zostanie wykonana za pół godziny.
Wzięli prysznic wspólnie. Namydlali się i opłukiwali nawzajem z przyjemnością, choć nie była to przyjemność zupełnie seksualna. Byli zbyt zmęczeni, aby się kochać. Wspólna kąpiel była tylko relaksująca, czuła i miła.
Zjedli klubowe sandwicze i frytki.
Wypili pół butelki gamay rosę.
Rozmawiali krótką chwilę.
Owinęli lampę ręcznikiem kąpielowym i zostawili na noc zapalone światło, ponieważ – po raz drugi w życiu – Hilary bała się spać w ciemności.
Zasnęli.
Osiem godzin później, o 5.30 nad ranem, Hilary przebudziła się ze złego snu, w którym Earl i Emma ożyli, tak jak Bruno Frye. Wszyscy troje ścigali ją po pustym korytarzu, który zwężał się coraz bardziej i bardziej, i bardziej…
Nie mogła z powrotem usnąć. Leżała w zamglonym, bursztynowym świetle przenośnej lampy nocnej i obserwowała Tony’ego pogrążonego we śnie.
O 6.30 obudził się, odwrócił do niej, zamrugał, dotknął jej twarzy, piersi i zaczęli się kochać. Na krótką chwilę zapomniała o Bruno Frye’u, ale później, kiedy ubierali się, by wyjść na pogrzeb Franka, strach błyskawicznie powrócił.
– Naprawdę uważasz, że powinniśmy pojechać do St. Helena?
– My musimy pojechać – powiedział Tony.
– Ale co się tam z nami stanie?
– Nic – odpowiedział. – Nic takiego.
– Nie jestem taka pewna – wyznała.
– Sprawdzimy, o co w tym wszystkim chodzi.
– Bo po prostu – powiedziała z zakłopotaniem – mam uczucie, że lepiej, żebyśmy nie wiedzieli.
Katarzyna zniknęła.
Ta suka zniknęła.
Ta suka się schowała.
Bruno obudził się w granatowym dodge’u we wtorek o 18.30, wyrwany z koszmaru, którego nigdy nie mógł sobie jakoś przypomnieć, przerażony bezsłownymi szeptami. Coś po nim pełzało, po ramionach i twarzy, we włosach, nawet pod ubraniem, usiłując się wedrzeć do wnętrza jego ciała, próbując wniknąć tam przez uszy, usta i nos, coś niewypowiedzianie plugawego i złego. Krzyczał i drapał się jak oszalały, aż wreszcie przypomniał sobie, gdzie jest; wtedy okropne szepty zamarły i to urojone pełzające coś znikło. Przez kilka minut leżał zwinięty na boku, w ciasnej pozycji embrionalnej i płakał z ulgą.
Godzinę później, zjadłszy posiłek u MacDonalda, pojechał do Westwood. Przejechał obok jej domu kilkanaście razy, potem zaparkował w pewnym oddaleniu przy ulicy, w plamie cienia między latarniami ulicznymi. Obserwował jej dom przez całą noc.
Zniknęła.
Miał lniane woreczki z czosnkiem, ostre drewniane kołki, krucyfiks i buteleczkę ze święconą wodą. Miał dwa bardzo ostre noże i małą siekierę, którą mógł odrąbać jej głowę. Miał odwagę, wolę i determinację.
Ale ona zniknęła.
Kiedy po raz pierwszy zrozumiał, że wymknęła się i może nie wrócić przez wiele dni albo tygodni, wściekł się. Przeklinał ją i płakał z frustracji.
Potem stopniowo odzyskiwał panowanie nad sobą. Powiedział sobie, że jeszcze nie wszystko stracone. Znajdzie ją.
Dotychczas udawało mu się to niezliczoną ilość razy.
W środę rano Joshua Rhinehart odbył krótki lot do San Francisco swoją własną Cessna Turbo Skylane RG. Był to kochany samolot, wyciągający prędkość 173 węzłów i pokonujący odległość ponad tysiąca mil.
Brał lekcje latania trzy lata temu, krótko po śmierci Kory. Przez większość życia marzył, by zostać pilotem, ale nigdy nie znalazł czasu, aby się nauczyć latania, dopóki nie ukończył pięćdziesięciu ośmiu lat. Kiedy Kory zabrakło przy nim tak nieoczekiwanie, stwierdził, że był głupcem, głupcem, co uważał, że śmierć jest nieszczęściem, które dotyka wyłącznie innych ludzi. Przeżył swoje życie, jakby go miał w nieograniczonym zapasie, jakby miał trwać i żyć wiecznie. Wydawało mu się, że będzie mógł cały swój czas poświecić na wymarzone wycieczki po Europie i Bliskim Wschodzie, cały czas wypoczywać, podróżować i zabawiać się; dlatego zawsze odkładał rejsy po morzu i wakacje na później, odkładał je, dopóki nie założył praktyki prawniczej i potem dopóki nie spłacił hipotek za swoje wielkie posiadłości ziemskie i dopóki nie zorganizował do końca interesów związanych z hodowlą winorośli, i potem… I wtedy nagle odeszła Kora.
Tęsknił za nią strasznie i nadal przepełniał go smutek, kiedy myślał o wszystkich tych rzeczach, z którymi tak długo zwlekał. On i Kora byli ze sobą szczęśliwi; z wielu powodów cieszyło go ich wspólne życie, życie doskonałe pod każdym względem. Nigdy niczego nie pożądali – ani jedzenia, ani schronienia, ani sprawiedliwego podziału luksusów. Zawsze wystarczało pieniędzy. Ale nigdy czasu. Nie mógł przestać rozmyślać o tym, jak mogło być. Nie mógł przywrócić Korze życia, ale przynajmniej postanowił chwytać całą radość, jaką mógł wziąć w swoje ręce przez wszystkie tamte lata. Ponieważ nigdy nie był towarzyski i ponieważ czuł, że na dziesięciu ludzi przypadało dziewięciu żałosnych ignorantów albo złośliwców, większość jego rozrywek stanowiły samotnicze uciechy; ale pomimo preferowanej przez niego samotności, wszystkie te przyjemności cieszyły go mniej, niż gdyby mógł je dzielić z Korą. Latanie samolotem było jednym z wyjątków od tej reguły. W swojej cessnie, wysoko ponad ziemią, czuł się jakby uwolniony od wszystkich ograniczeń, nie tylko od więzi grawitacji, ale łańcuchów smutku i żalu.
Ożywiony i odmłodzony lotem Joshua wylądował w San Francisco krótko po dziewiątej. Niecałą godzinę później był w banku First Pacific United i witał się z Mr. Ronaldem Prestonem, z którym rozmawiał przez telefon we wtorek po południu.
Preston był wicedyrektorem banku i zajmował okazały gabinet, wyposażony w mnóstwo obić z prawdziwej skóry i dobrze wypolerowanego teku – wyściełany, pluszowy, bogaty gabinet.
Jego lokator zaś był wysoki i chudy; wyglądał na kruchego i wątłego. Zawsze mocno opalony, chlubił się porządnie przyciętymi wąsami. Mówił za szybko i jego ręce przerzucały się od jednego gestu do drugiego, jak zepsuta maszyna ciskająca iskry. Miał nerwowe usposobienie.
Przygotował dokładny wyciąg z kont Bruno Frye’a z wyszczególnieniem każdego roku z wszystkich pięciu lat, podczas których Frye korzystał z usług First Pacific United. Wyciąg zawierał spis depozytów oszczędnościowych i wypłat oraz dni, w których Frye odwiedzał swój sejf, wyraźne fotokopie comiesięcznych oświadczeń z kont czekowych, zrobione na podstawie zapisów mikrofilmowych i podobne kopie wszystkich czeków kiedykolwiek wypisanych z tego konta.
– Na pierwszy rzut oka – powiedział Preston – może się wydawać, że nie dałem panu kopii wszystkich czeków, jakie wypisał pan Frye. Ale chciałbym pana przekonać, że tak nie jest. Po prostu nie było ich wiele. Wiele pieniędzy wpływało i ubywało z tego konta, ale przez pierwsze trzy i pół roku pan Frye wypisywał tylko dwa czeki miesięcznie. Przez ostatnie półtora roku były to trzy czeki miesięcznie i zawsze na rzecz tych samych osób.
Joshua nie trudził się otwieraniem teczki.
– Popatrzę później na te rzeczy. Teraz chciałbym wypytać tę kasjerkę, która dokonała wypłat z konta czekowego i oszczędnościowego.
W jednym kącie pokoju stał okrągły stół konferencyjny. Wokół niego ustawiono sześć wygodnych, wyściełanych krzeseł z zaokrąglonymi oparciami. Joshua wybrał właśnie to miejsce na przesłuchanie.
Cynthia Willis, kasjerka, była pewną siebie i dość atrakcyjną Murzynką około czterdziestki, ubraną w niebieską spódnicę i sztywną białą bluzkę. Miała gładko uczesane włosy i jaskrawo pomalowane paznokcie o ładnym kształcie. Nosiła się z dumą i wdziękiem. Kiedy Joshua podprowadził ją do krzesła, stojącego naprzeciwko niego, usiadła z mocno wyprostowanymi plecami.
Preston stał za swoim biurkiem i denerwował się w milczeniu.
Joshua otworzył kopertę, którą przyniósł ze sobą i wyjął z niej piętnaście fotografii ludzi, którzy mieszkają albo kiedyś mieszkali w St. Helena. Rozłożył je na stole i powiedział:
– Panno Willis…
– Pani Willis – poprawiła go.
– Przepraszam, pani Willis, proszę, by pani obejrzała wszystkie te fotografie i powiedziała, na której z nich jest Bruno Frye. Ale dopiero wtedy, gdy je pani wszystkie obejrzy.
Obejrzała cały plik zdjęć w minutę i wybrała dwa spośród nich.
– On jest na tych dwóch.
– Jest pani pewna?
– Oczywiście – powiedziała. – To nie był trudny sprawdzian. Pozostałe trzynaście osób zupełnie go nie przypomina.
Poszło jej znakomicie, lepiej, niż się spodziewał. Wiele fotografii było niewyraźnych, a niektóre wykonano w ciemnym świetle. Joshua celowo użył złych zdjęć, aby utrudnić rozpoznanie, ale pani Willis nie zawahała się. I chociaż powiedziała, że pozostałe trzynaście osób nie przypominało Frye’a, niektórzy z nich właściwie mogli za niego uchodzić. Joshua wybrał paru ludzi, którzy byli podobni do Frye’a, przynajmniej na mało ostrych zdjęciach, ale ten podstęp nie oszukał Cynthii Willis, jak również sztuczka z dwoma zdjęciami Frye’a. Na obydwu widniała jego twarz i obydwa mocno różniły się od siebie.
Postukując palcem wskazującym w obie odbitki, pani Willis powiedziała:
– To jest człowiek, który przyszedł do banku w ubiegły czwartek po południu.
– W czwartek rano – powiedział Joshua – zamordowano go w Los Angeles.
– Nie wierzę w to – powiedziała z przekonaniem w głosie. – W tym musi być jakaś pomyłka.
– Widziałem jego ciało – powiedział jej Joshua. – Pogrzebaliśmy go w St. Helena w ubiegłą niedzielę.
Potrząsnęła głową.
– Zatem musieliście pogrzebać kogoś innego. Musieliście pogrzebać innego człowieka.
– Znałem Bruna, odkąd skończył pięć lat – powiedział Joshua. – Nie mogłem się pomylić.
– A ja wiem, kogo widziałam – powiedziała uprzejmie, ale stanowczo pani Willis.
Nie spojrzała na Prestona. Była zbyt dumna, aby kształtować swoje odpowiedzi na podstawie jego wymogów. Wiedziała, że jest dobrą kasjerką i nie bała się swojego szefa. Siedziała teraz jeszcze bardziej prosto niż przedtem i oświadczyła:
– Pan Preston ma prawo do swojego zdania. Ale ostatecznie on nie widział tego mężczyzny. A ja widziałam. To był pan Frye. Przychodził do tego banku dwa lub trzy razy w miesiącu przez ostatnie pięć lat. Zawsze zostawiał depozyt wartości dwóch tysięcy na koncie czekowym, czasami prawie trzy tysiące i zawsze gotówką. Gotówką. To rzadkość. Przez to dał się zapamiętać. Przez to i przez swój wygląd, wszystkie te mięśnie i…
– Ale chyba nie zawsze wpłacał depozyty przy pani okienku.
– Nie zawsze – przyznała. – Ale wielokrotnie tak robił. I przysięgam, że to on dokonał obydwu wypłat w zeszły czwartek. Jeżeli pan go w ogóle zna, panie Rhinehart, to pan wie, że nie trzeba go było widzieć, by wiedzieć, że to on. Rozpoznałabym go z zawiązanymi oczami przez ten jego dziwny głos.
– Głos można naśladować – powiedział Preston, po raz pierwszy zabierając głos w rozmowie.
– Nie taki – stwierdziła pani Willis.
– Można go było naśladować – powiedział Joshua – ale z trudem.
– I te oczy – dodała pani Willis. – Były prawie tak samo dziwne jak głos.
Zaintrygowany tą uwagą, Joshua przysunął się do niej i zapytał:
– A co pani może powiedzieć o jego oczach?
– Były zimne – powiedziała. – I nie tylko z powodu ich błękitnoszarej barwy. Bardzo zimne, twarde oczy. I zazwyczaj wydawało się, że on nie jest zdolny patrzeć komuś w twarz. Jego wzrok bezustannie umykał, jakby Frye się bał, że ktoś odczyta jego myśli albo coś takiego. Ale kiedy już wreszcie spojrzał otwarcie, to te oczy wywoływały uczucie, że się patrzy na kogoś… cóż… na kogoś, kto nie ma zupełnie dobrze w głowie.
Zawsze dyplomatyczny bankier Preston powiedział szybko:
– Pani Willis, jestem pewien, że pan Rhinehart chce, aby pani trzymała się faktów. Jeśli pani będzie się wtrącała z osobistymi wyobrażeniami, to tylko zaciemni sprawę i utrudni mu pracę.
Pani Willis potrząsnęła głową.
– Wiem tylko, że ten człowiek, który tu był w ubiegły czwartek, miał te same oczy.
Joshua był lekko wstrząśnięty tym spostrzeżeniem, ponieważ on również często myślał, że oczy Bruna ukazują udręczoną duszę. W oczach tego człowieka krył się wyraz przerażenia i nawiedzenia – ale również twarda, chłodna, mordercza lodowatość, którą spostrzegła Cynthia Willis.
Przez następne trzydzieści minut Joshua wypytał ją o wiele spraw, włączywszy w to: człowieka, który wypłacił pieniądze Frye’a; procedury, jakie zwykle stosowała przy wypłatach dużej gotówki; procedurę, według której postępowała w ubiegły czwartek; rodzaj dokumentu tożsamości, który przedstawił oszust; jej życie rodzinne, męża, dzieci, przebieg jej zatrudnienia, jej obecny stan majątkowy i kilka innych rzeczy. Był dla niej twardy, a nawet nieprzyjemny, kiedy uważał, że to pomoże jego sprawie. Niezadowolony z perspektywy spędzenia dodatkowych tygodni nad finansami Frye’a z powodu tego nowego obrotu sprawy, pragnąc znaleźć szybkie rozwiązanie zagadki, szukał powodu do oskarżenia jej o współudział w obrabowaniu kont Frye’a, ale ostatecznie nic nie znalazł. Właściwie, kiedy kończył ją wypytywać, bardzo już ją lubił i również jej ufał. Czasami nawet dochodził do tego, że przepraszał za zbyt ostre i kłótliwe zachowanie, a takie usprawiedliwianie się było w jego przypadku nadzwyczaj rzadką rzeczą.
Kiedy Pani Willis powróciła do swojego okienka kasowego, Ronald Preston przyprowadził Jane Symmons. To była kobieta, która towarzyszyła sobowtórowi Frye’a do jego skrytki w sejfie depozytowym, mieszczącym się w podziemiach banku. Miała dwadzieścia siedem lat, rude włosy, zielone oczy, zadarty nos i zrzędliwe usposobienie. Jej jękliwy głos i irytujące odpowiedzi wywoływały najgorsze uczucia u Joshui, ale im bardziej gburowaty się stawał, ona była tym bardziej zrzędliwa. Nie uważał, by Jane Symmons była równie wymowna jak Cynthia Willis, nie spodobała mu się tak, jak tamta Murzynka i jej nie przepraszał, ale był pewien, że jest równie prawdomówna jak pani Willis, przynajmniej jeśli chodziło o daną sprawę.
Kiedy Jane Symmons wyszła z pokoju, Preston zapytał:
– No i jakie są pańskie spostrzeżenia?
– Nie jest prawdopodobne, by któraś z nich brała udział w jakimś szwindlu – powiedział Joshua.
Preston poczuł ulgę, ale starał się tego nie okazywać.
– Takie jest również nasze zdanie.
– Ale ten człowiek, który udaje Bruno Frye’a, musi być do niego niezwykle podobny.
– Panna Symmons jest bardzo przenikliwą młodą kobietą – zapewnił Preston. – Jeżeli twierdzi, że wyglądał dokładnie jak Frye, to podobieństwo musi być istotnie znaczące.
– Panna Symmons jest beznadziejną paplą – powiedział gderliwie Joshua. – Gdyby była jedynym świadkiem, znalazłbym się w kropce.
Preston zamrugał zdziwiony.
– Natomiast – kontynuował Joshua – ta pani Willis jest prawdziwie spostrzegawcza. I piekielnie bystra. I pewna siebie, a nie zadowolona z siebie. Na pańskim miejscu, zrobiłbym z niej kogoś więcej niż tylko kasjerkę.
Preston odchrząknął.
– Cóż… tak, i co teraz?
– Chciałbym zobaczyć zawartość sejfu.
– Nie sądzę, by pan miał klucz pana Frye’a?
– Nie. Jeszcze nie powrócił z grobu, żeby mi go przekazać.
– Myślałem, że może znalazł się wśród innych rzeczy od czasu naszej wczorajszej rozmowy.
– Nie. Jeżeli oszust posługiwał się tym kluczem, to sądzę, że nadal go ma.
– Przede wszystkim, skąd on go ma? – zastanawiał się Preston. – Jeżeli to pan Frye mu go dał, wówczas to rzuca inne światło na całą sprawę. To mogłoby zmienić stanowisko banku. Jeżeli pan Frye nakłonił tego sobowtóra do wycofania funduszy…
– Pan Frye nie mógł nikogo nakłaniać. On umarł. Czy możemy teraz zobaczyć, co jest w tym sejfie?
– Bez obydwu kluczy trzeba się będzie włamać.
– To proszę, żeby to zrobiono – powiedział Joshua. Trzydzieści pięć minut później Joshua i Preston czekali w drugiej części podziemi banku, a pracownik techniczny usuwał zniszczony zamek w sejfie depozytowym i chwilę później wyciągnął całą skrytkę ze ściany podziemi. Podał ją Ronaldowi Prestonowi, a Preston wręczył ją Joshui.
– Normalnie – powiedział nieco sztywno Preston – zostałby pan odprowadzony do naszych prywatnych kabin, tak aby mógł pan obejrzeć zawartość na osobności. Jednakże, ponieważ istnieje spore prawdopodobieństwo, że stwierdzi pan, iż bezprawnie zabrano jakieś cenne rzeczy, zmuszony jestem nalegać, aby otworzył pan skrytkę w mojej obecności.
– Nie ma pan podstaw prawnych, aby nalegać na coś takiego – powiedział cierpko Joshua. – Ale nie mam zamiaru wytaczać pańskiemu bankowi procesu o kłamstwa, więc zaraz zaspokoję pańską ciekawość.
Joshua podniósł wieko skrytki sejfu depozytowego. Wewnątrz leżała biała koperta i nic oprócz niej. Wyjął ją, podał puste metalowe pudło Prestonowi i rozdarł kopertę. W środku była pojedyncza kartka papieru z datą, podpisem i napisanym na maszynie tekstem.
Joshua nigdy nie czytał czegoś równie dziwnego. Jakby to napisał człowiek owładnięty atakiem gorączki.
Czwartek, 25 września
Do wszystkich, których to interesuje:
Moja matka, Katarzyna Anna Frye, umarła pięć lat temu, ale nadal powraca do życia w nowych wcieleniach. Znalazła sposób, aby powracać z grobu i próbuje mnie dopaść. Obecnie żyje w Los Angeles pod nazwiskiem Hilary Thomas.
Dzisiaj rano zabiła mnie nożem i umarłem w Los Angeles. Mam zamiar tam powrócić i zabić ją, zanim ona mnie ponownie zabije. Bo jeśli zabije mnie dwukrotnie, to na zawsze umrę. Nie mam jej zdolności magicznych. Nie potrafię powracać z grobu.
Czuję się taki pusty, taki niedoskonały. Zabiła mnie i już nie jestem całością.
Pozostawiam ten list w przypadku, gdyby znowu wygrała. Dopóki nie umrę dwa razy, to będzie moja prywatna wojna, moja i nikogo innego. Nie mogę się ujawnić i poprosić o ochronę policji. Jeśli to zrobię, wszyscy będą wiedzieli, czym jestem i kim jestem. Wszyscy się dowiedzą, że całe życie się ukrywałem, i wtedy ukamienują mnie na śmierć. Ale jeśli ona mnie znowu dopadnie, to już nie będzie miało znaczenia, czy ktoś wykryje, kim jestem, bo już będę martwy podwójnie. Jeżeli mnie znowu dopadnie, to ktokolwiek znajdzie ten list, musi wziąć na siebie odpowiedzialność powstrzymania jej.
Trzeba jej odciąć głowę i napchać usta czosnkiem. Wyciąć jej serce i przebić je kołkiem. Pogrzebać jej głowę i serce na dwóch różnych cmentarzach. Bo chociaż ona nie jest wampirem, myślę, że te rzeczy poskutkują. Jeśli zostanie zabita w ten sposób, to umrze na zawsze.
Ona powraca z grobu.
Pod treścią listu widniał wykonany atramentem, znakomicie podrobiony podpis Bruno Frye’a. Naturalnie musiało to być fałszerstwo. Frye już nie żył, kiedy te słowa zostały napisane.
Joshuę zaswędziała skóra na karku i z niewiadomego powodu pomyślał o piątkowej nocy: o tym, jak wyszedł z domu pogrzebowego Avrila Tannertona prosto w idealną ciemność, gdy upewnił się, że w pobliżu jest coś niebezpiecznego i wyczuł obecność zła, które się zacząłło w mroku.
– Co to jest? – zapytał Preston.
Joshua podał mu kartkę.
Preston przeczytał ją i zdumiał się.
– Co to jest na Boga?
– To musiało zostać włożone do skrzynki przez oszusta, który obrobił konta – stwierdził Joshua.
– Ale dlaczego miałby coś takiego zrobić?
– Może to jakiś żart – powiedział Joshua. – Kimkolwiek jest, wyraźnie lubi dobre opowieści o duchach. Wiedział, że zorientujemy się, że ograbił konta, więc postanowił zabawić się naszym kosztem.
– Ale… to takie dziwne – zauważył Preston. – To znaczy, można by oczekiwać listu gratulacyjnego, czegoś dla utarcia nam nosa. Ale to? To nie jest dzieło domorosłego kawalarza. Chociaż to dziwaczne i nie za bardzo sensowne, wydaje się takie… szczere.
– Jeśli pan uważa, że to nie jest zwykły kawał, to co pan myśli? – spytał Joshua. – Czy chce mi pan powiedzieć, że Bruno Frye napisał ten list i włożył go do skrytki depozytowej po swojej śmierci?
– No… nie. Oczywiście, że nie.
– To co?
Bankier spojrzał na trzymany w ręku list.
– No to powiedziałbym, że oszust, który tak wybitnie przypomina pana Frye’a i mówi głosem pana Frye’a, ten człowiek, który posiada prawo jazdy na nazwisko pana Frye’a, ten człowiek, który wiedział o kontach pana Frye’a w First Pacific United – jest człowiekiem, który nie tylko udaje, że jest panem Frye’em. W rzeczy samej on myśli, że jest panem Frye’em. – Spojrzał na Joshuę. – Nie wierzę, że zwykły złodziej z upodobaniem do głupich dowcipów ułożyłby taki list. W nim zawiera się prawdziwe szaleństwo.
Joshua skinął głową.
– Obawiam się, że muszę się z panem zgodzić. Ale skąd się wziął ten sobowtór? Kim on jest? Od jak dawna się tu kręci? Czy Bruno wiedział, że ten człowiek istnieje? Dlaczego ten ktoś miałby dzielić z Brunem obsesyjny strach i nienawiść do Katarzyny Frye? Jak dwóch ludzi może cierpieć na te same urojenia – wiarę, że ona powróci od umarłych? Jest tu tysiąc pytań. Aż mózg się przed tym wzbrania.
– Z pewnością tak jest – powiedział Preston. – A ja na nic panu nie odpowiem. Ale mam jedną sugestię. Tej Hilary Thomas należy powiedzieć, że jest w wielkim niebezpieczeństwie.
Po pogrzebie Franka Howarda, który przeprowadzono z pełnymi honorami policyjnymi, Tony i Hilary wsiedli do samolotu odlatującego z Los Angeles o 11.55. W drodze na północ Hilary usiłowała być ożywiona i wesoła, ponieważ widziała, że pogrzeb przygnębił Tony’ego i przywołał straszne wspomnienia z porannej strzelaniny w poniedziałek. Z początku zapadł się w swoim siedzeniu, zamyślony, ledwie jej odpowiadając. Ale po chwili chyba zauważył jej determinację w rozweselaniu go i może nie chcąc, by myślała, że on nie docenia jej wysiłków, znalazł swój zagubiony uśmiech i zaczął wychodzić z depresji. Wylądowali na czas na międzynarodowym lotnisku w San Francisco, ale wahadłowy lot do Napa został przeniesiony z godziny drugiej na trzecią z powodu drobnych trudności technicznych.
Żeby zabić czas, zjedli lunch w restauracji na lotnisku, z której rozciągał się widok na ruchliwe pasy startowe. Zadziwiająco dobra kawa była jedyną rzeczą godną polecenia w tym lokalu; sandwicze okazały się gumowe, a frytki wilgotne.
Kiedy nadszedł czas odlotu do Napa, Hilary zaczęła się bać. Z każdą minutą stawała się coraz bardziej zalękniona.
Tony zauważył zmianę, jaka w niej zaszła.
– Co się stało?
– Dokładnie nie wiem. Po prostu czuję się… cóż, może to jest błąd. Może pędzimy prosto do jaskini lwa.
– Frye jest w Los Angeles. Nie mógł się dowiedzieć, że wyjechałaś do St. Helena – powiedział Tony.
– Na pewno?
– Czy nadal jesteś przekonana, że tu chodzi o jakieś zjawiska nadprzyrodzone, duchy, upiory i różne takie rzeczy?
– Niczego nie wykluczam.
– Znajdziemy w końcu logiczne rozwiązanie.
– Czy znajdziemy, czy nie, mam to uczucie… przeczucie.
– Przeczucie czego?
– Że zdarzą się jeszcze gorsze rzeczy – powiedziała.
Po pośpiesznym, ale doskonałym lunchu w prywatnej sali jadalnej członków rady nadzorczej banku First Pacific United Joshua Rhinehart i Ronald Preston spotkali się z przedstawicielami federalnego i stanowego systemu bankowego. Biurokraci byli nudni, źle przygotowani i oczywiście nieudolni, ale Joshua tolerował ich, odpowiadał na ich pytania, wypełniał ich formularze, ponieważ jego obowiązkiem było wykorzystanie federalnego systemu ubezpieczeniowego, aby odzyskać skradzione fundusze należące do majątku Frye’a.
Po wyjściu biurokratów w gabinecie Prestona pojawił się Warren Sackett, agent FBI. Ponieważ pieniądze zostały ukradzione z instytucji finansowej posiadającej pełnomocnictwa rządu federalnego, przestępstwo podlegało jurysdykcji Biura. Sackett – wysoki, silny mężczyzna o rzeźbionych rysach – usiadł przy stole konferencyjnym razem z Joshuą i Prestonem i zebrał dwa razy tyle informacji, co stado biurokratów, w zaledwie połowie tego czasu, którego potrzebowali ci specjaliści od przekładania papierów. Poinformował Joshuę, że w ramach dochodzenia zostanie on bardzo gruntownie sprawdzony, ale Joshua już to wiedział i nie miał powodu do obaw. Sackett zgodził się, że Hilary Thomas może grozić niebezpieczeństwo i przejął odpowiedzialność za powiadomienie policji Los Angeles o powstałej nadzwyczaj trudnej sytuacji, tak aby zarówno LAPD, jak i odział FBI w Los Angeles pilnowały Hilary Thomas.
Chociaż Sackett był uprzejmy, kompetentny i dokładny, Joshua zorientował się, że FBI nie ma zamiaru rozwiązać tej sprawy w ciągu paru dni – chyba, żeby Bruno Frye, oszust, wszedł do ich biura i przyznał się do winy. Dla nich to nie była pilna sprawa. W kraju dotkniętym plagą najrozmaitszych, narwanych grup terrorystycznych, zorganizowanych rodzin przestępczych i skorumpowanych polityków, nie można było angażować zastępów FBI do sprawy o osiemnaście tysięcy dolarów. Według wszelkiego prawdopodobieństwa, Sackett miał być jedynym agentem zajmującym się nią na okrągło, a on zacznie powoli, od sprawdzenia wszystkich podejrzanych, a potem przeprowadzi wyczerpujący przegląd banków w północnej Kalifornii, aby sprawdzić, czy Bruno Frye miał jeszcze inne tajne konta. Sackett nie przyjedzie do St. Helena wcześniej jak za jakieś dwa dni. A jeśli nie zdobędzie jakichś poszlak w pierwszym tygodniu czy przez dziesięć dni, to potem będzie mógł się zajmować sprawą jedynie połowicznie.
Kiedy agent skończył zadawać pytania, Joshua odwrócił się do Ronalda Prestona i powiedział:
– Sir, ufam, że brakujące osiemnaście tysięcy zostanie oddane w krótkim terminie.
– Cóż… – Preston nerwowo gładził palcem swój wymuskany wąsik. – Będziemy musieli zaczekać, aż FDIC potwierdzi roszczenia.
Joshua spojrzał na Hacketta.
– Czy nie mylę się co do tego, że FDIC zaczeka, dopóki pan ich nie zapewni, że ani ja, ani żaden ze spadkobierców majątku nie braliśmy udziału w zmowie na rzecz wypłaty owych osiemnastu tysięcy dolarów?
– Mogą czekać – powiedział Hackett. – Ostatecznie jest to dość niezwykła sprawa.
– Ale upłynie sporo czasu, zanim będzie im pan mógł podać takie zapewnienia – powiedział Joshua.
– Nie każemy panu czekać powyżej umiarkowanie długiego terminu – powiedział Sackett. – Co najwyżej trzy miesiące.
Joshua westchnął.
– Miałem nadzieję dokonać szybkiego rozliczenia majątku.
Sackett wzruszył ramionami.
– Może nie będę potrzebował trzech miesięcy. Wszystko może się szybko wyjaśnić. Nigdy tego nie wiadomo. Za jakiś dzień lub dwa może nawet złapię tego faceta, który się podszywa pod Bruno Frye’a. Potem będę mógł przekazać FDIC, że akcja jest odwołana.
– Ale nie spodziewa się pan szybkiego rozwiązania.
– Sytuacja jest tak dziwaczna, że nie mogę się zobowiązywać do żadnego terminu – oznajmił Sackett.
– Piekło – rzekł Joshua zmęczonym głosem.
Kilka minut później, kiedy wychodząc z banku przekraczał chłodny westybul wyłożony marmurem, zawołała go pani Willis. Pełniła dyżur w okienku kasjerskim. Podszedł do niej, a ona powiedziała:
– Wie pan, co bym zrobiła na pańskim miejscu?
– Co mianowicie? – spytał Joshua.
– Wykopałabym go. Tego pogrzebanego człowieka. Wykopałabym.
– Bruno Frye’a?
– Nie pogrzebaliście Bruno Frye’a. – Pani Willis była nieugięta; zacisnęła usta i potrząsała głową w obie strony, przybrawszy bardzo uroczysty wygląd. – Nie. Jeśli istnieje jakiś sobowtór pana Frye’a, to nie on się tu pojawia. Sobowtór to ten, który leży sześć stóp pod ziemią z granitową płytą zamiast kapelusza. Prawdziwy Frye był tu w ostatni czwartek. Przysięgłabym to przed każdym sądem. Dałabym głowę.
– Ale jeśli to nie prawdziwy Frye został zabity w Los Angeles, to gdzie jest teraz prawdziwy Frye? Dlaczego uciekł? Co tu się na Boga dzieje?
– Tego nie wiem – powiedziała. – Wiem tylko, co widziałam. Niech go pan wykopie, panie Rhinehart. Uważam, że pogrzebaliście niewłaściwego człowieka.
W środę o 15.20 Joshua wylądował na okręgowym lotnisku obok miasteczka Napa. Przy liczbie czterdziestu pięciu tysięcy mieszkańców nie mogła pretendować do dużego miasta i prawdę powiedziawszy, atmosfera charakterystyczna dla okręgu upraw winorośli udzielała się jej w takim stopniu, że wydawała się mniejsza i bardziej przytulna niż w rzeczywistości; zdaniem Joshui jednak, od dawna przyzwyczajonemu do wiejskiego spokoju malutkiego St. Helena, Napa była równie hałaśliwa i męcząca jak San Francisco i palił się do wyjazdu z tego miejsca.
Jego samochód stał zaparkowany na publicznym parkingu obok lotniska, gdzie go zostawił tego ranka. Nie pojechał do domu czy do swojego biura. Pojechał prosto do domu Bruno Frye’a w St. Helena.
Zazwyczaj Joshua intensywnie chłonął niewiarygodne, naturalne piękno doliny. Ale nie dzisiaj. Jechał nie zauważając teraz niczego, dopóki na widoku nie pojawiła się posiadłość Frye’a.
Część winnic „Drzewo Cienia”, rodzinnego przedsiębiorstwa Frye’ów, zajmowała żyzną czarną równinę, ale główna ich połać rozciągała się na łagodnie wznoszących się zboczach zachodniej części doliny. Wytwórnia win, pomieszczenie do częstowania gości, rozległe piwnice i inne budynki – wszystkie będące konstrukcjami z kamienia polnego, sekwoi i dębu, zdającymi się wyrastać spod ziemi – były usytuowane na dużej przestrzeni płaskowyżu, w pobliżu najbardziej wysuniętego na zachód krańca posiadłości Frye’a. Wszystkie budynki stały zwrócone na wschód, na dolinę, w kierunku drugich rzędów poletek winorośli i usytuowano je wszystkie tyłem do skalnego urwiska o wysokości stu sześćdziesięciu stóp, które uformowało się w odległej epoce, kiedy ruchy ziemi spowodowały osunięcie się ostatnich podgórzy od podstawy znacznie bardziej stromych gór Mayacamas.
Nad urwiskiem na samotnym wzgórzu stał dom, który wybudował Leo Frye, ojciec Katarzyny, po swoim przyjeździe do krainy winorośli w 1918 roku. Leo był typem skłonnego do zamyśleń Prusaka, który bardziej niż cokolwiek innego cenił sobie swoją prywatność. Szukał takiego miejsca pod budowę domu, które dawałoby szeroki widok na malowniczą dolinę oraz absolutne odosobnienie, i ta posiadłość na szczycie wzgórza była dokładnie tym, czego chciał. Chociaż w 1918 Leo był już wdowcem i chociaż miał tylko jedno małe dziecko i w owym czasie nie planował drugiego małżeństwa, zbudował jednak na szczycie urwiska wielki, dwunastopokojowy dom w stylu wiktoriańskim, z wieloma oknami w wykuszach, szczytami i mnóstwem architektonicznych ozdób. Było z niego widać wytwórnię win, którą później zbudował na rozciągającym się niżej płaskowyżu, dokąd prowadziły tylko dwa dojścia. Pierwsze stanowiła powietrzna kolej linowa, składająca się z systemu kabli, wyciągów, silników elektrycznych i jednej gondoli z czterema siedzeniami, która przewoziła od dolnej stacji (wybudowanej w kącie pierwszego piętra głównego budynku wytwórni) do górnej stacji (mniej więcej na północ od domu na szczycie urwiska). Druga droga prowadziła po ruchomych schodach zamocowanych w ścianie urwiska. Te trzysta dwadzieścia stopni było pomyślanych jedynie na wypadek, gdyby zepsuła się kolejka – a i wówczas tylko wtedy, jeśli nie można było poczekać na wykonanie napraw. Dom był nie tylko odizolowany: był niedostępny.
Kiedy Joshua skręcił z publicznej drogi na bardzo długi, prywatny podjazd, który prowadził do wytwórni win „Drzewa Cienia”, próbował sobie przypomnieć wszystko, co wiedział o Leo Frye’u. Nie było tego wiele. Katarzyna rzadko mówiła o swoim ojcu, a Leo nie miał wielu przyjaciół.
Joshua przyjechał do doliny dopiero w 1945, parę lat po śmierci Leo, i nigdy nie poznał tego człowieka, ale słyszał o nim wystarczająco dużo opowieści, aby móc wyrobić sobie obraz tego umysłu, który łaknął tak przesadnej prywatności urzeczywistnionej w domu na szczycie urwiska. Leo Frye był chłodny, surowy, ponury, opanowany, uparty i błyskotliwy; trochę też egocentryk i despota o żelaznej ręce. Przypominał jakby feudalnego pana z dawno minionych wieków; średniowiecznego arystokratę, który wybrał życie w dobrze ufortyfikowanym zamku poza łatwym zasięgiem brudnych hord.
Katarzyna nadal mieszkała w tym domu po śmierci ojca. Wychowała Bruna w pokojach z wysokimi sufitami, w świecie mocno oddalonym od jego rówieśników, w wiktoriańskim świecie wysokich do pasa boazerii, kwiaciastych tapet, gzymsów z blankami, podnóżków, zegarów kominkowych i koronkowych obrusów. Faktycznie matka i syn mieszkali razem, do chwili gdy Bruno ukończył trzydzieści pięć lat, a Katarzyna umarła na atak serca.
Jadąc drogą o makadamowej powierzchni w kierunku wytwórni, Joshua przyglądał się budynkom z kamienia polnego i drewna. Podniósł wzrok na wielki dom, który stał niczym gigantyczny kopiec na szczycie skalnej ściany.
To było dziwne, żeby dorosły mężczyzna mieszkał ze swoją matką tak długo, jak Bruno z Katarzyną. Krążyły naturalnie plotki i domysły. W St. Helena jednomyślnie uważano, że Bruno niewiele albo wcale nie interesował się dziewczętami, że swoje namiętności i uczucia potajemnie kierował ku młodym chłopcom. Przypuszczano, że zaspokaja swoje żądze podczas nieregularnych wizyt w San Francisco, z dala od wzroku sąsiadów z krainy winorośli. Domniemany homoseksualizm Bruna nie był jednak powodem skandalu w dolinie. Miejscowi nie poświęcali wiele czasu na rozmowy o tym; tak naprawdę wcale ich to nie obchodziło. Chociaż St. Helena było małym miasteczkiem, mogło sobie rościć prawo do odrobiny elegancji; było takie, bo w nim wyrabiano wino.
Teraz jednak Joshua uważał, że jednomyślna opinia miejscowych na temat Bruna była omyłkowa. Zważywszy na niezwykłe wydarzenia ubiegłego tygodnia, wychodziło na to, że tajemnica tego człowieka mogła być znacznie bardziej ponura i nieskończenie straszniejsza niż zwykły homoseksualizm.
Natychmiast po pogrzebie Katarzyny, głęboko wstrząśnięty jej śmiercią, Bruno wyprowadził się z domu na urwisku. Zabrał swoje ubrania, jak również sporą kolekcję obrazów, rzeźb w metalu i książek, które kupił osobiście; ale zostawił za sobą wszystko, co należało do Katarzyny. Jej ubrania pozostały na wieszakach w szafach i poukładane w szufladach. Jej antyczne meble, obrazy, porcelana, kryształy, pozytywki, emaliowane szkatułki – wszystkie te rzeczy (i wiele innych) mogły zostać sprzedane na aukcji za znaczną sumę. Ale Bruno uparł się, aby każdy przedmiot pozostał dokładnie tam, gdzie ustawiła go Katarzyna, nie naruszony, nie dotykany. Zamknął okna, zasunął żaluzje i zasłony, zamknął i zaryglował zewnętrzne okiennice na parterze i piętrze, pozamykał drzwi na zamki i opieczętował cały dom, jakby to była krypta, w której mógł na wieczność zachować pamięć o swej przybranej matce.
Kiedy Bruno wynajął mieszkanie i zaczął sporządzać plany do budowy nowego domu wśród winnic, Joshua próbował mu wytłumaczyć, że głupio zostawiać zawartość domu na urwisku bez opieki. Bruno upierał się, że dom jest bezpieczny i swoją niedostępnością sprawia, że nie może się stać celem włamywaczy – szczególnie że włamania były przestępstwem, o którym nieomal się nie słyszało w dolinie. Dwa dojścia do domu – ruchome schody i kolejka linowa – znajdowały się w głębi posiadłości Frye’a, za wytwórnią; a kolejka działała jedynie przy użyciu klucza. Poza tym (jak dowodził Bruno) nikt oprócz niego i Joshui nie wiedział, że tak wiele cennych przedmiotów pozostało w starym domu. Bruno był nieugięty: mienie Katarzyny ma pozostać nie ruszone; i wreszcie, niechętnie, zupełnie nie przekonany Joshua poddał się woli swego klienta.
Na ile Joshua się orientował, nikt nie był w domu na urwisku od pięciu lat, od dnia, w którym wyprowadził się Bruno. Kolejka była dobrze zakonserwowana, mimo że jedyną osobą, która nią jeździła, był Gilbert Ulman, mechanik zatrudniony w winnicach „Drzewo Cienia”, by dbać o dobry stan ciężarówek i sprzętu rolniczego; Gil miał również za zadanie regularnie sprawdzać i naprawiać kolejkę, co zabierało mu jedynie parę godzin w miesiącu. Jutro albo najpóźniej w piątek Joshua będzie musiał przejechać się tym kablowym pojazdem do domu na szczycie urwiska i otworzyć dom – wszystkie drzwi i okna – aby wywietrzyć go przed sobotnim przyjazdem rzeczoznawców dzieł sztuki z Los Angeles i San Francisco.
W tym jednak momencie Joshua był jak najmniej zainteresowany samotną wiktoriańską redutą Leo Frye’a; miał coś do zrobienia w bardziej nowoczesnym i znacznie bardziej dostępnym domu Bruna. Kiedy zbliżał się do końca drogi prowadzącej do parkingu wytwórni, skręcił w lewo na nadzwyczaj wąski podjazd biegnący na południe przez skąpane w słońcu winnice. Winorośl porastała obydwie strony popękanej, nierównej na bokach czarnej nawierzchni. Droga powiodła go przez jedno wzgórze, płytką dolinę, następne zbocze i zakończyła się dwieście jardów na południe od wytwórni, przy polanie, na której stał dom Bruna otoczony po obu stronach winnicami. Była to wielka jednopiętrowa budowla w stylu ranczowym, z sekwoi i polnych kamieni, ocieniona przez jeden z dziewięciu ogromnych dębów, które naznaczały ogromną posiadłość i dawały nazwę przedsiębiorstwu Frye’ów.
Joshua wysiadł z samochodu i podszedł do frontowych drzwi domu. Na niebie o odcieniu krzykliwego błękitu widniało tylko parę dalekich, białych chmur. Powietrze spływające z sosnowych szczytów Mayacamas było rześkie i świeże.
Otworzył zamek w drzwiach, wszedł do środka i stanął na chwilę w przedsionku nasłuchując. Nie był pewien, co się spodziewał usłyszeć.
Może kroki.
Albo głos Bruno Frye’a.
Jednak wewnątrz panowała tylko cisza.
Przeszedł z jednego końca domu do drugiego, aby dostać się do gabinetu Frye’a. Wystrój był dowodem, że Bruno odziedziczył po Katarzynie obsesyjną pasję do zbierania i gromadzenia pięknych rzeczy. Na niektórych ścianach wisiało tyle pięknych obrazów tak blisko siebie, że ich ramy stykały się ze sobą i żaden z nich nie potrafił przyciągnąć wzroku w tak żywej orgii kształtów i barw. Wszędzie stały serwantki wypełnione szkłem artystycznym, rzeźbami z brązu, kryształowymi przyciskami i prekolumbijskimi posążkami. We wszystkich pokojach poustawiano za dużo mebli, ale każdy z nich był niezrównanym przykładem swojego wieku i stylu. W ogromnym gabinecie znajdowało się około pięciuset albo sześciuset rzadkich książek, wiele z bibliofilskich nakładów i oprawnych w skórę, oraz kilkadziesiąt znakomitych małych figurek z kości słoniowej w serwantce, a także sześć potwornie drogich, kryształowych kul bez najdrobniejszej skazy; jedna tak mała jak pomarańcza, inna tak wielka jak piłka do koszykówki, a pozostałe o różnych pośrednich rozmiarach.
Joshua odsunął zasłony w oknie, wpuszczając trochę światła, zapalił mosiężną lampę i usiadł w nowoczesnym obracanym fotelu biurowym stojącym za ogromnym osiemnastowiecznym angielskim biurkiem. Z kieszeni marynarki wyciągnął dziwny list, który znalazł w skrytce sejfu depozytowego banku First Pacific United. W rzeczywistości była to tylko kserokopia; Warren Sackett, agent FBI, koniecznie chciał zachować oryginał. Joshua rozłożył kopię i oparł ją tak, by móc ją widzieć. Obrócił się do niskiego stolika, na którym spoczywała maszyna do pisania, przysunął go do siebie, włożył kartkę czystego papieru do maszyny i szybko wystukał pierwsze zdanie listu.
Moja matka, Katarzyna Anna Frye, umarła pięć lat temu, ale ciągle wraca do życia w nowych wcieleniach.
Przyłożył kserokopię do próbki i porównał je. Czcionka okazała się ta sama. W obydwu wersjach oczko w małym „e” było całkowicie zapełnione tuszem, ponieważ czcionek nie czyszczono od dłuższego czasu. W obydwu oczko w małym „a” było częściowo zamknięte i małe „d” wybijało się nieco wyżej niż pozostałe litery. Nie ulegało wątpliwości, że list wydrukowano w gabinecie Frye’a, na maszynie Frye’a.
Sobowtór, człowiek, który w zeszły czwartek udawał Frye’a w banku w San Francisco, ewidentnie posiadał klucz do tego domu. Ale jak go zdobył? Najprostsza odpowiedź brzmiała, że Bruno mu go dał, co z kolei oznaczało, że ten człowiek jest przez niego zatrudnionym, wynajętym sobowtórem.
Joshua poprawił się na krześle i zapatrzył na kserokopię listu, a w jego mózgu jak fajerwerki eksplodowały różne pytania. Dlaczego Bruno uważał za niezbędne wynajęcie sobowtóra? Gdzie znalazł takiego niezwykle podobnego do siebie człowieka? Od jak dawna ten sobowtór dla niego pracował? Co robił? I jak często on, Joshua, rozmawiał z tym dublerem, myśląc, że to Frye? Prawdopodobnie nie raz. Może częściej, niż rozmawiał z prawdziwym Brunem. Czy sobowtór był tutaj, w tym domu, w czwartek rano, kiedy Bruno umarł w Los Angeles? Najprawdopodobniej. W końcu to tutaj napisał na maszynie ten list, a potem włożył go do sejfu, więc tutaj musiał się o tym dowiedzieć. Ale w jaki sposób dowiedział się tak szybko o śmierci? Ciało Bruna znaleziono w pobliżu budki telefonicznej… Czy to możliwe, że ostatnią rzeczą zrobioną przez Bruna był telefon do domu i rozmowa z sobowtórem? Tak. Możliwe. Nawet prawdopodobne. Trzeba będzie sprawdzić rejestry towarzystwa usług telefonicznych. Ale co obydwaj mężczyźni sobie powiedzieli, zanim ten drugi umarł? Czy można przyjąć, że dzielili tę samą psychozę – wiarę, że Katarzyna powróciła z grobu?
Joshua wzdrygnął się.
Złożył list, wsadził go z powrotem do kieszeni płaszcza.
Po raz pierwszy dotarło do niego, że w pokojach tych czai się mrok – natłok mebli i kosztownych ozdób, okna osłonięte ciężkimi draperiami, podłogi pokryte dywanami o ciemnych barwach. Nagle miejsce to wydało mu się jeszcze bardziej wyizolowane niż ustronie zbudowane przez Leo na szczycie urwiska.
Szmer. W drugim pokoju.
Joshua, który właśnie obchodził biurko, zastygł. Poczekał, nasłuchiwał.
– Wyobraźnia – powiedział, starając się uspokoić.
Przeszedł szybko przez dom do drzwi frontowych i stwierdził, że szmer był na pewno urojony. Przecież nic się nie stało. Odetchnął jednak z ulgą, kiedy wyszedł na zewnątrz, zamknął drzwi i przekręcił zamek.
W samochodzie, po drodze do swego biura w St. Helena, obmyślał następne pytania. Kto tak naprawdę umarł w Los Angeles w ubiegłym tygodniu – Frye czy jego sobowtór? Który z nich był w banku First Pacific United w czwartek – ten prawdziwy czy jego imitacja? Czy kiedy pozna odpowiedź, to będzie mógł dokonać rozliczenia majątku? Miał pytań bez liku, ale piekielnie mało odpowiedzi.
Kiedy zaparkował samochód na tyłach swojego biura parę minut później, zrozumiał, że powinien się mocno zastanowić nad radą pani Willis. Może trzeba będzie otworzyć grób Bruno Frye’a, aby stwierdzić, kto jest w nim pochowany.
Tony i Hilary wylądowali w Napa, wynajęli samochód i dojechali do siedziby szeryfa Okręgu Napa w środę o 16.20. Lokal nie był tak ospały, jak biura szeryfów, które się ogląda w telewizji. Wokół akt i dokumentów uwijało się żwawo kilku zastępców i dwie pilne urzędniczki.
Sekretarka szeryfa siedziała za dużym, metalowym biurkiem, identyfikowana przez plakietkę z nazwiskiem umieszczoną na jej maszynie do pisania: MARSHA PELETRINO. Była kobietą o sztywnej sylwetce i surowych rysach, ale miała cichy, jedwabny i seksowny głos. Wbrew oczekiwaniom Hilary miała też zapraszający i przyjazny uśmiech.
Kiedy Marsha Peletrino otworzyła drzwi miedzy częścią służącą do przyjmowania interesantów a osobistym gabinetem Petera Laurensky’ego i obwieściła, że Hilary i Tony chcą się z nim spotkać, Laurensky od razu wiedział, kim są, i nie próbował im się wymknąć, tak jak oczekiwali. Wyszedł ze swego gabinetu i niezdarnie uścisnął im ręce. Wydawał się zakłopotany i najwyraźniej nie miał chęci wyjaśniać, dlaczego dostarczył fałszywe alibi Bruno Frye’owi w ubiegłą środę wieczorem, ale mimo swego nieskrywanego skrępowania, zaprosił Tony’ego i Hilary na rozmowę.
Laurensky sprawił pewne rozczarowanie Hilary. Nie był, jak oczekiwała, zwalistym, brzuchatym, żującym cygaro, łatwym do znienawidzenia małomiasteczkowym typem świetnego chłopa ani też prowincjonalnym łapówkarzem posiadającym władzę, który by kłamał, aby osłonić miejscowego bogacza, jakim był Bruno Frye. Laurensky miał około trzydziestki, był wysokim blondynem; prostolinijnym, wygadanym, przyjacielskim i wyraźnie oddanym swej pracy, dobrym strażnikiem prawa. W jego oczach widniała uprzejmość, a w głosie zadziwiająca delikatność; w jakiś sposób przypominał jej Tony’ego. Biura szeryfa stanowiły schludne i spartańskie pomieszczenia, w których wiele się działo, a ludzie, którzy pracowali tutaj z Laurenskym, zarówno zastępcy jak i pracownicy w cywilu, nie byli fajnymi kumplami, ale energicznymi i pracowitymi funkcjonariuszami państwowymi. Już po dwóch minutach przebywania z szeryfem wiedziała, że tu nie znajdą żadnej prostej odpowiedzi na tajemnicę Frye’a, żadnego oczywistego i łatwo wykrywalnego spisku.
W osobistym gabinecie szeryfa oboje z Tonym usiedli na mocnej, starej ławce z oparciem, wygodnej dzięki temu, że położono na niej pokryte aksamitem poduszki z gąbki. Laurensky wysunął krzesło i usiadł na nim niewygodnie z rękoma skrzyżowanymi z tyłu oparcia.
Rozbroił Tony’ego i Hilary, przechodząc prosto do sprawy i osądzając surowo samego siebie.
– Obawiam się, że w tym wszystkim nie zachowałem się profesjonalnie – powiedział. – Wykręcałem się przed telefonami z pańskiego wydziału.
– Dlatego tutaj jesteśmy – powiedział Tony.
– Czy… to jest jakaś oficjalna wizyta? – spytał Laurensky, odrobinę zaciekawiony.
– Nie – przyznał Tony. – Jestem tutaj jako osoba prywatna, nie jako policjant.
– Mieliśmy nadzwyczaj niezwykłe i niepokojące przejścia przez ostatnie parę dni – powiedziała Hilary. – Wydarzyły się niewiarygodne rzeczy i mamy nadzieję, że pan je nam wyjaśni.
Laurensky podniósł brwi.
– Coś jeszcze oprócz napaści, jakiej Frye dopuścił się wobec pani?
– Odpowiemy panu na to pytanie – wtrącił Tony. – Ale najpierw chcielibyśmy wiedzieć, dlaczego pan się nie zgłaszał do LAPD.
Laurensky skinął głową. Rumienił się.
– Zupełnie nie wiem, co powiedzieć. Zrobiłem z siebie idiotę, ręcząc za Frye’a. Ja chyba miałem nadzieję, że wszystko się rozejdzie po kościach.
– A dlaczego pan za niego ręczył? – spytała Hilary.
– Po prostu… widzicie… naprawdę myślałem, że jest u siebie tamtej nocy.
– Czy rozmawiał pan z nim?
– Nie – odparł Laurensky. Chrząknął. – Widzicie, ten telefon wieczorem odebrał oficer dyżurny, Tim Larsson. Jest jednym z moich najlepszych ludzi. Robi u mnie od siedmiu lat. Naprawdę przebojowy facet. No więc… kiedy policja z Los Angeles zadzwoniła w sprawie Bruno Frye’a, Tim uważał, że lepiej zrobi, jak zadzwoni do mnie i zobaczy, czy chcę się tym zająć, bo Frye był jednym z najważniejszych obywateli okręgu. Tego wieczoru byłem w domu. To były urodziny mojej córki. W przypadku mojej rodziny to jest dość wyjątkowa okazja i ten raz byłem zdecydowany nie dopuścić, aby praca wtargnęła do mojego prywatnego życia. Mam tak mało czasu dla dzieci…
– Rozumiem – powiedział Tony. – Widzę, że robi pan tu chyba kawał dobrej roboty. I na tyle się znam na pracy w policji, by wiedzieć, że dobra robota zabiera sto razy więcej czasu niż osiem godzin dziennie.
– Więcej niż dwanaście godzin dziennie, przez sześć albo siedem dni w tygodniu – powiedział szeryf. – W każdym razie Tim zadzwonił do mnie tamtego wieczoru i ja mu kazałem to przejąć. Rozumie pan, to dochodzenie wydawało się takie głupie. No bo Frye był wybitnym businessmanem, nawet milionerem, na miłość boską. Dlaczego miałby się wszystkiego wyrzekać, aby kogoś zgwałcić? Więc kazałem Timowi to sprawdzić i dać mi znać, jak tylko coś będzie miał. Jak powiedziałem, jest bardzo kompetentnym oficerem. Poza tym znał Frye’a lepiej niż ja. Zanim zdecydował się na karierę w służbie prawa, pracował pięć lat w głównym biurze winnic „Drzewo Cienia”. Widywał wtedy Frye’a nieomal codziennie.
– Czyli to oficer Larsson sprawdzał Frye’a w ubiegłą środę – powiedział Tony.
– Tak. Zadzwonił do mnie jeszcze raz podczas przyjęcia urodzinowego mojej córki. Powiedział, że Frye jest w domu, a nie w Los Angeles. Więc oddzwoniłem do LAPD i przystąpiłem do robienia z siebie idioty.
Hilary zmarszczyła brwi.
– Nie rozumiem. Czy chce pan powiedzieć, że Tim Larsson pana okłamał?
Laurensky nie chciał na to odpowiedzieć. Wstał, zaczął chodzić w kółko, wpatrywał się w podłogę zachmurzony. Wreszcie powiedział:
– Wierzę Timowi Larssonowi. Zawsze mu wierzyłem. To dobry człowiek. Jeden z najlepszych. Ale tego po prostu nie potrafię wytłumaczyć.
– Czy miał jakiś powód, aby kryć Frye’a? – spytał Tony.
– Chodzi panu o to, czy byli kumplami? Nie. Nic takiego. Nawet nie byli znajomymi. On tylko pracował dla Frye’a. I nie lubił tego człowieka.
– Czy on twierdził, że widział Frye’a tego wieczoru? – spytała Laurensky’ego Hilary.
– Wówczas – powiedział szeryf – po prostu zakładałem, że on go widział. Ale później Tim powiedział, że sobie umyślił, że zidentyfikuje Frye’a przez telefon i że nie ma potrzeby jechać taki kawał wozem patrolowym, by przekonać się o tym naocznie. Jak pewnie pani wie, Bruno Frye miał bardzo charakterystyczny, bardzo dziwny głos.
– Zatem Larsson mógł rozmawiać z kimś, kto krył Frye’a, z kimś, kto potrafił naśladować jego głos – powiedział Tony.
Laurensky spojrzał na niego.
– Tak mówi Tim. Tak się tłumaczy. Ale to nie pasuje. Bo kto to mógł być? Dlaczego miałby kryć gwałt i morderstwo? Gdzie jest teraz? Ponadto głosu Frye’a nie da się tak łatwo małpować.
– Więc jakie jest pana zdanie? – spytała Hilary.
Laurensky potrząsnął głową.
– Nie wiem, co myśleć. Głowiłem się nad tym przez tydzień. Chcę wierzyć swojemu oficerowi. Ale na jakiej podstawie? Coś tu się dzieje – ale co? Dopóki do tego nie dotrę, zawiesiłem Tima bez wypłaty.
Tony spojrzał na Hilary, potem znowu na szeryfa.
– Kiedy pan usłyszy, co mamy do powiedzenia, to sądzę, że będzie pan w stanie uwierzyć oficerowi Larssonowi.
– Niemniej jednak – powiedziała Hilary – dalej pan nie będzie nic rozumiał. Jesteśmy w tym głębiej i ciągle nie wiemy, co tu się dzieje.
Opowiedziała Laurensky’emu o tym, jak Bruno Frye pojawił się w jej domu we wtorek rano, pięć dni po swojej śmierci.
W swoim biurze w St. Helena Joshua Rhinehart usiadł przy biurku ze szklanką Jacka Danielsa Black Label i przeglądał teczkę, którą dał mu Ronald Preston w San Francisco. Zawierała między innymi wyraźne odbitki comiesięcznych wyciągów z kont, wywołanych z mikrofilmów, oraz podobne kopie przednich i tylnych stron wszystkich czeków wypisanych przez Frye’a. Ponieważ Frye, chcąc zachować konto w tajemnicy, ukrył je w miejskim banku, z którym nie prowadził żadnych innych interesów, Joshua był przekonany, że zbadanie tych dokumentów dostarczy wskazówek do rozwiązania tajemnicy jego imitatora.
Podczas pierwszych trzech i pół roku od otwarcia konta Bruno wypisywał dwa czeki miesięcznie, nigdy więcej i nigdy mniej. A czeki były zawsze wystawiane na tych samych ludzi – Rite Yancy i Lathama Hawthorne’a – których nazwiska nic nie mówiły Joshui.
Z nieokreślonych powodów pani Yancy otrzymywała co miesiąc pięćset dolarów. Jedyną rzeczą, jaką Joshua mógł wydedukować na podstawie fotokopii tych czeków, był fakt, że Rita Yancy musi mieszkać w Hollister w Kalifornii, ponieważ realizowała je wszystkie w hollisterskim banku.
Żaden z czeków wystawionych na Lathama Hawthorne’a nie opiewał na tę samą sumę; wynosiły od paruset dolarów do pięciu lub sześciu tysięcy. Hawthorne mieszkał prawdopodobnie w San Francisco, ponieważ wszystkie jego depozyty były składane do banku Wells Fargo w tym mieście. Czeki Hawthorne’a były opisane gumową pieczątką o treści:
TYLKO JAKO DEPOZYT
NA KONTO:
Latham Hawthorne
ANTYKWARIUSZ I OKULTYSTA
Joshua wpatrywał się przez chwilę w to ostatnie słowo. Okultysta. Był to z pewnością wyraz pochodny od „okultyzmu” i był użyty dla opisu fachu wykonywanego przez Hawthorne’a albo przynajmniej jego połowy, bo drugą część stanowiło sprzedawanie rzadkich książek. Joshua sądził, że wie, co oznacza to słowo, ale nie był pewien.
Dwie ściany jego biura były zapełnione rzędami książek prawniczych i dzieł encyklopedycznych. Miał trzy słowniki i we wszystkich sprawdził słowo „okultysta”. Pierwsze dwa słowniki nie zawierały go, ale trzeci podawał definicję, nieomal taką, jakiej się spodziewał. Okultysta był kimś, kto wierzył w rytuały i nadprzyrodzone moce różnych „nauk okultystycznych”, do których zaliczały się, ale nie ograniczały, astrologia, chiromancja, czarna magia, biała magia, demonologia i satanizm. Zgodnie ze słownikiem okultysta mógł być również ktoś, kto sprzedawał przybory niezbędne do uprawiania któregoś z tych dziwacznych zajęć – książki, kostiumy, karty, przyrządy magiczne, święte relikwie, rzadkie zioła, świece ze świńskiego łoju i tym podobne.
Przez pięć lat miedzy śmiercią Katarzyny a własnym zgonem Bruno Frye zapłacił ponad sto trzydzieści tysięcy dolarów Lathamowi Hawthorne’owi. Nie było nic na tych czekach, co by wyjaśniało, co otrzymywał w zamian za te pieniądze.
Joshua dolał jeszcze whisky do swojej szklanki i powrócił do biurka.
Dokumenty dotyczące tajemnych kont bankowych Frye’a wykazywały, że wypisywał dwa czeki miesięcznie przez pierwsze trzy i pół roku, ale przez ostatnie półtora roku trzy czeki miesięcznie. Jeden dla Rity Yancy i jeden dla Lathama Hawthorne’a jak dotychczas. I potem trzeci czek dla doktora Nicholasa W. Rudge’a. Wszystkie czeki były składane w Banku Amerykańskim w San Francisco, więc Joshua zakładał, że lekarz ten mieszka w tym mieście.
Zamówił rozmowę z informacją telefoniczną San Francisco, potem z informacją telefoniczną w obszarze kodowym 408, do którego należało miasteczko Hollister. W niecałe pięć minut miał numery telefonów do Hawthorne’a, Rudge’a i Rity Yancy.
Zadzwonił najpierw do tej ostatniej.
Odebrała po drugim sygnale.
– Halo?
– Pani Yancy?
– Tak.
– Rita Yancy?
– Zgadza się. – Miała przyjemny, delikatny, melodyjny głos. – Kto mówi?
– Nazywam się Joshua Rhinehart. Dzwonię z St. Helena. Jestem likwidatorem majątku świętej pamięci Bruno Frye’a.
Nie odpowiedziała.
– Pani Yancy?
– Mówi pan, że on nie żyje? – zapytała.
– Nie wiedziała pani?
– Skąd miałam wiedzieć?
– Pisano o tym w gazetach.
– Zupełnie nie czytuję gazet – powiedziała.
Jej głos się zmienił. Już nie był uprzejmy; był twardy i zimny.
– Umarł w ubiegły czwartek – powiedział Joshua.
Milczała.
– Czy nic pani nie jest? – zapytał.
– Czego pan chce ode mnie?
– Cóż, moim obowiązkiem jako likwidatora jest sprawdzić, czy wszystkie długi pana Frye’a zostały spłacone, zanim majątek zostanie rozdany spadkobiercom.
– No i?
– Stwierdziłem, że pan Frye płacił pani pięćset dolarów miesięcznie, i myślałem, że to mogą być raty za jakiś dług.
Nie odpowiedziała.
Słyszał jej oddech.
– Pani Yancy?
– Nie jest mi winien ani grosza – powiedziała.
– Więc nie spłacał długu?
– Nie – powiedziała.
– Czy pani pracowała dla niego w jakimś charakterze?
Zawahała się. Potem: szczęk!
– Pani Yancy?
Nie było odpowiedzi. Tylko szum połączenia zamiejscowego, niewyraźny trzask zakłóceń.
Joshua wykręcił ponownie jej numer.
– Halo – powiedziała.
– To ja, pani Yancy. Wyraźnie nam przerwano.
Szczęk!
Zastanawiał się, czy nie zadzwonić do niej po raz trzeci, ale stwierdził, że znowu odłoży słuchawkę. Nie była najlepiej wychowana. Wyraźnie miała jakąś tajemnicę, tajemnicę, którą dzieliła z Brunem i teraz próbowała ją ukryć przed Joshuą, rozbudzając jednak jego ciekawość. Był bardziej pewien, niż dotychczas, że wszyscy ludzie, którym płacono przy pomocy konta w banku w San Francisco, mieli do powiedzenia coś, co mogłoby pomóc wyjaśnić istnienie sobowtóra Bruno Frye’a. Gdyby Joshua potrafił ich tylko zmusić do mówienia, to mógłby jednak dokonać szybkiego rozliczenia majątku.
– Nie pozbędziesz się mnie tak łatwo, Rito – powiedział odkładając słuchawkę.
Jutro poleci cessną do Hollister i spotka się z nią osobiście.
Następnie wykręcił numer doktora Nicholasa Rudge’a, natknął się na automatyczną sekretarkę, więc tylko zostawił wiadomość z podaniem numeru domowego i biurowego.
Przy trzecim telefonie wreszcie miał szczęście, chociaż nie takie, na jakie liczył. Latham Hawthorne był w domu i zechciał z nim rozmawiać. Okultysta miał nosowy głos ze śladami arystokratycznego akcentu brytyjskiego.
– Sprzedałem mu sporo książek – powiedział Hawthorne w odpowiedzi na pytanie Joshui.
– Tylko książki?
– Zgadza się.
– To dużo pieniędzy jak za książki.
– Był znakomitym klientem.
– Ale sto trzydzieści tysięcy dolarów?
– Na przestrzeni prawie pięciu lat.
– Niemniej jednak…
– I większość z nich to nadzwyczaj rzadkie książki, rozumie pan.
– Czy zechciałby je pan odkupić od majątku? – spytał Joshua, starając się sprawdzić, czy mężczyzna jest uczciwy.
– Odkupić? Byłbym tym uradowany. Jak najbardziej.
– Za ile?
– Cóż, tego dokładnie nie powiem, dopóki ich nie zobaczę.
– Niech pan określi na oko. Ile?
– O ile te pozycje nie zostały zużyte, rozumie pan – postrzępione, porozrywane, popisane i co tam jeszcze – wówczas to inna historia.
– Powiedzmy, że są w nieskazitelnym stanie. Ile by pan zaoferował?
– Jeśli są w takim samym stanie, w jakim je sprzedałem panu Frye’owi, wówczas jestem gotów zapłacić za nie dużo więcej, niż on sam pierwotnie za nie zapłacił. Bardzo wiele tytułów w jego zbiorach zyskało na wartości.
– Ile? – spytał Joshua.
– Jest pan uparty.
– To jedna z moich licznych zalet. No dalej, panie Hawthorne, nie proszę pana o wiążącą odpowiedź. Tylko szacunkową.
– Cóż, jeśli zbiór nadal zawiera wszystkie książki, które mu sprzedałem, i jeśli wszystkie są w doskonałym stanie… to powiedziałbym… wliczając w to moją marżę, naturalnie… około dwustu tysięcy dolarów.
– Odkupiłby pan te same książki za siedemdziesiąt tysięcy więcej, niż panu zapłacił?
– Szacując z grubsza, tak.
– To niezła zwyżka wartości.
– To z powodu tej dziedziny zainteresowań – powiedział Hawthorne. – Z każdym dniem coraz więcej ludzi interesuje się tą tematyką.
– A jaka to tematyka? – spytał Joshua. – Jakie książki on zbierał?
– Pan ich nie oglądał?
– Jak sądzę, stoją na półkach w jego gabinecie – powiedział Joshua. – Wiele z nich to bardzo stare książki i wiele z nich jest oprawionych w skórę. Nie zorientowałem się, że jest w nich coś niezwykłego. Nie zaprzątałem sobie głowy ich oglądaniem.
– To tytuły okultystyczne – powiedział Hawthorne. – Sprzedaję wyłącznie książki traktujące o okultyzmie we wszystkich jego przejawach. Duży procent moich towarów to książki zakazane, wyklęte przez Kościół albo państwo w innych czasach, nie wydrukowane ponownie przez naszych współczesnych, sceptycznych wydawców. Także dzieła z bibliofilskich nakładów. Mam ponad dwustu stałych klientów. Jednym z nich jest gentleman z San Jose, który zbiera wyłącznie książki poświęcone mistyce hinduskiej. Pewna kobieta w okręgu Marin zebrała ogromną bibliotekę z dziedziny satanizmu, włączywszy w to parenaście niezrozumiałych tytułów, które były wydane wyłącznie po łacinie. Inna kobieta z Seattle kupuje zasadniczo wszystko, co napisano o naszych doświadczeniach pozacielesnych. Mogę zaspokoić wszelkie gusty. Nie tylko poleruję swoje ego, kiedy twierdzę, że jestem najbardziej szanowanym i godnym zaufania handlarzem literatury okultystycznej w całym kraju.
– Ale z pewnością nie wszyscy klienci wydawali tyle, ile pan Frye.
– Och, oczywiście, że nie. Takich jak on, dysponujących takimi środkami, jest zaledwie dwóch czy trzech. Ale mam kilkudziesięciu klientów, którzy przeznaczają rocznie około dziesięciu tysięcy dolarów na swoje nabytki.
– To niewiarygodne – powiedział Joshua.
– Niezupełnie – stwierdził Hawthorne. – Ci ludzie uważają, że balansują na granicy wielkiego odkrycia, że są na skraju poznania jakiejś monumentalnej tajemnicy, zagadki życia. Niektórzy dążą do nieśmiertelności. A niektórzy szukają zaklęć i rytuałów, które przyniosą im wielkie bogactwo i nieograniczoną władzę nad innymi. To przekonywające motywy. Jeśli naprawdę wierzą, że tylko odrobina zakazanej wiedzy da im to, czego pragną, to zapłacą zasadniczo każdą cenę, aby to uzyskać.
Joshua zakołysał się w swoim obrotowym krześle i wyjrzał przez okno. Znad wierzchołków smutnych, jesiennych gór Mayacamas nadciągały niskie, szare chmury, aby opadać na dolinę.
– A konkretnie jaki aspekt okultyzmu interesował pana Frye’a? – spytał Joshua.
– Zbierał dwa rodzaje książek ściśle związanych z jednym ogólnym tematem – oznajmił Hawthorne. – Fascynowała go możliwość komunikowania się ze zmarłymi. Seanse, stukanie w stolik, głosy duchów, zjawy ektoplazmowe, nagłaśnianie eterowych nagrań, automatyczne pismo, tego typu rzeczy. Ale nieporównanie bardziej interesowała go literatura o żywych trupach.
– O wampirach? – spytał Joshua, myśląc o dziwnym liście w sejfie.
– Tak – powiedział Hawthorne. – Wampiry, zombie, tego typu stworzenia. Nigdy nie było mu dosyć książek o tej tematyce. Co oczywiście nie znaczy, że interesował się horrorami i tanią sensacją. Zbierał tylko poważne dzieła niebeletrystyczne i pewne wybrane pozycje z wiedzy ezoterycznej.
– Czyli jakie?
– Cóż, na przykład… z dziedziny ezoteryki… zapłacił sześć tysięcy dolarów za ręcznie pisany dziennik Christiana Marsdena.
– Kto to jest Christian Marsden? – spytał Joshua.
– Czternaście lat temu Christian Marsden został aresztowany za zamordowanie dziewięciu ludzi w okolicach San Francisco. Prasa nazywała go Wampirem Golden Gate, ponieważ zawsze wypijał krew ofiary.
– Ach tak – powiedział Joshua.
– I zawsze ćwiartował swoje ofiary.
– Tak.
– Odcinał im ręce, nogi i głowy.
– Niestety, przypomniałem go sobie teraz. Ponury przypadek.
Szare chmury nadal przewalały się przez zachodnie pasmo gór, wytrwale kierując się ku St. Helena.
– Marsden pisał dziennik, gdy owładnął nim ten szał trwający jeden rok – ciągnął Hawthorne. – To ciekawe dzieło. Wierzył, że martwy człowiek nazwiskiem Adrian Trench próbuje przejąć jego ciało i w ten sposób powrócić między żywych. Marsden autentycznie czuł, że prowadzi bezustanną, rozpaczliwą walkę o swoje ciało.
– Więc kiedy zabijał, to właściwie nie on sam to robił, tylko ten Adrian Trench.
– Tak pisał w swoim dzienniku – powiedział Hawthorre. – Z jakiegoś nigdy nie wyjaśnionego powodu Marsden wierzył, że zły duch Adriana Trencha żąda krwi innych ludzi, aby utrzymać kontrolę nad ciałem Marsdena.
– Wystarczająco pokrętna historia, aby przedstawić ją sądowi podczas przesłuchania psychiatrycznego – stwierdził cynicznie Joshua.
– Marsden został wysłany do zakładu dla obłąkanych – powiedział Hawthorne. – Sześć lat później tam zmarł. Ale nie udawał choroby umysłowej, aby uniknąć więzienia. On naprawdę wierzył, że duch Adriana Trencha próbuje go wyrzucić z jego własnego ciała.
– Schizofrenik.
– Prawdopodobnie – zgodził się Hawthorne. – Ale nie sądzę, abyśmy mieli wykluczyć możliwość, że Marsden był zdrowy psychicznie i że tylko zapisywał prawdziwe zjawisko paranormalne.
– Może pan powtórzyć?
– Sugeruję, iż Christian Marsden mógł naprawdę być nawiedzony w taki czy inny sposób.
– Pan tego nie mówi poważnie – powiedział Joshua.
– Parafrazując Szekspira, są takie rzeczy na niebie i ziemi, których nie pojmujemy i pojąć nie możemy.
Za dużym oknem biura ciemnoszara ławica chmur nadal nacierała na dolinę, słońce chyliło się ku zachodowi, za Mayacamas i nad St. Helena przedwcześnie zapadał zmierzch.
Obserwując powoli zanikające światło dnia, Joshua powiedział:
– Dlaczego pan Frye tak bardzo potrzebował dziennika Marsdena?
– Wierzył, że w swoim życiu ma podobne doświadczenia jak Marsden – powiedział Hawthorne.
– Sugeruje pan, że Bruno myślał, że jakaś zmarła osoba chce przejąć jego ciało?
– Nie – powiedział Hawthorne. – On nie utożsamiał się z Marsdenem, ale z ofiarami Marsdena. Pan Frye wierzył, że jego matka – zdaje się, że na imię było jej Katarzyna – powraca od umarłych w cudzych ciałach i potajemnie pragnie go zamordować. Miał nadzieję, że znajdzie w dzienniku Marsdena wskazówki, jak stawić jej czoło.
Joshua poczuł się jakby do żył wstrzyknięto mu dużą dawkę lodowatej wody.
– Bruno nigdy mi o czymś takim nie wspominał.
– Och, raczej utrzymywał to w tajemnicy – powiedział Hawthorne. – Jestem prawdopodobnie jedyną osobą, której to wyjawił. Ufał mi, bo odnosiłem się życzliwie do jego zainteresowań okultyzmem. Ale nawet mnie wspomniał o tym tylko raz. Jego wiara, że ona powraca od umarłych, była naprawdę żarliwa; był mocno przerażony, że może paść ofiarą swej matki. Ale później żałował, że mi to powiedział.
Joshua wyprostował się w swoim krześle, zdumiony, przeniknięty dreszczem.
– Panie Hawthorne, w ubiegłym tygodniu pan Frye usiłował zabić pewną kobietę w Los Angeles.
– Tak, wiem.
– Chciał ją zabić, bo myślał, że w rzeczywistości ona jest jego matką ukrywającą się w nowym ciele.
– Doprawdy? To interesujące.
– Dobry Boże! Wiedział pan, co się dzieje w jego umyśle. Dlaczego pan czegoś nie zrobił?
Hawthorne nadal był chłodny i opanowany.
– Co powinienem był zrobić?
– Powinien był pan powiedzieć policji! Przesłuchaliby go, rozważyliby ewentualność, czy nie jest mu potrzebna opieka lekarska.
– Pan Frye nie popełnił przestępstwa – powiedział Hawthorne. – A poza tym, pan przypuszcza, że on był szalony, a ja nie mam takich podejrzeń.
– Pan żartuje – powiedział Joshua nie dowierzając.
– Absolutnie nie. Być może matka Frye’a rzeczywiście wracała z grobu, aby go dopaść. Może nawet jej się to udało.
– Na miłość boską, ta kobieta w Los Angeles nie była jego matką!
– Może nie – powiedział Hawthorne. – A może tak.
Joshua ciągle siedział w swoim wielkim biurowym krześle i chociaż to krzesło nadal stało pewnie na nieruchomej podłodze, czuł, że jakimś cudem zaraz straci równowagę. Wyobrażał sobie Hawthorne’a jako dość kulturalnego, nieprzesadnie układnego, wiecznie pogrążonego w książkach faceta, który wszedł w tę dziedzinę interesów głównie z powodu korzyści, jakie one przynosiły. Teraz jednak Joshua zaczynał się zastanawiać, czy ten obraz nie jest zupełnie błędny. Może Latham Hawthorne jest równie dziwny, jak sprzedawane przez niego towary.
– Panie Hawthorne, posiada pan rzeczywiście duże kompetencje i odnosi pan sukcesy w interesach. Wydaje się, że zdobył pan niezłe wykształcenie. Jest pan znacznie wymowniejszy niż większość ludzi, jakich się spotyka w dzisiejszych czasach. Zważywszy to wszystko, trudno mi uwierzyć, że darzy pan zaufaniem takie zjawiska, jak seanse spirytystyczne, mistycyzm i żywe trupy.
– Ja niczego nie wyszydzam – powiedział Hawthorne. – I w rzeczy samej, myślę, iż moja gotowość do wiary jest znacznie mniej zadziwiająca, niż pańska uporczywa na to odmowa. Nie rozumiem, jak inteligentny człowiek nie może pojąć, że oprócz naszego własnego istnieje wiele różnych światów, że są rzeczywistości inne od tych, w których żyjemy.
– Och, ja wierzę, że świat jest pełen tajemnic i że tylko częściowo postrzegamy naturę rzeczywistości – powiedział Joshua. – Nie będę się spierał w tej kwestii. Ale również uważam, że za jakiś czas nasze postrzeganie będzie wyostrzone i wszystkie tajemnice zostaną wyjaśnione przez naukowców, ludzi racjonalnie myślących, którzy pracują w laboratoriach – nie przez przesądnych wyznawców kultów, którzy palą kadzidła i recytują jakieś bzdury.
– Nie ufam naukowcom – powiedział Hawthorne. – Jestem satanistą. Znajduję moje odpowiedzi w tej dyscyplinie.
– W kulcie diabła? – spytał Joshua.
Okultysta nadal potrafił go zaskoczyć.
– Ujmuje to pan dość brutalnie. Wierzę w drugiego Boga, Księcia Ciemności. Jego czas nadchodzi, panie Rhinehart. – Hawthorne mówił spokojnie, uprzejmie, jakby dyskutował o czymś równie mało niezwykłym i kontrowersyjnym, jak pogoda. – Z niecierpliwością oczekuję dnia, kiedy ten pozbędzie się Chrystusa i wszystkich pomniejszych bogów i przejmie ziemski tron. Jaki to będzie wspaniały dzień. Wszyscy gorliwi wyznawcy innych religii zostaną zniewoleni albo wymordowani. Ich księża pozbawieni głów i rzuceni na pożarcie psom. Kapłanki gwałcone na ulicach. W kościołach, meczetach, synagogach i świątyniach będą odprawiane czarne msze i każdy człowiek na powierzchni ziemi będzie go wielbił, a na tych ołtarzach zostaną ukrzyżowane dzieci i Belzebub zapanuje po wszystkie czasy. Wkrótce, panie Rhinehart. Ukazują się znaki i dzieją się cuda. Już niedługo. Czekam z niecierpliwością.
Joshuę zatkało. Mimo przemawiającego przezeń szaleństwa, Hawthorne był rozumnym i rozsądnym człowiekiem. W jego głosie nie było nawet najlżejszego śladu maniactwa czy histerii. Joshuę jednak bardziej niepokoiło zewnętrzne opanowanie i powierzchowna uprzejmość okultysty, niż gdyby Hawthorne warczał, skomlał i pienił się. To jakby poznać kogoś nowego na przyjęciu, porozmawiać z nim przez chwilę, polubić go i potem nagle zauważyć, że on nosi lateksową maskę, doskonałą, sztuczną twarz, za którą kryje się złe i wyszczerzone oblicze samej Śmierci. Przewrotny kostium na Halloween. Demon przebrany za zwykłego człowieka. Żywy koszmar z Poego.
Joshua zadrżał.
– Czy możemy umówić się na spotkanie? – spytał Hawthorne. – Z niecierpliwością oczekuję możliwości przejrzenia zbioru książek, które pan Frye nabył ode mnie. Mogę do pana podjechać obojętnie kiedy. Jaki dzień byłby dla pana dogodny?
Joshua nie oczekiwał z niecierpliwością takiego spotkania i robienia interesów z tym człowiekiem. Postanowił zwodzić okultystę, dopóki inni rzeczoznawcy nie zobaczą tych książek. Może któryś z tamtych ludzi zorientuje się w wartości kolekcji i poda godziwą ofertę na rzecz majątku; wówczas nie musiałby się frymarczyć z Lathamem Hawthornem.
– Będę musiał raz jeszcze się do pana zgłosić w tej sprawie – odpowiedział Joshua. – Mam mnóstwo innych rzeczy, o które muszę zadbać w pierwszej kolejności. To duży i dość skomplikowany majątek. Potrzebuję paru tygodni, żeby się z wszystkim uwinąć.
– Będę czekał na pański telefon.
– Jeszcze dwie rzeczy, zanim się pan rozłączy – powiedział Joshua.
– Tak?
– Czy pan Frye powiedział, dlaczego żywi tak obsesyjny strach przed swoją matką?
– Nie wiem, co ona mu zrobiła – powiedział Hawthorne – ale nienawidził jej całym sercem. Nigdy nie widziałem takiej zagorzałej, głuchej nienawiści, kiedy o niej opowiadał.
– Znałem ich oboje – powiedział Joshua. – Nigdy nie zauważyłem czegoś takiego między nimi. Zawsze myślałem, że ją wielbił.
– To musiała być tajemna nienawiść, która go dręczyła od bardzo długiego czasu – powiedział Hawthorne.
– Ale co ona mogła mu zrobić?
– Jak mówiłem, nigdy mi tego nie powiedział. Ale coś się za tym kryło, coś tak złego, że nawet nie mógł się zdobyć na rozmowę o tym. Powiedział pan, że chce zapytać o dwie rzeczy. Jaka jest ta druga?
– Czy Bruno wspominał coś o swoim sobowtórze?
– Sobowtórze?
– O kimś podobnym do niego. O kimś, kto mógłby się za niego podawać.
– Wziąwszy pod uwagę jego wzrost, niezwykły głos, to znalezienie sobowtóra nie byłoby łatwe.
– Wyraźnie mu się to udało. Próbuję się dowiedzieć, dlaczego uważał to za konieczne.
– A czy ten sobowtór nie może tego panu powiedzieć? Musi wiedzieć, po co został wynajęty.
– Mam kłopoty z jego znalezieniem.
– Rozumiem – powiedział Hawthorne. – Cóż, pan Frye nigdy mi o nim nie wspomniał. Ale wydawało mi się…
– Tak?
– Jest jeden powód, dla którego mógł potrzebować sobowtóra.
– Co to takiego? – spytał Joshua.
– Aby wprowadzać w błąd swoją matkę, kiedy będzie wracała z grobu, aby go znaleźć.
– No pewnie – stwierdził Joshua z sarkazmem w głosie. – Jestem głupi, że o tym nie pomyślałem.
– Pan mnie źle zrozumiał – powiedział Hawthorne. – Wiem, że pan jest sceptykiem. Nie twierdzę, że ona rzeczywiście wracała. Brak mi dostatecznych informacji, żeby tak myśleć. Ale pan Frye był absolutnie przekonany, że ona naprawdę wracała. Mógł myśleć, że wynajęcie sobowtóra zapewni mu jakąś ochronę.
Joshua musiał przyznać, że w pomyśle Hawthorne’a tkwi co najmniej odrobina sensu.
– Twierdzi pan, że najłatwiejszym sposobem na wyjaśnienie tego jest spróbować postawić się na miejscu Frye’a i postarać myśleć tak jak on, jak paranoiczny schizofrenik.
– O ile był paranoicznym schizofrenikiem – zauważył Hawthorne. – Jak panu powiedziałem, ja nie szydzę z niczego.
– A ja szydzę z wszystkiego – powiedział Joshua. – Cóż, dziękuję za poświęcenie czasu i przepraszam za kłopot, panie Hawthorne.
– Nie ma sprawy. Będę czekał na pański telefon.
Tylko nie wstrzymuj oddechu, pomyślał Joshua.
Odłożywszy słuchawkę, Joshua wstał, podszedł do wielkiego okna i zapatrzył się na dolinę. Pod szarymi chmurami i purpurowogranatowymi brzegami zapadającego mroku krajobraz pogrążał się już w cieniu. Dzień przechodził chyba nazbyt raptownie w noc i, kiedy nagły zimny wiatr zaszczekał framugami okien, Joshui wydało się, że również jesień ustępuje miejsca zimie z tym samym nienaturalnym pośpiechem. Jakby ten wieczór należał do ponurego, deszczowego stycznia, a nie wczesnego października.
Słowa Lathama Hawthorne’a drgały w mózgu Joshui niczym ciemne włókna czarnej pajęczyny, rozpiętej na warsztacie tkackim jakiegoś ogromnego pająka: Jego czas nadchodzi, panie Rhinehart. Pokazują się znaki i dzieją się cuda. Już niedługo. Całkiem szybko.
Przez ostatnie piętnaście lat świat wydawał się pędzić na łeb, na szyję, bez żadnych hamulców, zupełnie pozbawiony kontroli. Pojawiało się wielu dziwnych ludzi. Jak Hawthorne. I gorsi. Znacznie gorsi. Wielu z nich zostawało politycznymi przywódcami, bo taką linię działania często obierają szakale, dążące do przejęcia władzy nad innymi; trzymali ręce na sterach planety – oszalali inżynierowie na czele każdego narodu, triumfujący maniakalnie podczas pchania maszyny w kierunku jej wykolejenia.
Czy nasze życie to ostatnie dni ziemi? – zastanowił się Joshua. – Czy zbliża się Armageddon?
Gówno, powiedział sobie. Przenosisz tylko zapowiedź własnej śmierci do zwykłej percepcji świata, stary. Straciłeś Korę i zostałeś zupełnie sam; nagle pojąłeś, że się starzejesz i że twój czas się kończy. Nabierasz tego niewiarygodnego, fatalnego i egocentrycznego przekonania, że cały świat odejdzie razem z tobą. Ale jedyny najbliższy sąd ostateczny to twoja prywatna sprawa. Świat będzie istniał po twojej śmierci. Będzie istniał bardzo, bardzo długo, zapewniał samego siebie.
Tak naprawdę nie był jednak tego pewien. Powietrze wydawało się pełne złowieszczych prądów.
Ktoś zapukał do drzwi. To była Karen Farr, jego pracowita, młoda sekretarka.
– Nie wiedziałem, że pani jeszcze tu jest – powiedział Joshua. Spojrzał na zegarek. – Minęła już prawie godzina od zakończenia pracy.
– Byłam na długim lunchu. Mam parę rzeczy, które muszę nadgonić.
– Praca jest zasadniczą rzeczą w życiu, moja droga. Ale niech pani nie spędza nad nią całego swojego życia. Proszę iść do domu, wszystko pani nadgoni jutro.
– Skończę za dziesięć minut – powiedziała. – Ale właśnie przyszło dwoje ludzi. Chcą się z panem zobaczyć.
– Nie byłem z nikim umówiony.
– Przyjechali tu aż z Los Angeles. On się nazywa Anthony Clemenza, a ta kobieta z nim to Hilary Thomas. To jest ta, która…
– Wiem, kim ona jest – powiedział zaskoczony Joshua. – Wprowadź ich oczywiście.
Wyszedł zza swojego biurka i przywitał gości na środku pokoju. Po niezręcznych prezentacjach Joshua dopilnował, by usiedli wygodnie, zaproponował drinka, nalał im obojgu Jacka Danielsa i przysunął sobie krzesło naprzeciwko kanapy, na której usiadło tamtych dwoje.
Tony Clemenza zrobił dobre wrażenie na Joshui. Znał się na rzeczy i potrafił w sympatyczny sposób dowodzić swoich racji.
Hilary Thomas dorównywała Clemenzie swoją pewnością siebie, inteligencją i powściągliwością. Ponadto była oszałamiająco piękna.
Przez chwilę żadne z nich jakby nie potrafiło nic powiedzieć. Popatrzeli na siebie w milczącym oczekiwaniu i chwilowo tylko popijali whisky.
Pierwszy odezwał się Joshua:
– Nigdy nie pokładałem zbytniego zaufania w takich rzeczach jak jasnowidztwo, ale na Boga, mam w tej chwili pewne przeczucie. Nie przyjechaliście całego szmatu drogi po to tylko, żeby mi opowiedzieć o ubiegłej środzie i czwartku, prawda? Coś się wydarzyło od tego czasu.
– Wiele się wydarzyło – powiedział Tony. – Ale za nic nie ma w tym żadnego sensu.
– Przysłał nas do pana szeryf Laurensky – oznajmiła Hilary.
– Mamy nadzieję, że pan nam coś wytłumaczy.
– Sam szukam odpowiedzi – oświadczył Joshua.
Hilary przekrzywiła głowę i spojrzała z ciekawością na Joshuę.
– Myślę, że ja też mam przeczucie – powiedziała. – Tu też się coś wydarzyło, prawda?
Joshua pociągnął łyk whisky.
– Gdybym był zabobonny, to prawdopodobnie bym wam powiedział, że… gdzieś tutaj… wśród żywych chodzi sobie trup.
Za oknami zgasło ostatnie światło dnia. Za oknami czarna jak smoła noc schwyciła w swoje władanie dolinę. Zimny wiatr próbował się przecisnąć miedzy maleńkimi szybkami; poświstywał i jęczał. Ale biuro Joshui wydawało się przepełnione nowym źródłem ciepła, odkąd on, Tony i Hilary spotkali się dzięki wspólnej znajomości niewiarygodnej zagadki rzekomego zmartwychwstania Bruno Frye’a.
Bruno Frye spał w granatowym dodge’u, stojącym na parkingu supermarketu i obudził się o jedenastej rano z koszmaru sennego, rezonującego potem zajadłymi i przerażającymi, choć niezrozumiałymi szeptami. Przez chwilę siedział w dusznej, ledwie oświetlonej części bagażowej furgonetki, obejmując samego siebie, czując się tak rozpaczliwie samotny, porzucony i zalękniony, że kwilił i płakał jak małe dziecko.
Jestem martwy, pomyślał. Martwy. Ta suka mnie zabiła. Martwy. Ta plugawa, śmierdząca suka przebiła mi nożem bebechy.
W miarę gdy jego płacz ustawał, przychodziła mu do głowy ta szczególna i niepokojąca myśl: Jeśli ja nie żyję… to jakim cudem siedzę tu teraz? Jak mogę być jednocześnie żywy i martwy?
Obmacał swój brzuch obydwiema rękami. Nie miał na nim żadnych bolesnych miejsc, ran od noża czy blizn.
Nagle jego myśli się rozjaśniły. Szara mgła jakby ustąpiła z jego mózgu i przez chwilę wszystko rozbłysło wielopłaszczyznowym, krystalicznym światłem. Zaczął się zastanawiać, czy Katarzyna rzeczywiście wracała z grobu. A może Hilary Thomas to tylko Hilary Thomas, a nie Katarzyna Anna Frye? Czy jest szaleńcem, że chce ją zabić? I wszystkie te kobiety, które zabijał przez ostatnie pięć lat – czy rzeczywiście były nowymi ciałami kryjącymi Katarzynę? A może były normalnymi, niewinnymi kobietami, które nie zasługiwały na śmierć?
Bruno usiadł na podłodze furgonetki, zaszokowany, przejęty tą nową perspektywą.
A te szepty, które wdzierały się do jego snu co noc, te okropne szepty, które go tak przerażały…
Pojął nagle, że gdyby się mocno skoncentrował, gdyby tylko przeszukał uważnie wspomnienia ze swego dzieciństwa, to odkryłby, czym są szepty, co one oznaczają… Przypomniał sobie parę ciężkich, drewnianych drzwi umieszczonych w ziemi. Przypomniał sobie Katarzynę otwierającą te drzwi, wpychającą go do kryjącej się za nimi ciemności. Przypomniał sobie, jak zatrzaskiwała i ryglowała je za nim, pamiętał stopnie prowadzące w dół, w głąb ziemi.
Nie!
Przycisnął ręce do uszu, jakby mógł zablokować niechciane wspomnienia równie łatwo, jak mógł się odgrodzić przed nieprzyjemnym hałasem.
Ociekał potem. Trząsł się jak najęty.
– Nie – powiedział. – Nie, nie, nie!
Od tak dawna, jak sięgał pamięcią, zawsze chciał wykryć, kto szeptał w jego nocnych koszmarach. Pragnął się dowiedzieć, co te szepty próbują mu przekazać, bo może wtedy udałoby mu się przepędzić je raz na zawsze ze swego snu. Ale gdy dotarł już do granicy poznania, odkrył wiedzę bardziej przerażającą i niszczycielską od samej tajemnicy i wiedziony paniką odepchnął od siebie to złowieszcze objawienie, zanim ono zdołało do niego dotrzeć.
Furgonetka znowu wypełniła się szeptami, ich sykiem i natrętnym szmerem.
Bruno krzyknął ze strachu i kołysał się tam i z powrotem na podłodze.
Znowu wpełzały na niego dziwne rzeczy. Próbowały wejść na ręce, piersi i plecy. Próbowały wejść na twarz. Próbowały się wcisnąć między wargi i zęby. Próbowały wemknąć mu się przez nozdrza.
Skowycząc i wijąc się, Bruno strzepywał je, zbijał, młócił pięściami własne ciało.
Ale to urojenie żywiło się ciemnością, a w furgonetce było za dużo światła, aby te groteskowe halucynacje utrzymały się przy życiu. Widział, że niczego nie ma na jego ciele, i panika stopniowo ustępowała, zostawiając w nim samą słabość.
Przez kilka minut siedział bez ruchu, oparty plecami o ścianę furgonetki, ocierając spoconą twarz chusteczką, wsłuchując się w swój coraz to wolniejszy, urywany oddech.
Zdecydował wreszcie, że czas już zacząć znowu szukać tej suki. Ona tam była – ukryła się gdzieś w mieście i czeka. Musi ją znaleźć i zabić, zanim ona zrobi to pierwsza.
Krótki moment jasności umysłu – błysk olśnienia – zniknął, jakby go nigdy nie było. Zapomniał o pytaniach i wątpliwościach. Znowu był całkowicie przekonany, że Katarzyna powróciła od umarłych i że trzeba ją powstrzymać.
Później, po szybkim lunchu, pojechał do Westwood i zaparkował w pewnej odległości od domu Hilary Thomas. Wrócił do części bagażowej furgonetki i obserwował jej mieszkanie przez mały, dekoracyjny otwór w boku dodge’a.
Przy kolistej drodze wjazdowej przed domem Thomas stała handlowa furgonetka. Była pomalowana na biało i miała niebiesko – złote napisy na bokach:
MAIDS UNLIMITED
COTYGODNIOWE SPRZĄTANIE
WIOSENNE PORZĄDKI
SPRZĄTANIE PO PRZYJĘCIACH
MYCIE OKIEN
W domu pracowały trzy kobiety w białych uniformach. Wielokrotnie wędrowały do furgonetki i z powrotem, aby najpierw wnieść zmywaki na kijach, miotły, odkurzacze, wiadra, zwoje szmat i wynieść plastykowe wiadra pełne śmieci, potem znowu wnieść maszynę do parowego czyszczenia dywanów, a z kolei wynieść fragmenty mebli, które porozbijał Bruno Frye podczas swojej wczorajszej rozróby o brzasku.
Chociaż trzymał wartę przez całe popołudnie, nawet przez moment nie dojrzał Hilary Thomas i był przekonany, że nie ma jej w domu. W rzeczy samej spodziewał się, że ona nie wróci, dopóki nie będzie pewna, że jest bezpieczna, dopóki nie będzie wiedziała na pewno, że on nie żyje.
– Ale to nie ja umrę – powiedział głośno, przyglądając się domowi. – Słyszysz mnie, ty suko? To ja cię pierwszy przyskrzynię. Ja cię dopadnę, zanim tobie uda się zrobić to ze mną. Odetnę ci tę twoją pieprzoną głowę.
W końcu, krótko po piątej, sprzątaczki wyniosły swój sprzęt i załadowały go na tył furgonetki. Zamknęły dom na klucz i odjechały.
Pojechał za nimi.
Były jego jedynym śladem wiodącym do Hilary Thomas. Ta suka je wynajęła. One muszą wiedzieć, gdzie ona jest. Jeśli uda mu się dopaść na osobności którąś ze sprzątaczek i zmusić ją do mówienia, to dowie się, gdzie się ukryła Katarzyna.
„Maids Unlimited” mieściło się w jednopiętrowym, otynkowanym budynku przy brudnej, bocznej uliczce w pobliżu Pico. Furgonetka, którą śledził Frye, wjechała na parking za budynkiem i przystanęła w rzędzie ośmiu innych furgonetek, na których niebiesko – złotymi literami wymalowano nazwę firmy.
Frye minął rząd identycznych białych furgonetek, dojechał do końca przecznicy, okrążył puste skrzyżowanie i skierował się z powrotem w stronę, z której przyjechał. Wysiadł na czas, aby zobaczyć trzy kobiety wchodzące do otynkowanego budynku. Żadna z nich nie mogła go zauważyć ani wiedzieć, że jego dodge to ta sama furgonetka, którą było widać z domu Thomas przez cały dzień. Zaparkował przy krawężniku, naprzeciwko agencji wynajmującej sprzątaczki, pod palmą, której liście szeleściły na wietrze, i czekał, aż ponownie pojawi się któraś z kobiet.
Przez następne dziesięć minut z „Maids Unlimited” wychodziło wiele sprzątaczek w białych uniformach, ale żadna z nich nie była w domu Hilary Thomas tego popołudnia. Potem zobaczył kobietę, którą rozpoznał. Wyszła z budynku i podeszła do jaskrawożółtego datsuna. Była młoda, koło dwudziestki i miała proste brązowe włosy, które sięgały jej prawie do pasa. Szła z ramionami wygiętymi do tyłu i wyprostowaną głową, stawiając energiczne, sprężyste kroki. Wiatr oblepiał jej biodra i uda uniformem i targał jego brzegiem ponad zgrabnymi kolanami. Wsiadła do datsuna i wyjechała z parkingu, skręciła w lewo, pojechała w stronę Pico.
Frye zawahał się, nie mogąc zdecydować, czy ona jest właściwym tropem; nie wiedział, czy nie powinien poczekać na pozostałe dwie. Ale coś mu kazało wybrać właśnie tę kobietę. Zapuścił dodge’a i ruszył spod krawężnika.
Dla niepoznaki starał się, aby inne pojazdy dzieliły go od żółtego datsuna. Jechał w ślad za nią ulica za ulicą tak dyskretnie, jak to było możliwe, a ona była zupełnie nieświadoma, że ktoś ją śledzi.
Jej dom znajdował się w Culver City, w odległości zaledwie paru przecznic od studiów filmowych MGM. Mieszkała w starym bungalowie, pełnym ciekawych elementów architektonicznych, przy ulicy, na której stało wiele takich samych bungalowów. Parę z nich było zniszczonych, wymagających remontu, szarych, zawilgoconych i ponurych; ale większość była utrzymywana z wyraźną dumą, świeżo pomalowana, z okiennicami o kontrastujących barwach, ozdobiona małymi werandami, czasami z witrażowym oknem, gdzieniegdzie znajdowały się drzwi z szybkami w ołowianych ramach, lampy powozowe i dachówki. Nie była to zamożna dzielnica, ale miała bogate oblicze.
W domu sprzątaczki było ciemno, kiedy do niego dojechała. Weszła do środka i zapaliła światła w pokojach od frontu.
Brano zaparkował dodge’a po drugiej stronie ulicy, gdzie mrok zalegał ciemniejszy niż dopiero co zapadła noc. Zgasił przednie światła, wyłączył silnik i odsunął szybę. W okolicy panował bezruch i nieomal idealna cisza. Jedyne dźwięki wytwarzały drzewa, reagujące na uporczywy, jesienny wiatr, z rzadka przejeżdżające samochody i jakieś oddalone stereo czy radio grające muzykę swingową. To był Benny Goodman z lat czterdziestych, ale tytuł umknął pamięci Brana; orkiestrowa melodia docierała do niego fragmentarycznie na tle szumu wiatru. Siedział za kierownicą i czekał, słuchał i obserwował.
Około 18.40 Frye zorientował się, że młoda kobieta nie ma męża ani też mieszkającego z nią chłopca. Gdyby dzielił z nią mieszkanie jakiś mężczyzna, to najprawdopodobniej wróciłby do tego czasu z pracy.
Frye odczekał jeszcze pięć minut.
Potem muzyka Benny Goodmana urwała się.
To była jedyna zmiana.
O 18.45 wysiadł z dodge’a i przeszedł przez ulicę do jej domu.
Bungalow stał na małym dziedzińcu, o wiele za blisko sąsiadów, aby odpowiadać zamiarom Bruna. Ale przynajmniej wzdłuż granic posesji rosło sporo drzew i krzaków; dzięki nim ganek frontu domu sprzątaczki był osłonięty przed oczyma ciekawskich, którzy mieszkali obok niej. Ale i tak musiał poruszać się szybko, wedrzeć się do bungalowu błyskawicznie, nie powodując zamieszania, zanim uda jej się krzyknąć.
Wszedł po dwóch stopniach na werandę. Deski podłogi odrobinę trzeszczały. Nacisnął dzwonek.
Otworzyła drzwi, uśmiechnęła się niepewnie.
– Tak?
Do drzwi był przyczepiony łańcuch – cięższy i mocniejszy od większości łańcuchów, ale nawet w jednej dziesiątej nie tak skuteczny, jak myślała. Mężczyzna o wiele słabszy od Bruno Frye’a wyrwałby go z zaczepów paroma solidnymi uderzeniami w drzwi. Bruno musiał jedynie raz walnąć mocno swym potężnym ramieniem w przeszkodę, w momencie gdy ona uśmiechając się powiedziała: „Tak?” Drzwi eksplodowały do wewnątrz, w powietrze poleciały drzazgi, a część rozerwanego łańcucha grzmotnęła o podłogę, wydając ostre dźwięczenie.
Wskoczył do środka i zatrzasnął za sobą drzwi. Był najzupełniej pewny, że nikt nie widział, jak się włamuje.
Kobieta leżała na wznak na podłodze, przewrócona przez drzwi. Nadal miała na sobie swój biały uniform. Zadarta do ud spódnica odsłoniła jej piękne nogi.
Ukląkł przy niej na jedno kolano.
Była oszołomiona. Otworzyła oczy i próbowała na niego spojrzeć, ale potrzebowała chwili, aby skupić wzrok.
Przyłożył czubek noża do jej gardła.
– Jeżeli krzykniesz – powiedział – to cię całą rozetnę. Zrozumiałaś?
Chaos zniknął z jej oczu o odcieniu ciepłego brązu, a w zamian pojawił się strach. Zaczęła się trząść. W kącikach jej oczu pojawiły się łzy, zabłysnęły, ale nie polały się.
Zniecierpliwiony nakłuł jej gardło czubkiem ostrza i tam pojawiła się maleńka kropla krwi.
Zwinęła się z bólu.
– Tylko bez wrzasków – powiedział. – Słyszysz?
– Tak – odpowiedziała z wysiłkiem.
– Będziesz posłuszna?
– Proszę. Proszę, niech mnie pan nie kaleczy.
– Nie chcę cię kaleczyć – powiedział Frye. – Jeśli będziesz cicho, jeśli będziesz miła i będziesz współpracować, to nie będę musiał cię kaleczyć. Ale spróbuj mi tylko krzyczeć albo uciekać, a potnę cię na kawałki. Rozumiesz?
– Tak – odpowiedziała bardzo cichym głosem.
– Będziesz grzeczna?
– Tak.
– Mieszkasz tu sama?
– Tak.
– Masz męża?
– Nie.
– Chłopaka?
– Nie mieszka tutaj.
– Oczekujesz go dziś wieczorem?
– Nie.
– Okłamujesz mnie?
– To prawda. Przysięgam.
Mimo ciemnej karnacji widać było, że zbladła.
– Jeśli mnie okłamujesz – powiedział – to potnę ci tę piękną buzię na wstążki.
Uniósł ostrze, wsadził jego czubek w jej policzek. Zamknęła oczy i zadrżała.
– Czy w ogóle kogoś oczekujesz?
– Nie.
– Jak ci na imię?
– Sally.
– W porządku, Sally, chcę ci zadać parę pytań, ale nie tutaj, nie tak.
Otworzyła oczy. Na rzęsach miała łzy. Jedna spłynęła jej po twarzy. Z trudem przełknęła ślinę.
– Czego pan chce?
– Mam kilka pytań na temat Katarzyny.
Zmarszczyła brwi.
– Nie znam żadnej Katarzyny.
– Znasz ją jako Hilary Thomas.
Jej zdziwienie pogłębiło się.
– Ta kobieta z Westwood?
– Sprzątałaś dzisiaj jej dom.
– Ale… ja jej nie znam. Nigdy jej nie widziałam.
– Sprawdzimy to.
– Kiedy to prawda. Nic o niej nie wiem.
– Może wiesz więcej, niż ci się wydaje.
– Nie. Naprawdę nie.
– No dalej – powiedział, z całej mocy starając się utrzymać uśmiech na twarzy i przyjacielską nutę w głosie. – Chodźmy do sypialni, gdzie będzie nam wygodniej.
Trzęsła się coraz mocniej, nieomal epileptycznie.
– Pan chce mnie zgwałcić, prawda?
– Nie, nie.
– Pan kłamie.
Frye był ledwie zdolny powściągnąć gniew. Był zły, że ona się z nim spiera. Był zły, że ona tak cholernie nie chce się ruszyć. Żałował, że nie może wepchnąć jej noża w brzuch i wypruć z niej informacji, ale oczywiście nie mógł tego zrobić. Chciał wiedzieć, gdzie ukrywa się Hilary Thomas. Wydawało mu się, że najlepszym sposobem dostania tej informacji to łamać tę kobietę tak, jak łamał gruby drut: wyginać ją w obydwie strony, dopóki nie pęknie; wyginać ją w jeden sposób groźbami i w inny pochlebstwami; przeplatać drobną przemoc z przyjaźnią i sympatią. Nawet nie brał pod uwagę możliwości, że ona zechce mu powiedzieć wszystko, co wie. W jego mniemaniu ona należała do spisku, bo była zatrudniona przez Hilary Thomas, czyli przez Katarzynę. Ta kobieta nie była zwykłym, postronnym świadkiem. Była pokojówką Katarzyny, konspiratorką, może nawet innym żywym trupem. Spodziewał się, że będzie ukrywała przed nim informacje i że wyda je dopiero pod przymusem.
– Obiecuję, że cię nie zgwałcę – powiedział miękko i czule. – Ale kiedy będę ci zadawał pytania, chcę, żebyś leżała płasko na wznak, żeby ci było trudniej się podnieść i uciec. Będę się czuł bezpieczniej, gdy będziesz leżała na wznak. Więc skoro masz się położyć, to możesz to równie dobrze zrobić na przyjemnym, miękkim materacu, a nie na twardej podłodze. Myślę wyłącznie o twojej wygodzie, Sally.
– Tu mi jest wygodnie – powiedziała nerwowo.
– Nie bądź głupia – powiedział. – Poza tym, gdyby ktoś wszedł na ganek, żeby zadzwonić do drzwi… mógłby nas usłyszeć i domyślić się, że coś tu jest nie tak. W sypialni będzie bardziej intymnie. Teraz się rusz. No ruszaj. Hopa – siup.
Wstała.
Trzymał nadal nóż przy jej ciele.
Weszli do sypialni.
Hilary niezbyt lubiła pić, ale była zadowolona, że ma pod ręką szklankę dobrej whisky, kiedy siedziała na kanapie w biurze Joshui Rhineharta i słuchała opowieści prawnika. Opowiadał jej i Tony’emu o pieniądzach utraconych w San Francisco, o człowieku podającym się za Frye’a, który zostawił ten dziwaczny list w skrytce sejfu – i o jego narastającej niepewności co do tożsamości martwego człowieka pochowanego w grobie Bruno Frye’a.
– Czy ma pan zamiar ekshumować ciało? – spytał Tony.
– Jeszcze nie – powiedział Joshua. – Jest parę rzeczy, którym chciałbym się najpierw przyjrzeć. Jeśli coś się przy tym ujawni, to mógłbym może zdobyć wyjaśnienia, po których otwieranie grobu nie byłoby już konieczne.
Opowiedział im o Ricie Yancy w Hollister i doktorze Nicholasie Rudge’u w San Francisco i zrekonstruował swoją niedawno odbytą rozmowę z Lathamem Hawthornem.
Pomimo ciepłego pomieszczenia i rozgrzewającej whisky Hilary była przemarznięta do kości.
– Ten Hawthorne chyba się nadaje do wariatkowa.
Joshua westchnął.
– Czasami myślę, że gdybyśmy powsadzali do wariatkowa wszystkich czubków, to mało kto zostałby na powierzchni.
Tony pochylił się do przodu.
– Czy wierzy pan, że Hawthorne naprawdę nie wiedział o sobowtórze?
– Tak – powiedział Joshua. – To ciekawe, ale naprawdę mu wierzę. Może być stuknięty na punkcie satanizmu, może nie jest zbyt moralny w niektórych kwestiach i może być nawet nieco niebezpieczny, ale nie odniosłem wrażenia, że to obłudnik. To pewnie zabrzmi dziwnie, ale myślę, że w większości spraw jest godny zaufania i raczej nie można było dowiedzieć się od niego czegoś ponadto. Być może doktor Rudge albo Rita Yancy będą wiedzieli coś konkretniejszego. Ale dość na tym. Teraz chciałbym posłuchać was obojga. Co się stało? Co wam kazało jechać taki kawał drogi do St. Helena?
Hilary i Tony opowiedzieli na zmianę wydarzenia z ostatnich paru dni. Kiedy skończyli, Joshua zapatrzył się przez chwilę na Hilary, potem potrząsnął głową i powiedział:
– Ma pani diabelnie dużo odwagi, młoda damo.
– Wcale nie – powiedziała. – Jestem tchórzem i boję się śmiertelnie. Od dłuższego czasu boję się śmiertelnie.
– Banie się nie oznacza, że pani jest tchórzem – powiedział Joshua. – Wszelka odwaga opiera się na strachu. Zarówno tchórz, jak i bohater działają ze strachu i z konieczności. Jedyna różnica miedzy nimi jest taka, że tchórz poddaje się swojemu strachowi, a osoba odważna triumfuje, mimo że się boi. Gdyby pani była tchórzem, to uciekłaby pani na miesięczne wakacje do Europy, na Hawaje albo w inne takie miejsce i liczyłaby, że czas rozwiąże zagadkę Frye’a. Ale pani przyjechała tutaj, do rodzinnego miasta Bruna, gdzie może pani oczekiwać, że znajdzie się w jeszcze większym niebezpieczeństwie niż w Los Angeles. Niewiele podziwiam w tym świecie, ale naprawdę podziwiam pani śmiałość.
Hilary zarumieniła się. Spojrzała na Tony’ego, potem na swoją szklankę z whisky.
– Gdybym była odważna – powiedziała – to zostałabym w mieście i zastawiła na niego pułapkę, używając siebie jako przynęty. Tu naprawdę niewiele mi grozi. W końcu on jest zajęty szukaniem mnie w LA. I nie ma sposobu, by odkrył, dokąd pojechałam.
Sypialnia.
Sally obserwowała go z łóżka czujnym i pełnym strachu wzrokiem.
Obszedł pokój, zaglądając pod drodze do szuflad. Potem wrócił do niej.
Miała wiotkie i naprężone gardło. Paciorek krwi ściekł po wdzięcznym łuku ciała na kołnierzyk.
Zauważyła, że on wpatruje się w krew i sięgnęła w górę jedną ręką, dotknęła, spojrzała na swe pobrudzone palce.
– Nie martw się – powiedział. – To tylko draśnięcie.
Sypialnia Sally na tyłach schludnego, małego bungalowu była całkowicie udekorowana odcieniami ziemi. Trzy ściany pomalowano na beżowo; czwarta była pokryta tapetą o wzorze tkaniny z juty. Dywan miał czekoladowobrązowy kolor. Narzuta na łóżko i dopasowane zasłony kawowokremowy abstrakcyjny deseń – łagodne esy – floresy w naturalnych odcieniach, które koiły wzrok. Mahoniowe meble z wysokim połyskiem błyszczały tam, gdzie padała na nie przytłumiona, bursztynowa łuna, pochodząca od jednej z miedzianych lampek nocnych stojących na bocznych szafkach.
Leżała na wznak, miała złączone nogi, ręce wyciągnięte przy bokach, zaciśnięte pięści. Nadal miała na sobie biały uniform naciągnięty teraz skromnie na kolana. Długie orzechowobrązowe włosy rozpościerały się wokół jej głowy jak aureola. Była naprawdę ładna.
Bruno usiadł na skraju łóżka obok niej.
– Gdzie jest Katarzyna?
Zamrugała. Łzy wymknęły się z kącików jej oczu. Płakała cicho, bojąc się krzyczeć, zawodzić albo jęczeć, była pewna, że najlżejszy dźwięk mógłby sprawić, że on ugodzi ją nożem.
Powtórzył pytanie:
– Gdzie jest Katarzyna?
– Mówiłam panu, nie znam nikogo o imieniu Katarzyna – powiedziała.
Mówiła urywanym, drżącym głosem; każde słowo wymagało oddzielnego wysiłku. Jej zmysłowa dolna warga trzęsła się podczas mówienia.
– Wiesz, o kogo mi chodzi – rzucił ostro. – Nie igraj sobie ze mną. Ona teraz nazywa się Hilary Thomas.
– Proszę, proszę… niech mnie pan puści.
Trzymał nóż przy jej prawym oku, czubkiem mierząc prosto w rozszerzoną źrenicę.
– Gdzie jest Hilary Thomas?
– O Boże – jęknęła trzęsąc się. – Niech pan posłucha, proszę pana, to jest jakieś nieporozumienie. Pomyłka. Popełnia pan wielką pomyłkę.
– Chcesz stracić oko?
Zza linii włosów wypłynęła jej strużka potu.
– Chcesz być w połowie ślepa? – zapytał.
– Nie wiem, gdzie ona jest – powiedziała Sally głosem błagającym o litość.
– Nie okłamuj mnie.
– Ja nie kłamię. Przysięgam, że nie.
Wpatrywał się w nią przez kilka sekund.
W tej chwili jej górna warga pokryła się już cała maleńkimi plamkami potu.
Odjął nóż od jej oka.
Sprawiło jej to widoczną ulgę.
Zaskoczył ją uderzeniem w twarz drugą dłonią, uderzeniem tak silnym, że dał się słyszeć szczęk jej zębów i jej oczy wywróciły się w głąb czaszki.
– Suka.
Tym razem polało się wiele łez. Wydawała ciche dźwięki skamlenia.
– Musisz wiedzieć, gdzie ona jest – powiedział. – Ona cię wynajęła.
– Pracujemy dla niej regularnie. Ona tylko zadzwoniła i poprosiła o specjalne sprzątanie. Nie powiedziała, gdzie jest.
– Czy ona była w domu, kiedy tam przyjechałaś?
– Nie.
– Czy był ktoś w domu, kiedy tam przyjechałaś?
– Nie.
– Więc jak tam weszłyście?
– Co?
– Kto dał wam klucz?
– Och. A tak – powiedziała, rozpromieniając się odrobinę, dopatrując się w tym jakiejś szansy dla siebie. – Jej agent. Agent literacki. Musieliśmy najpierw zatrzymać się przy jego biurze, żeby dostać klucz.
– Gdzie to jest?
– W Beverly Hills. Powinien pan porozmawiać z jej agentem, jeśli chce się pan dowiedzieć, gdzie ona jest. To z nim powinien się pan spotkać. On będzie wiedział, gdzie ją znaleźć.
– Jak on się nazywa?
Zawahała się.
– Śmieszne nazwisko. Widziałam je napisane… ale nie jestem pewna, czyje sobie dokładnie przypomnę…
Przyłożył jej znowu nóż do oka.
– Topelis – powiedziała.
– Przeliteruj.
Przeliterowała.
– Ja nie wiem, gdzie jest panna Thomas. Ale ten pan Topelis będzie wiedział. Na pewno będzie wiedział.
Odjął nóż od jej oka.
Przedtem zesztywniała i teraz odrobinę się poruszyła.
Patrzył na nią. Coś drgnęło w jego myślach, jakieś wspomnienie, potem uprzytomnił sobie okropną prawdę.
– Twoje włosy – powiedział. – Masz ciemne włosy. I twoje oczy. Są takie ciemne.
– Co w tym złego? – spytała zaniepokojona, wyczuwając nagle, że jeszcze nie jest bezpieczna.
– Masz te same włosy i oczy, taką samą cerę jak ona – powiedział Frye.
– Nie rozumiem, ja nie wiem, o co tu chodzi. Pan mnie straszy.
– Myślałaś, że możesz mnie oszukać? – Uśmiechał się do niej szeroko, zadowolony z siebie, że nie dał się ogłupić jej sprytnym podstępem.
Wiedział. Wiedział.
– Wyobrażałaś sobie, że wyjdę zobaczyć się z tym Topelisem – powiedział Bruno – a wtedy ty będziesz mogła mi się wymknąć.
– Topelis wie, gdzie ona jest. On wie. Ja nie. Naprawdę nic nie wiem.
– To ja wiem, gdzie ona teraz jest – powiedział Bruno.
– Jeśli pan wie, to może mnie pan już puścić.
Roześmiał się.
– Zmieniłaś ciało, nie?
Patrzyła na niego.
– Co?
– Wydostałaś się jakoś z tej Thomas i opanowałaś tę dziewczynę, nie?
Już nie płakała. Jej strach płonął tak mocno, że wypalił wszystkie łzy.
Suka.
Plugawa suka.
– Naprawdę myślisz, że możesz mnie nabrać? – zapytał. Zaśmiał się znowu, zachwycony. – Po tym wszystkim, co mi zrobiłaś, jak mogłaś myśleć, że cię nie rozpoznam?
W jej głosie dał się słyszeć paniczny lęk.
– Nic panu nie zrobiłam. Pan nie mówi do rzeczy. Och Jezu. O Boże, Boże. Czego pan chce ode mnie?
Bruno pochylił się nad nią. Zajrzał jej prosto w oczy i wysyczał:
– Jesteś tu w środku, prawda? Jesteś tu, głęboko w środku, ukryta przede mną, prawda? Prawda, matko? Widzę cię, matko. Widzę cię tam.
Pierwsze obfite krople deszczu rozprysnęły się na szybie okna z kamiennymi słupkami w biurze Joshui Rhineharta. Zawył nocny wiatr.
– Ciągle nie pojmuję, dlaczego Frye wybrał mnie – powiedziała Hilary. – Kiedy tu przyjechałam po materiał do scenariusza, zachowywał się przyjaźnie. Odpowiadał na wszystkie moje pytania na temat przemysłu winnego. Spędziliśmy razem dwie czy trzy godziny i ani razu nie dostrzegłam oznaki, że jest kimś innym niż zwykłym businessmanem. Potem kilka tygodni później pojawia się w moim domu z nożem. A z tego listu z sejfu wynika, że on mnie uważa za swoją matkę w nowym wcieleniu. Dlaczego ja?
Joshua przesunął się na krześle.
– Patrzę na panią i myślę…
– Tak?
– Może panią wybrał, bo… cóż, trochę pani przypomina Katarzynę.
– Chyba nie chce pan powiedzieć, że mamy do czynienia z kolejnym sobowtórem – powiedział Tony.
– Nie – powiedział Joshua. – Podobieństwo jest bardzo odległe.
– To świetnie – powiedział Tony. – Kolejna żywa kopia to byłoby za dużo jak na mnie.
Joshua wstał, podszedł do Hilary, podłożył jej dłoń pod brodę, uniósł jej twarz, obrócił w lewo, potem w prawo.
– Włosy, oczy, ciemna cera – powiedział w zamyśleniu. – Tak, to wszystko jest podobne. I są jeszcze inne szczegóły w tej twarzy, które ledwo przypominają Katarzynę, bardzo małe, tak drobne, że naprawdę nie potrafię ich określić. To tylko marginalne podobieństwo. I ona nie była tak atrakcyjna, jak pani.
Kiedy Joshua odjął dłoń od jej podbródka, Hilary wstała i podeszła do biurka prawnika. Zastanawiając się nad tym, czego się dowiedziała w ciągu ostatniej godziny, zapatrzyła się na przedmioty poukładane porządnie na biurku: suszka, segregator, nożyk do otwierania listów, przycisk do papierów.
– Czy coś nie tak? – spytał Tony.
Szum wiatru zmienił się w krótkotrwały ryk. W okno uderzyła kolejna nawałnica kropli deszczu.
Odwróciła się, spojrzała na obydwu mężczyzn.
– Pozwólcie, że podsumuję sytuację. Chcę spróbować ją określić.
– Nie sądzę, że ktokolwiek z nas da radę to zrobić – powiedział Joshua, powracając do swego krzesła. – Cała ta cholerna historia jest zbyt poplątana, by dała się wyprostować w postaci eleganckiej, prostej linii.
– Właśnie do tego zmierzam – stwierdziła. – Myślę, że właśnie znalazłam kolejną pętlę.
– Mów – odezwał się Tony.
– Na ile się orientujemy – powiedziała Hilary – krótko po śmierci swej matki Bruno wpadł na pomysł, że ona wróciła z grobu. Przez prawie pięć lat kupował od Lathama Hawthorne’a książki na temat żywych trupów. Przez pięć lat żyje w strachu przed Katarzyną. Kiedy wreszcie spotyka mnie, stwierdza, że to ja jestem tym nowym ciałem, którego ona używa. Ale czemu to tak długo trwało?
– Nie jestem pewien, czy rozumiem – powiedział Joshua.
– Dlaczego potrzebował pięciu lat, aby się na kogoś uwziąć, pięć długich lat, aby obrać jakiś obiekt z krwi i kości za cel swoich lęków?
Joshua wzruszył ramionami.
– To szaleniec. Nie możemy oczekiwać, by jego rozumowanie było logiczne i wytłumaczalne.
Ale Tony wyczuł implikacje jej pytania. Przesunął się do przodu na kanapie, zmarszczył brwi.
– Myślę, że wiem, co chcesz powiedzieć. Mój Boże, ciarki mnie przechodzą.
Joshua patrzył to na jedno, to na drugie i powiedział:
– Chyba mam opóźnienia myślowe u kresu swych dni. Czy ktoś zechce wszystko wyjaśnić staremu dziwakowi?
– Może nie jestem pierwszą kobietą, o której myślał, że jest jego matką – powiedziała Hilary. – Może zabijał inne, zanim natknął się na mnie.
Joshua wgapił się w nią.
– Niemożliwe!
– Dlaczego?
– Wiedzielibyśmy, że przez pięć lat uganiał się za kobietami, aby je zabijać. Przyłapano by go przecież na tym!
– Niekoniecznie – powiedział Tony. – Maniakalni mordercy są często bardzo ostrożnymi, bardzo sprytnymi ludźmi. Niektórzy z nich robią metodyczne plany i na dodatek mają niesamowitą umiejętność podejmowania ryzyka, gdy coś niespodziewanego krzyżuje im plany. Nie tak łatwo ich złapać.
Joshua przeciągnął dłonią po grzywie swoich śnieżnobiałych włosów.
– Ale jeśli Bruno zabijał inne kobiety, to gdzie są ich ciała?
– Nie w St. Helena – powiedziała Hilary. – Może był schizofrenikiem, ale szanowanym; ta jekyllowska połowa jego osobowości była mocno opanowana, kiedy znajdował się wśród ludzi, którzy go znali. Prawie na pewno wyjeżdżał z miasteczka, aby zabijać. W ogóle z doliny.
– Do San Francisco – dodał Tony. – Wyraźnie jeździł tam regularnie.
– Do każdego miasta w północnej części stanu – ciągnęła Hilary. – Do każdego miejsca wystarczająco oddalonego od doliny Napa, by mógł w nim przebywać anonimowo.
– Czekajcie no – powiedział Joshua. – Poczekajcie chwilę. Nawet jeśli jechał gdzieś indziej i znajdował kobietę, która była odrobinę podobna do Katarzyny, nawet jeśli je zabijał w innych miastach – to i tak zostawiał za sobą ciała. Byłyby podobieństwa w metodach, jakimi się posługiwał przy mordowaniu, jakieś związki, które policja by zauważyła. Szukaliby takiego współczesnego Kuby Rozpruwacza. Przeczytalibyśmy o tym w gazetach.
– Jeżeli morderstwa były rozproszone na przestrzeni pięciu lat i w licznych miastach kilku okręgów, wówczas policja nie dałaby rady doszukać się związku między nimi – zauważył Tony. – To duży stan. Setki tysięcy mil kwadratowych. Są tu tysiące organizacji policyjnych i rzadko istnieje miedzy nimi właściwa wymiana informacji. Właściwie jest tylko jeden murowany sposób na rozpoznanie związku między kilkoma przypadkowymi zabójstwami – wtedy, gdy wydarzyły się co najmniej dwa, a najlepiej trzy morderstwa w stosunkowo krótkim czasie w obrębie jednej jurysdykcji policyjnej, jednego okręgu albo większego miasta.
Hilary odeszła od biurka, powróciła do kanapy.
– Więc to jest możliwe – powiedziała, czując ten sam chłód, jaki przynosił szum październikowego wiatru. – Jest możliwe, że zamordował ileś kobiet – dwie, sześć, piętnaście, może więcej – podczas ostatnich pięciu lat i że dopiero ja jestem tą pierwszą, która przysporzyła mu jakichś kłopotów.
– To nie tylko możliwe, ale prawdopodobne – dodał Tony. – Powiedziałbym, że trzeba się z tym liczyć. – Na ławie leżała przed nim kserokopia listu znalezionego w sejfie; podniósł ją i przeczytał pierwsze zdanie na głos: – Moja matka, Katarzyna Anna Frye, umarła pięć lat temu, ale ciągle powraca do życia w nowych ciałach.
– Ciałach – powtórzyła Hilary.
– To jest kluczowe słowo – powiedział Tony. – Nie pojedyncze ciało. Ciała, liczba mnoga. Myślę, że możemy z tego wnosić, że zabijał ją kilka razy, uważając, że ona wróciła więcej niż jeden raz z grobu.
Twarz Joshui była szara jak popiół.
– Ale jeśli macie rację… to znaczy, że ja… że my wszyscy w St. Helena mieszkaliśmy obok najbardziej złego, najbardziej okrutnego potwora. I nawet nie byliśmy tego świadomi!
Tony sposępniał.
– Bestia z piekła rodem chodzi wśród nas w przebraniu zwykłego człowieka.
– Z czego to jest? – spytał Joshua.
– Mam umysł jak śmietnik – powiedział Tony. – Bardzo niewiele z niego ginie, czy chcę to zachować, czy nie. Zapamiętałem ten cytat dawno temu na lekcji religii. To z pism któregoś ze świętych, ale nie pamiętam, którego… Bestia z piekła rodem chodzi wśród nas w przebraniu zwykłego człowieka. Jeśli demon ukaże wam swą twarz w czasie, w którym odwrócicie się od Chrystusa, wówczas będziecie bezbronni i z radością pożre wam serca i powyrywa wam po kolei wszystkie członki i zabierze waszą nieśmiertelną duszę do ziejącej przepaści.
– Jakbym słyszał Lathama Hawthorne’a – powiedział Joshua.
Za oknami krzyczał wiatr.
Frye odłożył nóż na nocny stolik, z daleka od zasięgu Sally. Potem uchwycił klapy jej uniformu i rozdarł go. Guziki odpadały z trzaskiem.
Strach ją sparaliżował. Nie opierała się mu; nie potrafiła.
Wyszczerzył do niej zęby i powiedział:
– Zaraz, zaraz, matko. Zaraz będę gotowy.
Rozdarł i rozchylił przód jej sukni. Ukazało się jej szczupłe, piękne ciało w samym biustonoszu, majtkach i pasku do pończoch. Schwycił jej biustonosz za miseczki i ściągnął go szarpnięciem. Ramiączka wbiły się w jej ciało, a potem odpadły. Tkanina rwała się. Elastyk pękał.
Jak na swój wzrost i budowę kości miała dość duże piersi, okrągłe i pełne, z bardzo ciemnymi, przypominającymi kamyki sutkami.
– Tak, tak, tak, tak, tak! – To jedno słowo wymawiane głębokim, chrzęszczącym głosem nabrało osobliwej barwy, jakby było złowieszczym zaklęciem albo satanistyczną litanią.
Zerwał z niej buty, najpierw prawy, potem lewy i odrzucił je na bok. Jeden z nich uderzył w lustro nad toaletką, które rozpadło się z trzaskiem.
Dźwięk spadającego szkła wyrwał kobietę z jej katatonicznego transu wywołanego szokiem; próbowała się mu wyrwać, ale strach ograniczał jej siły; miotała się i rzucała bezskutecznie pod jego ciężarem.
Przytrzymał ją bez trudności i spoliczkował dwa razy z taką siłą, że usta jej obwisły krzywo i zalała się łzami. W kącie warg zebrała się duża kropla krwi i spłynęła jej po brodzie.
– Ty parszywa suko! – krzyknął rozwścieczony. – Żadnego seksu, co? Nie mogę uprawiać seksu, tak powiedziałaś. Nigdy żadnego seksu, tak powiedziałaś. Nie mogę ryzykować, że jakaś kobieta wykryje, kim jestem, tak powiedziałaś. Bo ty już wiesz, kim jestem, matko. Już znasz moją tajemnicę i nie muszę niczego przed tobą ukrywać. Ty wiesz, że nie jestem taki, jak inni mężczyźni. Ty wiesz, że nie mam takiego kutasa jak oni. Ty wiesz, kim był mój ojciec. Ty wiesz. Ty wiesz, że mój kutas jest taki jak jego. Nie muszę go ukrywać przed tobą, matko. Ja go właduję w ciebie, matko. W głąb ciebie. Słyszysz mnie? Słyszysz?
Kobieta płakała, rzucała głową z boku na bok.
– Nie, nie, nie! O Boże! – Ale potem opanowała się, spojrzała mu prosto w oczy, wpatrzyła się w nie z natężeniem (a on tam zobaczył Katarzynę, wyzierającą na niego zza tych brązowych oczu) i zawołała: – Niech mnie pan posłucha. Proszę, niech mnie pan posłucha! Pan jest chory. Pan jest bardzo chory. Panu się wszystko pomieszało. Potrzebuje pan lekarza.
– Zamknij się, zamknij się, zamknij się!
Uderzył ją ponownie, mocniej niż dotychczas, długim, szybkim i zamaszystym hakiem w bok twarzy.
Okrucieństwo go podniecało. Pobudzały go ostre dźwięki każdego uderzenia, jęki bólu i ptasie okrzyki, czerwienienie i puchnięcie jej wrażliwego ciała. Widok wykrzywionej bólem twarzy i tego wzroku przerażonego królika rozpalał jego żądzę do białego żaru, który ledwie mógł wytrzymać.
Trząsł się z pragnienia, drżał, rzucał się i podrygiwał. Sapał jak byk i wytrzeszczał oczy. Usta śliniły mu się tak obficie, że musiał co kilka sekund przełykać ślinę, aby jej nie opluć.
Maltretował jej piękne piersi, ściskał je, bił i tarł.
Ona uciekła przed strachem, zapadła znowu w półtrans, znieruchomiała i zesztywniała.
Z jednej strony Bruno nienawidził jej i nie dbał o to, jak mocno ją ranił. Pragnął sprawić jej ból. Chciał, by cierpiała za wszystko to, co mu zrobiła, a nawet za to, że go w ogóle wydała na świat.
Z drugiej jednak strony wstydził się dotykać piersi swojej matki i wstydził się wpychać w nią swojego penisa. Dlatego kiedy ją obłapiał, próbował sobie wytłumaczyć i usprawiedliwić swoje działanie:
– Powiedziałaś mi, że gdybym kiedyś spróbował kochać się z kobietą, to ona od razu by poznała, że nie jestem człowiekiem. Powiedziałaś, że ona dostrzegłaby różnice i że znałaby prawdę. Wezwałaby policję i oni by mnie zabrali i spalili na stosie, bo wiedzieliby, kim był mój ojciec. Ale ty już wiesz. To nie jest niespodzianka dla ciebie, matko. Więc mogę użyć mojego kutasa przeciwko tobie. Mogę go wsadzić właśnie w ciebie, matko, i nikt mnie nie spali żywcem.
Nigdy nie myślał, że może jej go wsadzić, kiedy żyła. Bał się jej nieopisanie. Ale zanim powróciła od umarłych w swoim pierwszym ciele, Bruno poznał smak wolności i był pełen śmiałych i nowych pomysłów. Od razu pojął, że musi ją zabić, aby nie dopuścić, by znowu zawładnęła jego życiem – albo zawlokła go ze sobą do grobu. I wiedział również, że może ją pieprzyć bezkarnie, bo ona już znała jego tajemnicę. To ona powiedziała mu prawdę o nim samym; powtórzyła mu ją dziesięć tysięcy razy. Wiedziała, że jego ojciec był demonem, czymś diabelskim i obrzydliwym, bo dokonało na niej gwałtu stworzenie nie należące do ludzi, zapładniając ją wbrew jej woli. Podczas swojej ciąży opasywała się ciasno, aby ukryć swój stan. Kiedy jej czas nadszedł, wyjechała do San Francisco, aby tam odbyć poród pod opieką akuszerki, trzymającej język za zębami. Później mówiła ludziom w St. Helena, że Bruno jest nieślubnym synem jej dawnej przyjaciółki z college’u, która popadła w tarapaty; że jego prawdziwa matka umarła krótko po porodzie i że zgodnie z jej ostatnią wolą chłopca miała wychować Katarzyna. Matka przywiozła go do domu i udawała, że jest legalnie oddany pod jej opiekę. Żyła w stałym, paraliżującym strachu, że ktoś odkryje, że Bruno jest jej prawdziwym synem i że jego ojciec nie był człowiekiem. Jedną z rzeczy, która go odznaczała jako potomstwo demona, był jego penis. Miał penis diabła, różniący się od ludzkiego. Musi go zawsze ukrywać, mówiła mu, albo zostanie zdemaskowany i spalony na stosie. Powiedziała mu wszystko o tych rzeczach, mówiła już wtedy, gdy jeszcze był za mały, by wiedzieć, do czego służy penis. Dlatego, w szczególny sposób, stała się zarówno jego błogosławieństwem, jak i przekleństwem. Była przekleństwem, bo stale wracała z grobu, aby przejmować nad nim władzę albo go zabić. Była też błogosławieństwem, bo gdyby bezustannie nie powracała, nie miałby nikogo, w kogo mógłby wypróżniać wielkie, gorące ilości nasienia, które gromadziło się w nim jak wrząca lawa. Bez niej był skazany na życie w celibacie. Dlatego traktując jej zmartwychwstania z panicznym strachem i odrazą, niecierpliwie oczekiwał każdego nowego spotkania z nowym ciałem, które zamieszkiwała.
Gdy teraz klęczał na łóżku obok niej i patrzył na jej piersi i ciemną gęstwinę włosów łonowych, widoczną przez jej przezroczyste, żółte majtki, jego wzwiedziony członek stwardniał tak mocno, że aż go bolał. Wiedział, że bierze nad nim górę demoniczna połowa jego osobowości; czuł bestię wypływającą na powierzchnię jego umysłu.
Uchwycił pasek do pończoch Sally (Katarzyny) i rozdarł nylon, gdy go ciągnął w dół. Uchwycił jej uda w swoje wielkie dłonie, rozchylił je i nieporadnie przesuwał się po materacu aż zdołał uklęknąć między jej nogami.
Sally ponownie wyrwała się z transu. Nagle buntując się, zaczęła się rzucać, kopać i próbować się podnieść, ale on bez najmniejszego trudu pchnął ją z powrotem na łóżko. Biła w niego pięściami, ale w jej uderzeniach nie było siły. Widząc, że jej ciosy nie robią na nim wrażenia, rozczapierzyła palce, zamierzyła się nimi na jego twarz, rozorała mu lewy policzek paznokciami, po czym sięgnęła do jego oczu.
Szarpnął się do tyłu, podniósł jedno ramię, by się osłonić, zwinął się z bólu, gdy wyryła wyżłobienie w grzbiecie jego dłoni. Potem opadł na nią, miażdżąc swym wielkim, silnym ciałem. Owinął jej gardło ręką, przycisnął i zaczął dusić.
Joshua Rhinehart umył trzy szklanki po whisky w zlewie barku alkoholowego.
– Wy dwoje macie więcej do stracenia w tej sprawie niż ja, więc może byście jutro polecieli ze mną do Hollister na spotkanie z Ritą Yancy? – zapytał.
– Miałam nadzieję, że pan nas zaprosi – odparła Hilary.
– Na razie nie mamy tu nic do roboty – powiedział Tony.
Joshua wytarł ręce w ściereczkę do naczyń.
– Dobrze. To już ustalone. No a czy macie już pokój w hotelu na dzisiejszą noc?
– Jeszcze nie – odparł Tony.
– W takim razie będzie mi przyjemnie, jeśli się zatrzymacie u mnie – powiedział Joshua.
Hilary uśmiechnęła się miło.
– To bardzo uprzejmie z pana strony, ale nie chcemy się panu narzucać.
– Nie będziecie się narzucali.
– Nie oczekiwał pan nas, a my…
– Młoda damo – powiedział niecierpliwie Joshua – czy wiecie, od jak dawna nie miałem żadnych gości w swoim domu? Od co najmniej trzech lat. A wiecie, dlaczego nie miałem żadnych gości od trzech lat? Bo nikogo do siebie nie zapraszałem, ot co. Nie jestem szczególnie towarzyski. Nie rozdaję zaproszeń na lewo i prawo. Gdybym uważał, że pani i Tony będziecie dla mnie ciężarem – albo jeszcze gorzej, że mnie zanudzicie – to bym was nie zapraszał. No więc nie marnujmy czasu na przesadne uprzejmości. Potrzebny jest wam pokój. A ja mam pokój. Zatrzymacie się u mnie czy nie?
Oboje się roześmiali.
– Dziękujemy za zaproszenie. Czujemy się zaszczyceni – powiedziała Hilary.
– Znakomicie – skwitował Joshua.
– Podoba mi się pański styl – powiedziała mu.
– Większość ludzi uważa, że jestem gburem.
– Ale miłym gburem.
Joshua zdobył się na uśmiech.
– Dziękuję. Myślę, że każę to wyryć na moim nagrobku. „Tu leży Joshua Rhinehart, miły gbur”.
Kiedy wychodzili z gabinetu, zadzwonił telefon i Joshua wrócił do biurka. Dzwonił doktor Nicholas Rudge z San Francisco.
Bruno Frye nadal leżał na kobiecie, przyciskał ją do materaca, muskularnym ramieniem owijając jej gardło.
Dławiła się i walczyła o oddech. Jej twarz poczerwieniała, pociemniała, krzywiła się w śmiertelnym bólu.
Podniecała go.
– Nie walcz ze mną, matko. Nie walcz ze mną w ten sposób. Wiesz, że to daremne. Wiesz, że w końcu zwyciężę.
Wiła się pod jego obezwładniającym ciężarem i siłą. Próbowała wygiąć plecy w łuk i obrócić się na bok i kiedy nie udało się jej go zrzucić z siebie, wstrząsnęły nią gwałtowne, mimowolne skurcze mięśni, bo jej ciało reagowało już na przedłużającą się przerwę w dopływie tlenu i krwi do mózgu. W końcu jakby uświadomiła sobie, że nigdy się od niego nie uwolni, że absolutnie nie ma nadziei na ucieczkę, bo przestała stawiać opór.
Przekonany, że kobieta poddała mu się zarówno duchowo, jak i fizycznie, Frye zdjął dłoń z jej zasinionego gardła. Dźwignął się na kolana, zdejmując z niej swój ciężar.
Przyłożyła dłonie do szyi. Otworzyła usta i zakasłała odruchowo.
Opanowany szałem, z bijącym sercem i rykiem krwi w uszach, obolały z żądzy Frye podniósł się, stanął obok łóżka, zdjął ubranie, rzucił je w stronę toaletki, nie trafiając w cel.
Spojrzał na swój członek. Jego widok przeszył go dreszczem: wielki, stalowy, o wściekłej barwie.
Wszedł znowu na łóżko.
Teraz była posłuszna. Jej oczy miały bezmyślny wyraz.
Zdarł z niej przezroczyste, żółte majtki i umiejscowił się między jej szczupłymi nogami. Z ust spłynęła mu ślina. Skąpała na jej piersi.
Wbił się w nią. Wbił w nią głęboko swą diabelską pałkę. Zawarczał jak zwierzę. Przebijał ją swym demonicznym penisem. Przebijał bez końca, aż w jej wnętrzu zakwitło jego nasienie.
Patrzył na mleczny płyn. Patrzył, jak wylewa się z niego głęboko do jej wnętrza.
Pomyślał o krwi tryskającej z rany. Czerwone płatki spływające z głębokiej rany zadanej nożem.
Obydwie myśli podniecały go do szaleństwa: nasienie i krew.
Był brutalny.
Pocąc się, pomrukując, śliniąc, robił pchnięcie za pchnięciem. W nią. Do jej wnętrza. Do środka. W głąb.
Potem użyje noża.
Joshua Rhinehart nacisnął przycisk telefonu stojącego na biurku, podłączając go w ten sposób do konferencyjnego głośnika, aby Tony i Hilary również mogli słyszeć jego rozmowę z doktorem Nicholasem Rudge.
– Najpierw zadzwoniłem do pana do domu – powiedział Rudge. – Nie spodziewałem się, że będzie pan w biurze o tej godzinie.
– Jestem pracoholikiem, doktorze.
– Powinien pan spróbować coś z tym zrobić – powiedział Rudge tonem, w którym zabrzmiała prawdziwa troska. – Tak nie można żyć. Leczyłem co najmniej paru nadmiernie ambitnych ludzi, dla których praca stała się jedynym celem w życiu. Obsesja na punkcie pracy może pana zniszczyć.
– Doktorze Rudge, jaka jest pańska medyczna specjalizacja?
– Psychiatria.
– Tak podejrzewałem.
– Pan jest prawnym likwidatorem majątku?
– Zgadza się. Przypuszczam, że słyszał pan wszystko o jego śmierci.
– Tyle, co miały do powiedzenia gazety.
– Kiedy zajmowałem się sprawami majątku, odkryłem, że pan Frye spotykał się z panem regularnie przez te półtora roku, które poprzedzało jego śmierć.
– Przyjeżdżał raz w miesiącu – powiedział Rudge.
– Leczył go pan cały ten czas i nie wiedział, że jest zdolny do przemocy?
– Wiedziałem, że cierpi na głębokie zaburzenia – powiedział Rudge. – Ale nie sądziłem, że jest dla kogokolwiek niebezpieczny. Musi pan jednak zrozumieć, że on nie dał mi naprawdę możliwości dostrzeżenia jego skłonności do agresji, bo jak już mówiłem, przyjeżdżał do mnie raz na miesiąc. Chciałem go widywać co najmniej raz na tydzień, a jeszcze lepiej dwa razy, ale odmówił. Z jednej strony chciał, abym mu pomógł. Ale jednocześnie bał się tego, czego mógłby się o sobie dowiedzieć. Po jakimś czasie postanowiłem nie wywierać na niego zbytniego nacisku w sprawie cotygodniowych wizyt, ponieważ obawiałem się, że mógłby się zupełnie wycofać i odwołać nawet swoje comiesięczne wizyty. Uważałem, że ograniczona terapia jest lepsza niż żadna, rozumie pan.
– Co go do pana sprowadziło?
– Pyta pan, na co był chory, na co się uskarżał?
– No właśnie o to pytam.
– Jako prawnik, panie Rhinehart, powinien pan wiedzieć, że takich informacji nie mogę w żadnym wypadku udzielać. Muszę chronić tajemnicy lekarskiej.
– Ten pacjent nie żyje, doktorze Rudge.
– To niczego nie zmienia.
– Tego pacjenta na pewno to za diabła nic nie obchodzi.
– Pokładał we mnie swoje zaufanie.
– Po śmierci pacjenta pojęcie tajemnicy lekarskiej ma niewiele albo nie ma wcale mocy prawnej.
– Może nie ma mocy prawnej – powiedział Rudge – ale pozostaje moc moralna. Nadal mam pewne obowiązki. Nie zrobiłbym niczego, co by zniszczyło reputację pacjenta, niezależnie od tego, czy jest żywy czy umarły.
– To chwalebne – stwierdził Joshua. – Ale w tym przypadku, nic, co by mi pan powiedział, nie może już zaszkodzić jego reputacji ani krztynę więcej, niż jej sam zaszkodził.
– To również niczego nie zmienia.
– Doktorze, to jest niezwykła sytuacja. Właśnie dzisiaj wszedłem w posiadanie informacji, z których wynika, że w ciągu ostatnich pięciu lat Bruno Frye zamordował wiele kobiet, sporą liczbę kobiet i uszło mu to bezkarnie.
– Żartuje pan.
– Nie wiem, gdzie tu pan słyszy żart, doktorze Rudge. Bo ja sobie nie żartuję z masowych morderstw.
Rudge milczał.
Joshua powiedział:
– Co więcej, mam podstawy, by sądzić, że Frye nie działał w pojedynkę. Mógł mieć partnera przy dokonywaniu zabójstw. I ten partner może nadal gdzieś tu być, żywy i wolny.
– Niesamowite.
– Takie jest również moje zdanie.
– Czy przekazał pan swoje informacje policji?
– Nie – powiedział Joshua. – Po pierwsze, to prawdopodobnie nie wystarczy, aby zwrócić ich uwagę. To, co odkryłem, przekonuje mnie i dwoje innych ludzi, którzy są w to zamieszani. Ale policja prawdopodobnie stwierdzi, że to tylko dowody oparte na zbiegu okoliczności. A po drugie – nie jestem pewien, która formacja policyjna ma nadrzędną jurysdykcję w tym przypadku. Te morderstwa mogły być popełnione w kilku okręgach, w wielu miastach. Teraz mi się wydaje, że Frye mógł panu powiedzieć coś, co panu jako takie nie wydało się zupełnie istotne, ale co będzie pasowało do odkrytych przeze mnie faktów. Jeżeli podczas tych osiemnastu miesięcy terapii, posiadł pan odrobinę wiedzy, która pasuje do moich informacji, to może miałbym tego tyle, by zdecydować, do której policji się zwrócić – i wystarczająco wiele, aby przekonać ich o powadze sytuacji.
– No tak…
– Doktorze Rudge, jeśli pan będzie się upierał, by chronić tego szczególnego pacjenta, to mogą wydarzyć się następne morderstwa. Inne kobiety. Czy chce pan mieć ich śmierć na sumieniu?
– W porządku – powiedział Rudge. – Ale tego nie można załatwić przez telefon.
– Przyjadę do San Francisco jutro, najwcześniej jak to będzie panu odpowiadało.
– Jestem wolny rano – powiedział Rudge.
– Czy moi towarzysze i ja możemy się spotkać z panem w pańskim gabinecie o dziesiątej?
– Jak najbardziej – powiedział Rudge. – Ale ostrzegam pana, zanim omówię terapię Frye’a, będę chciał poznać szczegóły tych dowodów.
– Naturalnie.
– I jeżeli nie zostanę przekonany, że istnieje wyraźne i oczywiste niebezpieczeństwo, nie rozpieczętuję jego akt.
– Och, nie wątpię, że potrafimy pana przekonać – powiedział Joshua. – Jestem pewien, że włosy się panu zjeżą na karku. Do zobaczenia, do jutra, doktorze.
Joshua odwiesił słuchawkę. Spojrzał na Tony’ego i Hilary.
– Jutro będzie pracowity dzień. Najpierw San Francisco i doktor Rudge, potem Hollister i tajemnicza Rita Yancy.
Hilary wstała z kanapy, na której siedziała podczas rozmowy telefonicznej.
– Nie obchodzi mnie, czy będę musiała oblecieć pół świata. Przynajmniej coś zaczyna się przełamywać. Po raz pierwszy czuję, że w końcu dowiemy się, co się za tym wszystkim kryje.
– Ja mam to samo uczucie – stwierdził Tony. Uśmiechnął się do Joshui. – Wie pan… w tym sposobie, w jaki pan potraktował Rudge’a… słychać było prawdziwy talent do prowadzenia przesłuchań. Byłby z pana dobry detektyw.
– To też umieszczę na swoim nagrobku – powiedział Joshua. – „Tu leży Joshua Rhinehart, miły gbur, z którego mógł być dobry detektyw”. – Wstał. – Umieram z głodu. Mam w domu steki w zamrażarce i mnóstwo butelek wina Robert Mondavi’s Cabernet Sauvignon. Na co jeszcze czekamy?
Frye odwrócił się od widoku krwi, którą zalane było łóżko i ściana, pod którą stało.
Odłożył zakrwawiony nóż na toaletkę i wyszedł z pokoju 358.
Dom był pełen nieziemskiego spokoju.
Jego diabelska energia uległa wyczerpaniu. Miał ciężkie powieki, ociężałe ciało, był senny i nasycony.
W łazience wyregulował wodę w prysznicu, aż była tak gorąca, jak tylko mógł wytrzymać. Wszedł do kabiny i namydlił się, zmył krew z włosów, spłukał ją z twarzy i ciała. Opłukał się, potem znowu namydlił, opłukał po raz drugi.
Miał pusty umysł. Nie myślał o niczym oprócz szczegółów mycia. Widok krwi wirującej w odpływie nie kazał mu myśleć o martwej kobiecie w pokoju obok; to był tylko spływający brud.
Pragnął jedynie doprowadzić się do porządku i potem pospać kilka godzin w furgonetce. Był wykończony. Ramiona miał jakby z ołowiu, a nogi z gumy.
Wyszedł spod prysznica i wytarł się dużym ręcznikiem. Pachniał kobietą, ale to nie kojarzyło mu się z niczym przyjemnym albo nieprzyjemnym.
Spędził dłuższy czas przy umywalce, szorując dłonie szczoteczką, którą znalazł obok mydelniczki; wydłubał krew z wszystkich fałd kłykci i porządnie oczyścił swoje oblepione paznokcie.
Gdy wyszedł z łazienki, chcąc wziąć ubranie z sypialni, dostrzegł lustro naturalnej wielkości wiszące na drzwiach, którego nie zauważył, gdy szedł do prysznica. Zatrzymał się, by przyjrzeć się sobie i poszukać plam krwi, które mógł pominąć. Był tak czysty, świeży i różowy jak dokładnie wyszorowane niemowlę.
Wpatrywał się w odbicie swego sflaczałego penisa i zwisających pod nim jąder i usilnie starał się wypatrzyć piętno demona. Wiedział, że nie jest podobny do innych mężczyzn; nie miał co do tego żadnej wątpliwości. Jego matka bała się, że ktoś dowie się o nim i wtedy już cały świat będzie wiedział, że jest półdemonem, dzieckiem zwykłej kobiety i łuskowatej, szponiastej, zionącej siarką bestii. Obawa, że wszystko się wyda, została przekazana Brunowi już w jego wczesnym dzieciństwie i do teraz bał się, że zostanie zdemaskowany, a następnie spalony żywcem. Nigdy nie obnażył się przed kimś obcym. W szkole nie chodził na zajęcia sportowe i z powodu rzekomych rygorów religijnych zwolniono go w szkole średniej z konieczności brania nago pryszniców razem z innymi chłopcami. Nigdy nie rozebrał się całkowicie przed żadnym lekarzem. Jego matka była absolutnie pewna, że każdy, kto zobaczy jego narządy płciowe, od razu będzie wiedział, że jego męskość to genetyczny spadek po ojcu – demonie; i ta jej przeraźliwa, niezachwiana pewność wywarła na nim głębokie, niezatarte wrażenie.
Kiedy jednak oglądał się w lustrze, nie widział niczego w swoich narządach płciowych, co by je różniło od narządów innych mężczyzn. Krótko po śmiertelnym ataku serca swojej matki pojechał do San Francisco na film pornograficzny, pragnąc się dowiedzieć, jak wygląda penis normalnego człowieka. Był zdziwiony i zbity z tropu, kiedy odkrył, że mężczyźni na filmie są mniej więcej tacy jak on. Chodził na inne tego typu filmy, ale nie zobaczył ani jednego mężczyzny, który uderzająco różniłby się od niego. Niektórzy mieli większe penisy, a inni z kolei mniejsze; bywały też narządy grubsze i cieńsze; lekko skrzywione; obrzezane albo nieobrzezane. Ale to były tylko drobne odmiany, a nie, jak się spodziewał, jakieś okropne, szokujące i zasadnicze różnice.
Zaintrygowany, zafrasowany wrócił do St. Helena, aby na spokojnie porozmawiać z sobą o tym odkryciu. Jego pierwszą myślą było, że matka go okłamała. Ale to było prawie nie do pojęcia. Opowiadała historię jego poczęcia kilka razy na tydzień, całymi latami i za każdym razem, kiedy opisywała znienawidzonego demona i okrutny gwałt, trzęsła się, jęczała i płakała. Doświadczyła tego naprawdę – to nie była jakaś zmyślona opowiastka, którą ułożyła, aby go wprowadzić w błąd. A jednak… Siedząc tamtego popołudnia, pięć lat temu, i tłumacząc to sobie, nie potrafił wpaść na inne wyjaśnienie jak to, że jego matka kłamała; i on sam zgodził się z sobą.
Następnego dnia wrócił do San Francisco, dziko podniecony, rozgorączkowany, zdecydowany podjąć ryzyko seksu z kobietą po raz pierwszy w swym trzydziestopięcioletnim życiu. Poszedł do burdelu skrytego pod nieprzekonywającą nazwą salonu masażu, w którym wybrał sobie na swoją masażystkę szczupłą, atrakcyjną blondynkę. Kazała na siebie mówić Tammy; z wyjątkiem lekko wystających górnych zębów i nieco za długiej szyi, była piękniejsza niż wszystkie kobiety, które dotychczas widział; albo przynajmniej taka mu się wydawała, kiedy z trudem powstrzymywał się od wytrysku w spodniach. W jednej z izdebek, która pachniała sosnowym środkiem dezynfekującym i zastarzałym nasieniem, zgodził się na cenę Tammy, zapłacił jej i obserwował, jak zdejmuje sweter i luźne spodnie. Jej ciało było gładkie, lśniące i takie pociągające, że stał jak ship, niezdolny, by się ruszyć, zdjęty strachem, kiedy rozważał wszystko, co może z nią zrobić. Usiadła na skraju wąskiego łóżka, uśmiechnęła się do niego i zaproponowała, by się rozebrał. Obnażył się do samej bielizny, ale kiedy nadszedł czas, by jej pokazać sztywnego penisa, nie mógł się zdobyć na odwagę, bo widział siebie w słupie ognia, skazanego na śmierć z powodu swej diabelskiej krwi. Zastygł. Wpatrywał się w szczupłe nogi Tammy, w jej kręcone włosy łonowe i okrągłe piersi, pragnąc jej, pożądając, ale bojąc się ją wziąć. Wyczuwając jego niechęć do obnażenia się, sięgnęła ręką do jego krocza, wymacała jego penisa przez szorty. Powoli pocierała go przez cienki materiał i mówiła:
– Och, pragnę go. Jest taki wielki. Jeszcze nigdy takiego nie widziałam. Pokaż mi go. Nigdy takiego nie widziałam.
I kiedy wymówiła te słowa, zrozumiał, że w jakiś sposób jest inny, mimo że sam nie widział różnicy. Tammy próbowała mu ściągnąć szorty, a on uderzył ją w twarz i pchnął do tyłu, aż upadła na łóżko; uderzyła głową o ścianę, zasłoniła się przed nim rękoma i darła się jak najęta. Bruno zastanawiał się, czy nie powinien jej zabić. Mimo że w końcu nie zobaczyła jego diabelskiego kutasa, mogła wyczuć pod bielizną jego nieludzkie właściwości. Zanim zdołał powziąć jakąś decyzję, drzwi izdebki otworzyły się w odpowiedzi na wrzaski dziewczyny i z korytarza do środka wszedł mężczyzna z pałką. Wykidajło był równie rosły, jak Bruno, i broń dawała mu znaczną przewagę. Bruno był pewien, że mają zamiar go obezwładnić, wyklinać, opluwać i torturować, a potem spalić na stosie, ale ku jego całkowitemu zdumieniu, kazali mu tylko się ubrać i wynosić. Tammy nie powiedziała już ani słowa o niezwykłym penisie Bruna. Chociaż wiedziała, że jest inny, nie domyśliła się widocznie, jak bardzo jest inny; nie wiedziała, że to piętno demona, który był ojcem Bruna; że to dowód jego piekielnego pochodzenia. Z ulgą ubrał się pośpiesznie i wymknął z salonu masażu, zaczerwieniony, zażenowany, ale zadowolony, że jego tajemnica nie została ujawniona. Wrócił do St. Helena i opowiedział sobie o tym, jak o włos uniknął nieszczęścia i zgodził się, że Katarzyna miała rację i że sam będzie musiał zaspokajać swoje potrzeby seksualne, nie korzystając z kobiet.
Ale oczywiście potem Katarzyna zaczęła powracać z grobu i Bruno mógł zaspokajać się przy jej pomocy, pozbywając się obfitych ilości spermy w tych licznych, pięknych ciałach, które ona zamieszkiwała. Nadal głównie uprawiał seks samotnie, z sobą, ze swoim drugim ja, ze swoją drugą połową – ale wsuwanie się co jakiś czas do ciepłego, ciasnego i wilgotnego środka kobiety było dziko podniecające.
Stał teraz przed lustrem przymocowanym do drzwi łazienki Sally i wpatrywał się z zafascynowaniem w odbicie swojego penisa, zastanawiając się nad tą różnicą, jaką wyczuła Tammy, kiedy gładziła jego pulsującego erekcją członka w tamtej izdebce salonu masażu pięć lat temu.
Po chwili powiódł wzrokiem od swoich narządów płciowych do płaskiego, twardego, umięśnionego brzucha, potem do swojej ogromnej klatki piersiowej i jeszcze wyżej, aż napotkał w lustrze spojrzenie tego drugiego Bruna. Kiedy wpatrywał się we własne oczy, wszystko poza krawędziami jego wizji blakło, wszelkie fundamenty rzeczywistości topniały i przybierały nowe kształty – ogarnęły go doświadczenia halucynogenne, chociaż nie zażywał narkotyków ani też nie pił alkoholu. Wyciągnął rękę i dotknął lustra, i palce tego drugiego Bruna dotknęły jego palców z drugiej strony szkła. Jak pogrążony we śnie dryfował coraz bliżej lustra, aż przycisnął nos do nosa tego drugiego Bruna. Zajrzał głęboko w oczy tamtego i tamte oczy wejrzały głęboko w jego oczy. Przez chwili zapomniał, że stoi tylko przed odbiciem; tamten Bruno był realny. Pocałował go, ale pocałunek był zimny. Odsunął się o kilka cali. To samo zrobił tamten Bruno. Polizał jego wargi. To samo tamten Bruno. I pocałowali się znowu. Lizał otwarte usta tamtego Bruna i pocałunek stopniowo ocieplał się, ale nie stał się tak miękki i przyjemny, jak tego oczekiwał. Pomimo trzech potężnych orgazmów, jakie wywołała w nim Sally – Katarzyna, jego penis zesztywniał jeszcze raz i kiedy był już bardzo twardy, przycisnął go do penisa drugiego Bruna i powoli kręcił biodrami, pocierając nawzajem ich wzwiedzionymi członkami, nadal się całując i wpatrując z zachwytem w oczy, które patrzyły na niego z lustra. Dawno nie był tak szczęśliwy, jak przez tę jedną czy dwie minuty.
Ale wtedy halucynacje nagle się rozwiały i powróciła rzeczywistość jak uderzenie młota w żelazo. Zrozumiał, że tak naprawdę nie obejmował swego drugiego ja i że próbował uprawiać seks z czymś, co było wyłącznie jego płaskim odbiciem. Przez synapsę łączącą oczy w lustrze i jego własne oczy przebiegł jakby silny, elektryczny prąd emocji i wywołał rozległy szok w jego ciele; szok emocjonalny, który wpłynął na niego również fizycznie, skręcając nim i wstrząsając. Jego letarg wypalił się w jednej chwili. Nagle został powtórnie naładowany energią; jego mózg obracał się i iskrzył.
Przypomniał sobie, że umarł. Jego połowa była martwa. Ta suka zakłuła go nożem w zeszłym tygodniu w Los Angeles. Teraz był jednocześnie żywy i martwy.
Wezbrał w nim głęboki żal.
W oczach pojawiły się łzy.
Uświadomił sobie, że nigdy nie będzie mógł się objąć, tak jak kiedyś. Już nigdy.
Nie będzie mógł się pieścić albo być przez siebie pieszczonym tak jak kiedyś. Już nigdy.
Miał teraz tylko dwie ręce, nie cztery; tylko jednego penisa, nie dwa; tylko jedną parę ust, nie dwie.
Już nigdy nie będzie mógł się całować z sobą, nigdy nie poczuje swych obydwu pieszczących się nawzajem języków. Już nigdy.
Jego połowa była martwa. Zapłakał.
Nigdy nie będzie mógł uprawiać seksu z sobą, tak jak to robił tysiące razy w przeszłości. Teraz już nie będzie miał żadnego kochanka oprócz własnej ręki; skazany na ograniczoną przyjemność masturbacji.
Był samotny.
Na zawsze.
Stał przez chwilę przed lustrem i płakał. Jego szerokie ramiona ugięły się pod straszliwym brzemieniem skrajnej rozpaczy. Powoli jednak jego nieznośny smutek i litość dla samego siebie ustępowały miejsca narastającej wściekłości. To ona mu to zrobiła. Katarzyna. Ta suka. Zabiła jego połowę, pozostawiła go z uczuciem niekompletności i żałosnej, płytkiej pustki. Samolubna, nienawistna, występna suka! Kiedy jego furia osiągnęła szczyt, owładnęła nim żądza niszczenia. Zupełnie nagi pieklił się po bungalowie – w salonie, kuchni i łazience – niszczył meble, rozdzierał obicia, tłukł naczynia, przeklinał swoją matkę, przeklinał swego ojca – demona, przeklinał świat, którego czasami nie potrafił zupełnie pojąć.
W kuchni Joshui Rhineharta Hilary obrała trzy duże ziemniaki do pieczenia i ułożyła je na blacie, aby je można było zaraz wsadzić do piecyka kuchenki mikrofalowej, gdy tylko grube steki na ruszcie dojdą już prawie do doskonałości. Praca w kuchni wpływała na nią relaksujące. Obserwowała swoje ręce przy pracy i myślała nieomal wyłącznie o przygotowywaniu jedzenia, a zmartwienia zepchnęła w najdalszy zakątek umysłu.
Tony robił sałatkę. Stał obok niej przy zlewie, z zawiniętymi rękawami, mył i siekał świeże warzywa.
W czasie gdy oni przygotowywali kolację, Joshua dzwonił do szeryfa z aparatu w kuchni. Powiedział Laurensky’emu o pieniądzach wycofanych z kont Frye’a w San Francisco i o sobowtórze, który jest gdzieś w Los Angeles i szuka teraz Hilary. Nadmienił również o teorii masowych morderstw, do której chwilę temu dotarł wspólnie z Tonym i Hilary. Laurensky niewiele mógł zrobić (zgodnie z przewidywaniami), ponieważ nie popełniono żadnych zbrodni w okręgu podlegającym jego władzy. Ale Frye był najprawdopodobniej winien jakichś lokalnych przestępstw, o których, na razie, nie wiedzieli. I było jeszcze bardziej prawdopodobne, że w okręgu nadal będą popełniane przestępstwa, dopóki nie zostanie rozwiązana zagadka sobowtóra. Z tego powodu i ponieważ reputacja Laurensky’ego została lekko nadszarpnięta, gdy poręczył za Frye’a przed policją w Los Angeles w ostatnią środę wieczorem, Joshua uważał (a Hilary go poparła), że szeryf jest upoważniony, by wiedzieć wszystko to, co oni wiedzieli. Mimo że słyszała jedynie jedną stronę biorącą udział w rozmowie telefonicznej, Hilary mogła stwierdzić, że Peter Laurensky jest poruszony i wnioskowała z odpowiedzi Joshui, że on sam dwukrotnie sugerował, aby ekshumować ciało z grobu Frye’a w celu orzeczenia, czy to jest rzeczywiście Frye. Joshua wolał poczekać, aż przesłuchają doktora Rudge’a i Ritę Yancy, ale zapewnił Laurensky’ego, że ekshumacja będzie miała miejsce, jeśli Rudge i Yancy nie będą potrafili odpowiedzieć na wszystkie pytania, które miał zamiar zadać.
Skończywszy rozmawiać z szeryfem, Joshua próbował sałatki Tony’ego, spierał się sam z sobą, czy sałata jest wystarczająco krucha, trapił się, że rzodkiewki są za ostre, a może niezbyt ostre, badał skwierczące steki, jakby szukał skaz w trzech diamentach, kazał Hilary włożyć ziemniaki do piecyka mikrofalowego, szybko posiekał odrobinę świeżego szczypiorku do kwaśnej śmietanki i otworzył dwie butelki kalifornijskiego Cabernet Sauvignon, bardzo wytrawnego czerwonego wina z wytwórni win Roberta Mondaviego, znajdującej się tuż przy drodze. W kuchni stanowił raczej zawadę; jego utrapienia i doszukiwanie się dziury w całym rozbawiło Hilary.
Była zaskoczona, że tak szybko polubiła prawnika. Rzadko kiedy czuła się tak swobodnie przy osobie, którą znała zaledwie od paru godzin. Ale jego ojcowski wygląd, opryskliwa szczerość, poczucie humoru, inteligencja i osobliwa bezceremonialność sprawiały, że czuła się pożądana i bezpieczna w jego towarzystwie.
Jedli w pokoju jadalnym – przytulnej wiejskiej izbie, w której były trzy ściany otynkowane, a czwarta ceglana, podłoga z dębowych desek przytwierdzanych kołkami i belkowany sufit. Na malowniczych oknach o ołowianych ramach rozbryzgiwały się co jakiś czas wielkie krople deszczu.
Kiedy zasiedli do posiłku, Joshua powiedział:
– Jedna zasada. Nikt nie będzie mówił o Bruno Frye’u, dopóki nie uporamy się z ostatnim kawałkiem steku oraz nie przełkniemy ostatniej kropli tego doskonałego wina, ostatniego haustu kawy i ostatniego łyku brandy.
– Zgoda – powiedziała Hilary.
– Jak najbardziej – potwierdził Tony. – Myślę, że mój mózg już za długo jest przeciążony tym tematem. Są inne rzeczy na tym świecie, o których warto rozmawiać.
– Tak – powiedział Joshua. – Ale niestety, wiele z nich przygnębia dokładnie tak samo jak historia Frye’a. Wojna, terroryzm, inflacja, powrót ludytów, nic nie warci politycy i…
– …sztuka, muzyka, kino, ostatnie osiągnięcia w medycynie i zbliżająca się rewolucja techniczna, które znacznie ulepszą nasze życie pomimo nowych ludytów – wtrąciła Hilary.
Joshua rzucił jej ukośne spojrzenie ponad stołem.
– Czy pani ma na imię Hilary czy Pollyanna?
– A pan? Joshua czy Kasandra? – zapytała.
– Kasandra miała rację, kiedy głosiła swe proroctwa na temat przeznaczenia i zagłady – powiedział Joshua – ale w miarę upływu czasu już nikt jej nie chciał wierzyć.
– Jeśli nikt ci nie wierzy – zauważyła Hilary – to co ci przyjdzie z posiadania racji?
– O, ja już przestałem próbować przekonywać ludzi, że to rząd jest ich jedynym wrogiem i że Wielki Brat nas dopadnie. Przestałem ich przekonywać o setkach innych rzeczy, które dla mnie wydają się oczywistymi prawdami, ale oni tego zupełnie nie łapią. Zbyt wielu z nich to głupcy, którzy nigdy nic nie zrozumieją. Ale mam ogromną satysfakcję, gdy wiem, że mam rację, i gdy codzienne gazety dostarczają mi coraz więcej dowodów na to. Ja wiem. I to wystarcza.
– Aha – powiedziała Hilary. – Innymi słowy, nie obchodzi mnie, czy świat się pode mną zawali, wystarczy mi egoistyczna przyjemność płynąca ze stwierdzenia: „A nie mówiłam?”
– No no! – zauważył Joshua.
Tony zaśmiał się.
– Niech pan się jej strzeże, Joshua. Niech pan pamięta, że ona żyje ze sprytnego posługiwania się językiem.
Przez trzy kwadranse rozmawiali o różnych rzeczach, ale potem, pomimo danego sobie przyrzeczenia, przyłapali się na tym, że znowu rozmawiają o Bruno Frye’u, jeszcze przed dopiciem wina i przygotowaniem się na kawę i brandy.
– Co takiego mogła mu zrobić Katarzyna, że tak się jej boi i tak ją nienawidzi? – zapytała w jakimś momencie Hilary.
– Takie samo pytanie zadałem Lathamowi Hawthorne’owi – oznajmił Joshua.
– I co odpowiedział?
– Nie miał pojęcia – mówił Joshua. – Nadal trudno mi uwierzyć, że między nimi mogła zaistnieć taka głucha nienawiść, niezauważalna przez wszystkie te lata, podczas których ich znałem. Katarzyna zawsze wydawała się nie widzieć poza nim świata. A Bruno wydawał się ją wielbić. Oczywiście wszyscy w miasteczku uważali ją za nieomal świętą za to przede wszystkim, że przygarnęła chłopca, ale teraz wychodzi na to, że mogła być bardziej diablicą niż świętą.
– Niech pan poczeka – powiedział Tony. – Przygarnęła go? Co chce pan przez to powiedzieć?
– To, co powiedziałem. Mogła oddać dziecko do sierocińca, ale nie zrobiła tego. Ofiarowała mu swoje serce i dom.
– Myśleliśmy, że on był jej synem – zdziwiła się Hilary.
– Adoptowanym – skorygował Joshua.
– O tym nie było w gazetach – powiedział Tony.
– To było bardzo dawno temu – wyjaśnił Joshua. – Bruno był Frye’em całe życie z wyjątkiem paru miesięcy. Czasami zdawało mi się, że gdyby Katarzyna miała własne dziecko, nie byłoby bardziej Frye’em niż on. Miał ten sam kolor oczu co Katarzyna. I z pewnością tę samą chłodną, introwertyczną i skłonną do zamyśleń osobowość jak Katarzyna, a ludzie twierdzą, że Leo też taki był.
– Jeśli był adoptowany – powiedziała Hilary – to istnieje szansa, że jednak miał brata.
– Nie – stwierdził Joshua. – Nie miał.
– Skąd może pan być taki pewny? Może nawet był bliźniakiem! – krzyknęła Hilary podniecona tą myślą.
Joshua zmarszczył brwi.
– Uważa pani, że Katarzyna adoptowała jedno z dwojga bliźniąt, nie wiedząc o tym?
– To mogłoby wyjaśnić nagłe pojawienie się jego sobowtóra – powiedział Tony.
Mars na twarzy Joshui pogłębił się.
– Ale gdzie mógł znajdować się ten tajemniczy brat bliźniak przez te wszystkie lata?
– Prawdopodobnie wychował się w innej rodzinie – powiedziała Hilary, skwapliwie rozwijając swoją teorię. – W innym mieście, w innej części stanu.
– Albo nawet w innej części kraju – dodał Tony.
– Chcecie mi powiedzieć, że w jakiś sposób Bruno i jego dawno zaginiony brat ostatecznie odnaleźli się nawzajem?
– Tak mogło się zdarzyć – powiedziała Hilary.
Joshua potrząsnął głową.
– Może i mogło, ale w tym przypadku tak nie było. Bruno był jedynakiem.
– Jest pan absolutnie pewny?
– Nie mam żadnych wątpliwości – stwierdził Joshua. – Okoliczności jego narodzin nie są żadną tajemnicą.
– Ale bliźnięta… Taka piękna teoria – powiedziała Hilary.
Joshua skinął głową.
– Wiem. To łatwa odpowiedź i chciałbym znaleźć taką łatwą odpowiedź, żebyśmy mogli się z tym wreszcie uwinąć. Wierzcie mi, nie cierpię znajdowania luk w waszej teorii.
– Może pan nie ma do tego podstaw – upierała się Hilary.
– Mam.
– Niech pan spróbuje – powiedział Tony. – Proszę nam powiedzieć, skąd pochodzi Bruno i kim była jego prawdziwa matka. Może my znajdziemy luki w pańskiej teorii. Może nie jest ona tak doskonała, jak pan myśli.
Bruno opamiętał się, gdy już połamał, rozdarł i zgniótł prawie wszystko, co było w bungalowie; jego płonąca, bestialska wściekłość ochłodziła się do mniej niszczycielskiego, bardziej ludzkiego gniewu. Przez chwilę, gdy jego temperatura opadła już poniżej punktu wrzenia, stał pośrodku zrobionego przez siebie rumowiska; pot spływał mu ze skroni i błyszczał na jego nagim ciele. Potem wszedł do łazienki i nałożył ubranie.
Kiedy już był ubrany, stanął u stóp zakrwawionego łóżka i popatrzył na brutalnie porżnięte ciało kobiety, którą znał jedynie jako Sally. Teraz, zbyt późno, pojął, że ona nie była Katarzyną. Nie była kolejnym wcieleniem jego matki. Ta stara suka nie przeszła z ciała Hilary Thomas do Sally; nie umiała tego zrobić, dopóki Hilary nie umrze. Bruno nie potrafił sobie uzmysłowić, dlaczego w ogóle pomyślał inaczej; był zaskoczony, że tak się dał otumanić.
Niemniej jednak nie czuł żadnego żalu za to, co zrobił Sally. Nawet jeśli nie była Katarzyną, to była jedną ze służek Katarzyny; kobietą wysłaną przez Piekło, aby służyła Katarzynie. Sally zaliczała się do wrogów, była uczestniczką spisku, którego celem było jego zabicie. Tego był pewien. Może nawet zaliczała się do żywych trupów. Tak. Oczywiście. O tym też był przekonany. Tak. Sally była dokładnie taka, jak Katarzyna, martwą kobietą w nowym ciele, jednym z tych potworów, które nie chciały pozostać we własnych grobach. Była jedną z nich. Przeszedł go dreszcz. Był pewien, że dokładnie wiedziała, gdzie ukrywa się Hilary – Katarzyna. Ale nie zdradziła tego sekretu i zasługiwała na śmierć za wytrwałe posłuszeństwo wobec jego matki.
A poza tym, właściwie jej nie zabił, bo ona powróci do życia w nowym wcieleniu, wypychając jakąś osobę z należącego do niej ciała.
Musi teraz zapomnieć o Sally i znaleźć Hilary – Katarzynę. Ona nadal gdzieś tam jest, czeka na niego.
Musi ją odnaleźć i zabić, zanim ona pierwsza znajdzie sposób, aby zabić jego.
Sally podała mu przynajmniej jeden mały trop. Jakieś nazwisko. Tego Topelisa. Agenta Hilary Thomas. Topelis będzie prawdopodobnie wiedział, gdzie ona się ukryła.
Sprzątnęli naczynia po obiedzie i Joshua dolał jeszcze każdemu wina, zanim opowiedział historię przeistoczenia się Bruna z sieroty w jedynego spadkobiercę majątku Frye’ów. Poznawał te fakty przez całe lata, po trochu, od Katarzyny i od ludzi, którzy mieszkali w St. Helena dużo wcześniej, zanim on sprowadził się do doliny, aby tu otworzyć praktykę prawniczą.
W 1940, w roku urodzenia Bruna, Katarzyna miała dwadzieścia sześć lat i nadal mieszkała ze swoim ojcem, Leo, w odosobnionym domu na szczycie urwiska, górującym za wytwórnią win, w którym rezydowali razem od 1918 roku, czyli od śmierci matki Katarzyny. Katarzyna opuściła dom jedynie na parę miesięcy, które spędziła w college’u w San Francisco; porzuciła tę szkołę, ponieważ nie chciała przebywać z dala od St. Helena tylko po to, by nabyć mnóstwo zbytecznej wiedzy, której nigdy by nie wykorzystała. Kochała dolinę i wielki wiktoriański dom na urwisku. Katarzyna była przystojną, zgrabną kobietą, która mogła mieć tylu konkurentów, ilu tylko zechciała, ale wydawała się zupełnie nie interesować romansami. Chociaż była wciąż młoda, jej introwertyczna osobowość i chłodne traktowanie mężczyzn przekonało większość tych ludzi, którzy ją znali, że będzie starą panną i, co więcej, że będzie w tej roli doskonale szczęśliwa.
Wtedy, w styczniu 1940, Katarzyna odebrała telefon od przyjaciółki, Mary Gunther, którą poznała w college’u kilka lat wcześniej. Mary potrzebowała pomocy; znalazła się w opałach przez jakiegoś mężczyznę. Obiecał, że się z nią ożeni, zwodził ją coraz to nowymi wymówkami, a potem się ulotnił, kiedy była w szóstym miesiącu ciąży. Mary nieomal się załamała, a nie miała żadnej rodziny, aby się do niej zwrócić o pomoc, ani też żadnej przyjaciółki choćby w połowie tak bliskiej jak Katarzyna. Poprosiła, by Katarzyna przyjechała do San Francisco za parę miesięcy, gdy tylko dziecko przyjdzie na świat; Mary nie chciała być sama w tak trudnym czasie. Poprosiła też Katarzynę o opiekę nad dzieckiem, dopóki ona, Mary, nie znajdzie pracy i nie założy gniazda rodzinnego, aby zapewnić odpowiedni dom dla dziecka. Katarzyna zgodziła się pomóc i zaczęła opowiadać ludziom w St. Helena, że będzie tymczasową zastępczą matką. Wydawała się taka szczęśliwa, tak podniecona tą perspektywą, że sąsiedzi mówili, że byłaby wspaniałą matką dla własnych dzieci, gdyby tylko mogła znaleźć mężczyznę, który by ją poślubił i był dla nich ojcem.
Sześć tygodni po telefonie Mary Gunther i sześć tygodni, zanim Katarzyna miała pojechać do San Francisco, aby być ze swą przyjaciółką, Leo doznał ciężkiego wylewu krwi do mózgu i padł martwy między wysokimi stertami dębowych beczek w jednej z ogromnych, starych piwnic wytwórni. Chociaż Katarzyna przeszła szok i była pełna żalu i chociaż musiała zacząć się uczyć prowadzenia interesu rodzinnego, nie cofnęła swej obietnicy danej Mary Gunther. W kwietniu, kiedy Mary przysłała wiadomość, że dziecko już się urodziło, Katarzyna pojechała do San Francisco. Nie było jej ponad dwa tygodnie i wróciła razem z malusieńkim niemowlęciem, Bruno Guntherem, zatrważająco małym i słabym synkiem Mary.
Katarzyna spodziewała się, że Bruno będzie u niej rok, w którym to czasie Mary stanie mocno na nogi i będzie gotowa przejąć pełną odpowiedzialność za tego nieznośnego bachora. Ale po sześciu miesiącach przyszła wiadomość, że Mary ma kolejne kłopoty, tym razem znacznie gorsze – złośliwą odmianę raka. Mary była umierająca. Zostało jej zaledwie parę tygodni życia, co najwyżej miesiąc. Katarzyna zabrała dziecko do San Francisco, aby matka mogła spędzić tę odrobinę czasu, jaki jej został, w towarzystwie swego dziecka. Podczas ostatnich dni Mary porobiła wszystkie niezbędne przygotowania prawne, aby Katarzynie przyznano stałą opiekę nad dzieckiem. Rodzice Mary nie żyli; nie miała żadnych bliskich krewnych, z którymi Bruno mógłby zamieszkać. Gdyby Katarzyna nie zabrała go do siebie, skończyłby w sierocińcu albo pod opieką przybranych rodziców, którzy mogli być dla niego dobrzy albo i nie. Mary umarła, a Katarzyna zapłaciła za pogrzeb i potem wróciła do St. Helena z Brunem.
Wychowała chłopca jak własnego syna, zachowując się nie jak zwykły opiekun, lecz jako przejęta i kochająca matka. Mogła sobie pozwolić na niańki i inną pomoc domową, ale nie wynajęła ich; odmawiała dopuszczania kogokolwiek do chłopca. Leo nie zatrudniał służby domowej i Katarzyna miała po ojcu poczucie niezależności. Dawała sobie dobrze radę sama i kiedy Bruno miał cztery lata, pojechała do sędziego z San Francisco, który przyznał jej opiekę na żądanie Mary, i formalnie zaadoptowała Bruna, dając mu rodowe nazwisko Frye.
W nadziei znalezienia wskazówki w opowieści Joshui, wyczuleni na wszelkie nieścisłości albo niedorzeczności, Hilary i Tony w trakcie słuchania pochylili się do przodu i wsparli łokciami o stół w pokoju jadalnym. Teraz zagłębili się z powrotem w oparciach krzeseł i podnieśli swoje kieliszki z winem.
– Są jeszcze ludzie w St. Helena, którzy pamiętają Katarzynę Frye przede wszystkim jako świętą kobietę, która wzięła do siebie biednego podrzutka i obdarzyła go swą miłością i niezłym majątkiem.
– Czyli nie było żadnego bliźniaka – powiedział Tony.
– Z całą pewnością nie – powiedział Joshua.
Hilary westchnęła.
– Co oznacza, że wróciliśmy do punktu wyjścia.
– Jest parę rzeczy w tej historii, które mnie zastanawiają – powiedział Tony.
Joshua podniósł brwi.
– Na przykład jakie?
– Cóż, nawet w dzisiejszych czasach, przy naszych znacznie liberalniejszych poglądach, samotnej kobiecie nadal cholernie trudno adoptować dziecko – wyjaśnił Tony. – A w 1940 to musiało być prawie niemożliwe.
– Myślę, że potrafię to wytłumaczyć – powiedział Joshua. – Jeśli mnie pamięć nie zawodzi, Katarzyna powiedziała mi kiedyś, że razem z Mary spodziewały się niechęci sądu do usankcjonowania tej umowy. Powiedziały więc sędziemu małe, ich zdaniem, niewinne kłamstwo. Powiedziały, że Katarzyna jest kuzynką Mary i jej najbliższą żyjącą krewną. W tamtych czasach, jeśli bliski krewny chciał wziąć do siebie dziecko, sąd zgadzał się na to automatycznie.
– I ten sędzia po prostu zaakceptował ich twierdzenie o pokrewieństwie krwi nie sprawdzając tego? – spytał Tony.
– Musicie pamiętać, że w 1940 sędziowie znacznie mniej lubili się wciągać w sprawy rodzinne, niż to się dzisiaj wydaje. To były czasy, w których Amerykanie uważali rolę rządu za stosunkowo mało ważną. Ogólnie mówiąc, były to zdrowsze czasy niż nasze.
– Mówiłeś, że jest kilka rzeczy, które cię zastanawiają – powiedziała Hilary do Tony’ego. – Jakie są te pozostałe?
Tony otarł twarz gestem zmęczenia.
– To nie jest coś, co można łatwo ująć w słowa. To tylko domysł. Po prostu ta historia brzmi… zbyt gładko.
– Chce pan powiedzieć, że jest sfabrykowana? – zapytał Joshua.
– Nie wiem – odpowiedział Tony. – Sam naprawdę nie wiem, o co mi chodzi. Ale gdyby pan był policjantem tak długo jak ja, to miałby pan nosa do takich rzeczy.
– I coś tu pachnie nie tak jak powinno? – spytała Hilary.
– Tak mi się wydaje.
– Co? – spytał Joshua.
– Nic szczególnego. Jak powiedziałem, ta historia brzmi zbyt gładko, zbyt grzecznie. – Tony dopił resztkę swego wina i potem zapytał: – Czy w rzeczywistości Bruno nie mógł być dzieckiem Katarzyny?
Joshua wpatrywał się w niego w osłupieniu. Kiedy zdołał przemówić, zapytał:
– Pan mówi poważnie?
– Tak.
– Pyta pan, czy to możliwe, że zmyśliła to wszystko o Mary Gunther i zwyczajnie pojechała do San Francisco, żeby tam urodzić własne, nieślubne dziecko?
– Właśnie o to pytam – potwierdził Tony.
– Nie – powiedział Joshua. – Nie była w ciąży.
– Jest pan pewien?
– Cóż – stwierdził Joshua. – Osobiście nie brałem od niej próbek moczu i nie robiłem na nich testu królikowego. Nawet nie mieszkałem w dolinie w 1940. Sprowadziłem się tu dopiero w czterdziestym piątym, po wojnie, ale ludzie, którzy tu mieszkali w czterdziestym roku, wielokrotnie powtarzali mi jej historię, czasami we fragmentach, a czasami w całości. Teraz twierdzi pan, że prawdopodobnie powtarzali tylko to, co ona im powiedziała. Ale jeśli była w ciąży, to chyba nie mogła ukryć tego faktu. Nie w tak małym miasteczku jak St. Helena. Wszyscy by to zauważyli.
– Jest mały procent kobiet, którym nie rośnie duży brzuch, kiedy noszą w sobie dziecko – powiedziała Hilary. – Patrzy się na nie i wcale się tego nie zauważa.
– Zapominacie, że nie interesowała się mężczyznami – powiedział Joshua. – Nie spotykała się z żadnym. Jakim cudem miała zajść w ciążę?
– Może nie spotykała się z nikim z miejscowych – zauważył Tony. – Ale w czasie żniw, pod koniec lata, czy w winnicach nie było wielu robotników zamiejscowych? Czy wielu z nich to nie są młodzi, przystojni, jurni mężczyźni?
– Czekajcie, czekajcie, czekajcie – powiedział Joshua. – Znowu się zagalopowaliście. Twierdzicie, że Katarzyna, której brak zainteresowania mężczyznami był powszechnie komentowany, nagle wpadła w jakieś chłopskie łapy?
– Wiadomo, że tak się zdarza.
– Czyli sugerujecie, że ta nieprawdopodobna para kochanków uprawiała taki przelotny romans na oczach wszystkich, nie dając się na tym przyłapać ani nie wywołując żadnych plotek. I jednocześnie chcecie powiedzieć, że była wyjątkową kobietą, jedną na tysiąc, po której nie było widać, że jest brzemienna. Nie. – Joshua potrząsnął swą siwą czupryną. – To moim zdaniem zbyt wiele. Za duży zbieg okoliczności. Myślicie, że opowieść Katarzyny brzmi zbyt zgrabnie, zbyt gładko, ale w porównaniu z waszymi wariackimi domysłami, jej historia niesie w sobie zgrzytliwy pogłos realizmu.
– Ma pan rację – przyznała Hilary. – Czyli kolejna obiecująca teoria gryzie piach. – Dopiła swoje wino.
Tony poskrobał się po brodzie i westchnął.
– Tak. Sądzę, że jestem tak piekielnie zmęczony, że nie dam rady szukać w tym wszystkim sensu. Ale nadal nie uważam, że opowieść Katarzyny jest całkowicie składna. W tym tkwi coś więcej. Coś, co ona ukrywała. Coś dziwnego.
Stojąc na skorupach naczyń w kuchni Sally, Bruno Frye otworzył książkę telefoniczną i wyszukał numer spółki „Topelis & Associates”. Jej biura znajdowały się w Beverly Hills. Wykręcił numer i połączył się, jak oczekiwał, z kobietą obsługującą rozmowy telefoniczne.
– Mam tu pilną sprawę – powiedział telefonistce – i myślałem, że może wy mi pomożecie.
– Pilną sprawę? – zapytała.
– Tak. Rozumie pani, moja siostra jest jedną z klientek pana Topelisa. Umarł ktoś z rodziny i muszę z nią natychmiast nawiązać kontakt.
– Och, tak mi przykro – powiedziała.
– Chodzi o to, że moja siostra zdaje się wyjechała na krótkie wakacje, a ja nie wiem dokąd.
– Rozumiem.
– Muszę się z nią pilnie skontaktować.
– Cóż, normalnie przekazałabym pańską wiadomość bezpośrednio do pana Topelisa. Ale nie ma go dzisiejszego wieczoru i nie pozostawił numeru, pod którym jest osiągalny.
– I tak nie chciałem go niepokoić – powiedział Bruno. – Myślałem, że na podstawie tych telefonów, które pani dla niego odbiera, może będzie pani wiedziała, gdzie jest moja siostra. To znaczy, może dzwoniła i zostawiła jakąś wiadomość dla pana Topelisa, która by wskazywała, gdzie ona jest.
– Jak się nazywa pańska siostra?
– Hilary Thomas.
– Och tak! Akurat wiem, gdzie ona jest.
– To wspaniale. Gdzie?
– Nie miałam od niej wiadomości. Ale ktoś dzwonił zaledwie chwilę temu i zostawił wiadomość dla pana Topelisa, którą on miał jej przekazać. Niech pan poczeka sekundeczkę, dobrze?
– Jasne.
– Mam to gdzieś zapisane.
Bruno czekał cierpliwie, podczas gdy ona przedzierała się przez swoje zapiski.
Potem powiedziała:
– To jest tak. Dzwonił jakiś pan Wyant Stevens. Chciał, by pan Topelis przekazał pannie Thomas, że on, pan Stevens, chętnie zajmie się obrazami. Pan Stevens prosił, żeby ją powiadomić, że nie zaśnie dopóki ona nie wróci z St. Helena i nie pomoże mu w podpisaniu umowy. Więc ona jest pewnie w St. Helena.
Bruno był zaszokowany.
Zatkało go.
– Nie wiem, który to hotel czy motel – powiedziała telefonistka przepraszająco. – Ale w dolinie Napa naprawdę nie ma tak wielu miejsc noclegowych, więc nie powinien pan mieć kłopotu z jej odnalezieniem.
– Nie ma sprawy.
– Czy ona zna kogoś w St. Helena?
– Co?
– Właśnie sobie pomyślałam, że mogła się zatrzymać u przyjaciół – sugerowała operatorka.
– Tak – powiedział Bruno. – Myślę, że wiem, gdzie ona jest.
– Naprawdę mi przykro z powodu pogrzebu.
– Nie rozumiem?
– Z powodu pogrzebu w rodzinie.
– Och – powiedział Bruno. Oblizał nerwowo wargi. – Tak. Przez ostatnie pięć lat było całkiem sporo pogrzebów w rodzinie. Dziękuję pani za pomoc.
– Nie ma za co.
Odwiesił słuchawkę.
Ona jest w St. Helena.
Ta zuchwała suka wróciła.
Dlaczego? Mój Boże, co ona wyczynia? O co jej chodzi? Do czego zmierza?
Cokolwiek miała na myśli, nie znaczy to nic dobrego dla niego. To było jasne jak słońce.
Oszalały ze zdenerwowania, przerażony, że ona obmyśliła jakiś podstęp, który oznacza jego śmierć, zatelefonował do biura Międzynarodowego Lotniska Los Angeles, próbując zdobyć miejsce w samolocie lecącym na północ. Do rana nie było żadnych lotów z przesiadkami, a wszystkie miejsca w porannych samolotach były już wysprzedane. Nie będzie mógł się wydostać z Los Angeles aż do jutrzejszego popołudnia.
Wtedy już będzie za późno.
Wiedział to. Wyczuwał.
Musiał działać szybko.
Zdecydował się jechać samochodem. Był jeszcze wczesny wieczór. Jeśli spędzi całą noc za kierownicą i będzie jechał bez przerwy na pełnym gazie, to dotrze do St. Helena przed świtem.
Miał uczucie, że od tego zależy jego życie.
Wybiegł z bungalowu, potykając się o zrujnowane meble i inne śmieci, pozostawiając frontowe drzwi szeroko otwarte, nie przejmując się ostrożnością, nie marnując czasu na rozglądanie się, czy ktoś jest w pobliżu. Przebiegł przez dziedziniec, przez mrok i wyludnioną ulicę, w kierunku swojej furgonetki.
Wypili z przyjemnością kawę i brandy w gabinecie i potem Joshua zaprowadził Tony’ego i Hilary do gościnnego pokoju z oddzielną łazienką, znajdującego się w końcu domu przeciwległym do jego własnej części sypialnej. Pokój był duży i przytulny, miał głębokie parapety okienne i okna z szybkami oprawnymi w ołów, takie same jak w pokoju jadalnym. Stało w nim ogromne łoże z baldachimem, które zachwyciło Hilary.
Powiedzieli Joshui dobranoc, zamknęli drzwi sypialni i kiedy już zasunęli zasłony w oknach, odgradzając się przed ślepym, bezmyślnym spojrzeniem nocy, wzięli razem prysznic, aby dać ukojenie swym obolałym mięśniom. Byli krańcowo wyczerpani i mieli zamiar tylko spróbować odzyskać tę słodką, relaksującą, dziecinną i aseksualną przyjemność kąpieli, jaką dzielili ze sobą poprzedniego wieczoru w hotelu obok lotniska. Gdy jednak namydlał jej piersi; delikatne, rytmiczne, okrężne ruchy jego dłoni sprawiły, że skóra zaczęła, ją mrowić i poczuła cudowne dreszcze. Obejmował jej piersi, wypełniał nimi swoje duże dłonie, a jej sutki twardniały i wyrastały ponad skrywającą je mydlaną pianę. Ukląkł i mył jej brzuch, jej długie, szczupłe nogi, jej pośladki. W oczach Hilary świat skurczył się do maleńkiej przestrzeni, do tych paru westchnień, odgłosów i rozkosznych doznań: liliowego zapachu mydła, szumu i łoskotu spadającej wody, wirujących wzorów pary, widoku jego szczupłego i prężnego ciała, połyskującego, gdy kaskada wody oblewała jego uwydatnione mięśnie, żywego i niewiarygodnego wzrostu jego męskości, kiedy z kolei ona zaczęła go namydlać. Kiedy kończyli brać prysznic, nie pamiętali już o zmęczeniu; nie pamiętali o swych obolałych mięśniach; pozostało jedynie pożądanie.
Na łóżku z baldachimem, w miękkiej łunie pojedynczej lampy, objął ją i całował jej oczy, nos, usta. Całował jej podbródek, kark, napęczniałe sutki.
– Proszę – powiedziała. – Teraz.
– Tak – wyszeptał w zagłębienie jej gardła.
Rozsunęła nogi, aby mógł w nią wejść.
– Hilary – powiedział. – Moja najmilsza, najmilsza.
Wszedł i wypełnił ją z wielką siłą i zarazem ogromną czułością.
Kołysała się wraz z nim. Jej dłonie poruszały się po jego szerokich plecach, wyczuwając zarysy jego mięśni. Nigdy nie czuła się tak ożywiona, tak pełna energii. Już po minucie zaczęła szczytować i myślała, że nigdy nie przestanie, tylko będzie przechodziła od jednego orgazmu do drugiego, nigdy nie przestając, przez całą wieczność, bez końca.
Gdy poruszał się w jej wnętrzu, stali się jednym ciałem i duszą, czego nigdy nie przeżyła z innym mężczyzną. I wiedziała, że Tony też ją czuje – tę wyjątkową i zdumiewająco głęboką więź. Byli fizycznie, emocjonalnie, intelektualnie i psychicznie połączeni, stopieni w jedną istotę, znacznie potężniejszą od sumy ich dwóch połów i w momencie owego fenomenalnego synergizmu, którego żadne z nich nie doświadczyło dotychczas z innymi kochankami, Hilary wiedziała, że to, co ich łączy, jest tak wyjątkowe, ważne i silne, że będzie trwało tak długo, jak będą żyli. Kiedy wołała jego imię i unosiła się do góry, aby przyjmować jego pchnięcia i znowu szczytowała i kiedy zaczął tryskać w ciemnej otchłani jej ciała, wiedziała, tak samo jak wtedy, gdy kochali się po raz pierwszy, że może mu ufać i polegać na nim tak, jak nigdy nie mogła ufać ani polegać na nikim innym; i, co najważniejsze, wiedziała, że już nigdy nie będzie samotna.
Potem, kiedy leżeli przykryci obok siebie, zapytał:
– Czy opowiesz mi o tej bliźnie na twoim boku?
– Tak, teraz opowiem.
– Wygląda jak rana od kuli.
– Bo tak jest. Miałam dziewiętnaście lat, mieszkałam w Chicago. Studiowałam już od roku na uniwersytecie. Pracowałam jako maszynistka, próbując zaoszczędzić pieniądze na wynajęcie własnego mieszkania. Płaciłam Earlowi i Emmie czynsz za pokój.
– Earl i Emma?
– Moi rodzice.
– Nazywałaś ich po imieniu?
– Nigdy o nich nie myślałam jako o ojcu i matce.
– Musieli cię mocno skrzywdzić – powiedział współczująco.
– Nie przepuszczali żadnej okazji.
– Jeśli nie chcesz o tym teraz rozmawiać…
– Chcę – powiedziała. – Nagle, po raz pierwszy w życiu, chcę o tym rozmawiać. Mówienie o tym nie boli. Bo mam teraz ciebie i to jest rekompensata za tamte złe dni.
– Moja rodzina była biedna – powiedział Tony – ale w naszym domu była miłość.
– Miałeś szczęście.
– Tak mi przykro, Hilary.
– Już po wszystkim – powiedziała. – Oni od dawna nie żyją i trzeba było odprawić nad nimi egzorcyzmy wiele lat temu.
– Opowiedz mi.
– Płaciłam im kilka dolarów czynszu co tydzień, które przeznaczali na alkohol, a ja odkładałam do skarpety wszystko, co zarobiłam jako maszynistka. Każdy grosz. Niewiele, ale to rosło w banku. Nie wydawałam niczego na lunch; obywałam się bez niego. Nie obchodziło mnie nawet, czy to będzie inna obskurna nora z małymi ciemnymi pokoikami, złymi instalacjami sanitarnymi i karaluchami – tylko żeby tam nie było Earla i Emmy.
Tony pocałował ją w policzek i w kącik jej ust.
– Wreszcie zaoszczędziłam tyle, że mogłam się wyprowadzić. Jeszcze jeden dzień, jeszcze jedna wypłata i miałam pójść własną drogą – powiedziała Hilary.
Zadrżała.
Tony objął ją mocno.
– Wracam tamtego dnia do domu z pracy – ciągnęła Hilary – wchodzę do kuchni, a tam Earl przytrzymuje Emmę przy lodówce. Miał broń. Lufa była wepchnięta miedzy jej zęby.
– Mój Boże.
– Przechodził bardzo silny atak… Czy wiesz, co to jest delirium tremens?
– Oczywiście. To halucynacje. Bezprzyczynowe napady lęku. To jest coś, co się zdarza naprawdę nałogowym alkoholikom. Miałem do czynienia z ludźmi opanowanymi przez delirium tremens. Potrafią być gwałtowni i nieobliczalni.
– Earl trzymał broń przy jej zaciśniętych zębach i zaczął coś bełkotliwie krzyczeć o gigantycznych robakach, które według niego przechodziły przez ściany. Oskarżał Emmę o wpuszczanie robaków przez ściany i chciał, żeby je powstrzymała. Próbowałam z nim rozmawiać, ale nie reagował. I wtedy robaki zaczęły przechodzić przez ściany i wić się pod jego stopami; wściekł się na Emmę i pociągnął za spust.
– O Jezus.
– Widziałam, jak rozerwało jej twarz.
– Hilary…
– Muszę o tym powiedzieć.
– W porządku.
– Nigdy wcześniej o tym nie mówiłam.
– Ja słucham.
– Wybiegłam z kuchni, kiedy ją zastrzelił – mówiła Hilary. – Wiedziałam, że nie zdążę wybiec z mieszkania i dopaść korytarza, zanim strzeli mi w plecy, więc wymknęłam się inną drogą do mojego pokoju. Zamknęłam drzwi na klucz, ale on odstrzelił zamek. Wtedy był już przekonany, że to przeze mnie robaki wyłażą ze ścian. Strzelił do mnie. To nie była żadna śmiertelna rana, ale cholernie bolała, jakbym miała rozpalony do białości pogrzebacz w boku i mocno krwawiła.
– Dlaczego nie strzelił ponownie? Co cię uratowało?
– Pchnęłam go nożem.
– Pchnęłaś nożem? Skąd miałaś nóż?
– Trzymałam nóż w swoim pokoju. Miałam go zawsze, odkąd skończyłam osiem lat. Nigdy go przedtem nie użyłam. Ale zawsze myślałam, że jeśli posuną się za daleko w biciu mnie i będzie wyglądało na to, że mnie chcą wykończyć, to ich potnę, żeby się uratować. Więc przebiłam Earla w momencie, w którym pociągał za spust. Nie zraniłam go mocniej, niż on mnie, ale był zaszokowany, przerażony widokiem własnej krwi. Wybiegł z pokoju, z powrotem do kuchni. Zaczął znowu krzyczeć na Emmę, nakazując jej sprawić, by robaki odeszły, zanim wyczują jego krew i go zaatakują. Potem wypróżnił w nią swoją broń, ponieważ nie przepędziła robaków. Rana w boku strasznie mnie bolała i byłam przerażona, ale starałam się liczyć strzały. Kiedy myślałam, że wyczerpała mu się amunicja, wykuśtykałam z pokoju i próbowałam się dostać do drzwi wejściowych. Ale on miał kilka zapasowych magazynków. Załadował ponownie. Zobaczył mnie i strzelił do mnie z kuchni, więc wbiegłam z powrotem do pokoju. Zabarykadowałam drzwi toaletką i miałam nadzieję, że nadejdzie pomoc, zanim się wykrwawię na śmierć. Earl ciągle wrzeszczał w kuchni na robaki i potem na ogromne kraby w oknach i ciągle wypróżniał broń w Emmę. Władował w nią prawie sto pięćdziesiąt naboi, zanim się wszystko skończyło. Była rozdarta na strzępy. Kuchnia wyglądała jak jatka.
Tony odchrząknął.
– Co się z nim stało?
– Strzelił do siebie, kiedy wreszcie włamali się do nas ludzie z brygady antyterrorystycznej.
– A ty?
– Tydzień w szpitalu. I blizna na pamiątkę.
Przez chwilę milczeli.
Za zasłonami okien w ołowianych ramach kasłał wiatr.
– Nie wiem, co powiedzieć – powiedział Tony.
– Powiedz, że mnie kochasz.
– Kocham.
– Powiedz to.
– Kocham cię.
– Kocham cię, Tony.
Pocałował ją.
– Kocham cię bardziej, niż myślałam, że w ogóle mogę kogoś kochać – powiedziała. – Zmieniłeś mnie na zawsze w ciągu zaledwie jednego tygodnia.
– Jesteś piekielnie silna – stwierdził z podziwem.
– Ty mi dajesz siłę.
– Miałaś jej mnóstwo, zanim się pojawiłem.
– Nie tyle. Ty dajesz mi jej więcej. Zazwyczaj… gdy przypominałam sobie ten dzień, kiedy on mnie postrzelił… byłam zdenerwowana, cała przestraszona, tak jakby to się stało wczoraj. Ale tym razem się nie bałam. Opowiadałam ci o wszystkim i byłam mocno poruszona. Wiesz dlaczego?
– Dlaczego?
– Bo wszystkie te rzeczy, które się wydarzyły w Chicago, strzelanina i wszystko, co ją poprzedzało, wszystko to już zamierzchła historia. Nic już nie ma znaczenia. Ty wyrównałeś stawkę. Właściwie dałeś mi przewagę.
– To działa w dwie strony, wiesz. Potrzebuję cię tak, jak ty potrzebujesz mnie.
– Wiem. Dlatego jest tak wspaniale.
Znowu milczeli.
Potem powiedziała:
– Jest jeszcze jeden powód, dla którego tamte wspomnienia o Chicago już mnie nie przerażają. To znaczy, oprócz tego, że teraz mam ciebie.
– Co takiego?
– Cóż, to ma związek z Bruno Frye’em. Dzisiaj wieczorem zaczęłam sobie uświadamiać, że on i ja mamy ze sobą dużo wspólnego. Wygląda na to, że doświadczył takich samych tortur ze strony Katarzyny, jak ja z ręki Earla i Emmy. Ale on się załamał, a ja nie. Ten wielki, silny mężczyzna się załamał, a ja dalej trwam. To dla mnie coś znaczy. To wiele znaczy. To mi mówi, że nie powinnam się tak przejmować, że nie powinnam się bać otwierać przed innymi ludźmi, że powinnam brać wszystko, co mi daje świat.
– To ci właśnie mówiłem. Jesteś silna i twarda; twarda jak żelazo – powiedział Tony.
– Nie jestem twarda. Dotknij. Czy jestem twarda?
– Nie tutaj – powiedział.
– A tutaj?
– Sztywna – powiedział.
– Sztywna to nie to samo, co twarda.
– Jesteś miła w dotyku.
– Miła to też nie to samo, co twarda.
– Miła, sztywna i ciepła – dodał.
Ścisnęła go.
– To jest twarde – powiedziała, uśmiechając się szeroko.
– Ale nie tak twarde, żeby nie zmiękło. Chcesz, żebym udowodnił?
– Tak – powiedziała. – Tak. Udowodnij.
Kochali się powtórnie.
Kiedy Tony wypełnił ją i penetrował długimi, jedwabistymi uderzeniami, kiedy fale rozkoszy runęły w jej wnętrzu, była pewna, że wszystko będzie dobrze. Miłosny akt dawał jej pewność siebie, dawał jej ogromne zaufanie do przyszłości. Bruno Frye nie powróci z grobu. Nie dybie na nią żaden chodzący trup. Jest gdzieś jakieś logiczne wytłumaczenie. Jutro porozmawiają z doktorem Rudge’em i Ritą Yancy i dowiedzą się, co się kryje za tajemnicą sobowtóra Frye’a. Znajdą wiele informacji i dowodów, aby pomóc policji, i wtedy sobowtór zostanie odnaleziony i aresztowany. Niebezpieczeństwo minie. Potem na zawsze już będzie z Tonym i Tony z nią i wtedy już nic złego nie będzie się mogło zdarzyć. Nie stanie jej się żadna krzywda. Ani Bruno Frye, ani nikt inny jej nie skrzywdzi. Była wreszcie szczęśliwa i bezpieczna.
Później, kiedy leżała i zapadała już w sen, niebo przeszyło ostre uderzenie błyskawicy, która przeleciała nad górami i domem.
Dziwna myśl zabłysnęła w jej myślach: błyskawica to ostrzeżenie. To omen. Każe mi być ostrożną i nie tak cholernie pewną siebie.
Ale zanim zbadała tę myśl głębiej, osunęła się z krawędzi w sen, aż na samo jego dno.
Frye jechał na północ z Los Angeles, z początku trzymając się blisko morza, potem odbił wraz z autostradą w głąb lądu.
Kalifornia właśnie wyszła ze swojego okresowego kryzysu paliwowego. Stacje benzynowe były otwarte i paliwo dostępne. Autostrada była betonową arterią, biegnącą przez cały stan; przed jego wzrokiem obnażały ją bliźniacze skalpele reflektorów wozu.
Jadąc myślał o Katarzynie. To suka! Co ona robi w St. Helena? Czy wprowadziła się z powrotem do domu na urwisku? Jeśli to zrobiła, to czy również przejęła kontrolę nad wytwórnią win? I czy będzie próbowała go zmusić, żeby się do niej wprowadził? Czy będzie musiał z nią mieszkać i być jej posłusznym, jak kiedyś? Wszystkie te pytania miały dla niego życiowe znaczenie, mimo tego nawet, że nie było w nich większego sensu i mimo że nie można było na nie sensownie odpowiedzieć.
Wiedział, że nie ma jasnego umysłu. Nie potrafił myśleć jasno, niezależnie od tego, jak mocno się starał, i ta niezdolność go przerażała.
Zastanawiał się, czy nie powinien się zatrzymać przy następnym zjeździe i nie przespać się trochę. Po przebudzeniu odzyskałby panowanie nad sobą.
Przypomniał sobie jednak, że Hilary – Katarzyna jest już w St. Helena i możliwość, że zakłada na niego pułapkę w jego własnym domu, była znacznie bardziej denerwująca niż tymczasowa niemożność uporządkowania myśli.
Krótko rozmyślał nad tym, czy dom właściwie należy jeszcze do niego. W końcu, jest martwy. (Albo w połowie martwy.) I już go pogrzebali. (Albo im się tak wydaje.) Majątek zostanie ostatecznie zlikwidowany.
Kiedy Bruno zastanawiał się nad rozmiarami swoich strat, bardzo się zezłościł na Katarzynę, że tak wiele mu zabrała i pozostawiła tak niewiele. Zabiła go, zabrała mu siebie, pozostawiła go samego, bez siebie, by mógł się dotykać i rozmawiać z sobą, a teraz nawet wprowadziła się do jego domu.
Przycisnął mocno pedał gazu, aż szybkościomierz naliczył dziewięćdziesiąt mil na godzinę.
Jeśli go zatrzyma jakiś gliniarz za przekroczenie prędkości, wówczas Bruno go zabije. Użyje noża. Rozetnie go. Rozpruje. Przed świtem nikt nie zatrzyma Brana na jego drodze do St. Helena.
W obawie, że może zostać zauważony przez ludzi z nocnej zmiany w wytwórni win, ludzi, którzy uważali, że on nie żyje, Bruno nie wjechał furgonetką na teren posiadłości. Zamiast tego zaparkował w odległości prawie mili, przy głównej drodze i powędrował drogą wśród winnic do domu, który zbudował pięć lat temu.
Zimny, biały księżyc przebłyskujący zza poszarpanych wyrw w pokrywie chmur, był wystarczająco jasny, aby mu oświetlać drogę między winoroślami.
Na łagodnych wzgórzach panował spokój. W powietrzu unosił się niewyraźny zapach siarczanu miedzi, rozpryskiwanego tu latem dla zapobieżenia pleśni zbożowej i na to nakładała się świeża, ozonowa woń deszczu, który zamącał siarczan miedzi. Deszcz przestał już padać. Dotąd nie było burz, tylko rzadkie opady i ulewy. Ziemia była tylko miękka i wilgotna, nie błotnista.
Nocne niebo miało jaśniejszy odcień niż godzinę temu. Świt jeszcze nie przyszedł ze swego łoża na wschodzie, ale już niedługo będzie wstawał.
Bruno dotarł do polany, przykucnął za rzędem krzaków i przyglądał się cieniom wokół domu. W oknach było ciemno i pusto. Żadnego ruchu. Żadnego dźwięku z wyjątkiem miękkiego, szepczącego poszumu wiatru.
Bruno czaił się za krzakami kilka minut. Bał się ruszyć, bał się, że ona czeka na niego wewnątrz. Ale w końcu z bijącym sercem zmusił się do opuszczenia kryjówki i względnego bezpieczeństwa krzaków; wstał i podszedł do frontowych drzwi.
W lewej dłoni miał nie zapaloną latarkę, a w prawej trzymał nóż. Przy najlżejszym ruchu miał zrobić wypad do przodu i ciąć nim, ale nikt tu się nie poruszał oprócz niego samego.
Położył laurkę na stopniach przed wejściem, wyłowił klucz z kieszeni marynarki, otworzył drzwi. Podniósł latarkę, pchnął drzwi jedną nogą, poświecił sobie i pochylony wszedł szybko do domu, trzymając nóż wyciągnięty przed sobą.
Nie czekała w przedsionku.
Bruno przechodził powoli od jednego ciemnego, przeładowanego meblami pokoju do następnego, tak samo ciemnego i przeładowanego meblami. Zaglądał do szaf, za kanapy i duże serwantki.
Nie było jej w tym domu.
Może wrócił na czas, aby stanąć na drodze jakiegokolwiek zawiązanego przez nią spisku.
Stanął na środku salonu, nadal trzymając nóż i latarkę, obydwa skierowane w podłogę. Chwiał się z wyczerpania, braku snu i zdenerwowania.
Był to jeden z tych momentów, kiedy rozpaczliwie pragnął porozmawiać z sobą, podzielić się z sobą swymi uczuciami, wspólnie z sobą wydostać się z chaosu i zaprowadzić ład w swoich myślach. Ale już nigdy nie będzie mógł zasięgnąć u siebie rady, bo sam jest martwy.
Martwy. Bruno zaczął się trząść. Zapłakał.
Był samotny, przerażony i bardzo zdenerwowany.
Przez czterdzieści lat udawał zwykłego człowieka i uchodził za normalnego ze znacznym powodzeniem. Ale już nie potrafił tego robić. Jego połowa była martwa. Zbyt wielka strata, aby się z niej podźwignąć. Nie miał pewności siebie. Bez siebie, do którego mógł się zwrócić, bez jego drugiego ja, które udzieliłoby mu rady i podsunęło jakieś myśli, nie miał podstaw do podtrzymywania tej maskarady.
A ta suka jest gdzieś w St. Helena. Nie potrafił uporządkować myśli, nie potrafił wziąć się w garść, ale wiedział jedno: musi ją znaleźć i zabić. Musi się jej pozbyć raz na zawsze.
Mały budzik podróżny był nastawiony na siódmą rano.
Tony obudził się godzinę wcześniej. Obudził się nagle zaczął siadać na łóżku, uświadomił sobie, gdzie jest, i z ulgą ułożył się z powrotem na poduszce. Leżał na wznak w ciemnościach, wpatrując się w zaciemniony sufit i nasłuchując rytmicznego oddechu Hilary.
Wyrwał się ze snu, aby uciec przed brutalnym, przerażającym koszmarem sennym, pełnym kostnic, nagrobków, grobów i trumien; ponurym, ciężkim i ciemnym jak śmierć. Noże. Pociski. Krew. Robaki wychodzące ze ścian i wyślizgujące się z rozwartych oczu trupów. Wędrujący umarli, którzy mówili o krokodylach. W tym śnie życie Tony’ego kilkanaście razy ulegało zagrożeniu, ale w każdym przypadku Hilary pojawiała się między nim a zabójcą i za każdym razem umierała za niego.
To był piekielnie denerwujący sen.
Bał się, że ją utraci. Kochał ją. Kochał ją bardziej, niż to potrafił opisać. Był wymownym człowiekiem i nie miał najmniejszych oporów przed wyrażaniem swoich emocji, ale po prostu brakowało mu słów, aby odpowiednio wyrazić głębię i rodzaj swojego do niej uczucia. Uważał, że takie słowa w ogóle nie istnieją, bo te, które znał, były szorstkie, ołowiane, beznadziejnie nieodpowiednie. Gdyby mu ją odebrano, życie naturalnie toczyłoby się dalej – ale nie tak gładko i nie tak szczęśliwie, nie pozbawione udręki i smutku.
Wpatrywał się w ciemny sufit i tłumaczył sobie, że nie powinien zupełnie przejmować się tym snem. To nie był jakiś omen. To nie była wróżba. To był tylko sen. Tylko zły sen. Nic tylko sen.
W oddali dwukrotnie zagwizdał pociąg. Usłyszawszy ten zimny, samotny i żałobny dźwięk, naciągnął kołdrę pod brodę.
Bruno stwierdził, że Katarzyna pewnie czeka na niego w domu zbudowanym przez Leo.
Wyszedł ze swego własnego domu i przeprawił się przez winnice. Zabrał ze sobą nóż i latarkę.
Szedł do domu na szczycie urwiska przy pierwszym szarym świetle brzasku, kiedy jeszcze prawie całe niebo było niebiesko – czarne, a dolinę zalegały blednące cienie nocy. Nie wjechał na górę kolejką linową, ponieważ, aby do niej wsiąść, musiałby wejść na piętro wytwórni, gdzie w rogu budynku znajdowała się dolna stacja kolejki. Nie mógł pozwolić sobie, by go tam zauważono, bo wyobrażał sobie, że tam się teraz roi od szpiegów Katarzyny. Pragnął się wślizgnąć do domu, a jedyną drogą były schody w ścianie urwiska.
Zaczął się wspinać energicznie, pokonując po dwa stopnie za jednym razem, ale zanim wszedł zbyt wysoko, zorientował się, że musi zachować ostrożność. Schody rozpadały się. Nie dbano o nie tak starannie jak o kolejkę. Dziesiątki lat deszczy, wiatrów i letnich upałów wyżarły sporą część zaprawy murarskiej, która scalała starą konstrukcję. Pod jego stopami odrywały się i spadały do podnóża urwiska małe kamyki i odłamki prawie wszystkich trzystu dwudziestu stopni. Parę razy już prawie tracił równowagę i omal nie spadł do tyłu albo nie runął bokiem w przepaść. Zniszczona balustrada zabezpieczająca przed upadkiem była w opłakanym stanie, ponieważ brakowało jej całych części; nie przytrzymałaby go, gdyby się na nią przewrócił. Ale powoli, ostrożnie posuwał się krętą trasą schodów, aż wreszcie dotarł do szczytu urwiska.
Przeszedł zarośnięty chwastami dziedziniec. Dziesiątki krzewów różanych, niegdyś starannie pielęgnowanych i przycinanych, rozpościerały teraz swe kolczaste wici we wszystkich kierunkach i płożyły się w bezkwietnych kłębowiskach.
Bruno zapuścił się do wnętrza zbudowanego bez jednolitego planu wiktoriańskiego dworu i przeszukiwał zapleśniałe, pokryte kurzem, oplecione pajęczynami pokoje, cuchnące pleśnią, która przeżerała zasłony i dywany. Dom był zapchany antycznymi meblami i szkłem artystycznym, figurkami i mnóstwem innych rzeczy, ale nie krył w sobie żadnego zła. Tej kobiety też tutaj nie było.
Nie wiedział, czy to dobrze, czy źle. Nie wprowadziła się, nie opanowała domu podczas jego nieobecności. To było dobrze. Czuł ulgę z tego powodu. Ale z drugiej strony – gdzie ona jest, u diabła?
Zamęt pogłębiał się w nim gwałtownie. Jego zdolność rozumowania zaczęła go zawodzić wiele godzin temu, ale teraz nie mógł już też polegać na swoich pięciu zmysłach. Czasami myślał, że słyszy jakieś głosy i tropił je po całym domu tylko po to, by uświadomić sobie, że słyszał własne mamrotanie. Czasami pleśń nie pachniała zupełnie jak pleśń, tylko jak ulubione perfumy jego matki; ale chwilę później pachniała znowu jak pleśń. A kiedy spojrzał na znajome obrazy, które wisiały na tych ścianach od jego dzieciństwa, nie był w stanie określić, co przedstawiają; kształty i kolory nie różniły się między sobą, a jego wzrok zawodziły nawet najprostsze wizje. Stał przed jednym, wiedząc, że to krajobraz przedstawiający drzewa i dzikie kwiaty, ale nie mógł tego tam wypatrzeć; pamiętał tylko, że to tam było; teraz widział tylko maźnięcia, urywane linie, plamy, nic nie znaczące kształty.
Starał się nie popadać w panikę. Tłumaczył sobie, że ten dziwaczny chaos i brak orientacji to jedynie skutki tego, że nie spał całą noc. Przejechał długą drogę w krótkim czasie i naturalnie musiał być zmęczony. Miał ciężkie powieki, oczy piekące, zaczerwienione i zaognione. Wszystko go bolało i zesztywniał mu kark. Potrzeba mu było tylko snu. Kiedy się obudzi, w głowie mu się przejaśni. Powiedział to sobie i musiał w to uwierzyć.
Ponieważ przeszukiwał cały dom od dołu do góry, doszedł aż do poddasza, na którym był urządzony wielki pokój ze spadzistym sufitem. W nim spędził większą część swego życia. W bladym połysku latarki zobaczył łóżko, na którym sypiał przez te lata, kiedy mieszkał w tej rezydencji.
Sam leżał już na łóżku, z zamkniętymi oczyma, jakby spał. Oczywiście jego oczy były zaszyte. A biała koszula nocna nie była koszulą nocną; to była szata grobowa, którą nałożył na niego Avril Tannerton. Bo on nie żył. Ta suka wepchnęła w niego nóż i zabiła go. Był zimny jak kamień od zeszłego tygodnia.
Bruno czuł się zbyt osłabiony, żeby znaleźć ujście dla swego smutku i gniewu. Podszedł do królewskiego łoża i wyciągnął się na swojej połowie, obok siebie.
On sam cuchnął. To był ostry, chemiczny zapach.
Pościel wokół niego samego była poplamiona i wilgotna od ciemnych płynów, które powoli wyciekały z ciała.
Bruna nie obchodził ten bałagan. Jego strona łóżka była sucha. I chociaż sam był martwy i już nigdy nie miał przemówić ani się zaśmiać, czuł się dobrze tylko dlatego, że był w pobliżu siebie.
Bruno wyciągnął rękę i dotknął siebie. Dotknął zimnej, twardej, sztywnej ręki i przytrzymał ją.
Zniknęła część bolesnej samotności.
Bruno nie poczuł się oczywiście cały. Już nigdy nie poczuje się cały, bo jego połowa była martwa. Ale leżąc tu, obok swego trupa, nie czuł się już też taki samotny.
Bruno zasnął przy zapalonej latarce, która rozpraszała mrok w sypialni na poddaszu.
Gabinet doktora Nicholasa Rudge’a znajdował się na dwudziestym piętrze wieżowca stojącego w samym sercu San Francisco.
Widocznie, pomyślała Hilary, architekt albo nigdy nie słyszał o nieprzyjemnym terminie „obszar trzęsień ziemi”, albo zawarł bardzo korzystny pakt z diabłem. Jedna ściana w gabinecie Rudge’a była cała ze szkła, podzielona na trzy ogromne tafle jedynie dwoma wąskimi, pionowymi stalowymi prętami; za oknem rozciągały się tarasy, zatoka, okazały most Golden Gate i opieszałe pasma mgły z ubiegłej nocy. Coraz szybszy oceaniczny wiatr rozdzierał chmury na strzępy, nad których szarością dominował coraz bardziej z każdą chwilą błękit nieba. Widok był olśniewający.
Po drugiej stronie szklanej ściany, w wielkim pokoju, wokół okrągłej ławy z teku stało sześć wygodnych krzeseł. Prawdopodobnie w tym kącie odbywały się spotkania grup terapeutycznych. Teraz w tym miejscu usiedli Hilary, Tony, Joshua i doktor.
Rudge był uprzejmym mężczyzną, który potrafił osobie przebywającej w jego towarzystwie dać do zrozumienia, że już od dawna nie spotkał kogoś równie interesującego i czarującego. Był łysy stosownie do wszystkich wyświechtanych powiedzonek (jak kula bilardowa, pupa niemowlęcia, kolano), ale miał porządnie przyciętą brodę i wąsy. Był ubrany w trzyczęściowy garnitur z dopasowanym krawatem i chusteczką w kieszonce, ale nie przypominał swym wyglądem bankiera czy dandysa. Wyglądał na człowieka dystyngowanego, godnego zaufania, a przy tym był tak zrelaksowany, jakby miał na nogach tenisówki.
Joshua podsumował treść dowodów, których usłyszenia zażądał doktor, i wygłosił krótki wykład (który chyba rozbawił Rudge’a) na temat obowiązku psychiatry chronienia społeczeństwa przed pacjentem, który wydaje się mieć mordercze skłonności. Podczas kwadransa Rudge usłyszał wystarczająco dużo, by dać się przekonać, że przestrzeganie tajemnicy lekarskiej nie jest w tym przypadku ani roztropne, ani usprawiedliwione. Zgodził się otworzyć dla nich teczkę Frye’a.
– Chociaż muszę przyznać – zauważył Rudge – że gdyby tylko jedno z was przyszło tutaj z tą niewiarygodną opowieścią, to nie darzyłbym go zbytnim zaufaniem. Pomyślałbym, że potrzebna mu moja pomoc medyczna.
– Rozważaliśmy już ewentualność, że wszyscy troje postradaliśmy zmysły – przyznał Joshua.
– I odrzuciliśmy ją – dodał Tony.
– Cóż, jeśli jesteście niezrównoważeni – powiedział Rudge – to lepiej mówcie „wszyscy czworo”, ponieważ ja już też w to wierzę.
Przez ostatnie osiemnaście miesięcy (jak wyjaśnił Rudge) spotkał się z Frye’em osiemnaście razy na indywidualnych, pięćdziesięciominutowych posiedzeniach. Po pierwszej wizycie, kiedy stwierdził, że pacjent przechodzi jakieś głębokie zaburzenia, namawiał Frye’a do przychodzenia przynajmniej raz w tygodniu, bo uważał, że problem jest zbyt poważny, jak na posiedzenia tylko raz w miesiącu. Ale Frye nie wyraził zgody na większą częstotliwość wizyt.
– Jak wam mówiłem przez telefon – powiedział Rudge – pan Frye był rozdarty między dwoma pragnieniami. Chciał mojej pomocy i chciał się dostać do korzeni swojego problemu. Ale jednocześnie bał się mi wszystko wyjawić – i bał się tego, czego mógł się dowiedzieć o samym sobie.
– A na co był chory? – spytał Tony.
– Cóż, oczywiście sama choroba – psychiczny problem, który powodował jego niepokoje, napięcia i stresy – była ukryta w jego podświadomości. Dlatego mnie potrzebował. W końcu dałoby się wykryć i znaleźć rozwiązanie tego problemu, gdyby terapia została uwieńczona powodzeniem. Ale nigdy tak daleko nie zaszliśmy. Więc nie mogę wam powiedzieć, co mu dolegało, bo naprawdę nie wiem. Ale myślę, że główny sens pańskiego pytania brzmi – co przede wszystkim sprowadziło do mnie Frye’a? Co go przekonało, że potrzebuje pomocy?
– Tak – wtrąciła Hilary. – Przynajmniej od tego możemy zacząć. Jakie miał objawy?
– Najbardziej niepokojącą rzeczą, przynajmniej z punktu widzenia pana Frye’a, był powtarzający się koszmar senny, którego on bał się panicznie.
Na okrągłej ławie stał magnetofon i obok niego leżały dwie sterty kaset; w jednej stercie było ich czternaście, w drugiej cztery. Rudge pochylił się i wybrał jedną z tych czterech.
– Wszystkie moje konsultacje są nagrywane na kasety, które przechowuję w sejfie – powiedział doktor. – To są taśmy z sesji pana Frye’a. Ostatniej nocy, po rozmowie telefonicznej z panem Rhinehartem, wysłuchałem części tych nagrań, aby zobaczyć, czy mógłbym znaleźć parę reprezentatywnych próbek. Podejrzewałem, że przekonacie mnie do otworzenia teczki, i pomyślałem, że lepiej, jak posłuchacie skarg Bruno Frye’a wygłoszonych jego własnym głosem.
– Znakomicie – powiedział Joshua.
– Ta pochodzi z jego pierwszej sesji – powiedział doktor Rudge. – Przez pierwsze czterdzieści minut Frye nie powiedział prawie nic. To było bardzo dziwne. Wydawał się na zewnątrz spokojny i opanowany, ale widziałem, że jest przerażony i że próbuje ukryć swoje prawdziwe uczucia. Bał się ze mną rozmawiać. Omal nie wstał i nie wyszedł. Ale pracowałem nad nim ostrożnie, bardzo ostrożnie. W ciągu ostatnich dziesięciu minut powiedział mi, dlaczego się do mnie zwrócił, ale nawet wtedy przypominało to wyrywanie zębów. Oto fragment.
Rudge włożył kasetę do magnetofonu i włączył go.
Kiedy Hilary usłyszała znajomy, głęboki, chrzęszczący głos, poczuła, jak ciarki przechodzą ją po kręgosłupie.
Pierwszy odezwał się Frye:
– Mam taki problem.
– Jaki problem?
– W nocy.
– Tak?
– Każdej nocy.
– Chce pan powiedzieć, że ma pan kłopoty ze snem?
– To część tego.
– Czy może pan powiedzieć coś bliżej?
– Mam ten sen.
– Jaki to sen?
– Koszmar.
– Ten sam każdej nocy?
– Tak.
– Od jak dawna to się dzieje?
– Jak tylko sięgam pamięcią.
– Rok? Dwa lata?
– Nie, nie. Znacznie dłużej.
– Pięć lat? Dziesięć?
– Co najmniej trzydzieści. Może dłużej.
– Ma pan każdej nocy ten sam zły sen od co najmniej trzydziestu lat?
– Zgadza się.
– Chyba nie dosłownie każdej nocy.
– Tak. Nigdy nie ma przerwy.
– O czym jest ten sen?
– Nie wiem.
– Proszę się nie wycofywać.
– Nie wycofuję się.
– Pan to chce powiedzieć.
– Tak.
– Dlatego pan tu jest. Proszę więc opowiadać.
– Ja chcę. Ale po prostu nie wiem, o czym jest ten sen.
– Jak mógł pan go śnić każdej nocy przez trzydzieści lat albo i dłużej i nie wiedzieć, o czym on jest?
– Budzę się z krzykiem. Zawsze wiem, że obudził mnie jakiś sen. Ale nigdy nie mogę go sobie przypomnieć.
– Więc skąd pan wie, że to zawsze ten sam sen?
– Po prostu wiem.
– To nie wystarcza.
– Nie wystarcza do czego?
– Nie wystarcza, aby mnie przekonać, że to zawsze ten sam sen. Jeśli jest pan taki pewien, że to dokładnie ten sam powtarzający się koszmar to musi pan mieć więcej powodów, żeby tak sądzić.
– Jeśli panu powiem…
– Tak?
– Pan pomyśli, że jestem wariatem.
– Nigdy nie używam słowa „wariat”.
– Nie używa pan?
– Nie.
– No więc… za każdym razem, kiedy ten sen mnie budzi, czuję, że coś jakby na mnie wpełzało.
– Co to jest?
– Ja nie wiem. Nigdy nie pamiętam. Ale czuję, jakby coś próbowało mi wpełznąć do nosa i ust. Coś obrzydliwego. Próbuje wejść do mnie. Wpycha się do oczu, próbuje mnie zmusić, żebym otworzył oczy. Czuję, że rusza mi się pod ubraniem. Jest we włosach. Jest wszędzie. Wpełza, wczołguje się…
Nikt w gabinecie doktora Rudge’a nie odrywał wzroku od magnetofonu.
Głos Frye’a nadal chrzęszczą!, ale teraz jawnie brzmiał w nim paniczny lęk.
Hilary prawie widziała wykrzywioną strachem twarz tego rosłego mężczyzny – oczy rozszerzone z emocji, pobladłą cerę, zimny pot spływający z włosów.
Głosy na taśmie kontynuowały:
– Czy tylko jedno coś wpełza na pana?
– Nie wiem.
– Czy to jest wiele rzeczy?
– Nie wiem.
– Jakie to uczucie?
– Wprost… okropne… wstrętne.
– Dlaczego to coś chce się dostać do pana wnętrza?
– Nie wiem.
– I twierdzi pan, że ma zawsze takie doznania po przebudzeniu ze snu.
– Tak. Przez minutę lub dwie.
– Czy jest jeszcze coś, co pan czuje oprócz tego pełzania?
– Tak. Ale to nie uczucie. To dźwięk.
– Jaki to dźwięk?
– Szepty.
– Chce pan powiedzieć, że budzi się i wyobraża sobie, że ktoś szepcze?
– Nie inaczej. Szepczą, szepczą i szepczą. Ten szept mnie otacza.
– Kim są ci ludzie?
– Nie wiem.
– Co szepczą?
– Nie wiem.
– Czy ma pan uczucie, że chcą panu coś powiedzieć?
– Tak. Ale nie potrafię tego zrozumieć.
– Czy ma pan jakąś teorię, jakieś podejrzenie? Czy potrafi pan to odgadnąć?
– Nie słyszę dokładnie słów, ale wiem, że mówią złe rzeczy.
– Złe rzeczy? W jakim sensie?
– One mi grożą. Nienawidzą mnie.
– Groźby wygłaszane szeptem.
– Tak.
– Jak długo to trwa?
– Mniej więcej tak długo jak… pełzanie… czołganie.
– Około minuty?
– Tak. Czy wyglądam na wariata?
– Zupełnie nie.
– Ale tam. Przecież mówię jak wariat.
– Proszę mi wierzyć, panie Frye. Słyszałem opowieści znacznie dziwniejsze od pańskiej.
– Ciągle myślę, że gdybym wiedział, co mówią te szepty, i że gdybym wiedział, co po mnie pełza, to mógłbym zrozumieć, o czym jest ten sen. A jak już będę wiedział, to może już nigdy mi się nie przyśni.
– Mniej więcej dlatego właśnie zajmiemy się tym problemem.
– Może mi pan pomóc?
– Cóż, w dużym stopniu to zależy od tego, na ile pan sam chce sobie pomóc.
– Ależ ja chcę to zwalczyć. Naprawdę chcę.
– To z pewnością się panu uda.
– Żyję z tym od tak dawna… ale nigdy się do tego nie przyzwyczaiłem. Boję się kłaść spać. Każdej nocy. Tak się boję.
– Czy poddawał się pan wcześniej terapii?
– Nie.
– Dlaczego?
– Bałem się.
– Czego?
– Tego, co… by to ujawniło.
– Dlaczego miałby się pan bać?
– To mogło być coś… zawstydzającego.
– Pan mnie nie może zawstydzić.
– Ja mogę się sam zawstydzić.
– Proszę się o to nie martwić. Jestem pańskim lekarzem. Jestem tu, aby wysłuchać i pomóc. Jeśli pan…
Doktor Rudge wyciągnął kasetę z magnetofonu i powiedział.
– Powtarzający się koszmar senny. To nie takie znowu niezwykłe. Ale koszmar, po którym następują halucynacje dotykowe i słuchowe, to nie jest codzienna bolączka.
– I pomimo to – zapytał Joshua – on nie wydał się panu niebezpieczny?
– Ależ skąd, na Boga – powiedział Rudge. – On tylko bał się snu i to było zrozumiałe. A fakt, że niektóre sensacje senne utrzymywały się nawet po przebudzeniu, prawdopodobnie był efektem jakichś szczególnie okropnych, zrepresjonowanych doświadczeń pogrzebanych w jego podświadomości. A koszmary senne stanowią zazwyczaj zdrowe ujście dla psychicznej pary. On nie wykazywał żadnych objawów psychozy. Nie wydawał się mieszać składników swego snu z rzeczywistością. Wytyczył wyraźną granicę, kiedy o tym rozmawialiśmy. W jego umyśle wydawało się istnieć ostre rozróżnienie miedzy koszmarem sennym a światem rzeczywistym.
Tony pochylił się do przodu.
– Czy mógł mniej polegać na rzeczywistości, niż dał panu poznać?
– Pyta pan… czy mógł mnie oszukać?
– A było tak?
Rudge skinął głową.
– Psychologia nie jest nauką ścisłą. A w porównaniu z nią psychiatria jest jeszcze mniej ścisła. Tak, mógł mnie oszukać, szczególnie dlatego, że widywałem go raz na miesiąc i nie miałem szansy, aby obserwować wahania nastrojów i zmiany osobowościowe, które byłyby bardziej widoczne, gdybyśmy pozostawali w cotygodniowych kontaktach.
– W świetle tego, co powiedział Joshua chwilę temu, czy pan ma takie odczucie, że został oszukany? – zapytała Hilary.
Rudge uśmiechnął się ponuro.
– Wygląda na to, że tak, nieprawdaż?
Wziął drugą kasetę, która była przewinięta do wybranego uprzednio punktu innej rozmowy z Frye’em, i wsunął ją do magnetofonu.
– Nigdy pan nie wspominał swojej matki.
– A co z nią?
– Właśnie o to pytam.
– Ma pan pełno pytań, prawda?
– W przypadku niektórych pacjentów mogę pytać o cokolwiek. Po prostu się otwierają i zaczynają mówić.
– Tak? A o czym mówią?
– Dość często mówią o swoich matkach.
– To musi być nudne dla pana.
– Bardzo rzadko. Proszę mi opowiedzieć o swojej matce.
– Miała na imię Katarzyna.
– I?
– Nie mam nic o niej do powiedzenia.
– Każdy ma coś do powiedzenia o swojej matce i o ojcu.
Przez prawie minutę trwało milczenie. Taśma przewijała się ze szpuli na szpulę, wydając jedynie szumiący odgłos.
– Tu go przeczekuję – powiedział Rudge, tłumacząc tę ciszę. – Za chwilę przemówi.
– Doktorze Rudge?
– Tak?
– Czy pan myśli…?
– Co takiego?
– Czy pan myśli, że umarli pozostają tylko umarłymi?
– Pan pyta, czy jestem religijny?
– Nie. To znaczy… czy pan myśli, że ktoś może umrzeć… i potem powracać zza grobu?
– Jak duch?
– Tak. Czy pan wierzy w duchy?
– A pan?
– Ja zapytałem pierwszy.
– Nie. Nie wierzę w nie, Bruno. A pan?
– Jeszcze nie wiem.
– Czy kiedykolwiek widział pan ducha?
– Nie jestem pewien.
– Co to ma wspólnego z pańską matką?
– Powiedziała mi, że będzie… wracała zza grobu.
– Kiedy to panu powiedziała?
– Och, tysiące razy. Zawsze to powtarzała. Mówiła, że wie, jak to się robi. Powiedziała, że będzie mnie pilnować po swojej śmierci. Powiedziała, że gdy zobaczy, że się źle zachowuję i nie żyję tak, jak ona chciała, to wróci i sprawi, że tego pożałuję.
– Czy pan jej wierzył?
– …
– Czy pan jej wierzył?
– …
– Bruno?
– Porozmawiajmy o czymś innym.
– O Jezu! – krzyknął Tony. – To stąd wziął mu się ten pomysł, że Katarzyna wróciła. Ta kobieta zaszczepiła w nim to przekonanie, zanim umarła!
– Co, w imię Boże, ta kobieta próbowała zdziałać? Co ich ze sobą łączyło? – zapytał Rudge’a Joshua.
– To źródło problemu – odpowiedział Rudge. – Ale nigdy nie doszliśmy do wyeksponowania go. Ciągle miałem nadzieję, że go namówię do przychodzenia co tydzień, ale on się zawsze opierał – i potem umarł.
– Czy na późniejszych sesjach rozwijał z nim pan temat duchów? – spytała Hilary.
– Tak – powiedział doktor. – Następnym razem, gdy przyszedł, znowu do tego wrócił. Powiedział, że umarli pozostają umarłymi i że tylko dzieci i idioci uważają, że jest inaczej. Powiedział, że nie ma czegoś takiego, jak duchy czy zombie. Chciał, żebym wiedział, że nigdy nie wierzył Katarzynie, kiedy mu mówiła, że wróci.
– Ale kłamał – stwierdziła Hilary. – On jej naprawdę uwierzył.
– Zapewne tak – przyznał Rudge. Włożył trzecią taśmę do urządzenia.
– Doktorze, jaką pan wyznaje religię?
– Zostałem wychowany na katolika.
– Czy nadal pan wierzy?
– Tak.
– Czy pan chodzi do kościoła?
– Tak. A pan?
– Nie. Czy chodzi pan co tydzień na msze?
– Prawie co tydzień.
– Czy pan wierzy w niebo?
– Tak. A pan?
– Tak. A w piekło?
– Do czego pan zmierza, Bruno?
– No bo jeśli jest jakieś niebo, to musi też być jakieś piekło.
– Niektórzy ludzie dowodzą, że ziemia jest piekłem.
– Nie. Jest inne miejsce z ogniem i tym wszystkim. A jeśli istnieją anioły…
– Tak?
– To muszą też istnieć diabły. Biblia mówi, że są.
– Można być dobrym chrześcijaninem, nie traktując całej Biblii dosłownie.
– Czy pan wie, jak rozpoznawać różne piętna demonów?
– Piętna?
– Tak. Jak jakiś mężczyzna albo kobieta zawierają pakt z diabłem, to on ich naznacza. Albo gdy bierze ich w posiadanie z jakiegoś innego powodu, to ich naznacza, tak mniej więcej, jak my znakujemy bydło.
– Czy pan wierzy, że naprawdę można zawrzeć pakt z diabłem?
– Co? Och, nie. Nie, to tylko banialuki. To bzdury. Ale niektórzy ludzie naprawdę w to wierzą. Bardzo wielu ludzi. A ja uważam ich za interesujących. Fascynuje mnie ich psychika. Czytam dużo o okultyzmie tylko po to, by sobie wyobrazić, jacy są ci ludzie, którzy w to mocno wierzą. Chcę pojąć, jak pracuje ich umysł. Rozumie pan?
– Mówił pan o piętnach, jakie diabeł zostawia na innych ludziach.
– Tak. To tylko coś, o czym ostatnio czytałem. Nic ważnego.
– Proszę mi o tym opowiedzieć.
– No tego, rozumie pan, podobno w piekle są całe setki diabłów. Może tysiące. I każdy z nich ma podobno swój znak, który daje ludziom, których duszą zawładnie. Na przykład w takim średniowieczu wierzyli, że znamię w kształcie truskawki na twarzy jest znakiem demona. A innym były zezowate oczy. Trzecia pierś. Niektórzy ludzie rodzą się z trzecią piersią. To naprawdę nie jest takie rzadkie. I są tacy, którzy mówią, że to znak demona. Liczba 666. To znak przywódcy diabłów, szatana. Jego ludzie mają liczbę 666 wypaloną na skórze, pod włosami, gdzie jej nie można zobaczyć. To znaczy, tak wierzą prawdziwi wyznawcy. I bliźnięta… To inny znak dzieła demona.
– Bliźnięta też są robotą demona?
– Rozumie pan, ja tam w nic z tego nie wierzę. Ja nie. To bajdy. Ja tylko mówię, w co wierzą niektórzy pomyleńcy.
– Rozumiem.
– Jeśli pana nudzę…
– Nie. Też to uważam za fascynujące.
Rudge wyłączył magnetofon.
– Jeden komentarz, zanim pozwolimy mu kontynuować. Zachęciłem go do mówienia o okultyzmie, ponieważ uważałem to za ćwiczenie intelektualne dla niego, metodę, aby wzmocnił swój umysł przed zabraniem się do rozwiązywania swojego problemu. Przykro mi to stwierdzić, ale uwierzyłem mu, kiedy mówił, że nie traktuje tego poważnie.
– Ale tak było – powiedziała Hilary. – Traktował to bardzo poważnie.
– Tak się wydaje. Ale wówczas myślałem, że on tylko trenuje swój umysł, przygotowując się do rozwiązania swojego problemu. Gdyby znalazł wytłumaczenie wyraźnie irracjonalnych procesów myślowych takich ekscentryków, jakimi są zaprzysięgli okultyści, wówczas poczułby się gotów do wyjaśnienia tego drobnego wycinka irracjonalnego zachowania jego własnej osobowości. Gdyby potrafił wyjaśnić zachowanie okultystów, to wyjaśnienie snu, którego nie mógł sobie przypomnieć, byłoby łatwiejszą sprawą. Myślałem, że on właśnie do tego dąży. Ale myliłem się. A niech to! Gdyby tylko przychodził do mnie częściej.
Rudge ponownie włączył magnetofon.
– Powiedział pan, że bliźnięta to też robota demonów.
– Tak. Nie wszystkie bliźnięta, oczywiście. Tylko pewien szczególny rodzaj bliźniąt.
– Na przykład jakich?
– Bliźnięta syjamskie. Niektórzy ludzie mówią, że to znak demona.
– Tak. Rozumiem, skąd mógł powstać ten przesąd.
– A czasami bliźnięta jednojajowe rodzą się obydwa w czepku. To rzadkość. Jedno tak. Ale nie dwa. To wielka rzadkość, aby obydwa bliźnięta urodziły się w czepkach. Kiedy to się zdarza, można być dość pewnym, że obydwa noszą na sobie piętno demona. Przynajmniej tak myślą niektórzy ludzie.
Rudge wyjął taśmę z magnetofonu.
– Nie jestem pewien, jak to pasuje do tego, co przydarzyło się wam trojgu. Ale ponieważ wydaje się, że istnieje ktoś, kto się podszywa pod Bruno Frye’a, temat bliźniąt wydawał mi się czymś, co chcielibyście usłyszeć.
Joshua spojrzał na Tony’ego, potem na Hilary.
– Ale jeżeli Mary Gunther miała rzeczywiście dwoje dzieci, to dlaczego Katarzyna przywiozła do domu tylko jedno? Dlaczego miałaby kłamać i twierdzić, że jest tylko jedno niemowlę? To jest zupełnie bez sensu.
– Nie wiem – powiedział Tony z wątpliwością w głosie. – Powiedziałem panu, że ta historia brzmi zbyt gładko.
– Czy znalazł pan świadectwo urodzenia Bruna? – spytała Hilary.
– Jeszcze nie – powiedział Joshua. – Nie było go w jego sejfach.
Rudge podniósł ostatnią z czterech kaset oddzielonych od głównego stosu.
– To jest ostatnia sesja, jaką odbyłem z Frye’em. Zaledwie trzy tygodnie temu. Zgodził się wreszcie poddać hipnozie, która miała mu pomóc w przypomnieniu sobie treści snu. Był jednak przezorny. Zmusił mnie, bym obiecał, że ograniczę zasięg pytań. Nie wolno mi było go pytać o nic więcej z wyjątkiem snu. Ten fragment, który dla was wybrałem, zaczyna się od momentu, w którym już jest w transie. Cofnąłem go w czasie, niedaleko, tylko do poprzedniej nocy. Umieściłem go ponownie w tym śnie.
– Co widzisz Bruno?
– Moją matkę. I siebie.
– Mów dalej.
– Ona mnie ciągnie.
– Gdzie jesteś?
– Nie wiem. Ale jestem mały.
– Mały?
– Mały chłopiec.
– I twoja matka zmusza cię, żebyś gdzieś poszedł?
– Tak. Ona mnie ciągnie za rękę.
– Dokąd cię ciągnie?
– Do… tych… drzwi. Te drzwi. Nie pozwólcie ich otworzyć. Nie pozwólcie. Nie pozwólcie!
– Spokojnie. Już dobrze. Opowiedz mi o tych drzwiach. Dokąd one prowadzą?
– Do piekła.
– Skąd to wiesz?
– One są w ziemi.
– Drzwi są w ziemi?
– Na litość boską nie pozwólcie jej ich otworzyć! Nie pozwólcie, by mnie tam znowu wsadziła. Nie! Nie! Ja tam więcej nie pójdę!
– Odpręż się. Uspokój. Nie ma powodu do strachu. Po prostu się rozluźnij, Bruno. Rozluźnij. Jesteś spokojny?
– T – tak.
– W porządku. Teraz powoli, spokojnie, bez żadnych emocji opowiedz mi, co się teraz dzieje. Ty i matka stoicie przed jakimiś drzwiami w ziemi. Co się teraz dzieje?
– Ona… ona… otwiera drzwi.
– Mów dalej.
– Wpycha mnie.
– Mów dalej.
– Wpycha mnie… przez te drzwi.
– Mów dalej, Bruno.
– Zatrzaskuje je… przekręca klucz.
– Zamyka cię w środku?
– Tak.
– Jak tam jest?
– Ciemno.
– Jak jeszcze?
– Tylko ciemno. Czarno.
– Musisz chyba coś widzieć.
– Nie. Nic.
– Co się teraz dzieje?
– Próbuję się wydostać.
– I?
– Drzwi są za ciężkie, za mocne.
– Bruno, czy to naprawdę tylko sen?
– …
– Czy to naprawdę tylko sen, Bruno?
– Właśnie to mi się śni.
– Ale czy to również wspomnienie?
– …
– Czy twoja matka rzeczywiście zamykała cię w ciemnym pokoju, kiedy byłeś dzieckiem?
– T – tak.
– W piwnicy?
– W ziemi. W tym pokoju w ziemi.
– Jak często to robiła?
– Cały czas.
– Raz na tydzień?
– Częściej.
– Czy to była kara?
– Tak.
– Za co?
– Jak… nie zachowywałem się… i nie myślałem jako jeden.
– Co to znaczy?
– To była kara, jak nie byłem jednym.
– Jednym czym?
– Jednym. Jednym. Tylko jednym. To wszystko. Tylko jednym.
– W porządku. Powrócimy do tego później. Teraz pójdziemy dalej i sprawdzimy, co się dzieje potem. Jesteś zamknięty w tamtym pokoju. Nie możesz otworzyć tych drzwi. Co się dzieje teraz, Bruno?
– B – b – b – boję się.
– Nie. Nie boisz się. Czujesz się spokojny, odprężony, zupełnie się nie boisz. Czy nie jest tak? Nie czujesz się spokojny?
– Chyba… tak.
– Dobrze. Co się dzieje, kiedy próbujesz otworzyć drzwi?
– Nie mogę ich otworzyć. Więc tylko stoję na ostatnim stopniu i patrzę w dół, w ciemność.
– Tam są stopnie?
– Tak.
– Dokąd prowadzą?
– Do piekła.
– Czy schodzisz na dół?
– Nie! Tylko… tam stoję. I… słucham.
– Co słyszysz?
– Głosy.
– Co mówią?
– To są tylko… szepty. Nie mogę ich rozróżnić. Ale one… podchodzą… są coraz głośniejsze. Podchodzą bliżej. Wchodzą po stopniach. Teraz są głośne!
– Co mówią?
– Szepty. Zupełnie mnie otoczyły.
– Co one mówią?
– Nic. Coś, co nic nie znaczy.
– Słuchaj uważniej.
– One nie mówią słowami.
– Kim oni są. Kto szepcze?
– Och, Jezu. Posłuchaj. Jezu.
– Kim oni są?
– To nie ludzie. Nie. Nie! Nie ludzie!
– To nie ludzie szepczą?
– Zdejmij je! Zdejmij je ze mnie!
– Dlaczego się otrzepujesz?
– One mnie całego oblazły!
– Niczego na tobie nie ma.
– Cały… obleziemy!
– Nie wstawaj, Bruno. Poczekaj…
– O mój Boże!
– Bruno, leż dalej na kanapie.
– Jezu, Jezu, Jezu, Jezu.
– Nakazuję ci leżeć na kanapie.
– O Jezu, pomóż mi! Pomóż mi!
– Posłuchaj mnie, Bruno. Ty…
– Zdejmij je ze mnie, zdejmij je ze mnie!
– Bruno, nic się nie dzieje. Odpręż się. One odchodzą.
– Nie! Jest ich jeszcze więcej! Ach! Ach! Nie!
– One odchodzą. Szepty są coraz cichsze, coraz dalsze. One…
– Są głośniejsze! Coraz głośniejsze! Ryk szeptów!
– Uspokój się. Leż i…
– Wchodzą mi do nosa! Och, Jezu! Moje usta!
– Bruno!
Z taśmy rozległ się dziwny, zduszony okrzyk. Trwał bardzo długo.
Hilary objęła się ramionami. Poczuła nagle lodowaty chłód.
Rudge powiedział:
– Zeskoczył z kanapy i pobiegł do tamtego kąta. Ukucnął w nim i położył sobie ręce na twarzy.
Z taśmy nadal dochodził niesamowity odgłos charkotu i rzężenia.
– Ale pan wyrwał go z tego transu – powiedział Tony.
Rudge pobladł na samo wspomnienie.
– Z początku myślałem, że już tak zostanie, pogrążony we śnie. Nic takiego dotychczas mi się nie przytrafiło. Jestem bardzo dobry w terapii hipnotycznej. Bardzo dobry. A pomyślałem, że go straciłem. To chwilę potrwało, ale w końcu zaczął reagować.
Na taśmie: rzężenie, krztuszenie, charczenie.
– To, co słyszycie – powiedział Rudge – to krzyk Frye’a. Jest przerażony, że przechwyciły jego gardło, boi się, że stracił głos. Próbuje krzyczeć, ale nie może wydobyć głośniejszego dźwięku.
Joshua wstał, pochylił się, wyłączył magnetofon. Trzęsły mu się ręce.
– Czy uważa pan, że jego matka naprawdę zamykała go w jakimś ciemnym pokoju?
– Tak – powiedział Rudge.
– I coś jeszcze tam było oprócz niego samego.
– Tak.
Joshua przesunął dłonią po swych gęstych, siwych włosach.
– Ale na miłość boską, co to mogło być? Co było w tym pokoju?
– Nie wiem – powiedział Rudge. – Spodziewałem się tego dowiedzieć na następnej sesji. Ale wtedy go widziałem po raz ostatni.
Kiedy lecieli cessną Joshui na południe i potem zboczyli lekko na wschód w kierunku Hollister, Tony powiedział:
– Zmieniłem swój pogląd na tę sprawę.
– To znaczy? – zapytał Joshua.
– Cóż, przede wszystkim widziałem to w zwykłych, czarnych i białych barwach. Hilary to ofiara, a Frye to zły facet. Ale teraz… chyba… Frye jest też ofiarą.
– Rozumiem, co masz na myśli – powiedziała Hilary. – Kiedy słuchałam tych taśm… było mi go tak żal.
– Można go żałować – stwierdził Joshua – tak długo, dopóki się nie pamięta, że jest piekielnie niebezpieczny.
– Przecież on nie żyje.
– Na pewno?
Hilary napisała kiedyś scenariusz, w którym zawarte były dwie sceny rozgrywające się w Hollister, więc co nieco wiedziała o tym mieście.
Hollister pozornie przypominało setki innych małych miasteczek kalifornijskich. Było w nim kilka pięknych ulic i kilka brzydkich. Nowe domy i stare domy. Palmy i dęby. Krzewy oleandru. Ponieważ była to jedna z suchszych części stanu, znajdowało się tam więcej kurzu niż gdzie indziej, ale nie było to szczególnie zauważalne, dopóki wiatr nie powiał naprawdę silnie.
Element odróżniający Hollister od innych miasteczek leżał pod jego powierzchnią. Linie uskoku. Większość osiedli w Kalifornii została zbudowana na geologicznych uskokach albo w ich pobliżu, a te uskoki co jakiś czas osuwały się, powodując trzęsienia ziemi. Ale Hollister nie zostało zbudowane na tylko jednym uskoku; spoczywało na rzadko spotykanym zbiegu parunastu, a może i większej liczbie uskoków, zarówno większych, jak i mniejszych, włączywszy w to Uskok Świętego Andrzeja.
Hollister było miasteczkiem w ruchu; przynajmniej raz na rok przytrafiało mu się trzęsienie ziemi. Większość tych drgań miała naturalnie siłę środkowego albo niższego stopnia w skali Richtera. Miasteczko nigdy nie zostało zrównane z ziemią. Ale chodniki były popękane i pozapadane; wyrównywano je na przykład w poniedziałek, zapadały się we wtorek i znowu je wyrównywano w środę. W niektóre dni miastem kołysały łagodnie całe serie drgań, przerywane jedynie krótkimi odstępami, ale tutejsi mieszkańcy rzadko je sobie uświadamiali, podobnie jak ludzie z okręgu narciarskiego High Sierra, którzy nie przykładają większej wagi do burz, co pozostawiają po sobie tylko dodatkowy cal śniegu. Przez dziesiątki lat trasy niektórych ulic zmieniły się za sprawą wiecznie ruszającej się ziemi; niegdyś proste aleje były teraz łagodnie albo ostro zakrzywione. W sklepach spożywczych półki zawieszano ukośnie albo pokrywano drucianymi siatkami, aby chronić butelki i puszki przed spadaniem na podłogę za każdym razem, gdy trzęsła się ziemia. Niektórzy ludzie mieszkali w domach, które stopniowo osuwały się w głąb niestałego podłoża, ale ich pogrążanie było tak powolne, że nie powodowało paniki ani pilnej potrzeby szukania innego miejsca do życia; ich lokatorzy po prostu naprawiali pęknięcia w ścianach, wyrównywali progi i umacniali wszystko, jak najlepiej się dało. Co jakiś czas któryś z mieszkańców Hollister dobudowywał pokój do swojego domu, nie zauważając, że dobudówka znajduje się po przeciwnej stronie uskoku niż reszta domu; w wyniku tego przez parę lat nowy pokój poruszał się ze stałą, żółwią determinacją – na północ, południe, wschód lub zachód, w zależności od uskoku – natomiast reszta domu stała nieruchomo albo oddalała się o cal w innym kierunku, ulegając łagodnemu, ale wszechwładnemu procesowi, który ostatecznie odrywał dobudówkę od głównego budynku. Piwnice niektórych domów zawierały zapadliny – dziury bez dna, które rozprzestrzeniały się nieprzerwanie pod budynkami i któregoś dnia mogły je wchłonąć, ale obywatele Hollister żyli i mieszkali nad nimi. Wielu ludzi było przerażonych mieszkaniem w tym mieście, gdzie (jak ujmowali to niektórzy mieszkańcy) można „iść spać i słuchać, jak ziemia szepcze do samej siebie”. Od wielu pokoleń jednak poczciwi ludzie w Hollister dbali o swoje interesy z tak pozytywnym nastawieniem, że aż przyjemnie było popatrzeć.
To było maksimum kalifornijskiego optymizmu.
Rita Yancy mieszkała na rogu cichej uliczki w małym domku z dużym gankiem od frontu. Przy chodniku rosły przed nim jesienne, biało – żółte kwiaty.
Joshua nacisnął na dzwonek. Hilary i Tony stanęli za nim.
Drzwi otworzyła starsza kobieta z siwymi włosami upiętymi w kok. Miała pomarszczoną twarz, jej niebieskie oczy były bystre i pogodne; uśmiechała się przyjaźnie. Była ubrana w niebieską domową bluzkę, biały fartuch i wygodne buty dla starszej pani. Wycierając ręce w ścierkę zapytała:
– Tak?
– Pani Yancy? – spytał Joshua.
– To ja.
– Nazywam się Joshua Rhinehart.
Skinęła głową.
– Wiedziałam, że pan się zjawi.
– Muszę z panią porozmawiać – powiedział.
– Zdaje się, że jest pan człowiekiem, który albo nie poddaje się łatwo, albo nie poddaje wcale.
– Rozbiję obóz tu na pani ganku, dopóki nie uzyskam tego, po co przyjechałem.
Westchnęła.
– To nie będzie konieczne. Dużo się zastanawiałam nad sytuacją, kiedy pan wczoraj zadzwonił. Stwierdziłam, że nie może mi pan nic zrobić. Absolutnie nic. Mam siedemdziesiąt pięć lat i w moim wieku nie pakuje się kobiet do więzienia ot tak. No więc mogę panu powiedzieć, o co w tym wszystkim chodziło, bo jeśli tego nie zrobię, to będzie mnie pan pewnie zadręczał.
Odsunęła się, otworzyła szerzej drzwi i weszli do środka.
Bruno obudził się z krzykiem w królewskim łożu na poddaszu.
W pokoju było ciemno. Baterie latarki wyczerpały się, gdy spał.
Szepty.
Otoczyły go zupełnie.
Miękkie, syczące, złe szepty.
Uderzając się po twarzy, karku, piersi i ramionach, próbując strząsnąć te obrzydlistwa, które na niego wpełzły, Bruno spadł z łóżka. Na podłodze było jeszcze więcej tych rojących się, pomykających stworzeń niż na łóżku: tysiące, i wszystkie szeptały. Skowytał i mamrotał, zatykając ręką nos i usta, aby nie dopuścić, by wślizgnęły mu się do środka.
Światło.
Drobiny światła.
Wąskie pasemka światła, świecące nitki światła, zwisające z mrocznej materii pokoju. Niewiele nitek, niewiele światła, ale trochę. To było i tak lepsze niż nic.
Podpełzł, najszybciej jak mógł, w kierunku tych bladych włókien światła, otrząsając z siebie te paskudztwa, i znalazł okno. Było zakryte okiennicami. Światło pochodziło z ich wąskich szczelin.
Bruno stanął chwiejnie, obmacując w ciemności zasuwy w oknie. Kiedy znalazł zamek, nie mógł go przekręcić; był mocno skorodowany.
Krzycząc i otrzepując się jak oszalały, zatoczył się z powrotem w stronę łóżka, odnalazł je w idealnej czerni, schwycił lampę stojącą na stoliku nocnym, przyniósł ją do okna, użył jej jako pałki i rozbił nią szybę. Odrzucił lampę na bok, wymacał zasuwę wewnątrz okiennic, położył na niej dłoń, szarpnął, otarł sobie kciuk, kiedy wybijał zasuwę z zaczepu i zapłakał z ulgą, kiedy poddasze zalała fala światła.
Szepty ustały.
Bawialnia Rity Yancy – mówiła właśnie na to bawialnia, zamiast używać bardziej współczesnych i mniej barwnych określeń – stanowiła nieomal parodię stereotypowych saloników, w których urocze, malutkie starsze panie powinny spędzać jesień swojego życia. Perkalowe zasłony. Ręcznie haftowane makatki na ścianach – większość z nich ozdobiona natchnionymi powiedzeniami w obramowaniach z drobnych kwiatków i wdzięcznych ptaszków – wisiały wszędzie niczym niezmordowany pokaz dobrej woli, poczucia humoru i złego smaku. Obicia z chwastami. Fotele z bocznymi oparciami pod głowę. Egzemplarze „Reader’s Digest” na zgrabnym stoliku. Koszyk pełen kłębków włóczki i drutów do ręcznych robótek. Kwiaciasty dywan osłonięty dopasowanymi kwiaciastymi bieżnikami. Ręcznie dziane szale udrapowane na siedzeniu i oparciu sofy. Głucho tykający zegar kominkowy.
Hilary i Tony usiedli na skraju sofy, jakby się bali oprzeć i odważyć na ryzyko pogniecenia narzuty. Hilary zauważyła, że wszystkie ozdóbki i antyki były odkurzone i porządnie wypolerowane. Miała uczucie, że Rita Yancy zerwie się i pobiegnie po ściereczkę do kurzu w momencie, gdy ktoś spróbuje dotykać i podziwiać te bezcenne przedmioty.
Joshua usiadł na fotelu. Tył jego głowy i ręce spoczywały na pokrowcach.
Pani Yancy usiadła na jej wyraźnie ulubionym krześle; wydawało się, że czerpała z niego część swego charakteru, a ono z kolei czerpało od niej. Hilary pomyślała, że można wyobrazić sobie panią Yancy i krzesło, jak się zrastają w jedno organiczno – nieorganiczne stworzenie z sześcioma nogami i skórą z puszystego aksamitu.
Staruszka podniosła błękitno – zielony szal, który leżał złożony na podnóżku. Rozpostarła go i przykryła się nim.
Nastąpiła chwila zupełnego milczenia, podczas której nawet zegar kominkowy, zdawało się, przestać tykać; jakby zatrzymał się dla nich czas, jakby momentalnie zamarzli i magicznie przenieśli się, wraz z pokojem, na odległą planetę, aby tam stać się eksponatami na wystawie oddziału antropologii Ziemi, należącego do jakiegoś pozaziemskiego muzeum.
Potem Rita Yancy odezwała się i to, co powiedziała, całkowicie zniszczyło jej słodki obraz, jaki wyrobiła sobie o niej Hilary.
– No, to pewne jak cholera, że nie ma co owijać w bawełnę. Nie chcę marnować całego dnia na tę pieprzoną, durną sprawę. Bierzmy się do tego od razu. Chcecie wiedzieć, dlaczego Bruno Frye płacił mi co miesiąc pięćset dolców. To była forsa za milczenie. Płacił mi, żebym trzymała gębę na kłódkę. Jego matka też mi płaciła tyle samo co miesiąc przez prawie trzydzieści pięć lat i kiedy umarła, Bruno zaczął przysyłać czeki. Muszę przyznać, że mnie to diabelnie zdziwiło. W dzisiejszych czasach niezwykły to synek, który płaci tyle pieniędzy, aby ochronić reputację swojej mamuśki – a szczególnie po tym, jak ona kopnęła w kalendarz. Ale płacił.
– Innymi słowy szantażowała pani pana Frye’a, a przedtem jego matkę? – spytał zaskoczony Tony.
– Nazwij to pan, jak chcesz. Forsa za milczenie albo szantaż, albo jak sam pan uważasz.
– Z tego, co pani dotychczas powiedziała – zauważył Tony – wnioskuję, że prawo nazwałoby to szantażem i niczym więcej.
Rita Yancy uśmiechnęła się do niego.
– Czy pan myśli, że to słowo budzi we mnie zgrozę? Myśli pan, że się boję? Że cała w środku drżę? Synciu, pozwól sobie powiedzieć, że oskarżano mnie o gorsze rzeczy w swoim czasie. Chcesz użyć słowa szantaż? No, jeśli chodzi o mnie, to sobie go używaj. Szantaż. To właśnie to. Lepszej nazwy temu dać nie można. Ale oczywiście, jeśli jesteś tak durny, aby wlec starszą panią do sądu, to wtedy nie użyję tego słowa. Powiem, że uczyniłam wielką przysługę Katarzynie Frye dawno temu i że ona uparła się mi za to płacić comiesięczny czek. I tak nie macie dowodów, co nie? Przecież dlatego ustaliłam, że to przede wszystkim ma być raz na miesiąc. No bo szantażyści walą raz i zmiatają, a prokuratorowi łatwo wyśledzić, że się tak nachapali. Ale kto uwierzy, że jakiś szantażysta zgodziłby się na skromną, comiesięczną wpłatę na swoje konto?
– Nie mamy zamiaru oskarżać pani o popełnienie przestępstwa – zapewnił ją Joshua. – I zupełnie nas nie interesuje odzyskiwanie tych pieniędzy, które pani zapłacono. Wiemy, że byłoby to daremne.
– Dobrze – powiedziała pani Yancy. – Bo nieźle bym się z wami żarła, gdybyście tylko spróbowali.
Wygładziła swój szal.
Muszę zapamiętać wszystko, co jest z nią związane, pomyślała Hilary. Zagra kiedyś wielką, drugoplanową rolę w filmie: zołzowata babunia z charakterkiem i grzeszkami na sumieniu.
– Potrzebne nam są tylko pewne informacje – powiedział Joshua. – Zaistniały pewne problemy z majątkiem i wiąże się to z wypłatą funduszy. Muszę uzyskać odpowiedzi na pewne pytania, aby móc dokonać ostatecznego rozliczenia. Mówi pani, że nie chce marnować całego dnia na tę „cholernie durną sprawę”. Cóż, ja też nie chcę marnować całych miesięcy na zajmowaniu się majątkiem Frye’a. Moim jedynym motywem przyjazdu tutaj było zdobycie informacji, które mi są potrzebne, żeby załatwić całą tę moją cholernie durną sprawę.
Pani Yancy wpatrywała się w niego twardo, potem w Tony’ego i w Hilary. Jej wzrok był przenikliwy, taksujący. Skinęła wreszcie głową z ewidentną satysfakcją, jakby czytała w ich myślach i doceniła to, czego się w nich dopatrzyła.
– Chyba wam wierzę. W porządku. Zadawaj pan swoje pytania.
– Oczywiście – zaczął Joshua – pierwszą rzeczą, jaką chcemy wiedzieć, jest to, co pani miała przeciwko Katarzynie Frye i jej synowi, że zapłacili pani prawie ćwierć miliona dolarów w ciągu ostatnich czterdziestu lat.
– Żeby to zrozumieć – powiedziała pani Yancy – będziecie musieli posłuchać odrobinę historii. Widzicie, kiedy byłam młoda, podczas szczytu wielkiego kryzysu oglądałam się za wszelką pracą, jaką mogłam wykonywać, by związać koniec z końcem, i stwierdziłam, że żadna mi nie daje nic oprócz zwykłego przetrwania i harówki od rana do nocy. Żadna oprócz jednej. Wpadło mi do głowy, że jedyny zawód, który daje możliwość zdobycia prawdziwych pieniędzy, to ten najstarszy. Kiedy miałam osiemnaście lat, zostałam pracującą dziewczyną. W tamtych czasach, w takim mieszanym towarzystwie jak nasze, kobietę taką jak ja nazywano „damą lekkich obyczajów”. Dzisiaj już nie trzeba się tak z tym pieścić. Dzisiaj można użyć obojętnie jakiego pieprzonego słowa. – Pasmo siwych włosów wymknęło się jej z koka. Odgarnęła je z twarzy, założyła za ucho. – Bo jeśli chodzi o seks, czyli miłosne igraszki, jak to się czasami mówiło za moich czasów, to jestem zdziwiona, jak wszystko się zmieniło.
– Chce pani powiedzieć, że była pani… prostytutką? – zapytał Tony, wyrażając to samo zdziwienie, jakie odczuła Hilary.
– Byłam nadzwyczaj ładną dziewczyną – powiedziała z dumą pani Yancy. – Nigdy nie pracowałam na ulicy albo w barach, hotelach czy innych takich miejscach. Należałam do personelu jednego z najlepszych, najelegantszych domów w San Francisco. Dostarczałyśmy rozrywki wyłącznie najlepszemu towarzystwu. Tylko najlepszym mężczyznom. Nigdy nie było nas mniej niż dziesięć i nigdy więcej niż piętnaście, ale każda z nas była urodziwa i dystyngowana. Zarabiałam spore pieniądze, tak jak na to liczyłam. Ale przed ukończeniem dwudziestu czterech lat zrozumiałam, że zrobię znacznie lepsze pieniądze, jak będę kierowała własnym domem, niż pracując pod czyimś kierownictwem. Więc znalazłam dom z kupą zalet i wydałam prawie wszystkie oszczędności na jego przerobienie. Potem zgromadziłam stadko powabnych i miłych młodych dam. Przez następne trzydzieści sześć lat pracowałam jako madam i prowadziłam lokal z cholerną klasą. Przeszłam na emeryturę piętnaście lat temu, kiedy miałam sześćdziesiąt lat, bo chciałam przyjechać tu do Hollister, gdzie mieszka moja córka z mężem; chciałam być blisko wnuków, rozumiecie. Wnuczęta nagradzają podeszły wiek znacznie bardziej, niż się spodziewałam.
Hilary oparła się na sofie, już nie martwiąc się, że pogniecie rozpostarte na niej szale.
– To jest dość zajmujące, ale co to ma wspólnego z Katarzyną Frye? – zapytał Joshua.
– Jej ojciec regularnie odwiedzał mój lokal w San Francisco – powiedziała Rita Yancy.
– Leo Frye?
– Tak. Straszny dziwak. Ja z nim nigdy nie byłam. Nigdy go nie obsługiwałam. Kiedy zostałam madam, niewiele pracowałam w łóżku; byłam zajęta zarządzaniem. Ale słyszałam wszystkie te historie, które opowiadały o nim moje dziewczęta. Wynikało z nich, że był sukinsynem pierwszej klasy. Lubił, żeby jego kobiety były potulne, usłużne. Lubił je obrażać i wyzywać od najgorszych, kiedy z nich korzystał. Miał wielki posłuch, jeśli rozumiecie, co to znaczy. Było parę takich brzydkich rzeczy, które lubił robić, i płacił wysoką cenę za prawo robienia ich z moimi dziewczętami. W każdym razie, w kwietniu 1940, przed moimi drzwiami pojawiła się córka Leo, Katarzyna. Przedtem nigdy jej nie znałam. Nawet nie wiedziałam, że miał dziecko. Ale on opowiedział jej o mnie. Przysłał ją, by mogła urodzić swoje dziecko w absolutnej tajemnicy.
Joshua zamrugał.
– Swoje dziecko?
– Była w ciąży.
– Bruno był jej dzieckiem?
– A co z Mary Gunther? – spytała Hilary.
– Nigdy nie istniała taka osoba jak Mary Gunther – wyjaśniła staruszka. – To była tylko historyjka, którą zmyślili Katarzyna i Leo.
– Wiedziałem to! – powiedział Tony. – Zbyt gładka. Wiedziałem, że ta cholerna opowieść brzmi zbyt gładko.
– Nikt w St. Helena nie wiedział, że ona jest w ciąży – ciągnęła Rita Yancy. – Nosiła na sobie pasy. Nie uwierzylibyście, jak ta biedna dziewczyna się ściskała. To było straszne. Od czasu, kiedy nie dostała miesiączki, dużo wcześniej, zanim zaczął jej rosnąć brzuch, nosiła coraz to ciaśniejsze pasy, potem kolejne pasy na poprzednich. I głodziła się, żeby zrzucić jak najwięcej wagi. To cud, że nie poroniła albo się nie zabiła.
– Czy wzięła ją pani do siebie? – spytał Tony.
– Nie mam zamiaru wam wmawiać, że zrobiłam to z dobroci serca – powiedziała pani Yancy. – Nie znoszę tych zadowolonych z siebie, obłudnych starych bab, które widuję, jak chodzę na brydża do kółka kościelnego. Katarzyna nie ujęła mnie za serce czy coś takiego. I nie wzięłam jej do siebie, bo miałam jakieś zobowiązania względem jej ojca. Nic mu nie byłam winna. Za to, co o nim słyszałam od moich dziewcząt, nawet go nie lubiłam. A on nie żył już od sześciu tygodni, kiedy pojawiła się Katarzyna. Wzięłam ją z jednego powodu i nie będę udawała, że było inaczej. Miała ze sobą trzy tysiące dolarów na opłacenie pokoju, wyżywienie i lekarza. To było znacznie więcej pieniędzy niż dzisiaj.
Joshua potrząsnął głową.
– Nie pojmuję tego. Uważano ją za zimną rybę. Nie interesowała się mężczyznami. Nie miała kochanka, o którym ktokolwiek by wiedział. Kto był ojcem?
– Leo – powiedziała pani Yancy.
– O mój Boże – powiedziała cicho Hilary.
– Jest pani pewna? – spytał panią Yancy, Joshua.
– Naturalnie – powiedziała stara kobieta. – Zabawiał się ze swą córką, odkąd skończyła cztery lata. Zmuszał ją do seksu oralnego, kiedy była mała. Później, gdy już dorosła, robił z nią wszystko. Wszystko.
Bruno miał nadzieję, że całonocny sen wyklaruje jego zmącony umysł, że oczyści go z zamętu i dezorientacji, które nawiedziły go ostatniej nocy i wczesnym rankiem. Ale teraz, gdy stał przed rozbitym oknem poddasza, wygrzewając się w szarym październikowym świetle, nie był bardziej opanowany niż sześć godzin temu. Jego umysł skręcał się od chaotycznych myśli, wątpliwości, pytań i lęków; przyjemne i obrzydliwe wspomnienia splatały się w nim jak glisty; obrazy mentalne przesuwały i zmieniały jak kałuże rtęci.
Wiedział, co mu dolega. Był samotny. Zupełnie samotny. Był tylko połową człowieka. Rozdarty na połowę. To mu właśnie dolegało. Od czasu, kiedy jego druga połowa została zabita, był coraz bardziej nerwowy, coraz bardziej niepewny samego siebie. Nie miał już tych środków, co wtedy, gdy żyły jego obydwie połowy. Próbując brnąć w życie jako jedynie połowa osoby, nie był w stanie dawać sobie rady; nawet najmniejsze problemy zaczynały wydawać się nierozwiązywalne.
Odwrócił się od okna i zatoczył się ociężale w stronę łóżka. Ukląkł tam na podłodze i położył głowę na piersi trupa.
– Zrób coś. Powiedz coś do mnie. Pomóż mi wymyślić, co robić. Proszę. Proszę, pomóż mi.
Ale martwy Bruno nie miał nic do powiedzenia temu, który jeszcze żył.
Bawialnia pani Yancy.
Tykanie zegara.
Z pokoju jadalnego przyszedł biały kot i wskoczył na podołek staruszki.
– Skąd pani wie, że Leo napastował Katarzynę? – spytał Joshua. – On z pewnością nie przyznał się do tego.
– On nie – powiedziała pani Yancy. – Ale Katarzyna tak. Była w strasznym stanie. Omal nie zwariowała. Spodziewała się, że ojciec ją do mnie przywiezie, kiedy nadejdzie czas, ale on tymczasem umarł. Była samotna i zalękniona. Przez to, co z sobą zrobiła – te pasy i odchudzanie – miała cholernie ciężki poród. Wezwałam lekarza, który badał co tydzień moje dziewczęta, bo wiedziałam, że zachowa dyskrecję i zechce się zająć tym przypadkiem. Był pewien, że dziecko urodzi się martwe. Uważał, że istnieje duże prawdopodobieństwo, że Katarzyna również umrze. Rodziła ciężko i boleśnie przez czternaście godzin. Nigdy nie widziałam nikogo, kto by przetrzymał tyle bólu, co ona. Często popadała w delirium i kiedy powracał jej rozum, chciała mi koniecznie powiedzieć, co jej zrobił ojciec. Myślę, że próbowała oczyścić sobie duszę. Chyba bała się umierać z tą tajemnicą, więc traktowała mnie niby jak księdza, który słucha jej spowiedzi. Ojciec zmusił ją do seksu oralnego krótko po śmierci jej matki. Kiedy wprowadzili się do domu na urwisku, który, jak się domyślam, jest dość odosobniony, właściwie przerobił ją na swoją seksualną niewolnicę. Kiedy była wystarczająco dorosła do odbywania stosunków, używał środków zabezpieczających, ale w końcu, po całych latach, zrobili błąd i zaszła w ciążę.
Hilary miała ochotę podnieść szal rozłożony na sofie i zawinąć się w niego, aby osłonić się przed ogarniającym ją chłodem. Pomimo częstego bicia, emocjonalnego zastraszania, fizycznych i umysłowych tortur, jakie sama odcierpiała przy Earlu i Emmie, wiedziała, że udało się jej uniknąć znęcania seksualnego. Uważała Earla za impotenta; dzięki tej jego niezdolności uratowała się przed całkowitą degradacją. Przynajmniej oszczędzono jej tego koszmaru. Ale Katarzyna Frye była w tym pogrążona i Hilary poczuła nieoczekiwanie pokrewieństwo z tą kobietą.
Tony zdawał się wyczuwać, o czym ona teraz myśli. Ujął jej dłoń, uścisnął delikatnie, uspokajająco.
Pani Yancy głaskała białego kota, a on pomrukiwał cicho i chrapliwie.
– Czegoś tu nie rozumiem – powiedział Joshua. – Dlaczego Leo nie przysłał Katarzyny do pani, gdy tylko się dowiedział, że ona spodziewa się dziecka? Dlaczego nie prosił o załatwienie aborcji? Na pewno miała pani takie kontakty.
– O tak – stwierdziła pani Yancy. – w takiej pracy jak moja trzeba było znać lekarzy, którzy się zajmują takimi sprawami. Leo mógł to załatwić przeze mnie. Nie wiem na pewno, dlaczego tego nie zrobił. Ale podejrzewam, że miał nadzieję, że Katarzyna urodzi śliczną córeczkę.
– Nie jestem pewien, czy rozumiem – powiedział Joshua.
– Czy to nie oczywiste? – spytała pani Yancy, drapiąc kota po tłustym podbródku. – Gdyby miał wnuczkę, to po paru latach mógłby się do niej dobrać, tak jak do Katarzyny. Wtedy miałby już dwie. Malutki harem na wyłączną własność.
Niezdolny zmusić swoje drugie ja do reakcji, Bruno wstał i krążył bez celu po wielkim pokoju, wzniecając kurz na podłodze; w mlecznym strumieniu światła dobiegającego z okna wirowały setki moli.
Wtem zauważył parę hantli, ważących oddzielnie około pięćdziesięciu funtów. Była to część rozbudowanego kompletu ciężarków, których używał przez sześć dni każdego tygodnia między dwunastym a trzydziestym piątym rokiem życia. Większość jego sprzętu – sztangi, większe ciężarki, ławka do wyciskania – była w piwnicy. Ale zawsze trzymał zapasową parę hantli w swoim pokoju i używał ich w chwilach bezczynności, kiedy to parę dodatkowych skrętów bicepsami albo naciągnięć nadgarstków było czymś w sam raz do odpędzenia nudy.
Podniósł teraz ciężarki i zaczął nimi ćwiczyć. Jego ogromne barki i potężne ramiona szybko wprawiły się w znajomy rytm i zaczął się już pocić z wyczerpania.
Dwadzieścia osiem lat temu, kiedy po raz pierwszy wyraził ochotę do dźwigania ciężarów i zostania kulturystą, matka uważała, że to znakomity pomysł. Długie, mordercze wyciskanie ciężarów pomagało wypalić energię seksualną, która już wtedy zaczynała się w nim rodzić i chwytać go, gdy znalazł się w wirze okresu dojrzewania. Ponieważ nie odważył się pokazać swego demonicznego penisa żadnej dziewczynie, energiczne trenowanie ciężarów owładnęło nim, zajęło jego wyobraźnię i emocje, tak jak to mógł uczynić seks. Katarzyna pochwalała to.
Później, kiedy dalej ubijał tkankę mięśniową i stał się już wyjątkowym okazem, ponownie się zastanowiła, czy robi sensownie, pozwalając mu wyrosnąć na tak silnego. Bojąc się, że mógłby rozwijać swoje ciało tylko po to, by przejąć nad nią władzę, próbowała odebrać mu ciężarki. Ale kiedy zalał się łzami i błagał, żeby się nad tym ponownie zastanowiła, Katarzyna zrozumiała, że nigdy nie będzie musiała się czegokolwiek obawiać z jego strony.
Jak mogła w ogóle inaczej myśleć? Bruno zastanawiał się, podciągając hantle do ramion i potem powoli je opuszczając. Czy nie wiedziała, że zawsze będzie od niego silniejsza? W końcu to ona miała klucz do drzwi w ziemi. Ona miała moc otwierania tych drzwi i zapędzania go do ciemnej jamy. Niezależnie od tego, jakie miał bicepsy i tricepsy, dopóki posiadała ten klucz, dopóty była od niego silniejsza.
To było mniej więcej w tym czasie, gdy jego ciało zaczęło się rozrastać, gdy po raz pierwszy powiedziała mu, że wie, jak powracać od umarłych. Chciała, żeby wiedział, że kiedy umrze, będzie go pilnowała z tamtej strony, i przysięgała, że wróci, aby go ukarać, gdyby się źle zachowywał albo gdyby stał się niedbały w ukrywaniu jego demonicznego pochodzenia przed innymi ludźmi. Ostrzegała go tysiące razy albo więcej, że wrzuci go do tej jamy w ziemi, zamknie drzwi na klucz i zostawi go tam na zawsze.
Ale teraz, podczas wyciskania ciężarów na ciemnym poddaszu, Bruno nagle zastanowił się, czy groźby Katarzyny miały jakieś pokrycie. Czy naprawdę posiadała nadprzyrodzoną moc? Czy naprawdę potrafiła powrócić od umarłych? Bo może go okłamywała? Czy kłamała, bo się go bała? Czy bała się, że wyrośnie duży i silny – i wtedy złamie jej kark? Czy jej opowieść o powracaniu zza grobu nie była niczym więcej, jak tylko kiepskim zabezpieczeniem przed jego ewentualnym zamysłem zabicia jej i uwolnienia się od niej na zawsze?
Takie rodziły się w nim pytania, ale nie był w stanie zatrzymać ich przy sobie na dłużej, by móc każde rozpatrzyć i znaleźć dla nich odpowiedź. Nie powiązane z sobą myśli płynęły przez jego popsuty mózg jak impulsy prądu elektrycznego. Zapominał o każdej wątpliwości w momencie, gdy przychodziła mu do głowy.
Z kolei każdy lęk, który w nim narastał, nie zanikał, lecz, na odwrót, pozostawał, iskrząc się i trzeszcząc w ciemnych zakątkach jego umysłu. Pomyślał o Hilary – Katarzynie, tym najnowszym zmartwychwstaniu i przypomniał sobie, że musi ją znaleźć.
Zanim ona znajdzie jego.
Zaczął się trząść.
Upuścił jedne hantle z łoskotem. Potem drugie. Deski w podłodze zaszczekały.
– Suka – powiedział z lękiem i złością.
Biały kot lizał dłoń pani Yancy, kiedy mówiła:
– Leo i Katarzyna ułożyli przemyślną historyjkę, aby jakoś wyjaśnić pojawienie się dziecka. Nie chcieli się przyznać, że ono jest ich. Gdyby to zrobili, musieliby wskazać palcem odpowiedzialnego za nie mężczyznę, jakiegoś młodego konkurenta. A ona nie miała żadnych konkurentów. Stary nie chciał, by ktoś ją dotykał. Tylko on. Aż mnie ciarki przechodzą. Jaki facet nastaje na własną córkę? A ten skurwysyn dobrał się do niej, gdy miała tylko cztery lata! Nie była jeszcze na tyle dorosła, żeby rozumieć, co się dzieje. – Pani Yancy potrząsnęła swą siwą głową ze zdumienia i żalu. – Jak dorosły mężczyzna może się podniecać takim małym dzieckiem? Gdybym ja ustalała prawo, to każdy facet, który by coś takiego zrobił, byłby kastrowany – albo jeszcze gorzej. Chyba gorzej. Powiadam wam, to mnie brzydzi.
Joshua zapytał:
– Dlaczego po prostu nie powiedzieli, że Katarzyna została zgwałcona przez jakiegoś zamiejscowego robotnika rolnego albo jakiegoś obcego, który się tamtędy przewinął? Nie musiałaby posyłać do więzienia jakiegoś niewinnego człowieka na poparcie tej opowieści. Mogła podać policji zupełnie fałszywy opis. I nawet gdyby, jakimś dziwacznym zbiegiem okoliczności, znaleźli takiego gościa, który by pasował do opisu, jakiegoś biednego łachudrę bez alibi… no to wtedy mogła powiedzieć, że to nie ten człowiek. Nie wrobiłaby w ten sposób nikogo.
– Zgadza się – powiedział Tony. – Większość przypadków gwałtu pozostaje nigdy nie wyjaśniona. Policja prawdopodobnie byłaby zaskoczona, gdyby Katarzyna dokonała prawidłowej identyfikacji kogokolwiek, kogo by przyskrzynili.
– Potrafię zrozumieć, dlaczego nie miała ochoty krzyczeć o gwałcie – wtrąciła Hilary. – Musiałaby znosić wieczne upokorzenia i wstyd. Wielu ludzi uważa, że kobieta, która została zgwałcona, sama o to prosiła.
– Wiem o tym – stwierdził Joshua. – To ja ciągle powtarzam, że większość moich bratnich istot ludzkich to idioci, osły i bufony. Zapamiętacie? Ale St. Helena było zawsze stosunkowo rozsądnym miasteczkiem. Ludzie tam nie winiliby Katarzyny za to, że została zgwałcona. Przynajmniej większość z nich. Miałaby do czynienia z paroma chamami i najadłaby się trochę wstydu, ale po dłuższym czasie zdobyłaby sympatię wszystkich. I wydaje mi się, że byłaby to znacznie prostsza droga od wmawiania wszystkim tego kunsztownego kłamstwa o Mary Gunther – i martwienia się potem o jego podtrzymanie przez resztę życia.
Kot na podołku pani Yancy przewrócił się na grzbiet. Podrapała go po brzuchu.
– Leo nie chciał zwalać winy na gwałciciela, bo to sprowadziłoby gliniarzy – powiedziała pani Yancy. – Leo miał wielki szacunek do gliniarzy. Był typem tyrana. Wydawało mu się, że gliny są o wiele lepsze w swojej pracy niż w rzeczywistości, i bał się, że wyczuliby jakiś smród w każdej historii o gwałcie, jaką on by wymyślił z Katarzyną. Nie chciał zwracać na siebie uwagi, nie w taki sposób. Bał się śmiertelnie, że gliniarze wywąchają prawdę. Nie miał zamiaru ryzykować odsiadki za napastowanie dziecka i kazirodztwo.
– To powiedziała pani Katarzyna? – spytała Hilary.
– Zgadza się. Jak mówiłam wcześniej, wstydziła się, że Leo wykorzystywał ją przez całe życie i myśląc, że umrze przy porodzie, chciała komuś opowiedzieć – obojętnie komu – co przeszła. W każdym razie Leo uważał, że będzie bezpieczny, jeśli Katarzyna ukryje swoją ciążę, ukryje ją całkowicie i oszuka wszystkich w St. Helena i że potem będzie można podawać to niemowlę za nieślubne dziecko nieszczęśliwej przyjaciółki ze szkolnych lat Katarzyny.
– Czyli że to ojciec zmusił ją do noszenia pasów – powiedziała Hilary, czując jeszcze większy żal z powodu Katarzyny Frye, niż się spodziewała, gdy wchodziła do bawialni pani Yancy. – Zadręczał ją, żeby ochronić samego siebie. To był jego pomysł.
– Tak – przyznała pani Yancy. – Nigdy nie potrafiła mu się sprzeciwić. Zawsze robiła to, co jej kazał. Tym razem nie było inaczej. Robiła te rzeczy z pasami i odchudzaniem, mimo że to tak cholernie bolało. Robiła to, bo bała się okazać mu nieposłuszeństwo. Co nie jest dziwne, jeśli się zważy fakt, że jakieś dwadzieścia lat łamał jej wolę.
– Wyjechała do college’u. Czy to nie była próba zdobycia niezależności? – spytał Tony.
– Nie – powiedziała pani Yancy. – College był pomysłem Leo. W 1937 pojechał do Europy na siedem czy osiem miesięcy, aby sprzedać resztę swego majątku w starym kraju. Wiedział, że zbliża się druga wojna światowa, i nie chciał mieć tam żadnych zamrożonych aktywów. Nie chciał brać ze sobą Katarzyny w podróż. Podejrzewam, że miał zamiar połączyć przyjemne z pożytecznym. Był człowiekiem o dużych potrzebach seksualnych. A słyszałam, że niektóre europejskie burdele oferują wszelkie zberezeństwa, co mu pewnie odpowiadało. Brudny stary cap. Katarzyna by mu zawadzała. Postanowił, że pójdzie do college’u, kiedy on będzie poza krajem, i załatwił dla niej pobyt u znajomej rodziny w San Francisco. Posiadali przedsiębiorstwo, które rozprowadzało wino, piwo i likiery w Bay Area i jednym z ich towarów były wyroby „Drzewa Cienia”.
– Narażał się na wiele, spuszczając ją z oka na tak długo – zauważył Joshua.
– Najwidoczniej tak nie myślał – powiedziała pani Yancy. – I okazało się, że miał rację. Przez wszystkie te miesiące bez niego obok siebie ani razu nie wydostała się spod jego wpływu. Nigdy nikomu nie opowiedziała o tym, co jej robił. Nigdy nawet nie wzięła pod uwagę, że może to komuś powiedzieć. Miała złamaną wolę, powiadam wam zniewolona. Tak trzeba to nazwać. Była zniewolona, ale nie jak robotnik na plantacji czy ktoś taki. Zniewolona umysłowo i emocjonalnie. I kiedy wrócił z Europy, zmusił ją do porzucenia college’u. Zabrał ją z powrotem do St. Helena, a ona się nie opierała. Nie potrafiła się sprzeciwiać. Nie wiedziała jak.
Zegar kominkowy wybił godzinę. Dwa odmierzone dźwięki. Nuty odbiły się cichym echem od sufitu w salonie.
Joshua siedział dotąd na skraju krzesła. Teraz osunął się w tył, aż jego głowa zetknęła się znowu z pokrowcem. Był blady i miał ciemne kręgi pod oczami. Jego siwe włosy nie były już puszyste; były przyklapnięte, bez życia. Postarzał się przez ten tak krótki czas, który minął, odkąd Hilary go poznała. Wyglądał na wykończonego.
Wiedziała, co czuł. Historia rodziny Frye’ów była monotonnym, ponurym przekazem o czyimś bestialstwie popełnionym na drugim człowieku. Im więcej grzebali w tych brudach, tym większej ulegali depresji. Serce nie mogło pomóc, a tylko reagowało, natomiast myśli w miarę kolejnych okropnych odkryć stawały się coraz bardziej posępne.
Jakby rozmawiając z samym sobą, doprowadzając do porządku swój umysł, Joshua powiedział:
– Więc wrócili do St. Helena, podjęli swój chory związek od miejsca, w którym go przerwali, w końcu popełnili błąd i ona zaszła w ciążę – a w St. Helena nikt nawet nic nie podejrzewał.
– Niewiarygodne – dodał Tony. – Zazwyczaj najprostsze kłamstwo jest najlepsze, bo tylko takie nie kończy się własną wpadką. A opowieść o Mary Gunther była tak piekielnie pogmatwana! To była żonglerka. Musieli utrzymywać w powietrzu kilka piłek jednocześnie. A jednak przeprowadzili to zupełnie gładko.
– No, prawie gładko – powiedziała pani Yancy. – Był jeden problem, a raczej dwa.
– Jakie?
– Taki, że tego dnia, gdy wyjechała z St. Helena, aby przyjechać do mnie i urodzić swoje dziecko, powiedziała ludziom stamtąd, że zmyślona Mary Gunther przysłała wiadomość, że dziecko się już urodziło. I to była głupota. Wielka głupota. Katarzyna powiedziała, że jedzie do San Francisco zabrać dziecko. Opowiedziała im, że Mary wspomniała, że niemowlę jest śliczne, ale że zapomniała powiedzieć, czy to jest chłopiec czy dziewczynka. To był wzruszający sposób, w jaki Katarzyna osłaniała samą siebie, bo nie mogła znać płci swojego dziecka przed jego urodzeniem. Idiotka. Powinna była mieć więcej oleju w głowie. To był jej jedyny błąd – gdy powiedziała przed wyjazdem z St. Helena, że dziecko się już urodziło. Ach, wiem, że była zupełnym wrakiem nerwowym. Wiem, że nie myślała jasno. Nie mogła być zupełnie zrównoważoną kobietą po tym, co robił z nią Leo przez wszystkie te lata. I ta ciąża, ukrywanie się pod pasami i śmierć Leo w momencie, gdy potrzebowała go najbardziej – to musiało ją jeszcze bardziej wykończyć nerwowo. Miała kłopoty z głową i nie przemyślała tego dokładnie.
– Nie rozumiem – spytał Joshua. – Dlaczego to był błąd, że mówiła, że dziecko Mary już się urodziło? W czym problem?
Głaszcząc kota, pani Yancy powiedziała:
– Powinna była powiedzieć ludziom w St. Helena, że mały Gunther ma się dopiero urodzić, że jeszcze się nie urodził, ale że ona już jedzie do San Francisco, aby być z Mary. W ten sposób nie musiałaby postępować zgodnie z wersją, że jest tylko jedno dziecko. Ale o tym nie pomyślała. Nie przyszło jej do głowy, co może się zdarzyć. Opowiadała wszystkim, że na składzie jest tylko jedno dziecko. Potem przyjechała do mnie i urodziła bliźnięta.
– Bliźnięta? – zapytała Hilary.
– Jasny gwint – wyraził się Tony.
Zdziwienie poderwało Joshuę na równe nogi.
Biały kot wyczuł napięcie. Podniósł głowę z podołka pani Yancy i patrzył z ciekawością po kolei na wszystkich w salonie. Jego żółte oczy wydawały się świecić wewnętrznym światłem.
Pokój na poddaszu był duży, ale nie tak duży, by Bruno nie miał uczucia, że stopniowo zamyka się wokół niego. Rozglądał się za czymś, co mógłby robić, ponieważ bezczynność jeszcze bardziej pogarszała jego klaustrofobię.
Znudził się hantlami, jeszcze zanim jego masywne ramiona zaczęły go boleć od ćwiczeń.
Wyjął książkę z jednej z półek i próbował czytać, ale nie był w stanie się skoncentrować.
Jego umysł jeszcze się nie uspokoił; przemykał od jednej myśli do drugiej, jak zrozpaczony jubiler niewzruszenie poszukujący torby diamentów nie położonej na swoim miejscu.
Rozmawiał ze zmarłym sobą.
Szukał w zakurzonych kątach pająków, aby je miażdżyć.
Śpiewał dla siebie.
Śmiał się czasami, nie wiedząc dokładnie, co go tak rozśmieszyło.
Również płakał.
Przeklinał Katarzynę.
Robił plany.
Krążył nieprzerwanie w kółko.
Miał ochotę wyjść z domu i zacząć szukać Hilary – Katarzyny, ale wiedział, że byłby idiotą, gdyby wyszedł na zewnątrz za dnia. Był pewien, że spiskowcy Katarzyny są wszędzie w St. Helena. Jej przyjaciele z grobu. Inni wędrujący umarli; mężczyźni i kobiety z Tamtej Strony, ukrywający się w nowych ciałach. Wystawieni na czatach czekają na niego. Tak. Tak. Mogą ich być dziesiątki. Za dnia za bardzo będzie się rzucał w oczy. Musi poczekać do zachodu słońca, zanim pójdzie szukać tej suki. Chociaż noc jest ulubioną porą dnia dla żywych trupów, podczas której grasują szczególnie licznie i chociaż będzie w śmiertelnym niebezpieczeństwie, jeśli będzie podchodził Hilary – Katarzynę nocą, ciemność da mu również przewagę. Cienie nocy ukryją go przed chodzącymi umarłymi tak samo dobrze, jak ukryją ich przed nim. Przy tak wyrównanej stawce sukces polowania będzie zależał tylko od tego, kto jest sprytniejszy – on czy Katarzyna – i jeśli to jest jedyny warunek, wówczas może on ma większe szansę na wygraną, bo chociaż Katarzyna była mądra, nieskończenie zła i przebiegła, nie była tak inteligentna jak on.
Wierzył, że będzie bezpieczny, jeśli będzie siedział w tym domu za dnia, co było prawdziwą ironią losu, bo nie czuł się tu ani minutę bezpieczny podczas trzydziestu pięciu lat, gdy mieszkał tu z Katarzyną. Teraz ten dom był godną zaufania przystanią, ponieważ był ostatnim miejscem, w którym Katarzyna albo jej spiskowcy mogli go szukać. Ona chciała go złapać i sprowadzić właśnie tutaj. Wiedział to. Wiedział to! Powróciła zza grobu tylko z jednego powodu: aby ściągnąć go na szczyt urwiska i poprowadzić dookoła domu, do tylnego dziedzińca, tam gdzie są drzwi w ziemi. Chciała go wsadzić do tej nory, zamknąć w niej na zawsze. Właśnie to obiecała zrobić, jeśli kiedykolwiek powróci, aby go ukarać. Nie zapomniał tego. I dlatego ona teraz myśli, że on będzie za wszelką cenę unikał szczytu urwiska i starego domu. Nawet przez milion lat nie przyjdzie jej do głowy szukać go w dawno opuszczonej sypialni na poddaszu.
Był tak zadowolony ze swej znakomitej strategii, że zaśmiał się głośno.
Ale potem ogarnęła go straszliwa myśl. A jeśli ona wpadnie na pomysł, by jednak go tutaj poszukać i jeśli tu przyjdzie ze swoimi sprzymierzeńcami – innymi żywymi trupami – w wystarczającej ilości, aby wziąć nad nim górę, wówczas nie będą mieli daleko, aby go zawlec; drzwi w ziemi są tuż za domem. Jeśli Katarzyna i jej piekielne towarzystwo złapią go tutaj, wówczas wystarczy im chwila, żeby go zanieść do tamtych drzwi i wrzucić do tamtego ciemnego pokoju, w sam środek szeptów.
Przerażony pobiegł z powrotem do łóżka, usiadł obok siebie i próbował się zmusić do spokoju w nadziei, że wszystko będzie dobrze.
Joshua nie mógł usiedzieć spokojnie. Chodził tam i z powrotem po kwiaciastych bieżnikach w salonie pani Yancy.
– Kiedy Katarzyna urodziła bliźnięta – kontynuowała staruszka – pojęła, że wymyślne kłamstwo o Mary Gunther dłużej się nie utrzyma. Ludzie w St. Helena byli przygotowani na jedno dziecko. Nieważne, jak będzie wyjaśniała to drugie, zaszczepi w nich podejrzenie. Ta myśl, że każdy, kogo znała, odkryje, co robiła ze swym ojcem… Cóż, sądzę, że to był szczyt wszystkiego, co jej się przydarzyło w życiu. Normalnie zbzikowała. Przez trzy dni awanturowała się jak ktoś w malignie, bredziła jak wariatka. Lekarz dawał jej środki uspokajające, ale nie zawsze działały. Wygłaszała tyrady, majaczyła i bełkotała. Myślałam, że będę musiała wezwać gliny i kazać ją zabrać do domu bez klamek. Ale nie chciałam tego zrobić. Klnę się na wszystko, że nie chciałam.
– Ale ona potrzebowała pomocy psychiatrycznej – powiedziała Hilary. – Pozwolić jej tak krzyczeć i awanturować się przez trzy dni, to nie było dobre. To wcale nie było dobre.
– Może nie – przyznała pani Yancy. – Ale nie mogłam zrobić nic innego. No bo jak się prowadzi wesoły burdelik, to nie chce się spotykać gliniarzy, chyba że przy wsuwaniu im forsy do kieszeni. Zazwyczaj nie nachodzą firm takiej klasy jak moja. W końcu niektórzy moi klienci to byli wpływowi politycy i bogaci businessmani; gliniarze nie chcieli robić numerów grubym rybom na wypadzie. Ale gdybym odesłała Katarzynę do szpitala, to wiedziałam jak mało co, że gazety by się dogrzebały do tej historii i potem gliniarze musieliby mnie zamknąć. Nie pozwoliliby mi prowadzić interesu ot tak po całej takiej aferze. Nie ma mowy. Zupełnie niemożliwe. Straciłabym wszystko. I mój lekarz martwił się, że jego kariera będzie zrujnowana, jak jego pacjenci się dowiedzą, że potajemnie leczy prostytutki. W dzisiejszych czasach lekarzowi nic się nie stanie, nawet gdy wszyscy się dowiedzą, że robi sterylizację aligatorom tymi samymi narzędziami, których używa w swoim gabinecie. Ale w 1940 ludzie byli bardziej… wybredni. Więc rozumiecie, musiałam myśleć o sobie i musiałam chronić lekarza, moje dziewczęta…
Joshua podszedł do krzesła starej kobiety. Przyglądał się jej, nie wyłączając prostej sukni, fartuszka, ciemnobrązowych pończoch, ciężkich czarnych butów i jedwabistego białego kota, próbując przeniknąć przez ten babciowaty obraz do kryjącej się pod nim prawdziwej kobiety.
– Czy przyjmując trzy tysiące dolarów od Katarzyny, również nie wzięła pani na siebie jakiejś odpowiedzialności?
– Nie prosiłam jej, by przyjeżdżała do mojego lokalu, aby tam urodzić dziecko – odpowiedziała pani Yancy. – Mój interes był wart o wiele więcej niż trzy tysiące dolarów. Nie miałam zamiaru pozbywać się wszystkiego tylko dla zasady. Bo pan uważa, że tak powinnam była postąpić? – Potrząsnęła siwą głową z niedowierzaniem. – Jeśli pan tak naprawdę myśli, to żyje pan w świecie snów, drogi panie.
Joshua wpatrywał się w kobietę, niezdolny przemówić z obawy, że będzie na nią wrzeszczał. Nie chciał być wyrzucony z jej domu, dopóki nie będzie pewien, że powiedziała mu absolutnie wszystko, co wie o ciąży Katarzyny Anny Frye i o bliźniętach. Bliźniętach!
– Proszę posłuchać, pani Yancy – powiedział Tony. – Krótko po przyjęciu Katarzyny do siebie odkryła pani, że ona ściskała się pasami i że przez to mogła stracić swoje dziecko. Sama pani przyznała, że tak mówił lekarz.
– Tak.
– Powiedział, że Katarzyna może także umrzeć.
– No to co?
– Śmierć dziecka albo śmierć rodzącej kobiety – przez to pani zakład zostałby zamknięty równie szybko, jak przez wezwanie gliniarzy do kobiety, która cierpiała na rozstrój nerwowy. Jednak nie odprawiła pani Katarzyny, kiedy był jeszcze na to czas. Wiedząc, że to ryzykowna propozycja, zatrzymała pani te trzy tysiące i pozwoliła jej pani zostać. Ale chyba sobie pani uświadamiała, że gdyby ktoś umarł, to musiałaby to pani zgłosić na policję i ponieść ryzyko, że panią zamkną.
– Żaden problem – oświadczyła pani Yancy. – Gdyby umarły niemowlęta, to wynieślibyśmy je w walizce. Pogrzebałoby się je po cichu na wzgórzach w Okręgu Marin. Albo może obciążylibyśmy walizkę i spuścili ją z mostu Golden Gate.
Joshua ledwie panował nad nieodpartą potrzebą schwycenia starej kobiety za siwy kok i ściągnięcia jej z krzesła; wyrwania jej z tego samozadowolenia. Zamiast tego odwrócił się, zrobił głęboki wdech i zaczął znowu kroczyć po kwiaciastym bieżniku, wpatrując się groźnie w podłogę.
– A co z Katarzyną? – spytała Ritę Yancy Hilary. – Co by pani zrobiła, gdyby to ona umarła?
– To samo, co z bliźniętami, gdyby urodziły się martwe – odpowiedziała pani Yancy pogodnie. – Tylko że, naturalnie, nie moglibyśmy wsadzić Katarzyny do walizki.
Joshua przystanął na przeciwległym końcu bieżnika i obejrzał się z przerażeniem na kobietę. Nie próbowała być zabawna. Była całkowicie nieświadoma ponurego dowcipu zawartego w tym prostym oświadczeniu; zwyczajnie stwierdzała fakt.
– Gdyby coś się stało, wyrzucilibyśmy ciało na śmietnik – mówiła pani Yancy, nadal odpowiadając na pytanie Hilary. – I tak byśmy to załatwili, że nikt by się nie dowiedział, że Katarzyna kiedykolwiek zjawiła się u mnie. No, tylko bez takiego zgorszenia i potępienia, młoda damo. Nie jestem morderczynią. Mówimy o tym, co bym zrobiła – co każda rozsądna osoba w mojej sytuacji by zrobiła – gdyby ona albo dziecko umarły naturalną śmiercią. Naturalną śmiercią. Na litość boską, gdybym mordowała, to załatwiłabym biedną Katarzynę, kiedy postradała zmysły, kiedy nie wiedziałam, czy kiedykolwiek wyzdrowieje. Była wtedy dla mnie zagrożeniem. Nie wiedziałam, czy przypadkiem nie stracę przez nią mojego domu, mojego interesu, wszystkiego. Ale nie udusiłam jej, nie? Mój Boże, taka myśl w ogóle mi nie przyszła do głowy! Pielęgnowałam dziewczynę, jak miała te swoje ataki. Pielęgnowałam ją w histerii i potem wszystko było dobrze.
– Powiedziała pani, że Katarzyna wygłaszała tyrady, majaczyła i bredziła – stwierdził Tony. – To brzmi jakby…
– Tylko trzy dni – powiedziała pani Yancy. – Musieliśmy ją nawet przywiązać do łóżka, żeby się nie pokaleczyła. Ale chorowała tylko trzy dni. Więc może to nie był rozstrój nerwowy. Tylko jakieś okresowe załamanie. Bo po trzech dniach była zdrowa jak ryba.
– Bliźnięta – odezwał się Joshua. – Powróćmy do bliźniąt. To o nich chcemy wiedzieć.
– Chyba powiedziałam już wszystko.
– Czy to były bliźnięta jednojajowe? – dopytywał się Joshua.
– Skąd to można wiedzieć zaraz po urodzeniu? Były całe pomarszczone i czerwone. Tak wcześnie nie można stwierdzić, czy są dwujajowe czy jednojajowe.
– Czy lekarz nie mógł przeprowadzić testu…
– Znajdowaliśmy się w pierwszorzędnym burdelu, panie Rhinehart, nie w szpitalu. Pogłaskała kota pod brodą, a ten figlarnie zamachnął się na nią łapą. – Ten lekarz nie miał ani czasu, ani takich przyrządów, jakie pan proponuje. Poza tym, co nas mogło obchodzić, czy chłopcy są jednojajowi, czy nie?
– Katarzyna dała jednemu z nich na imię Bruno – powiedziała Hilary.
– Tak – potwierdziła pani Yancy. – Odkryłam to, kiedy zaczął mi przysyłać czeki po śmierci Katarzyny.
– A jak nazwała drugiego chłopca?
– Nie mam zielonego pojęcia. Kiedy opuszczała mój lokal, jeszcze nie nadała im imion.
– A czy nie podano imion na ich świadectwach urodzenia? – spytał Tony.
– Nie było żadnych świadectw – powiedziała pani Yancy.
– Jak tak mogło być?
– Urodzenia nie zostały zapisane.
– Ale prawo…
– Katarzyna upierała się, żeby nie rejestrować urodzin. Dobrze płaciła za to, co chciała, i my pilnowaliśmy, żeby tak było.
– I lekarz się na to zgodził? – spytał Tony.
– Dostał tysiąc dolców za odebranie bliźniąt i za trzymanie gęby na kłódkę – powiedziała staruszka. – Tysiąc było warte kilka razy więcej wtedy niż w dzisiejszych czasach. Dobrze mu zapłacono za ominięcie paru przepisów.
– Czy obydwa niemowlęta były zdrowe? – spytał Joshua.
– Były chude. Kościste jak diabli. Dwa wzruszające stworzonka. Pewnie dlatego, że Katarzyna się odchudzała od wielu miesięcy. I przez te pasy. Ale potrafiły krzyczeć równie dobrze i głośno jak inne niemowlaki. I nie było problemów z ich apetytem. Wydawały się zupełnie zdrowe, tyle że malutkie.
– Jak długo Katarzyna przebywała u pani? – spytała Hilary.
– Prawie dwa tygodnie. Tyle potrzebowała, żeby nabrać sił po takim trudnym porodzie. A i dzieci potrzebowały trochę czasu, żeby nabrać ciała.
– Kiedy wyjechała, to zabrała obydwoje dzieci?
– Ma się rozumieć. Nie prowadziłam żłobka. Byłam zadowolona, że wyjeżdża.
– Czy pani wiedziała, że miała zamiar zabrać tylko jedno z bliźniąt do St. Helena? – spytała Hilary.
– Tak, zorientowałam się, że takie ma zamiary.
– Czy powiedziała, co chce zrobić z drugim chłopcem? – spytał Joshua, przejmując zadawanie pytań od Hilary.
– Myślę, że chciała go oddać do adopcji – powiedziała pani Yancy.
– Tak pani myśli? – spytał Joshua z rozdrażnieniem. – Czy ani trochę panią nie obchodziło, co się może stać z tym dwojgiem bezbronnych niemowląt w rękach kobiety, która była wyraźnie niezrównoważona psychicznie?
– Ona wyzdrowiała.
– Głupie gadanie.
– Powiadam wam, że gdybyście ją spotkali na ulicy, nie wiedzielibyście, że ma jakieś kłopoty.
– Ale na miłość boską, pod tą fasadą…
– Była ich matką – stwierdziła pani Yancy z afektacją. – Nie zrobiłaby im żadnej krzywdy.
– Nie mogła być pani tego pewna – zauważył Joshua.
– Oczywiście, że byłam tego pewna – oświadczyła pani Yancy. – Zawsze żywiłam najwyższy szacunek do macierzyństwa i matczynej miłości. Miłość matki może zdziałać cuda.
Joshua musiał znowu powstrzymać się od sięgnięcia do koka wieńczącego jej głowę.
– Katarzyna nie mogła oddać dziecka do adopcji – powiedział Tony. – Bez świadectwa urodzenia nie mogła udowodnić, że należy do niej.
– Co pozostawia nam szereg nieprzyjemnych możliwości, które musimy rozpatrzyć – dodał Joshua.
– Naprawdę dziwicie mnie, ludzie – powiedziała pani Yancy, potrząsając głową i drapiąc kota. – Cały czas spodziewacie się najgorszego. Nigdy nie widziałam większych pesymistów. Czy kiedykolwiek przestaniecie myśleć, że mogła zostawić małego chłopca pod czyimiś drzwiami? Pewnie porzuciła go przed jakimś sierocińcem albo kościołem; gdzieś, gdzie mógł go ktoś znaleźć i należycie się nim zaopiekować. Wyobrażam sobie, że został adoptowany przez jakąś przyzwoitą młodą parę, wychowany w świetnym domu, gdzie mu dano mnóstwo miłości, dobre wykształcenie i wszelkie korzyści.
W oczekiwaniu na zapadnięcie nocy, znudzony, zdenerwowany, samotny, zalękniony, czasami otępiały, częściej szalejący Bruno Frye spędził większość czwartkowego popołudnia na poddaszu, rozmawiając z martwym sobą. Miał nadzieję ukoić swój zmącony umysł i skierować myśli na właściwy tor, ale nie udawało mu się zrobić większego postępu w tym kierunku. Stwierdził, że będzie spokojniejszy, szczęśliwszy i mniej samotny, jeśli będzie mógł przynajmniej spojrzeć w oczy jego drugiego ja; tak samo jak niegdyś, gdy często siadywali i tęsknie wpatrywali się nawzajem w siebie przez godzinę albo i dłużej; porozumiewając się w ten sposób bez słów, dzieląc się sobą, będąc jednym, jednym i tym samym. Przypomniał sobie tę chwilę w łazience Sally, nie dalej jak wczoraj, kiedy przystanął przed lustrem i mylnie wziął swoje odbicie za swoje drugie ja. Zaglądając w oczy, które uważał za swoje drugie oczy, poczuł się cudownie, rozkosznie spokojny. Rozpaczliwie pragnął teraz odzyskać ten stan umysłu. I o ile lepiej będzie zajrzeć w prawdziwe oczy jego drugiego siebie, nawet jeśli są puste i niewidzące. Ale on leżał na łóżku, z oczyma mocno zamkniętymi. Bruno dotknął oczu tego drugiego Bruna; zimnych kulek tego martwego Bruna, których powieki nie podniosły się pod delikatnym naciskiem jego palców. Badał kształt tych zatrzaśniętych oczu i wyczuł ukryte szwy w kącikach; maleńkie węzełki nici przytrzymujących powieki. Podniecony perspektywą zobaczenia znowu oczu tego drugiego, Bruno wstał i pośpiesznie zszedł na dół, szukając żyletek i delikatnych nożyczek do wycinania naskórka, igieł, zagiętego haczyka i innych prowizorycznych narzędzi chirurgicznych, które mogą się przydać do otworzenia oczu drugiego Bruna.
Gdyby Rita Yancy miała więcej informacji na temat bliźniąt Frye, to ani Hilary, ani Joshua nie wydobyliby ich z niej. Tony wiedział to w odróżnieniu od Hilary i Joshui. W każdej sekundzie każde z nich mogło powiedzieć teraz coś tak ostrego, złego, tak zgryźliwego i przykrego, że obrażą staruszkę, która ich wyrzuci z domu.
Wiedział, że Hilary jest głęboko wstrząśnięta podobieństwem ciężkich doświadczeń własnego dzieciństwa do cierpień Katarzyny. Jeżyła się na wszystkie trzy odmiany postaw Rity Yancy – wybuchy udawanego moralizmu, krótkie momenty równie nieczułego i lepkiego sentymentalizmu i daleko prawdziwszej, nie ustającej i szokującej gruboskórności.
Joshua cierpiał z powodu utraty poczucia własnej godności, ponieważ pracował dla Katarzyny przez dwadzieścia pięć lat i nie zauważył cichego szaleństwa, które musiało bulgotać tuż pod jej starannie kontrolowaną pozorną pogodą ducha. Czuł obrzydzenie do samego siebie, dlatego też irytował się łatwiej niż zazwyczaj. A ponieważ pani Yancy była, nawet w zwykłych okolicznościach, osobą takiego pokroju, jakim Joshua gardził, cierpliwość prawnika wobec niej wpasowałaby się do naparstka i jeszcze by zostało miejsca na jeden z kostiumów estradowych Charo i na syntezę inteligencji ostatnich czterech prezydentów USA.
Tony podniósł się z sofy i podszedł do podnóżka, który stał przed krzesłem Rity Yancy. Usiadł, wyjaśniając swój ruch udawaniem, że chciał tylko pogłaskać kota; ale zmieniając siedzenia umieszczał się między starą kobietą i Hilary i skutecznie blokował Joshuę, który wyglądał tak, jakby miał zaraz schwycić panią Yancy i nią potrząsnąć. Podnóżek był dobrym stanowiskiem, z którego można było kontynuować przesłuchanie w zwyczajny sposób. Gładząc białego kota, nieprzerwanie kontynuował pogawędkę z kobietą, zjednując ją sobie i czarując, używając tonu łagodnej perswazji starego Clemenzy, który zawsze mu się mocno przydawał w pracy policyjnej.
W końcu zapytał:
– Czy narodzinom bliźniąt towarzyszyło coś niezwykłego.
– Niezwykłego? – zdumiała się pani Yancy. – Czy cała ta cholerna sprawa jest dla pana nie dość niezwykła?
– Ma pani rację – powiedział. – Nie sformułowałem najlepiej swojego pytania. Chodziło mi o coś szczególnego w samym porodzie, czy było coś dziwnego w jej bólach porodowych albo parciu, coś zauważalnego w początkowym stanie noworodków, kiedy z niej wyszły, jakieś odstępstwa od normy, dziwne cechy.
Zauważył zdumienie pojawiające się w jej oczach, kiedy pytanie pobudziło jej wspomnienia.
– Właściwie – powiedziała – rzeczywiście było coś niezwykłego.
– Proszę mi pozwolić zgadywać – powiedział. – Obydwa niemowlęta urodziły się w czepkach.
– Zgadza się! Skąd pan wiedział?
– Po prostu zgadłem.
– A niech mnie licho. – Pogroziła mu palcem. – Jest pan sprytniejszy, niż się wydaje.
Uśmiechnął się do niej z przymusem. Musiał się do tego zmuszać, bo w Ricie Yancy nie było nic, co mogło wywołać prawdziwy uśmiech.
– Obydwa urodziły się w czepkach – powiedziała. – Ich małe główki były nieomal zupełnie zakryte. Lekarz widział już i zajmował się wcześniej takimi przypadkami, oczywiście. Ale uważał, że przypadek urodzenia się obydwu bliźniaków w czepkach wypada raz na milion.
– Czy Katarzyna o tym wiedziała?
– Czy wiedziała o czepkach? Nie od razu. Majaczyła z bólu. I potem na trzy dni zupełnie straciła głowę.
– A później?
– Na pewno jej o tym powiedziano – powiedziała pani Yancy. – Takiej rzeczy nie zapomina się powiedzieć matce. Zresztą… przypominam sobie, że sama jej o tym powiedziałam. Tak. Tak, pamiętam. Przypominam sobie teraz wszystko wyraźnie. Była zafascynowana. Wiecie, niektórzy ludzie uważają, że dziecko urodzone w czepku ma dar jasnowidzenia.
– Czy Katarzyna w to wierzyła?
Rita Yancy zmarszczyła twarz.
– Nie. Mówiła, że to zły znak, a nie dobry. Leo interesował się zjawiskami nadprzyrodzonymi i Katarzyna przeczytała parę książek z jego okultystycznego zbioru. W jednej z tych książek było powiedziane, że jeśli bliźnięta urodzą się w czepkach, to jest… nie pamiętam dokładnie, co oznaczało to, co mówiła, ale to nie było dobrze. Zły omen czy coś takiego.
– Znak demona? – spytał Tony.
– Tak! Właśnie to!
– Wierzyła zatem, że jej dzieci są naznaczone przez demona, że ich dusze już są potępione?
– Ledwie to wszystko pamiętam – powiedziała pani Yancy.
Patrzyła poprzez Tony’ego, nie widząc niczego w salonie, patrząc w przeszłość, próbując sobie przypomnieć…
Hilary i Joshua odstąpili od niej, trzymali się z boku, milczeli i Tony poczuł ulgę, że uznali jego autorytet.
W końcu pani Yancy przypomniała sobie:
– Katarzyna powiedziała mi, że to znak demona i potem ją normalnie zamurowało. Nie chciała już z nikim rozmawiać. Przez kilka dni była cicha jak myszka. Leżała w łóżku, wpatrywała się w sufit, ledwie się ruszała. Wyglądała, jakby się nad czymś ciężko zastanawiała. Potem nagle zaczęła się zachowywać tak cholernie dziwacznie, że zaczęłam się zastanawiać, czy jednak jej nie odesłać do wariatkowa.
– Czy znowu wygłaszała przemowy, bredziła i rzucała się tak jak przedtem? – spytał Tony.
– Nie, nie. Tym razem cały czas gadała. Jak najęta gadała jakieś niestworzone rzeczy. Powiedziała mi, że te bliźnięta to dzieci demona. Powiedziała, że została zgwałcona przez jakieś stworzenie z piekła, że niby to był zielony, pokryty łuskami stwór z rozdwojonym językiem i długimi pazurami. Powiedziała, że to coś przybyło z piekła, aby ją zmusić, by urodziła mu dzieci. Wariactwo, nie? Przysięgała na wszystko, że to prawda. Nawet opisała tego demona. To był też cholernie dobry opis. Pełen szczegółów, bardzo udany. A kiedy mi opowiedziała, jak ją zgwałcił, to udało jej się wywołać we mnie ciarki, chociaż wiedziałam, że to wszystko kupa bzdur. Ta historia była barwna, pełna wyobraźni. Z początku myślałam, że to żart, coś, co robi dla śmiechu, tylko że ona się nie śmiała, a ja nie widziałam w tym nic zabawnego. Przypomniałam jej, że opowiedziała mi wszystko o Leo, i się na mnie rozwrzeszczała. I to jak wrzeszczała! Myślałam, że szyby polecą. Zaprzeczyła, że kiedykolwiek mówiła coś takiego. Udawała, że się obraziła. Za to, że wspomniałam o kazirodztwie, była na mnie taka zła, taka obłudna i fałszywa, tak się domagała przeprosin – że aż nie mogłam się powstrzymać, żeby się z niej nie śmiać. I przez to wściekła się jeszcze bardziej. Ciągle powtarzała, że to nie był Leo, chociaż obydwie cholernie dobrze wiedziałyśmy, że to był on. Robiła wszystko, co mogła, żebym uwierzyła, że to demon jest ojcem dzieci. I powiem wam, dobrze udawała! Oczywiście, ani chwili w to nie wierzyłam. Całe te głupie bajery o stworzeniu z piekła, co wpychało w nią swój interes. Co za kupa bzdur. Ale zaczęłam się zastanawiać, czy ona sama siebie do tego nie przekonała. Była taka fanatyczna. Mówiła, że boi się, że spalą ją i jej dzieci żywcem, jeśli jacyś religijni ludzie wykryją, że się zadawała z demonem. Błagała, żebym zachowała jej tajemnicę. Nie chciała, żebym komuś mówiła o dwóch czepkach. Potem powiedziała, że wie, że obydwa bliźniaki noszą znak demona między nogami. Błagała, żebym to też utrzymała w tajemnicy.
– Między nogami? – spytał Tony.
– Och, zachowywała się jak skończona wariatka – powiedziała Rita Yancy. – Upierała się, że obydwa jej dzieciaki mają narządy płciowe po ojcu. Mówiła, że między nogami nie są ludźmi, i powiedziała, że wie, że ja to zauważyłam, i błagała, żebym nikomu o tym nie mówiła. No to już było wybitnie śmieszne. Obydwaj ci mali chłopcy mieli zupełnie zwykłe siusiaczki. Ale Katarzyna trajkotała o demonach jak najęta przez prawie dwa dni. Czasami wydawało się, że popadła w prawdziwą histerię. Chciała wiedzieć, ile chcę pieniędzy, żeby nie wydać tajemnicy o demonie. Powiedziałam jej, że za to nie wzięłabym ani grosza, ale przyznałam, że ugodzę się na pięćset miesięcznie, żeby milczeć na temat Leo i całej tej reszty, reszty prawdziwej historii. To ją trochę uspokoiło, ale nadal tkwiła jej w głowie ta historia z demonem. Już miałam zdecydować, że ona naprawdę wierzy w to, co mówi, i chciałam zawołać mojego lekarza, żeby ją zbadał – i wtedy dopiero się zamknęła. Wydawało się, że odzyskała rozum. Albo może się znudziła całą tą zabawą. W każdym razie nie powiedziała już ani słowa o demonach. Zachowywała się dobrze do końca, kiedy zabrała dzieciaki i wyjechała jakiś tydzień później.
Tony przemyśliwał to, co mu powiedziała pani Yancy.
Staruszka głaskała białego kota, jak wiedźma tuląca do siebie jakiegoś felis domestica.
– A jeśli – zastanawiał się Tony – a jeśli, a jeśli, a jeśli?
– Jeśli co? – spytała Hilary.
– Nie wiem – wyznał. – Fragmenty wydają się układać na swoim miejscu… ale wychodzi… coś absurdalnego. Może układam źle całą układankę. Muszę to przemyśleć. Jeszcze nie jestem wszystkiego pewien.
– No, macie jeszcze do mnie jakieś pytania? – spytała pani Yancy.
– Nie – powiedział Tony, wstając z podnóżka. – Już mi nic nie przychodzi do głowy.
– Chyba już mamy to, po co przyjechaliśmy – zgodził się Joshua.
– Nie liczyliśmy na aż tyle – powiedziała Hilary.
Pani Yancy podniosła kota z podołka, postawiła go na podłodze i wstała z krzesła.
– Zmarnowałam już za dużo czasu na tę cholernie głupią sprawę. Mam robotę i powinnam siedzieć w kuchni. Piekę dziś cztery rolady. Muszę zaraz włożyć nadzienie i wsadzić wszystko do piecyka. Wnuki przychodzą na obiad i każde z nich lubi inny rodzaj ciasta. Czasami mali milusińscy nieźle się dają we znaki. Ale z drugiej strony, na pewno bym bez nich zginęła.
Kot przeskoczył nagle podnóżek, przemknął po kwiaciastym bieżniku obok Joshui i wpadł pod narożny stolik.
Dokładnie w chwili, gdy zwierzę przestało się ruszać, zatrząsł się dom. Dwa miniaturowe szklane łabędzie sturlały się z półki i spadły na gruby dywan nie rozbijając się. Ze ścian zsunęły się też dwie haftowane makatki. Zaszczekały okna.
– Trzęsienie – wyjaśniła pani Yancy.
Podłoga kołysała się jak pokład statku na spokojnym morzu.
– Nie ma się czym przejmować – powiedziała pani Yancy.
Ruch ustawał.
Dudniąca, rozgniewana ziemia uspokajała się.
Dom znieruchomiał na powrót.
– Widzicie? – oznajmiła pani Yancy. – Już po wszystkim.
Ale Tony wyczuwał inne nadchodzące fale wstrząsów – chociaż żadna z nich nie miała nic wspólnego z trzęsieniem ziemi.
Bruno wreszcie otworzył martwe oczy swego drugiego ja i z początku zmartwił się tym, co odkrył. To nie były te czyste, elektryzujące, błękitno – szare oczy, które znał i kochał. To były oczy potwora. Wydawały się napuchnięte, przegniłe i wytrzeszczone. Białka były zabarwione na brązowo – czerwono jeszcze nie całkiem zaschniętą, spienioną krwią z popękanych naczyń krwionośnych. Tęczówki zamglone, mętne, mniej błękitne niż za życia, bo raczej nabrały odcienia mocnego siniaka – ciemnego i nabiegłego krwią.
Jednakże im dłużej Bruno się w nie wpatrywał, tym mniej wydawały mu się obrzydliwe. Wszak były to nadal oczy jego drugiego ja, nadal część jego samego, nadal te oczy, które znał lepiej niż oczy kogokolwiek innego, te same oczy, które kochał i którym ufał. Starał się patrzeć nie na nie, lecz w nie; zajrzeć pod warstwę samego powierzchownego uszkodzenia, w samą ich głębię, w której (wiele razy w przeszłości) żarliwie i namiętnie łączył się z drugą połową swojej duszy. Nie czuł już nic z tej dawnej magii, bo oczy drugiego Bruna nie odwzajemniały spojrzenia. Niemniej jednak, sam akt zaglądania głęboko w martwe oczy tego drugiego jakoś ożywił jego wspomnienie całkowitego zjednoczenia z drugim Brunem; przypomniał sobie czystą, słodką rozkosz i poczucie spełnienia, jakie towarzyszyły jego byciu z sobą; gdy nie lękając się samotności, istniał tylko on i on sam przeciwko całemu światu.
Przywarł do tego wspomnienia, bo wspomnienie było teraz wszystkim, co mu zostało.
Siedział długo na łóżku, wpatrując się w oczy trupa.
Cessna Turbo Skylane RG Joshui Rhineharta pomknęła z rykiem na północ w stronę Napa, przecinając po drodze południowy front powietrza.
Hilary spoglądała na rozsiane pod nimi chmury i na uschnięte jesienne wzgórza, które rozciągały się parę tysięcy stóp poniżej chmur. Nad głowami nie mieli nic prócz kryształowobłękitnego nieba i odległego, stratosferycznego szlaku mgielnego wytwarzanego przez ich odrzutowiec.
Daleko na zachodzie gęsty zwał błękitno – szaro – czarnych chmur rozciągał się poza zasięgiem wzroku w kierunku północy i południa. Masywne chmury burzowe przetaczały się jak olbrzymie statki na morzu. Przed zapadnięciem nocy dolina Napa – a właściwie cała pomocna trzecia część stanu od półwyspu Monterey do granicy z Oregonem – znajdzie się znowu pod grożącym jej niebem.
Podczas pierwszych dziesięciu minut po starcie Hilary, Tony i Joshua milczeli. Każde zajmowało się własnymi, ponurymi myślami i obawami.
Potem Joshua powiedział:
– Ten bliźniak to jest ten dubler, którego szukamy.
– Najwidoczniej – przyznał Tony.
– A więc Katarzyna nie próbowała rozwiązać swojego problemu poprzez zabicie drugiego dziecka – zauważył Joshua.
– Z pewnością nie – powiedział Tony.
– Ale którego ja zabiłam? – spytała Hilary. – Bruna czy jego brata?
– Każemy ekshumować ciało i zobaczymy, czy czegoś się przy tym nie dowiemy – stwierdził Joshua.
Samolot uderzył w kieszeń powietrzną. Opuścił się ponad dwieście stóp, wykonując pętlę roller – coastera, potem poszybował w górę, aby osiągnąć odpowiednią wysokość.
Kiedy żołądek wrócił do swej ulubionej niszy, Hilary powiedziała:
– W porządku, przedyskutujmy to i zobaczmy, czy nie doszukamy się jakichś odpowiedzi. Wszyscy tu siedzimy i przeżuwamy i tak to samo pytanie. Jeśli Katarzyna nie zabiła bliźniaczego brata Bruna, aby podtrzymać kłamstwo o Mary Gunther, to co z nim zrobiła? Gdzie on, u diabła, był przez te wszystkie lata?
– No, pozostaje jeszcze ulubiona teoria pani Rity Yancy – powiedział Joshua, który wypowiedział to nazwisko w taki sposób, że było jasne, że nawet potrzeba jego wymienienia denerwuje go i pozostawia mu przykry smak w ustach. – Może Katarzyna rzeczywiście pozostawiła jedno z bliźniąt w zawiniątku u wejścia do jakiegoś kościoła albo sierocińca.
– Nie wiem… – wyraziła wątpliwość Hilary. – To mi się nie podoba, ale dokładnie nie wiem dlaczego. To zbyt… banalne… za trywialne… zbyt romantyczne. Cholera. Brakuje mi właściwego słowa. Nie wiem, jak to nazwać. Po prostu czuję, że Katarzyna nie mogła tak postąpić. To zbyt…
– Zbyt proste – powiedział Tony. – Tak jak opowieść o Mary Gunther była zbyt prosta, by mnie zadowolić. Porzucenie jednego z bliźniąt byłoby najszybszym, najłatwiejszym, najprostszym, najbezpieczniejszym – chociaż nie najbardziej moralnym – sposobem na rozwiązanie tego problemu. Ale ludzie prawie nigdy nie robią nic w najszybszy, najłatwiejszy, najprostszy i najbezpieczniejszy sposób. Szczególnie nie wtedy, gdy działają w takim stresie, jakiemu uległa Katarzyna, kiedy opuściła dom publiczny Rity Yancy.
– Ale – powiedział Joshua – nie możemy też tego wykluczyć.
– Myślę, że możemy – stwierdził Tony. – Bo gdyby przyjąć, że brat został porzucony i potem adoptowany przez obcych, to trzeba wówczas wyjaśnić, jak udało mu się połączyć z Brunem. Ten brat nie miał swojego świadectwa urodzenia, więc nie miałby sposobu na odnalezienie swoich naturalnych rodziców. Mógłby spiknąć się z Brunem jedynie przez przypadek. I jeśli zgodzimy się z tym, to nadal trzeba będzie wyjaśnić, jak ten brat mógł się wychować w innym domu, w zupełnie innym otoczeniu niż Bruno, nawet nie znając Katarzyny – i mimo wszystko żywić taką zapiekłą nienawiść i taki przemożny strach przed tą kobietą.
– To nie będzie łatwe – przyznał Joshua.
– Trzeba wyjaśnić, dlaczego i jak ten brat nabawił się tych psychopatycznych cech osobowości i paranoicznych urojeń, które w każdym szczególe doskonale pasują do Bruna – powiedział Tony.
Cessna leciała na północ z jednostajnym brzękiem, ulegając targaniom wiatru.
Przez minutę wszyscy troje siedzieli w milczeniu w tym drogim biało – czerwono – musztardowożółtym powietrznym kokonie, wyposażonym w jeden silnik i skrzydła pułapowe, rozwijającym dwieście mil na godzinę i spalającym jeden galon na szesnaście mil.
W końcu jako pierwszy odezwał się Joshua:
– Wygrał pan. Nie potrafię tego wyjaśnić. Nie znajduję wyjaśnienia, jak ten brat mógł się wychować zupełnie oddzielnie od Bruna i jednak nabawić się tej samej psychozy. Genetyka tego nie wyjaśni, to jest pewne.
– A zatem twierdzisz – zapytała Hilary Tony’ego – że Bruno i jego brat nie byli mimo wszystko rozdzieleni?
– Zabrała ich obydwu do domu w St. Helena – powiedział Tony.
– Ale gdzie był ten drugi bliźniak przez wszystkie te lata? – spytał Joshua. – Zamknięty w jakiejś szafie?
– Nie – powiedział Tony. – Prawdopodobnie spotykał go pan wielokrotnie.
– Co? Ja? Nie. Nigdy. Tylko Bruna.
– A jeżeli… A jeżeli obydwaj żyli jako jeden Bruno? A jeśli się… zamieniali?
Joshua oderwał wzrok od rozciągającego się przed nim widoku nieba, spojrzał na Tony’ego, zamrugał.
– Chce pan powiedzieć, że uprawiali jakąś dziecinadę przez czterdzieści lat? – spytał sceptycznie.
– Nie dziecinadę – powiedział Tony. – Przynajmniej nie w ich przekonaniu. Uważali to za rozpaczliwy i niebezpieczny akt konieczności.
– Pokonał mnie pan – przyznał Joshua.
Hilary powiedziała do Tony’ego:
– Wiedziałam, że rozpracowujesz ten pomysł, kiedy pytałeś panią Yancy, czy dzieci urodziły się w czepkach i jak na to zareagowała Katarzyna.
– Tak – stwierdził Tony. – Te awantury Katarzyny o demona – ta odrobina informacji pozwoliła mi ułożyć spory kawałek układanki.
– Na miłość boską – burknął niecierpliwie Joshua – niech pan przestanie być taki piekielnie tajemniczy. Niech pan to złoży do kupy, żebyśmy to zrozumieli.
– Przepraszam. Trochę myślałem na głos. – Tony poprawił się na siedzeniu. – W porządku, słuchajcie. Muszę się cofnąć do początku… Żeby zrozumieć to, co mam do powiedzenia o Brunie, musicie zrozumieć Katarzynę, albo przynajmniej zrozumieć ją tak, jak ja ją widzę. Moja teoria dotyczy… rodziny, w której szaleństwo… tak jak spadek jest przekazywane od co najmniej trzech pokoleń. Choroba psychiczna rozrasta się w niej stopniowo, tak jak fundusz powierniczy dorabia się procentów. – Tony znowu poprawił się na siedzeniu. – Zacznijmy od Leo. Nadzwyczaj władczy typ. Żeby być szczęśliwy, musiał posiadać całkowitą kontrolę nad innymi ludźmi. To był jeden z powodów, dla których tak mu się wiodło w interesach, ale dla którego również nie miał wielu przyjaciół. Wiedział zawsze, jak postawić na swoim, i nigdy nie ustępował. Wielu agresywnych ludzi, takich jak Leo, ma inny stosunek do seksu; chcą być zwolnieni z wszelkiej odpowiedzialności, kiedy są w łóżku; dla odmiany lubią, jak się nimi rządzi i dominuje – ale tylko w łóżku. Ale nie Leo. Nawet nie w łóżku. Upierał się, żeby dominować nawet w swym życiu seksualnym. Podobało mu się krzywdzenie i upokarzanie kobiet, obrażanie ich, zmuszanie do robienia nieprzyjemnych rzeczy, bycie chamem i sadystą. Wiemy to od pani Yancy.
– Od płacenia prostytutkom za zaspokajanie swoich perwersyjnych żądz jest jeszcze piekielnie daleko do seksualnego napastowania własnego dziecka.
– Ale my wiemy, że bezustannie napastował Katarzynę przez wiele lat – powiedział Tony. – Więc w oczach Leo to nie musiał być wielki krok. Prawdopodobnie powiedziałby, że pastwienie się nad dziewczętami pani Yancy nie jest niczym zdrożnym, ponieważ im płacił, a zatem je posiadał, przynajmniej przez chwilę. Byłby mężczyzną z silnym poczuciem własności – i to nadzwyczaj liberalnie określającym słowo „własność”. Użyłby tego argumentu, tego samego punktu widzenia, aby usprawiedliwić to, co robił Katarzynie. Ludzie tacy, jak on, uważają, że dziecko jest tylko ich własnością – mówią moje dziecko zamiast moje dziecko. Jego zdaniem Katarzyna była rzeczą; przedmiotem – zmarnowanym, jeśli nie używanym.
– Cieszę się, że nigdy nie poznałem tego sukinsyna – stwierdził Joshua. – Gdybym mu kiedyś podał rękę, do dzisiaj bym uważał, że jest brudna.
– Moim zdaniem – kontynuował Tony – Katarzyna jako dziecko została uwięziona w domu, w zezwierzęcającym związku z człowiekiem, który był zdolny do wszystkiego i zasadniczo nie istniała szansa, że mogła właściwie zadbać o swoje zdrowie psychiczne w tak okropnych warunkach. Leo był wielkim odludkiem, zimnym jak ryba, potwornie samolubnym i obdarzonym bardzo silnymi i wyjątkowo pokrętnymi potrzebami seksualnymi. Jest możliwe, a nawet prawdopodobne, że cierpiał nie tylko na zaburzenia emocjonalne. Mógł być zboczeńcem i skrajnym psychotykiem, oderwanym od rzeczywistości, ale potrafiącym ukryć to oderwanie. Jest taki rodzaj psychopaty, który trzyma żelazną kontrolę nad swymi urojeniami i posiada zdolność kanalizowania większości swej szaleńczej energii w społecznie akceptowalne pragnienia, czyli zdolność do uchodzenia za normalnego. Taki rodzaj psychiki znajduje upust dla swego szaleństwa w jednej wąskiej sferze, zazwyczaj należącej do życia prywatnego. W swoim przypadku Leo upuszczał trochę pary z prostytutkami, a dużo z Katarzyną. Musimy sobie uzmysłowić, że dręczył ją nie tylko fizycznie. Jego żądze nie ograniczały się tylko do seksu. Dążył do całkowitej kontroli. Kiedy już ją złamał fizycznie, nie byłby usatysfakcjonowany, gdyby jej nie złamał emocjonalnie, duchowo i potem umysłowo. Zanim Katarzyna przyjechała do lokalu pani Yancy, aby urodzić dziecko swego ojca, była równie szalona jak Leo. Ale wyraźnie przejęła jego opanowanie, jego zdolność do niewyróżniania się wśród normalnych ludzi. Straciła to opanowanie na trzy dni, kiedy urodziły się bliźnięta, ale potem znowu się pozbierała.
– Straciła panowanie nad sobą po raz drugi – zauważyła Hilary, kiedy samolot przedzierał się przez łachę wirującego powietrza.
– Tak – przyznał Joshua. – Kiedy powiedziała pani Yancy, że została zgwałcona przez demona.
– Jeżeli moja teoria jest prawidłowa – ciągnął Tony – to Katarzyna uległa nieprawdopodobnym przemianom po urodzeniu bliźniąt. Przeszła od jednego ciężkiego stanu psychotycznego do jeszcze cięższego. Nowy zbiór urojeń wypchnął stary zbiór. Potrafiła utrzymywać pozorny spokój, mimo że była niewolona seksualnie przez własnego ojca, mimo emocjonalnych i fizycznych tortur, jakie jej zadawał, mimo tego, że zaszła z nim w ciążę, i nawet mimo śmiertelnego bólu od ściskania się w dzień i w nocy przez te wszystkie miesiące, w czasie których natura domagała się, by ona tyła. W jakiś sposób utrzymała atmosferę normalności przy tym wszystkim. Ale po urodzeniu bliźniąt, kiedy sobie uświadomiła, że jej opowieść o dziecku Mary Gunther spowoduje, że wszystko wokół niej zawali się z hukiem, nie dała rady znieść już niczego więcej. Miotała się tak długo, dopóki sobie nie wymyśliła, że została zgwałcona przez diabła. Wiemy od pani Yancy, że Leo interesował się okultyzmem. Katarzyna przeczytała parę jego książek. Gdzieś się dowiedziała o przekonaniu niektórych ludzi, że bliźnięta urodzone w czepkach i tak dalej, no i zaczęła fantazjować. I ten pomysł, że jest niewinną ofiarą potwora z piekła, który ją zgwałcił – cóż, to było bardzo pociągające. Uwolniło to ją od wstydu i poczucia winy z powodu urodzenia dzieci własnego ojca. Było to jednak nadal coś, co musiała ukrywać przed światem, ale nie było to coś, co musiała ukrywać przed sobą. Nie było to nic wstydliwego, na co musiała znajdywać dla siebie nieustannie wymówki. Nikt nie będzie oczekiwał, że zwykła kobieta sprzeciwi się diabłu, który dysponuje nadprzyrodzoną mocą. A skoro potrafiła narzucić sobie wiarę, że naprawdę została zgwałcona przez potwora, to mogła też zacząć uważać siebie za nieszczęśliwą, niewinną ofiarę, a nie kogoś znacznie gorszego.
– Ale tak czy inaczej nią była – powiedziała Hilary. – Była ofiarą swojego ojca. To on ją sobie podporządkował, nie odwrotnie.
– To prawda – przyznał Tony. – Ale prawdopodobnie spędził mnóstwo czasu i energii na praniu jej mózgu, próbując sprawić, by myślała, że jest winna, odpowiedzialna za ich występny związek. Przeniesienie winy na córkę – to dość częsty sposób, w jaki chory człowiek ucieka od własnego poczucia winy. I ten rodzaj zachowania pasowałby do autorytarnej osobowości Leo.
– W porządku – powiedział Joshua, kiedy lecieli na północ po ustępliwym niebie. – Zgodzę się z tym, co pan dotychczas powiedział. Może to nie jest prawda, ale jest w tym jakiś sens i zarazem pożądana zmiana sytuacji. Czyli że Katarzyna urodziła bliźnięta, zatraciła się na trzy dni i potem opanowała się na powrót, dając się ponieść nowej fantazji; nowemu urojeniu. Wierząc, że zgwałcił ją diabeł, mogła zapomnieć, że to w rzeczywistości zrobił jej ojciec. Mogła zapomnieć o kazirodztwie i częściowo odzyskać szacunek do samej siebie. W sumie, prawdopodobnie nigdy w całym swym życiu nie miała lepszych odczuć co do własnej osoby.
– Tak dokładnie było – zgodził się Tony.
– Pani Yancy była jedyną osobą, której kiedykolwiek powiedziała o kazirodztwie, więc kiedy dała się omotać nowej fantazji z udziałem diabła, paliła się do wyznania „prawdy” tej kobiecie. Bała się, że pani Yancy będzie ją uważała za jakiegoś potwora i wielką grzesznicę, więc zapragnęła, by pani Yancy dowiedziała się, że ona jest jedynie ofiarą jakiegoś niepokonanego stworzenia z zaświatów. Dlatego bredziła o tym tak długo.
– Ale kiedy pani Yancy jej nie uwierzyła – powiedział Tony – postanowiła zachować to dla siebie. Zrozumiała, że żaden człowiek jej w to nie uwierzy. To jednak nie miało już dla niej znaczenia, bo była sama przekonana, że ona zna prawdę i że tą prawdą jest diabeł. To była znacznie łatwiejsza tajemnica do udźwignięcia niż ta druga, związana z Leo.
– A Leo umarł kilka tygodni wcześniej – dodała Hilary – więc nie było go przy niej, aby jej przypomnieć to, o czym zapomniała.
Joshua zdjął na moment ręce z przyrządów sterowych samolotu, wytarł je o koszulę.
– Myślałem, że jestem już zbyt diablo stary i cyniczny, aby zareagować jeszcze na jakiś horror. Ale ta opowieść sprawia, że pocą mi się dłonie. Jest jakaś straszna zgodność z tym, co właśnie powiedziała Hilary. Leo nie był przy niej, więc nikt jej nie przypomniał – ale ona potrzebowała obydwu bliźniąt przy sobie, aby wspierały to nowe urojenie. Były jego żywym dowodem i nie mogła oddać któregoś z nich do adopcji.
– Zgadza się – powiedział Tony. – Posiadanie ich przy sobie pomagało jej w podtrzymywaniu iluzji. Kiedy patrzyła na te dwa idealnie zdrowe, niewątpliwie ludzkie niemowlęta, naprawdę widziała rzeczywiście coś odmiennego w ich narządach płciowych, tak jak powiedziała pani Yancy. Widziała to w myślach, wyobrażała to sobie, widziała coś, co było dla niej dowodem, że są dziećmi demona. Bliźnięta były częścią jej wygodnego nowego urojenia – używam słowa „wygodny” jedynie dla porównania z koszmarami, z którymi żyła wcześniej.
Umysł Hilary pracował szybciej niż silnik samolotu. Była podekscytowana, odkąd się zorientowała, dokąd prowadzą spekulacje Tony’ego. Powiedziała:
– Zatem Katarzyna zabrała dzieci do domu, tego na szczycie urwiska, ale nadal musiała utrzymywać kłamstwo o Mary Gunther, prawda? To jasne, że z jednej strony, chciała chronić swoją reputację. Ale był jeszcze inny powód, znacznie ważniejszy niż jej dobre imię. Psychoza jest zakorzeniona w podświadomości, ale, jak rozumiem, iluzje, do jakich ucieka się psychotyk, aby sobie poradzić z wewnętrznym pomieszaniem, są bardziej produktem świadomości. Dlatego… jednocześnie wierząc w diabła na poziomie świadomości… Katarzyna wewnętrznie, podświadomie wiedziała, że jeśli wróci do St. Helena z bliźniętami i dopuści do obalenia opowieści o Mary Gunther, to jej sąsiedzi w końcu zrozumieją, że ojcem był Leo. Gdyby musiała radzić sobie z taką hańbą, nie dałaby rady wesprzeć urojeń o diable, które sfabrykowała jej świadomość. Jej nowe, wygodniejsze urojenia znowu zastąpiłyby te stare, ciężkie, ostro zakończone. Żeby więc podtrzymać iluzje o diable w swoim umyśle, mogła pokazać ludziom tylko jedno dziecko. Dała więc chłopcom tylko jedno imię. Pozwalała tylko jednemu z nich pokazywać się publicznie w danej chwili. Zmusiła ich do życia jednym życiem.
– I w końcu – podsumował Tony – obydwaj chłopcy zaczęli rzeczywiście uważać siebie za jedną i tę samą osobę.
– Stójcie, stójcie – powiedział Joshua. – Może mogli się zamieniać i tylko publicznie występować z jednym imieniem i jedną tożsamością. Nawet wówczas z trudem mi przyjdzie w to uwierzyć, ale spróbuję. Ale na pewno prywatnie pozostawali nadal dwoma odrębnymi jednostkami.
– Może nie – powiedział Tony. – Natknęliśmy się na dowód, że uważali siebie za… jakby jedną osobę w dwóch ciałach.
– Dowód? Jaki dowód? – dopytywał się Joshua.
– Ten list, który pan znalazł w sejfie banku w San Francisco. Bruno napisał w nim, że został zabity w Los Angeles. Nie powiedział, że jego brat został zabity. Powiedział, że to on, on osobiście nie żyje.
– Nie można niczego udowodnić tym listem – upierał się Joshua. – To było zupełne pomieszanie z poplątaniem. Nie było w nim żadnego sensu.
– W jakiś sposób jest w nim sens – powiedział Tony. – W nim jest sens z punktu widzenia Bruna – jeśli nie uważał swego brata za drugiego człowieka. Jeśli uważał swojego brata bliźniaka za część siebie, za rozwinięcie swojej osoby, a nie za odrębną istotę, wówczas w tym liście kryje się wiele sensu.
Joshua potrząsnął głową.
– Ale nadal nie rozumiem, jakim cudem można zmusić dwóch ludzi do uwierzenia, że są tylko jedną osobą.
– Często się słyszy o rozdwojeniach jaźni – powiedział Tony. – Weźmy Doktora Jekylla i Mister Hyde’a. Tę kobietę, której prawdziwa historia została opowiedziana w Trzech twarzach Ewy. Jest jeszcze inna książka o podobnej kobiecie, która była bestsellerem parę lat temu. Sybil. Sybil miała szesnaście różnych, odrębnych osobowości. Cóż, jeśli mam rację w tym wszystkim, to bliźniacy Frye nabawili się psychozy, która była po prostu odwrotnością rozdwojenia jaźni. Ci dwaj ludzie nie rozdwoili się na czterech, sześciu, ośmiu czy osiemdziesięciu; zamiast tego, pod ogromną presją ich matki, oni… stopili się ze sobą psychicznie, stopili w jednego. Dwie jednostki z jedną osobowością, jedną samoświadomością, jednym obrazem własnym, dzielące absolutnie wszystko. Coś takiego prawdopodobnie nigdy dotąd nie miało miejsca i może się już nigdy nie zdarzyć, ale nie oznacza, że nie mogło się wydarzyć tutaj.
– Dla obu zaistniała zasadnicza konieczność rozwinięcia identycznych osobowości, aby móc się zamieniać przy wychodzeniu poza dom swej matki – powiedziała Hilary. – Nawet najmniejsza różnica miedzy nimi oznaczałaby ich zdemaskowanie.
– Ale jak? – dociekał Joshua. – Co Katarzyna im zrobiła? Jak jej się udało tego dokonać?
– Prawdopodobnie nigdy nie będziemy tego wiedzieć na pewno – oświadczyła Hilary. – Ale mam parę pomysłów, jak to mogła robić.
– Ja też – powiedział Tony. – Ale ty mów pierwsza.
Po południu ilość światła dochodzącego na poddasze, którego okna wychodziły na wschód, stopniowo malała. Intensywność tego światła też zaczęła się zmniejszać; już nie promieniowało z szybu, co nadawało mu kształt okna. Kąty pokoju powoli zagarniał mrok.
Kiedy na podłogę wpełzły cienie, Bruno zaczął się niepokoić, że owładną nim ciemności. Nie mógł zwyczajnie zapalić lampy, ponieważ lampy nie działały. Do tego domu prądu nie dostarczano od pięciu lat, od pierwszej śmierci jego matki. Jego latarka była bezużyteczna; baterie się wyczerpały.
Bruno przez moment zmagał się z paniką, kiedy patrzył, jak pokój pogrąża się w purpurowo – szarym mroku. Nie bał się przebywać w ciemności poza domem, bo tam zawsze było jakieś źródło światła: padało z domów, latarni ulicznych, przejeżdżających samochodów, gwiazd, księżyca. Ale w zupełnie nie oświetlonym pokoju powracały szepty i pełzające stworzenia i musiał jakoś zapobiec tej podwójnej pladze.
Świece.
Jego matka zawsze trzymała kilka pudełek wysokich świec w spiżarni obok kuchni. Miały być używane w razie awarii zasilania. Był również przekonany, że w spiżarni będą zapałki, co najmniej setka w okrągłej puszce z ciasno przylegającym wiekiem. Nie tknął żadnej z tych rzeczy, kiedy się wyprowadzał; nie zabrał niczego oprócz kilku osobistych przedmiotów i części zbiorów dzieł sztuki, które sam kupił.
Nachylił się, aby zajrzeć w twarz drugiego Bruna i powiedział:
– Schodzę na chwilę na dół.
Wgapiały się w niego zamglone, zmętniałe od krwi oczy.
– Wrócę niedługo – powtórzył Bruno.
On sam nic nie powiedział.
– Idę po kilka świec, żeby mnie nie złapała tu ciemność – powiedział Bruno. – Czy mi się tu nic nie stanie, kiedy mnie tu nie będzie?
Jego drugie ja milczało.
Bruno podszedł do schodów, zaczynających się w kącie pokoju. Prowadziły do sypialni na drugim piętrze. Na klatce schodowej nie było zupełnie ciemno, ponieważ padała na nią odrobina światła z okna na poddaszu. Ale kiedy Bruno otworzył na oścież drzwi na dole, był zaszokowany, gdy odkrył, że w sypialni poniżej panuje czerń. Okiennice.
Otworzył okiennice na poddaszu, kiedy się obudził w ciemnościach tego ranka, ale wszystkie inne okna domu były zaryglowane. Nie odważył się ich otworzyć. Nie było prawdopodobne, że szpiedzy Hilary – Katarzyny spojrzą w górę i zauważą tę jedyną parę otwartych okiennic na poddaszu; ale gdyby miał wpuścić światło do całego domu, z pewnością zauważyliby zmianę i przybiegliby pędem. Cały dom przypominał grób, spowity w wieczną noc.
Stał na schodach i zaglądał do nie oświetlonej sypialni, bojąc się pójść dalej, nasłuchując szeptów.
Żadnego dźwięku.
Ani też ruchu.
Zastanawiał się, czy nie wrócić na poddasze. Ale tak nie mógł rozwiązać swojego problemu. Za parę godzin nadejdzie noc i odbierze mu ochraniające go światła. Musi brnąć dalej do spiżarni i znaleźć świece.
Ociągając się wszedł do sypialni na piętrze, zostawiając otwarte drzwi prowadzące na klatkę, aby korzystać ze słabego, przydymionego światła, które padało z góry z tyłu za nim. Dwa kroki. Potem zatrzymał się.
Czekał.
Słuchał.
Żadnych szeptów.
Puścił drzwi i pośpiesznie przeszedł sypialnię, szukając po omacku drogi między meblami.
Żadnych szeptów.
Dotarł do kolejnych drzwi i potem wszedł na korytarz piętra. Żadnych szeptów.
Przez chwilę, otulony w jednolitą, aksamitną czerń, nie mógł sobie przypomnieć, czy skręcić w lewo, czy w prawo, aby dotrzeć do schodów prowadzących na parter. Potem ustalił swoje położenie i poszedł na prawo, z wyciągniętymi przed siebie rękoma i palcami rozczapierzonymi jak ślepiec.
Żadnych szeptów.
Omal nie spadł ze schodów, kiedy do nich doszedł. Podłoga nagle otworzyła się pod nim i uratował się zataczając w lewo i chwytając niewidoczną balustradę.
Szepty.
Uczepiony kurczowo balustrady, niezdolny cokolwiek widzieć, wstrzymał oddech, pochylił głowę.
Szepty.
Idą wprost na niego.
Krzyknął, ruszył chwiejnie w dół schodów, stracił kontakt z poręczą, potem równowagę, zamłócił ramionami w powietrzu, potknął się, upadł na podest, trafiając twarzą w spleśniały dywan i jego lewą nogę przeszył błysk bólu, którego monotonne echo rozległo się potem w całym ciele; podniósł głowę i usłyszał, że szepty są coraz bliżej; wstał i skowycząc ze strachu, pokuśtykał raptownie do następnego zakrętu, potknął się, gdy nagle znalazł się na parterze, obejrzał się, wytężył wzrok i usłyszał szepty cwałujące w jego kierunku, potężniejące w świszczący ryk i z okrzykiem – Nie! Nie! – ruszył w kierunku tyłu domu korytarzem prowadzącym do kuchni i wtedy otoczyły go szepty, które zwaliły się na niego, nadchodząc z góry, z dołu i z obu jego boków, i pojawiły się też te rzeczy, te straszne pełzające rzeczy – albo rzecz; jedna lub wiele; nie wiedział ile – i kiedy brnął w stronę kuchni, odbijając się w panicznym lęku od ściany do ściany, otrzepywał się i klepał, rozpaczliwie starając się nie dopuścić tych pełzających rzeczy do siebie, i wtedy zderzył się z wahadłowymi drzwiami kuchni, które rozwarły się na oścież, aby go wpuścić, a on obmacał wszystkie ściany pomieszczenia, wyczuł piec, lodówkę, szafki i zlew, aż doszedł do drzwi spiżarni i te rzeczy wiły się na nim cały czas i ciągle słyszał szepty, więc krzyczał bezustannie, ile miał tylko sił w swym zgrzytliwym głosie, otworzył na oścież drzwi spiżarni, zderzył się z mdlącym zapachem stęchlizny, wszedł do spiżarni mimo unoszącego się stamtąd przytłaczającego smrodu, po czym uświadomiwszy sobie, że nic nie widzi i że samym dotykiem nie znajdzie ani świec, ani zapałek wśród licznych słoików i puszek, zawrócił, wszedł z powrotem do kuchni, krzycząc, obijając samego siebie, ścierając te rzeczy oplatające jego twarz, aby nie wdarły mu się do ust i nosa, znalazł zewnętrzne drzwi, które łączyły kuchnię z tylnym gankiem, niezdarnie szarpał zastałe zasuwy, odsunął je wreszcie i gwałtownie otworzył drzwi na oścież.
Światło.
Szare popołudniowe światło, padające z zachodu ukośnie ponad górami Mayacamas, wlało się przez otwarte drzwi i oświetliło kuchnię.
Światło.
Stał przez chwilę w drzwiach, pozwalając obmywać się cudownemu światłu. Był cały pokryty potem. Jego oddech był ciężki i urywany.
Kiedy się już uspokoił, powrócił do spiżarni. Obrzydliwy smród pochodził ze starych puszek i słoików z jedzeniem, które napęczniały i eksplodowały swą zepsutą zawartością, dając początek zielono – czarno – żółtej pleśni i grzybom. Starannie unikając tego bałaganu, znalazł świece i puszkę z zapałkami.
Zapałki były nadal suche i nadawały się do użycia. Zapalił jedną, żeby się upewnić. Widok trzaskającego płomyka podniósł go na duchu.
Na zachód od cessny, mknącej jak błyskawica na północ, kilka tysięcy stóp poniżej niej, na wysokości siedmiu czy ośmiu tysięcy stóp, znad Pacyfiku nadciągały jednostajnie chmury burzowe.
– Jak? – powtórzył pytanie Joshua. – Jak Katarzyna zmusiła bliźniaki, by myślały i zachowywały się jak jedna osoba?
– Jak mówiłam – odpowiedziała mu Hilary – prawdopodobnie nigdy się nie dowiemy na pewno. Ale z jednej strony wydaje mi się, że musiała dzielić się urojeniami z bliźniętami nieomal od tego dnia, w którym przywiozła je do domu, dużo wcześniej, zanim mogły zrozumieć, co ona do nich mówi. Setki, a może tysiące razy przez całe lata mówiła im, że są synami diabła. Powiedziała im, że urodzili się w czepkach i wyjaśniła, co to oznacza. Powiedziała im, że ich organy płciowe nie są takie jak u innych chłopców. Prawdopodobnie mówiła im, że zginą, jeśli inni ludzie wykryją, kim oni są. Do czasu, w którym byli w stanie kwestionować wszystkie te rzeczy, zostali tak dokładnie zaindoktrynowani, że nie byli w stanie jej nie dowierzać. Dzielili z nią psychozę i jej urojenia. Byli małymi chłopcami żyjącymi w skrajnym napięciu, bojącymi się, że zostaną wykryci, bojącymi się, że ktoś ich zabije. Strach rodzi stres. A nadmiar stresu mógł mocno zmiękczyć ich psychikę. Wydaje mi się, że ten ogromny, bezlitosny, nadludzki stres w ciągu długiego czasu mógł właśnie stworzyć dogodną atmosferę dla stopienia się ich osobowości w taki sposób, jaki sugerował Tony. Wielki, długotrwały stres jako taki nie spowodowałby ich stopienia się ze sobą, ale w jakiś sposób mógł się stać tego podłożem.
– Z taśm, które przesłuchaliśmy w gabinecie doktora Rudge’a dziś rano, wynika, że Bruno wiedział, że on i jego brat urodzili się w czepkach – powiedział Tony. – Wiemy, że znał przesąd związany z tym rzadkim zjawiskiem. Na podstawie jego słów z taśmy możemy chyba spokojnie założyć, że wierzył, tak jak jego matka, że jest naznaczony przez diabła. I jest jeszcze inny dowód, który prowadzi do tego samego wniosku. Ten list w sejfie, na przykład. Bruno napisał, że nie może prosić o ochronę policji przed swoją matką, ponieważ policja wykryłaby, kim on jest i co ukrywał przez wszystkie te lata. W tym liście stwierdza, że jeśli ludzie wykryją, kim on jest, ukamienują go na śmierć. Uważał się za syna diabła. Jestem tego pewien. Wchłonął urojenia Katarzyny.
– W porządku – powiedział Joshua. – Może obydwaj bliźniacy wierzyli w te brednie o demonie, ponieważ nigdy nie mieli szansy w to nie wierzyć. Ale to nadal nie wyjaśnia, jak albo dlaczego Katarzyna ukształtowała tych dwóch w jedną osobę, jak ona ich zmusiła… aby się stopili ze sobą psychicznie, jak wy to ujmujecie.
– Najłatwiej jest odpowiedzieć na pańskie „dlaczego” – stwierdziła Hilary. – Tak długo, jak bliźnięta uważałyby się za odrębne jednostki, byłyby między nimi różnice, choćby tylko bardzo niewielkie. A im więcej różnic, tym większe prawdopodobieństwo, że jeden niechcący zdradziłby któregoś dnia całą maskaradę. Im więcej Katarzyna mogła im narzucać w postępowaniu, myśleniu, poruszaniu się i reagowaniu, tym była bezpieczniejsza.
– Natomiast odpowiadając na, „jak” – powiedział Tony – nie należy zapominać, że Katarzyna znała metody i środki łamania i kształtowania umysłu. W końcu sama została złamana i ukształtowana przez mistrza, czyli Leo, który używał wszystkich możliwych chwytów, żeby zrobić z niej to, co chciał, i nie mogła nie nauczyć się czegoś od niego. Zapamiętała techniki fizycznych i psychicznych tortur. Prawdopodobnie potrafiłaby napisać książkę na ten temat.
– I aby zmusić bliźnięta do myślenia jak jedna osoba – kontynuowała Hilary – musiała je traktować jak jedną osobę. Innymi słowy musiała narzucić ton. Musiała je obdarzać tym samym stopniem miłości, o ile w ogóle to robiła. Musiała karać i nagradzać obu za postępowanie jednego, traktować te dwa ciała tak, jakby posiadały tylko jeden umysł. Musiała z nimi rozmawiać, jakby byli nie dwiema osobami, lecz tylko jedną.
– I za każdym razem, gdy dostrzegła jakiś przebłysk indywidualności, to albo ich zmuszała, żeby to robili obydwaj, albo musiała wymazywać manieryzm u tego, który się nim wykazał. I ważne było używanie zaimków – powiedział Tony.
– Używanie zaimków? – spytał zaciekawiony Joshua.
– Tak – potwierdził Tony. – To co teraz powiem, będzie może mocno naciągane. Może nawet zabrzmieć bezsensownie. Ale bardziej niż przez cokolwiek innego jesteśmy kształtowani przez nasze rozumienie i używanie języka. Język jest sposobem, w jaki wyrażamy każdą ideę, każdą myśl. Niedbałe myślenie prowadzi do niedbałego posługiwania się językiem. Ale prawdziwa jest również odwrotność tego zjawiska: brak precyzji językowej powoduje brak precyzji myśli. To podstawowa zasada semantyki. Dlatego chyba logicznie będzie zakładać, że selektywnie wypaczone używanie zaimków może się przyczynić do powstania selektywnie wypaczonego obrazu własnego, takiego właśnie, jaki Katarzyna chciała narzucić bliźniętom. Na przykład, kiedy bliźnięta rozmawiały ze sobą, nigdy im nie pozwalano używać zaimka „ty”, ponieważ „ty” zawiera w sobie pojecie drugiej osoby, a nie czyjegoś ja. Jeśli bliźniaki były zmuszone do myślenia o sobie, jako o jednym stworzeniu, wówczas zaimek „ty” nie mógł się między nimi pojawiać. Jeden Bruno nie mógł nigdy powiedzieć do drugiego: „A może byś ze mną zagrał w»monopol«?” Zamiast tego musiał powiedzieć, na przykład: „A może bym zagrał ze sobą w»monopol«?” Nie mógł używać zaimka „my” i „nas”, kiedy mówił o sobie i swoim bracie, bo te zaimki oznaczają przynajmniej dwóch ludzi. Zamiast tego musiał mówić, ja i ja, kiedy miał na myśli „my”. Co więcej, kiedy jeden z bliźniaków rozmawiał z Katarzyną o swoim bracie, nie wolno mu było używać zaimków „on” i, jego”, które tak samo zawierają pojęcie drugiej osoby niezależnej od mówiącego. Skomplikowane?
– Obłąkańcze – przyznał Joshua.
– W tym sęk – powiedział Tony.
– Ale to za wiele. To zbyt wariackie.
– Jasne, że to wariackie – stwierdził Tony. – To był plan Katarzyny, a Katarzyna straciła rozum.
– Ale jakim cudem potrafiła narzucić te wszystkie dziwaczne zasady dotyczące zwyczajów, manieryzmów, wyrażania poglądów, zaimków i licho wie, czego jeszcze.
– W ten sam sposób, w jaki narzuca się zwyczajny zbiór zasad zwyczajnym dzieciom – powiedziała Hilary. – Jeśli robią coś prawidłowo, to się je nagradza. Jeśli jednak robią coś źle, to się je karze.
– Ale żeby zmusić dzieci, aby się zachowywały tak nienaturalnie, jak tego Katarzyna wymagała od swoich bliźniaków; zmusić, żeby całkowicie wyrzekły się swojej indywidualności, to kara by musiała być naprawdę potworna – powiedział Joshua.
– I my wiemy, że to było coś potwornego – stwierdził Tony. – Wszyscy słyszeliśmy nagranie z ostatniego posiedzenia doktora Rudge’a z Brunem, kiedy to została zastosowana hipnoza. Jeśli pamiętacie, Bruno powiedział, że wsadzała go do jakiejś ciemnej dziury w ziemi, karając go – i tu cytuję – „za niemyślenie i niepostępowanie jako jeden”. Sądzę, że chciał powiedzieć, że wsadzała zarówno jego, jak i jego brata do tego ciemnego miejsca, kiedy odmawiali myślenia i postępowania jako jedna osoba. Zamykała ich w ciemnym miejscu na długo i tam było coś żywego, coś, co po nich pełzało. Cokolwiek działo się z nimi w tym pomieszczeniu czy jamie… było tak straszne, że śniło im się co noc przez dziesiątki lat. Skoro to mogło pozostawić tak silne wrażenie tyle lat później, to powiedziałbym, że to była wystarczająca kara, aby stanowić dobre narzędzie do prania mózgu. Powiedziałbym, że Katarzyna dokonała dokładnie tego, co sobie postanowiła: stopiła ich w jednego.
Joshua zapatrzył się na niebo, rozciągające się ponad jego głową.
Wreszcie stwierdził:
– Kiedy wróciła z domu publicznego pani Yancy, jej problemem było, jak pokazać bliźnięta jako zapowiedziane jedno dziecko, ratując w ten sposób kłamstwo o Mary Gunther. Ale przecież mogła to osiągnąć, zamykając jednego z braci i robiąc z niego więźnia, podczas gdy ten drugi brat byłby jedynym, który mógł opuszczać dom. To byłoby szybsze, łatwiejsze, prostsze, bezpieczniejsze.
– Ale wszyscy znamy prawo Clemenzy.
– Racja – powiedział Joshua. – Prawo Clemenzy: Cholernie mało ludzi robi cokolwiek w najszybszy, najłatwiejszy, najprostszy i najbezpieczniejszy sposób.
– Poza tym – dodała Hilary – może Katarzyna po prostu nie miała serca zatrzymać jednego z chłopców na zawsze w zamknięciu, podczas gdy temu drugiemu pozwolono by wieść choć trochę normalne życie. Po wszystkich tych cierpieniach, przez jakie przeszła, może istniała jakaś granica w rozmiarach cierpienia, jakie potrafiła zadawać swym dzieciom.
– Wydaje się, że kazała im przecierpieć cholernie dużo! – powiedział Joshua. – Doprowadziła ich do szaleństwa.
– Niechcący tak – zgodziła się Hilary. – Nie miała zamiaru doprowadzić ich do szaleństwa. Myślała, że robi dla nich coś najlepszego, ale przez swój stan umysłu nie potrafiła rozsądzić, co jest najlepsze.
Zmordowany Joshua westchnął:
– Dzika jest ta wasza teoria.
– Nie taka dzika – powiedział Tony. – Pasuje do faktów.
Joshua skinął głową.
– Chyba też w nią wierzę. Przynajmniej z grubsza. Wolałbym tylko, żeby wszyscy bandyci w tej sztuce byli bardzo podli i odrażający. Jakoś tak głupio czuć dla nich tyle współczucia.
Po wylądowaniu w Napa, pod gwałtownie szarzejącym niebem, poszli prosto do biura szeryfa okręgu i opowiedzieli wszystko Peterowi Laurensky’emu. Z początku gapił się na nich, jakby postradali rozumy, ale stopniowo jego niedowierzanie zamieniało się w niechętną, pełną zdumienia akceptację. To był wzorzec reakcji; transformacja emocji, której Hilary spodziewała się, że wszyscy troje będą świadkami kilkaset razy w przyszłości.
Laurensky zadzwonił do komendy policji w Los Angeles. Dowiedział się, że FBI już kontaktowało się z LAPD w związku z przypadkiem defraudacji w banku San Francisco, w którą był zamieszany sobowtór Bruno Frye’a i którą teraz uznano za podlegającą w głównej mierze jurysdykcji LAPD. Laurensky podał oczywiście, że podejrzany jest nie tylko sobowtórem, ale oryginałem – mimo tego nawet, że oryginał nie żył i był pogrzebany na cmentarzu Okręgu Napa. Poinformował LAPD, iż ma powody, by sądzić, że dwóch mężczyzn o wspólnym imieniu Bruno na zmianę zabijało kobiety i jest odpowiedzialnych za wiele morderstw, które popełniono w północnej części stanu w okresie pięciu lat, chociaż nie może jeszcze dostarczyć konkretnych dowodów ani też nazwisk ofiar. Dowody jak dotąd były dość przypadkowe: przerażająca, choć logiczna interpretacja listu z sejfu w świetle ostatnich odkryć dotyczących Leo, Katarzyny i bliźniaków; fakt, że obydwaj bliźniacy nastawali na życie Hilary; fakt, że jeden z bliźniaków osłaniał drugiego dwa tygodnie wcześniej, kiedy Hilary została po raz pierwszy zaatakowana, co oznaczało współudział w przynajmniej jednym usiłowaniu zabójstwa; i wreszcie przekonanie, podzielane przez Hilary, Tony’ego i Joshuę, że nienawiść Bruna do jego matki była tak potężna i maniakalna, że nie zawaha się zamordować jakiejkolwiek kobiety, która w jego mniemaniu jest jego matką zmartwychwstałą w nowym ciele.
Hilary i Joshua usiedli obok siebie na ławce z oparciem służącej za kanapę w biurze szeryfa i pili kawę, przygotowaną przez sekretarkę Laurensky’ego, a Tony w tym czasie przejął słuchawkę na prośbę Laurenky’ego i rozmawiał z dwoma swoimi zwierzchnikami w LA. Poparcie Laurensky’ego i potwierdzenie podanych przez niego faktów było wyraźnie skuteczne, ponieważ rozmowa zakończyła się obietnicą władz w LA, że podejmą natychmiastowe działanie ze swojej strony. Wychodząc z założenia, że psychopata będzie obserwował dom Hilary, LAPD zgodziło się na całodobowy nadzór nad jej domem w Westwood.
Dzięki współpracy policji z Los Angeles szeryf szybko ułożył biuletyn, zawierający podstawowe dane tej sprawy, który miano rozkolportować we wszystkich formacjach strzegących porządku publicznego w północnej Kalifornii. Biuletyn uzupełniono oficjalną prośbą o informacje, dotyczące wszelkich nie wyjaśnionych morderstw młodych, atrakcyjnych, brązowookich brunetek, jakie popełniono poza zasięgiem jurysdykcji okręgu Laurensky’ego podczas ostatnich pięciu lat – a szczególnie tych morderstw, które wiązały się z odcięciem głowy, okaleczeniem i dowodami kultu krwi.
Obserwując szeryfa, który wydawał polecenia urzędniczkom i zastępcom, i rozmyślając o wydarzeniach ostatnich dwudziestu czterech godzin, Hilary miała uczucie, że wszystko pędzi za szybko, jak powiew wiatru i że ten wiatr – pełen niespodzianek i odrażających tajemnic, tak jak tornado pełne jest kłębiących się grud ziemi i odłamków gruzu – unosi ją w stronę przepaści, której ona jeszcze nie widzi, ale do której może wpaść. Żałowała, że nie może sięgnąć obiema rękami i przejąć kontroli nad samym czasem, przytrzymać go, spowolnić, zabrać mu parę dni, aby odpocząć, zastanowić się nad tym, czego się dowiedziała, i już ze spokojną głową pojąć te parę ostatecznych skrętów i obrotów tajemnicy Frye’a. Była przekonana, że nieprzerwany pośpiech jest głupotą, która może nawet przerodzić się w śmiertelne niebezpieczeństwo. Ale nie można zatrzymać kół prawa, raz uruchomionych i już się obracających. A czas to nie zbiegły ogier, którego można okiełznać.
Miała nadzieję, że przed nią nie ma żadnej przepaści.
O 17.30 po wprawieniu machiny prawa w ruch Laurensky razem z Joshuą telefonicznie szukali jakiegoś sędziego. Znaleźli jednego – sędziego Juliana Harweya, którego zafascynowała historia Frye’a. Harwey rozumiał konieczność ekshumacji trupa i poddania go całemu szeregowi testów w celach identyfikacyjnych. Jeśli drugi Bruno zostanie aresztowany i jeśli jakoś uda mu się uniknąć badań psychiatrycznych, co było wysoce nieprawdopodobne, ale niezupełnie niemożliwe, wówczas prokurator będzie wymagał fizycznego dowodu, że istniały jednojajowe bliźnięta. Harwey wyraził zgodę na podpisanie nakazu ekshumacji i o 18.30 szeryf miał już ten dokument w ręku.
– Grabarze nie będą mogli otworzyć grobu o zmroku – powiedział Laurensky. – Ale każę im zabrać się do kopania o świcie.
Przeprowadził kilka rozmów telefonicznych, jedną z dyrektorem cmentarza Okręgu Napa, na którym był pochowany Frye; drugą z okręgowym koronerem, który mógł wykonać badanie ciała, jak tylko zostanie mu ono dostarczone, telefonował też do Avrila Tannertona, przedsiębiorcy pogrzebowego, aby zaaranżować transport do laboratorium koronera i z powrotem.
Kiedy Laurensky przestał wreszcie dzwonić, Joshua powiedział:
– Domyślam się, że będziecie chcieli przeszukać dom Frye’a.
– Jak najbardziej – odparł Laurensky. – Chcemy znaleźć ewentualne dowody, że mieszkał w nim nie tylko jeden mężczyzna. I może znajdą się jakieś świadectwa, że Frye rzeczywiście mordował kobiety. Myślę, że dobrze byłoby też przeszukać dom na urwisku.
– Możemy przeszukać nowy dom obojętnie kiedy – powiedział Joshua. – Ale w starym domu nie ma elektryczności. Ten będzie musiał poczekać do nastania dziennego światła.
– Nie ma sprawy – powiedział Laurensky. – Ale domowi wśród winnic chciałbym się przyjrzeć już teraz.
– Teraz? – spytał Joshua, wstając z ławki z oparciem.
– Nikt z nas jeszcze nie jadł obiadu – powiedział Laurensky. Wcześniej, zanim jeszcze dotarli do połowy tego, czego się dowiedzieli od doktora Rudge’a i Rity Yancy, szeryf zadzwonił do żony, aby powiedzieć, że wróci bardzo późno do domu. – Chodźmy coś przegryźć w barze za rogiem. Potem możemy się przejść do domu Frye’a.
Zanim wyszli do restauracji, Laurensky powiedział dyżurnej z nocnej zmiany, gdzie będzie, i poprosił ją, żeby go bezzwłocznie powiadomiła, gdyby przyszła wiadomość, że policja z Los Angeles aresztowała drugiego Bruna.
– To im się nie uda tak łatwo – oświadczyła Hilary.
– Podejrzewam, że ona ma rację – powiedział Tony. – Bruno ukrywał swoją niewiarygodną tajemnicę przez czterdzieści lat. Może jest wariatem, ale jest też inteligentny. LAPD nie dopadnie go tak szybko. Będą się z nim bawili w kotka i myszkę, zanim go wreszcie przyskrzynią.
Kiedy zaczęła zapadać noc, Bruno zamknął z powrotem okiennice w oknach na poddaszu.
Świece stały teraz na obu nocnych szafkach. Dwie stały również na serwantce. Trzaskające żółte płomyki sprawiły, że na ścianach i suficie roztańczyły się cienie.
Bruno wiedział, że już powinien zacząć szukać Hilary – Katarzyny, ale nie mógł znaleźć siły, by wstać i wyjść. Ciągle to odkładał.
Był głodny. Nagle uświadomił sobie, że nic nie jadł od poprzedniego dnia. Burczało mu w brzuchu.
Usiadł na chwilę na łóżku obok trupa i starał się zdecydować, dokąd powinien pójść, żeby zdobyć trochę jedzenia. Kilka puszek w spiżarni nie napęczniało i nie wybuchło, ale był przekonany, że wszystko na tych półkach jest zepsute i trujące. Prawie godzinę zmagał się z tym problemem, próbując wymyślić, gdzie może zdobyć coś do jedzenia i zarazem być bezpieczny przed szpiegami Katarzyny. Bo oni byli wszędzie. Ta suka i jej szpiedzy. Wszędzie. Stan jego umysłu można było najlepiej określić słowem pomieszany i chociaż był głodny, miał trudności w skupieniu swych myśli nawet na jedzeniu. Ale w końcu przypomniał sobie, że w domu wśród winnic jest jedzenie. Mleko pewnie skwaśniało przez ostatni tydzień, a chleb stwardniał. Ale spiżarnia była pełna puszek, lodówka wypchana serem i owocami, a w zamrażarce były lody. Myśl o lodach sprawiła, że uśmiechnął się jak mały chłopiec.
Wiedziony wizją lodów, pełen nadziei, że dobra kolacja da mu energię potrzebną do poszukiwania Hilary – Katarzyny, opuścił poddasze i przeprawił się przez cały dom, oświetlając sobie drogę świecą. Na zewnątrz zdmuchnął płomyk i wepchnął świecę do kieszeni marynarki. Zszedł po trzeszczących, krętych schodach z urwiska i ruszył między ciemne winnice.
Dziesięć minut później, we własnym domu, ponownie zapalił świecę, ponieważ bał się, że zapalając światło elektryczne, przyciągnie niepotrzebną uwagę. Wyjął łyżkę z szuflady pod zlewem w kuchni, wyciągnął z zamrażarki tekturowe opakowanie z lodami czekoladowymi i siedział przy stole ponad kwadrans, z uśmiechem zajadając wielkie łyżki lodów prosto z kartonika, aż najadł się nimi tak, że już nie mógł przełknąć nic więcej.
Wrzucił łyżkę do opróżnionego w połowie opakowania, schował je z powrotem do zamrażarki i stwierdził, że musi zapakować puszki, by zabrać je do domu na urwisku. Może nie uda mu się znaleźć i zabić Hilary – Katarzyny przez wiele dni i w tym czasie nie chciał być zmuszony zakradać się tutaj na każdy posiłek. Prędzej czy później ta suka wpadnie na pomysł, żeby postawić paru szpiegów na straży tego miejsca i wtedy go złapią. Ale nigdy nie będzie go szukała w domu na urwisku, nawet przez milion lat, więc tam powinien mieć zapasy żywności.
Poszedł do swojej sypialni i wyciągnął z szafy dużą walizkę, zabrał ją do kuchni i napełnił puszkami brzoskwiń, gruszek, mandarynek, słoikami masła orzechowego i oliwek, dwoma rodzajami galaretki – każdy słoik owinął w papierowe ręczniki, aby go uchronić przed stłuczeniem – i puszkami z kiełbaskami wiedeńskimi. Kiedy skończył pakowanie, walizka była nadzwyczaj ciężka, udźwignął ją jednak dzięki swym muskułom.
Nie brał prysznica od ostatniego wieczoru, w domu Sally w Culver City, i czuł, że lepi się z brudu. Nie znosił być brudnym, bo brud zawsze mu się jakoś kojarzył z szeptami, okropnymi pełzającymi stworzeniami i ciemnym pomieszczeniem w ziemi. Postanowił, że zaryzykuje szybki prysznic, zanim zaniesie jedzenie do domu na urwisku, nawet jeśli to oznaczało, że będzie nagi i bezbronny przez kilka minut. Ale kiedy szedł przez salon do swojej sypialni i łazienki, usłyszał nadjeżdżające drogą wśród winnic samochody. Silniki brzmiały nienaturalnie głośno na tle idealnej ciszy pól.
Bruno podbiegł do okna od frontu, rozsunął zasłony o cal i wyjrzał na zewnątrz.
Dwa samochody. Cztery reflektory. Wjeżdżały po zboczu na polanę.
Katarzyna.
Ta suka!
Ta suka i jej przyjaciele. Jej martwi przyjaciele.
Przestraszony pobiegł do kuchni, schwycił walizkę, zgasił świecę, którą trzymał w ręku i wsadził ją do kieszeni. Wyszedł tylnymi drzwiami, przemknął przez tylny dziedziniec i schronił się w winnicy, podczas gdy przed domem zatrzymały się samochody.
Kucając i wlokąc za sobą walizkę, czujny na każdy wydany przez siebie najcichszy dźwięk, Bruno przedzierał się między winoroślami. Okrążył dom, aż zobaczył samochody. Postawił walizkę i przywarł tuż obok niej do wilgotnej ziemi i najciemniejszego z nocnych cieni. Obserwował ludzi wysiadających z samochodów i serce biło mu coraz szybciej w miarę rozpoznawania twarzy.
Szeryf Laurensky z zastępcą. A więc również w policji są żywe trupy! Nigdy się tego nie spodziewał.
Joshua Rhinehart. Stary prawnik spiskowcem! To on też jest jednym z piekielnych przyjaciół Katarzyny.
I ona też tam była. Ta suka. Ta suka w jej nowym, lśniącym ciele. I ten mężczyzna z Los Angeles.
Wszyscy weszli do domu.
Światła zapalały się po kolei we wszystkich pokojach.
Bruno usiłował sobie przypomnieć, czy zostawił jakieś ślady swojej wizyty. Może parę kapnięć świecy. Ale krople wosku powinny już być zimne i twarde. Nie będą mieli jak sprawdzić, czy są świeże, czy mają tydzień. Zostawił łyżkę w kartoniku z lodami, ale to też mogło zostać zrobione dawno temu. Dzięki Bogu, że nie wziął prysznica! Woda na dnie brodzika i wilgotny ręcznik zdradziłyby go; znalazłszy dopiero co używany ręcznik, wiedzieliby natychmiast, że on wrócił do St. Helena i zaczęliby go szukać z jeszcze większą zawziętością.
Wstał, dźwignął walizkę i ruszył winnicami najszybciej, jak mógł. Szedł na północ w kierunku wytwórni win, potem na zachód w kierunku urwiska.
Jeśli się ukryje na poddaszu, będzie miał czas, by pomyśleć, ułożyć jakiś plan i zorganizować się. Bał się pośpiechu. Nie myślał ostatnio zbyt jasno, od chwili śmierci jego drugiej połowy; nie miał odwagi ruszyć przeciwko tej suce, dopóki nie będzie miał planu na wszystkie ewentualności.
Wiedział, jak ją znaleźć. Przez Joshuę Rhineharta.
Mógł ją dopaść jego rękoma, gdy tylko zechce.
Ale najpierw potrzebował czasu, żeby ułożyć jakiś niezawodny plan. Ledwie mógł się doczekać, aż wróci na poddasze, aby to omówić z sobą.
Laurensky, jego zastępca, Tim Larsson, Joshua, Tony i Hilary rozeszli się po całym domu. Przeszukiwali szuflady, szafy, kredensy i komody.
Z początku nie mogli znaleźć niczego, co byłoby dowodem, że w tym domu mieszkało dwóch mężczyzn, a nie jeden. Wydawało się, że jest tam o wiele więcej ubrań, niż jest potrzebne jednemu mężczyźnie. I dom był zapchany większą ilością jedzenia, niż zazwyczaj trzyma pod ręką jeden człowiek. Ale to niczego nie dowodziło.
I nagle, w trakcie przeszukiwania szuflad biurka w gabinecie, Hilary znalazła stertę ostatnio przysłanych rachunków, które jeszcze nie zostały zapłacone. Dwa z nich zostały wystawione przez dentystów – jednego z miasteczka Napa, drugiego z San Francisco.
– Oczywiście! – powiedział Tony, kiedy wszyscy zebrali się dookoła, aby przyjrzeć się rachunkom. – Bracia musieli chodzić do różnych lekarzy, a szczególnie do różnych dentystów. Bruno Numer Dwa nie mógł pójść do gabinetu dentystycznego w celu zaplombowania zęba, jeśli tydzień wcześniej ten sam dentysta plombował ten sam ząb u Bruna Numer Jeden.
– To się przyda – powiedział Laurensky. – Nawet bliźniaki jednojajowe nie mają identycznych dziur w tych samych miejscach tego samego zęba. Dwie dokumentacje o stanie zębów stanowią dowód, że było dwóch Bruno Frye’ów.
Chwilę później, podczas przeszukiwania szafy w sypialni, zastępca Larsson dokonał niepokojącego odkrycia. Jedno z pudełek na obuwie zamiast butów zawierało kilkanaście portretowych zdjęć młodych kobiet, prawa jazdy należące do sześciu z nich i jedenastu innych. Na każdym zdjęciu i na każdym prawie jazdy kobieta spoglądająca do kamery miała wspólne cechy z pozostałymi kobietami z kolekcji: piękna twarz, ciemne oczy, ciemne włosy i coś nieokreślonego w rysach i kształcie twarzy.
– Dwadzieścia trzy kobiety, które mgliście przypominają Katarzynę – powiedział Joshua. – Mój Boże. Dwadzieścia trzy.
– Galeria śmierci – wyszeptała Hilary, drżąc.
– Z pewnością trudno będzie zidentyfikować wszystkie zdjęcia – powiedział Tony. – Na prawach jazdy mamy jednak nazwiska i adresy.
– Natychmiast roześlemy je telegraficznie – powiedział Laurensky, wysyłając Larssona do samochodu, aby nadał przez radio wiadomość do centrali – Ale myślę, że wszyscy wiemy, jaka będzie odpowiedź.
– Dwadzieścia trzy niewyjaśnione morderstwa na przestrzeni pięciu lat – powiedział Tony.
– Albo dwadzieścia trzy zniknięcia – stwierdził szeryf.
Spędzili jeszcze dwie godziny w tym domu, ale nie znaleźli niczego równie ważnego, jak te fotografie i prawa jazdy. Hilary miała rozstrojone nerwy, a jej wyobraźnia została pobudzona przez denerwującą świadomość, że również jej własne prawo jazdy omal nie zawędrowało do tego pudła na buty. Odtąd, gdy otwierała szufladę albo drzwi jakiejś szafki, spodziewała się znaleźć zasuszone serce przebite kołkiem albo gnijącą głowę jakiejś martwej kobiety. Poczuła ulgę, kiedy rewizja ostatecznie została zakończona.
Gdy wyszli na chłodne nocne powietrze, Laurensky zapytał:
– Czy wszyscy troje przyjdziecie rano do biura koronera?
– Proszę mnie odliczyć – odparła Hilary.
– Nie, dziękuję – powiedział Tony.
– Naprawdę nie mamy tam nic do roboty – stwierdził Joshua.
– A o której się spotkamy w domu na klifie? – spytał Laurensky.
– Hilary, Tony i ja pójdziemy tam z samego rana i otworzymy wszystkie okiennice i okna – powiedział Joshua. – Ten dom był zamknięty przez pięć lat. Będzie go trzeba przewietrzyć, zanim ktokolwiek z nas zechce spędzić w nim kilka godzin na szperaniu. Może pan wejdzie na górę i przyłączy się do nas, gdy już pan skończy z koronerem?
– W porządku – powiedział Laurensky. – To do zobaczenia do jutra. Może policja z Los Angeles złapie w nocy tego sukinsyna.
– Może – powiedziała Hilary z nadzieją.
W górach Mayacamas rozległ się cichy grzmot.
Bruno Frye spędził połowę nocy na rozmowie ze sobą, starannie opracowując śmierć Hilary – Katarzyny.
On – jego druga połowa – spał w migoczącym świetle świec. Znad płonących knotów unosiły się wąskie smużki dymu. Tańczące płomyki rzucały makabryczne cienie na ścianach i odbijały się w wytrzeszczonych oczach trupa.
Joshua Rhinehart miał kłopoty ze snem. Rzucał się i przewracał, coraz mocniej zaplątując się w pościel. O trzeciej nad ranem poszedł do barku, nalał sobie podwójną dawkę burbona i wypił ją szybko. Nawet to niezbyt go uspokoiło.
Nigdy tak bardzo nie tęsknił za Korą, jak tej nocy.
Hilary budziła się kilkakrotnie ze złych snów, ale noc nie wydała się upływać powoli, lecz mknęła z rakietową prędkością. Hilary miała uczucie, że śpieszy w kierunku przepaści i że nie może nic zrobić, by przestać tak pędzić przed siebie.
O świcie, kiedy Tony się obudził, Hilary odwróciła się do niego, przysunęła się i powiedziała:
– Kochaj się ze mną.
Przez pół godziny zagubili się w sobie nawzajem i chociaż nie było im lepiej niż dotąd, nie było też ani trochę gorzej. Jedwabista rozkosz, wspólne uspokojenie.
Po wszystkim Hilary powiedziała:
– Kocham cię.
– Ja też cię kocham.
– Nieważne, co się stanie – powiedziała. – Mieliśmy tych parę wspólnych dni.
– Nie rozmawiaj ze mną tak fatalistycznie.
– Cóż, nigdy nic nie wiadomo.
– Mamy przed sobą całe lata. Całą nieskończoność. Nikt ich nam nie odbierze.
– Ty myślisz tak pozytywnie, tak optymistycznie. Żałuję, że nie spotkałam cię dużo wcześniej.
– Przeszliśmy przez najgorsze – powiedział. – Znamy już prawdę.
– Jeszcze nie złapali Frye’a.
– Złapią – powiedział uspokajająco Tony. – On myśli, że ty jesteś Katarzyną, więc nie będzie się oddalał od Westwood. Będzie ciągle sprawdzał twój dom, aby zobaczyć, czy się tam pojawisz, i prędzej czy później oddział nadzoru go wypatrzy i będzie po wszystkim.
– Przytul mnie – poprosiła.
– Bardzo proszę.
– Mmmm. To miłe.
– Taaak.
– Takie przytulanie.
– Taaak.
– Już się czuję lepiej.
– Wszystko będzie dobrze.
– Dopóki mam ciebie – powiedziała.
– No to w takim razie już zawsze.
Niebo było ciemne, niskie i złowieszcze. Wierzchołki Mayacamas spowiła mgła.
Peter Laurensky stał na cmentarzu, trzymał ręce w kieszeniach spodni i kulił ramiona, chroniąc się przed chłodem porannego powietrza.
Najpierw korzystając głównie z koparki, potem odrzucając ostatnie osiem czy dziesięć cali ziemi szpadlami, pracownicy cmentarza Okręgu Napa przeborowali się przez miękką ziemię i otworzyli grób Bruno Frye’a. W trakcie pracy użalali się przed szeryfem, że nie zapłacono im dodatkowo za to, że wstali o świcie i przyszli wcześniej do pracy, nie jedząc śniadania, ale nie uzyskali u niego wiele współczucia; jeszcze ich popędzał, żeby pracowali szybciej.
O 7.45 karawanem „Wieczności” przyjechali Avril Tannerton i Gary Olmstead. Kiedy szli zielonym zboczem w kierunku Laurensky’ego, Olmstead miał odpowiednio ponury wygląd, ale Tannerton uśmiechał się i nabierał duże hausty mroźnego powietrza, jakby tylko wyszedł na poranną przechadzkę dla zdrowia.
– Się masz, Peter.
– Się macie.
– Ile do otwarcia? – spytał Tannerton.
– Mówią, że piętnaście minut.
O 8.05 jeden z grabarzy wygramolił się z otworu i powiedział:
– Można go już wyciągać?
– Do dzieła – powiedział Laurensky.
Do trumny były przymocowane łańcuchy i wyciągnięto ją z ziemi za pomocą tego samego urządzenia, które posłużyło do opuszczenia jej nie dalej, jak w zeszłą niedzielę. Spiżowa trumna miała uchwyty i frędzle oblepione ziemią, ale jej reszta była nadal błyszcząca.
O 8.40 Tannerton i Olmstead załadowali wielką skrzynię do karawanu.
– Pojadę za wami do biura koronera – powiedział szeryf.
Tannerton uśmiechnął się do niego szeroko.
– Zapewniam cię, Peter, że nie mamy zamiaru uciekać ze szczątkami pana Frye’a.
O 8.20 w kuchni Joshui Rhineharta, gdy właśnie wykopywano trumnę na cmentarzu oddalonym o parę mil, Tony i Hilary spiętrzyli w zlewie naczynia po śniadaniu.
– Później je pozmywam – powiedział Joshua. – Wdrapmy się na urwisko i otwórzmy ten dom. Musi nielicho cuchnąć po tych wszystkich latach. Mam tylko nadzieję, że rdza i pleśń nie uszkodziły za bardzo zbiorów Katarzyny. Tysiące razy ostrzegałem przed tym Bruna, ale jego chyba nie obchodziło, czy… – Joshua urwał, zamrugał. – Czy wy słyszycie, co ja plotę? Jasne, że go nie obchodziło, czy to wszystko nie zgnije do cna. To były zbiory Katarzyny, a jego zupełnie nie obchodziło cokolwiek, co sobie ceniła.
Pojechali do winnic „Drzewo Cienia” samochodem Joshui. Dzień był ponury z powodu brudnoszarego światła. Joshua zostawił samochód na parkingu dla pracowników.
Gilbert Ulman jeszcze nie przyszedł do pracy. Był mechanikiem, który poza ciężarówkami i sprzętem rolniczym winnic „Drzewo Cienia” zajmował się jeszcze kolejką linową.
Klucz, który służył do operowania kolejką, wisiał na desce w garażu i nocny dozorca wytwórni, korpulentny mężczyzna nazwiskiem Lannucci, był uszczęśliwiony, mogąc go wręczyć Joshui.
Z kluczem w ręku Joshua prowadził Hilary i Tony’ego na piętro ogromnego, głównego budynku wytwórni, przez biura administracyjne, laboratorium winikulturowe i na koniec do szerokiego pomostu. Połowa budynku była otwarta od parteru aż po sam dach i w tej ogromnej sali stały olbrzymie trzypiętrowe zbiorniki fermentacyjne. Od strony zbiorników napływało wyjątkowo zimne powietrze, a w powietrzu unosił się zapach drożdży. Przy końcu długiego pomostu, w południowo – zachodnim krańcu budynku, weszli przez ciężkie sosnowe drzwi z czarnymi, żelaznymi zawiasami do małego pomieszczenia, otwartego w końcu przeciwległym do tego, którym weszli. Na długości dwunastu stóp brakującej ściany rozciągał się spadzisty dach, chroniący to otwarte pomieszczenie przed deszczem. Wagonik z czterema siedzeniami wisiał na zaczepie pod sufitem pomieszczenia.
W laboratorium patologicznym unosiła się niewyraźna i nieprzyjemna chemiczna woń. Tak samo pachniał koroner, doktor Amos Garnet, który zawzięcie ssał miętówkę.
W pomieszczeniu znajdowało się pięciu ludzi. Laurensky, Larsson, Garnet, Tannerton i Olmstead. Żaden z nich, z wyjątkiem zawsze dobrodusznego Tannertona, nie był zachwycony faktem, że się tu znajduje.
– Proszę to otworzyć – powiedział Laurensky. – Muszę zdążyć na umówione spotkanie z Joshua Rhinehartem.
Tannerton i Olmstead odsunęli zasuwy w spiżowej trumnie. Resztki grudek ziemi spadły na podłogę, na plastykową płachtę, którą położył tam Garnet. Podnieśli i zsunęli wieko.
Ciało zniknęło.
Wyłożona aksamitem i jedwabiem skrzynia nie zawierała nic oprócz trzech piećdziesięciofuntowych toreb suchej zaprawy murarskiej, skradzionych w ubiegłym tygodniu z piwnicy Avrila Tannertona.
Hilary i Tony usiedli po jednej stronie wagonika, a Joshua po drugiej. Kolana prawnika ocierały się o kolana Tony’ego.
Hilary trzymała Tony’ego za rękę, kiedy czerwona gondola sunęła powoli w stronę szczytu urwiska. Nie miała lęku wysokości, ale kolejka wydawała się tak wątła, że cały czas zaciskała ze strachu zęby.
Joshua dostrzegł napięcie na jej twarzy i uśmiechnął się.
– Proszę się nie bać. Ten wagonik jest może mały, ale bardzo wytrzymały. I Gilbert znakomicie się nim opiekuje.
Pnąc się stopniowo w górę, wagonik lekko kołysał się na uporczywym porannym wietrze.
Widok na dolinę stawał się coraz bardziej okazały. Hilary starała się koncentrować na nim uwagę, zamiast na trzaskaniu i szczękaniu maszynerii.
Gondola wreszcie dotarła do końca kabla. Wskoczyła na swoje miejsce i Joshua otworzył drzwi.
Kiedy wysiedli na górnej stacji kolejki, opuszczone niebo rozdarł oślepiająco biały łuk błyskawicy i gwałtowny ryk grzmotu. Zaczęło padać,. Był to rzadki, zimny i zacinający deszcz.
Joshua, Hilary i Tony pobiegli się schronić. Doszli frontowymi stopniami i przez ganek do drzwi.
– Jest pan pewien, że tu nie ma ogrzewania? – spytała Hilary.
– Centralne ogrzewanie zostało odłączone przed pięciu laty – powiedział Joshua. – Dlatego kazałem wam założyć swetry pod płaszcze. To naprawdę nie jest zimny dzień. Ale jak już trochę przemokliście, przemarzniecie w tym powietrzu do szpiku kości.
Joshua otworzył zamek w drzwiach i weszli do środka, zapalając trzy latarki, które ze sobą przynieśli.
– Ale tu cuchnie – stwierdziła Hilary.
– Pleśń – powiedział Joshua. – Tego się obawiałem.
Weszli z przedsionka do hallu, potem do wielkiego salonu. Promienie ich latarek padały na wnętrze, które przypominało wielki magazyn pełen antycznych mebli.
– Mój Boże – powiedział Tony. – Gorzej niż w domu Bruna. Prawie nie ma jak przejść.
– Miała obsesję na punkcie zbierania pięknych rzeczy – wyjaśnił Joshua. – Nie, żeby inwestować. Również nie dlatego, że lubiła na nie patrzeć. Wiele rzeczy jest zwyczajnie poupychanych, pochowanych w szafach. Obrazy leżą w stertach. I jak widzicie, nawet w głównych pokojach jest tego o wiele za dużo; wszystko zbyt stłoczone, żeby cieszyło oko.
– Jeśli we wszystkich pokojach są tak wartościowe antyki – zauważyła Hilary – to ten dom kryje w sobie fortunę.
– Tak – powiedział Joshua. – O ile wszystko nie zostało przeżarte przez korniki, termity i Bóg wie, co jeszcze. – Powiódł promieniem swojej latarki od jednego końca pokoju do drugiego. – Ta mania zbierania była czymś, czego w niej nigdy nie rozumiałem. Aż do teraz. Teraz zastanawiam się, czy… Kiedy tak patrzę na to wszystko i kiedy myślę o tym, czego się dowiedzieliśmy od pani Yancy…
– Myśli pan, że zbieranie pięknych rzeczy było reakcją na brzydotę tego etapu jej życia, który poprzedzał śmierć ojca? – spytała Hilary.
– Tak – powiedział Joshua. – Leo ją złamał. Poszarpał jej duszę, rozłożył jej ducha na łopatki i zostawił ją z przegniłym obrazem samej siebie. Musiała się nienawidzić za wszystkie te lata, kiedy pozwalała mu się wykorzystywać – nawet jeśli nie miała innego wyboru, tylko mu powalać. Więc może… czując się podła i bezwartościowa, myślała, że może upiększyć swą duszę, jeśli będzie żyła wśród mnóstwa pięknych rzeczy.
Stali chwilę w milczeniu, oglądając przeładowany meblami salon.
– Jak tu smutno – stwierdził Tony.
Joshua otrząsnął się z zadumy.
– Otwórzmy te okiennice i wpuśćmy trochę światła.
– Nie mogę wytrzymać tego zapachu – powiedziała Hilary, osłaniając nos dłonią. – Ale jeśli otworzymy okna, wpadnie tu deszcz i poniszczy te rzeczy.
– Nie za bardzo, jeśli uniesiemy je tylko na pięć czy sześć cali – powiedział Joshua. – A parę kropli wody nie zrobi żadnej szkody w tej kolonii pleśni.
– To cud, że na dywanach jeszcze nie wyrosły grzyby – dziwił się Tony.
Obeszli cały parter, otwierając wszędzie okna, odsuwając wewnętrzne zasuwy w okiennicach, wpuszczając szare, burzowe światło i pachnące świeżym deszczem powietrze.
Kiedy otworzyli już większość pokoi na dole, Joshua powiedział:
– Hilary, został już tu tylko pokój jadalny i kuchnia. Może się zajmiesz tamtymi oknami, a ja i Tony wybierzemy się na górę.
– W porządku – postanowiła. – Przyjdę na górę za minutę i pomogę wam.
Weszła do pokoju jadalnego, kierując się promieniem latarki, podczas gdy obydwaj mężczyźni przeszli przez hall w kierunku schodów.
Gdy razem z Joshuą doszli do korytarza na piętrze, Tony stwierdził:
– Fuj! Tutaj cuchnie jeszcze mocniej.
Starym domem wstrząsnął ryk grzmotu. Okna zaszczekały lodowato. Drzwi zachybotały się w zawiasach.
– Ty zajmij się pokojami po prawej stronie – powiedział Joshua. – Ja tymi po lewej.
Tony wszedł przez pierwsze drzwi po swojej stronie i znalazł pracownię krawiecką. W jednym rogu stała antyczna maszyna z pedałem napędowym, a bardziej współczesny elektryczny model spoczywał na stoliku w drugim kącie; obydwie były pokryte pajęczynami. Był tam stół do pracy, dwa manekiny krawieckie i jedno okno.
Podszedł do okna, położył latarkę na podłodze i próbował przekręcić dźwignię zardzewiałego zamka. Szarpał się z nim, a tymczasem za szybą deszcz bębnił hałaśliwie w okiennice.
Joshua oświetlił latarką pierwszy pokój po lewej stronie i zobaczył łóżko, toaletkę i szyfonierkę. W przeciwległej ścianie były osadzone dwa okna.
Przestąpił próg, zrobił dwa kolejne kroki, lecz wyczuł za sobą ruch i już się obracał, gdy poczuł zimny dreszcz przechodzący mu po grzbiecie, który stał się nagle bardzo gorącym dreszczem, płonącą lancą, linią bólu narysowaną mu na ciele i zrozumiał, że został ugodzony nożem. Poczuł, że ktoś wyszarpuje z niego ostrze. Odwrócił się. W świetle latarki ukazał się Bruno Frye. Szaleniec miał dziką i demoniczną twarz. Nóż powędrował w górę, potem w dół i zimny dreszcz znowu przeszył Joshuę i tym razem ostrze rozdarło mu prawe ramię – całą jego długość od przodu do tyłu i Bruno musiał kilkakrotnie brutalnie okręcać i szarpać bronią, aby ją wyciągnąć. Joshua podniósł lewe ramię, aby się zasłonić. Ostrze nakłuło przedramię. Jego nogi zwiotczały. Osunął się, upadł na łóżko i śliski od własnej krwi zwalił się na podłogę, a Bruno odwrócił się od niego i wyszedł na korytarz, poza zasięg odblasku latarki, w ciemność. Joshua uświadomił sobie, że nawet nie krzyknął, nie ostrzegł Tony’ego i teraz próbował krzyczeć, naprawdę próbował, ale pierwsza rana wydawała się bardzo poważna, bo kiedy chciał wydać z siebie jakikolwiek dźwięk, w jego piersi zakwitał ból i nie potrafił nic robić tylko syczeć jak jakaś cholerna gęś.
Pomrukując, Tony zabrał się z całą siłą do upartej zasuwy w oknie i nagle zardzewiały metal poddał mu się – trzask – i puścił. Podniósł okno i dźwięk deszczu nabrał mocy. Drobne kropelki wody trysnęły między wąskimi deszczułkami w okiennicach i zrosiły mu twarz.
Wewnętrzna zasuwa w okiennicach była również skorodowana, ale Tony odsunął ją w końcu, otworzył okiennice, wychylił się na deszcz i przymocował je haczykami, aby nie trzaskały na wietrze.
Był przemoczony i przemarznięty. Pragnął szybko przeszukać dom, mając nadzieję, że ogrzeje się ruchem.
Gdy kolejna salwa grzmotu znad Mayacamas rozbrzmiewała kanonadą w dolinie i nad domem, Tony wyszedł z pracowni krawieckiej prosto na nóż Bruno Frye’a.
W kuchni Hilary otworzyła okiennice okna, które wychodziło na tylny ganek. Umocowała je i zatrzymała się na chwilę, aby wyjrzeć na omiataną deszczem trawę i biczowane wiatrem drzewa. Po drugiej stronie trawnika, w odległości dwudziestu jardów, znajdowały się drzwi w ziemi.
Była tak zaskoczona ich widokiem, że przez chwilę myślała, że je sobie tylko wyobraziła. Mrużyła oczy w strugach deszczu, ale wbrew jej częściowemu oczekiwaniu drzwi nie rozpłynęły się w powietrzu jak miraż.
Po drugiej stronie trawnika, tuż pod pionowymi wałami gór znajdował się ostatni odcinek wzniesienia terenu i właśnie w tym zboczu były osadzone drzwi. Miały oprawę z belek i kamieni spojonych zaprawą murarską.
Hilary odwróciła się od okna i pośpieszyła przez brudną kuchnię, pragnąc powiedzieć o swym odkryciu Joshui i Tony’emu.
Tony wiedział, jak się bronić przed człowiekiem uzbrojonym w nóż. Miał za sobą trening samoobrony i był w takiej sytuacji już dwukrotnie. Ale tym razem ten nagły i całkowicie niespodziany atak zaskoczył go.
Frye zamachnął się nożem na twarz Tony’ego. Z oczu wyzierała mu furia, a jego oblicze było zniekształcone odrażającym grymasem rozdziawionych ust. Tony’emu udało się częściowo uchylić przed ciosem, ale ostrze i tak trafiło w jego skroń, przejechało po kawałku owłosionej skóry i spowodowało krwotok.
Bolało jak od poparzenia kwasem.
Tony upuścił latarkę; poturlała się, sprawiając, że cienie poderwały się i rozkołysały.
Frye był piekielnie szybki. Uderzył znowu, kiedy Tony właśnie przyjmował postawę obronną. Tym razem nóż trafił mocno, choć dziwnie; wbił się czubkiem w jego lewe ramię, rozpruł marynarkę i sweter, wszedł w mięśnie i tłuszcz omijając kości, natychmiast odbierając temu ramieniu wszelką siłę i zmuszając Tony’ego do padnięcia na kolana.
Tony znalazł jednak trochę energii, aby z poziomu podłogi zamachnąć się i uderzyć swoją prawą pięścią w jądra Frye’a. Wielkiemu mężczyźnie odebrało oddech i runął w tył, wyszarpując jednocześnie nóż z ciała Tony’ego.
Nieświadoma tego, co się dzieje nad jej głową, Hilary zawołała w górę schodów.
– Tony! Joshua! Zejdźcie i zobaczcie, co znalazłam.
Frye poderwał się raptownie, kiedy usłyszał głos Hilary. Skierował się ku schodom, wyraźnie zapominając, że za sobą zostawia rannego, ale jeszcze żywego człowieka.
Tony wstał, ale przypominający eksplozję napalmu ból rozpalił ogień w jego ramieniu, zawrót głowy zachwiał jego ciałem. Żołądek podszedł mu do gardła. Musiał się oprzeć o ścianę.
Mógł ją jedynie ostrzec.
– Hilary, uciekaj! Uciekaj! Frye idzie!
Hilary już miała zawołać do nich ponownie, kiedy usłyszała krzyk Tony’ego. Przez chwilę nie dowierzała jego słowom, ale wtedy usłyszała ciężkie kroki na pierwszej kondygnacji, biegnące z łomotem w dół. Nadal go nie było widać z podestu, ale wiedziała, że to nie może być nikt inny tylko Bruno Frye.
Wtem rozległ się chrzęszczący głos Frye’a:
– Suka, suka, suka, suka!
Oszołomiona, ale nie sparaliżowana szokiem, Hilary wycofała się z podnóża schodów i pobiegła widząc, że Frye dociera do podestu. Zbyt późno zorientowała się, że powinna była się kierować do drzwi domu i stamtąd biec w stronę kolejki linowej; zamiast tego uciekała w kierunku kuchni, a stamtąd nie było odwrotu.
Wpadła do kuchni przez wahadłowe drzwi, a Frye zeskoczył z ostatnich paru stopni i znalazł się w korytarzu za nią.
Pomyślała, że poszuka noża w kuchennych szufladach.
Nie mogła. Nie miała czasu.
Podbiegła do zewnętrznych drzwi, otworzyła w nich zamek i wymknęła się z kuchni, w czasie gdy Frye już przekraczał wahadłowe drzwi.
Jedyną bronią, jaką miała, była latarka, którą trzymała w ręku, a to nie była żadna broń.
Minęła ganek, zbiegła w dół po stopniach. Zderzyła się z naporem deszczu i wiatru.
Był za nią w niedalekiej odległości. Nadal skandował:
– Suka, suka, suka!
Nigdy nie będzie w stanie obiec domu i pokonać całej drogi do kolejki, zanim on ją złapie. Był zbyt blisko i biegł szybciej od niej.
Mokra trawa była śliska.
Bała się, że upadnie.
Bała się śmierci.
Tony?
Biegła do jedynego miejsca, w którym się mogła schronić: drzwi w ziemi.
Zamigotała błyskawica i zaraz za nią rozległ się grzmot.
Frye już nie krzyczał z tyłu. Słyszała głęboki, zwierzęcy warkot zadowolenia.
Bardzo blisko.
Teraz ona krzyczała.
Dotarła do drzwi w zboczu i zobaczyła, że są zaryglowane zarówno u góry, jak i u dołu. Sięgnęła i odsunęła górny rygiel, potem pochyliła się i uwolniła ten u dołu, spodziewając się, że między łopatki zostanie jej wbite ostrze. Cios jednak nie nadszedł. Otworzyła drzwi i znalazła za nimi atramentową czerń.
Odwróciła się.
Deszcz ciął ją prosto w twarz.
Frye zatrzymał się. Stanął w odległości zaledwie sześciu stóp.
Czekała w otwartych drzwiach z ciemnością za plecami i zastanawiała się, co tam jest oprócz stopni.
– Suka – powiedział Frye.
Ale w jego twarzy było teraz więcej strachu niż wściekłości.
– Rzuć ten nóż – powiedziała, nie wiedząc, czy jej posłucha, wątpiąc w to, ale nie mając nic do stracenia. – Posłuchaj swojej matki, Bruno. Rzuć ten nóż.
Zrobił krok w jej kierunku.
Hilary nie ruszyła się z miejsca. Serce jej eksplodowało.
Frye podszedł bliżej.
Trzęsąc się, zeszła na pierwszy stopień znajdujący się tuż za progiem.
Tony dotarł do szczytu schodów, wspierając się jedną ręką o ścianę, i wtedy usłyszał za sobą szmer. Obejrzał się.
Z sypialni wypełzł Joshua. Był zalany krwią, a jego twarz stała się równie biała jak włosy. Patrzył nie całkiem widzącym wzrokiem.
– Bardzo źle? – spytał Tony.
Joshua oblizał swoje blade wargi.
– Przeżyję – powiedział dziwnym, syczącym i skrzypiącym głosem. – Hilary. Na miłość boską… Hilary!
Tony odepchnął się od ściany i skulony ruszył w dół schodami. Zataczając się, udał się korytarzem w kierunku kuchni, ponieważ słyszał krzyk Frye’a dobiegający z trawnika za domem.
W kuchni otworzył jedną szufladę, potem drugą w poszukiwaniu jakiejś broni.
No dalej, do cholery! Psiakrew!
W trzeciej szufladzie były noże. Wybrał największy spośród nich. Był splamiony rdzą, ale nadal groźnie ostry.
Dokuczało mu lewe ramię. Nie mógł go podtrzymywać prawą ręką, bo potrzebował jej do walki z Frye’em.
Zaciskając zęby, uzbrajając się przeciwko bólowi płynącemu z ran, zataczając się jak pijany, wyszedł na ganek. Od razu zauważył Frye’a. Mężczyzna stał przed otwartymi drzwiami. Podwójnymi drzwiami w ziemi.
Hilary nie było widać.
Hilary cofnęła się do szóstego stopnia. Ten był ostatni.
Bruno Frye stał u szczytu schodów i spoglądał w dół, lecz bał się iść dalej. Na przemian nazywał ją suką i kwilił jak małe dziecko. Był wyraźnie rozdarty między dwoma pragnieniami: żądzą zabicia Hilary i potrzebą wydostania się z tego znienawidzonego miejsca.
Szepty.
Nagle usłyszała szepty i w tej samej chwili jej ciało jakby zamieniło się w lód. Słyszała nieartykułowany, miękki syk, coraz głośniejszy z każdą sekundą.
A potem poczuła, że coś jej pełznie po nodze.
Krzyknęła i weszła o jeden stopień wyżej, bliżej Frye’a. Sięgnęła dłonią w dół, potarła nogę i coś z niej strzepnęła.
Trzęsąc się zapaliła latarkę, odwróciła się i oświetliła znajdujący się za jej plecami podziemny pokój.
Karaluchy. Wszędzie roiły się całe setki ogromnych karaluchów – na podłodze, ścianach i niskim suficie. Nie były to zwykłe karaluchy, ale ogromne stworzenia, długości ponad dwóch cali i szerokości cala, z ruchliwymi odnóżami i szczególnie drugimi czułkami, które drżały niespokojnie. Ich błyszczące zielono – brązowe pancerzyki wydawały się kleiste i mokre, jak krople czarnego śluzu.
Ten szept to był odgłos ich nieustającego ruchu; długie odnóża i rozedrgane czułki ocierały się nawzajem o siebie, bezustannie pełzały, czołgały się i pomykały we wszystkie strony.
Hilary krzyknęła. Pragnęła wejść po schodach i wydostać się stąd, ale tam czekał na nią Frye.
Karaluchy umykały przed jej latarką. Były to widocznie podziemne insekty, które żyły jedynie w ciemności. Modliła się, żeby latarka nie przestała świecić.
Szept stawał się coraz głośniejszy.
Coraz więcej karaluchów napływało do pomieszczenia Wychodziły ze szczeliny w podłodze. Pojawiały się dziesiątkami. Wieloma dziesiątkami. Setkami. W pomieszczeniu było już kilka tysięcy tych obrzydliwych stworzeń, a długość jego ścian nie wynosiła więcej jak dwadzieścia stóp. Robaki powchodziły na siebie podwójnymi i potrójnymi warstwami w drugiej połowie pomieszczenia, unikały światła, ale z każdą chwilą stawały się coraz śmielsze.
Wiedziała, że entomolog prawdopodobnie nie nazwałby ich karaluchami. To był jakiś rodzaj żuków, podziemnych żuków, żyjących we wnętrzu ziemi. Naukowiec nadałby im jakąś lapidarną, łacińską nazwę. Ale Hilary widziała karaluchy.
Spojrzała na Bruna.
– Suka – powiedział.
Leo Frye zbudował tę piwnicę z przeznaczeniem na chłodnię, w 1918 roku było to udogodnienie stosowane dość powszechnie. Ale błędnie ustawił konstrukcję na szczelinie w ziemi. Hilary zauważyła, że wiele razy próbował załatać podłogę, która otwierała się za każdym razem, gdy następowało trzęsienie ziemi. W tej krainie ziemia często się trzęsła.
A tymczasem karaluchy nie przestawały wychodzić z piekła.
Nadal wylewały się z otworu wijącą, wierzgającą, rojącą się masą.
Wchodziły jedne na drugie, tworząc warstwę o wysokości pięciu, sześciu i siedmiu cali, pokrywały ściany, sufit, nie przestawały się ruszać i roić. Zimny szept ich pędu przeszedł teraz w cichy ryk.
Katarzyna karała Bruna, umieszczając go w tym miejscu. W ciemności. Za każdym razem na kilka godzin.
Nagle karaluchy ruszyły w kierunku Hilary. Napór nagromadzony w ich warstwach spowodował, że przelały się jak załamująca się fala gniewną, zielono – brązową masą. Pomimo światła latarki, płynęły z sykiem do przodu.
Krzyknęła i ruszyła w górę schodów, wybierając nóż Frye’a zamiast obrzydliwej hordy za swoimi plecami.
Szczerząc zęby, Frye powiedział:
– Sama zobacz, jak to jest, ty suko. – I zatrzasnął drzwi.
Trawnik za domem nie miał więcej niż dwadzieścia jardów długości, ale Tony’emu wydawało się, że od ganku do miejsca, w którym stał Frye, jest co najmniej mila. Poślizgnął się i upadł na wilgotną trawę, przyjmując część upadku na swoje ranne ramię. W głębi oczu przez chwilę drgało mu jasne światło, a potem opalizująca ciemność, ale oparł się pokusie, by już nie wstawać. Podniósł się.
Zobaczył, że Frye stoi blisko drzwi i zamyka je na klucz. Hilary musiała być po drugiej stronie, zamknięta.
Tony pokonał ostatnie dziesięć stóp trawnika z potworną pewnością, że Frye odwróci się i spostrzeże go. Ale rosły mężczyzna nadal był zwrócony twarzą do drzwi. Słuchał Hilary, a ona krzyczała. Tony skoczył na niego i wbił mu nóż między łopatki.
Frye krzyknął z bólu i odwrócił się.
Tony zachwiał się do tyłu, modląc się, żeby zadana przez niego rana była śmiertelna. Wiedział, że nie zwycięży w walce wręcz z Frye’em – zwłaszcza że mógł się posługiwać tylko jedną ręką.
Frye sięgnął jak oszalały do swoich pleców, próbując złapać za nóż, który w niego wbił Tony. Chciał go z siebie wyciągnąć, ale nie mógł go dosięgnąć.
Z ust płynęła mu strużka krwi.
Tony cofnął się o krok. Potem o jeszcze jeden.
Frye zatoczył się w jego stronę.
Hilary stała na górnym stopniu i waliła pięściami w zamknięte drzwi. Krzyczała o pomoc.
Rozlegający się za nią szept stawał się coraz głośniejszy wraz z każdym urywanym zadudnieniem jej serca.
Odważyła się obejrzeć za siebie. Oświetliła schody. Sam widok brzęczącej masy insektów sprawił, że dławiła się od nudności. Pomieszczenie poniżej wydawało się pełne karaluchów. Ich ogromna kałuża przesuwała się, kołysała i syczała w taki sposób, że była jednym organizmem, jednym potwornym stworem obdarzonym niezliczoną ilością odnóży, czułków i wygłodniałych otworów gębowych.
Uświadomiła sobie, że ciągle krzyczy. Nieustannie. Jej głos chrypł, ale nie potrafiła przestać.
Niektóre z insektów odważyły się wpełznąć na schody pomimo światła. Zdeptała dwa, które podpełzły do jej stóp. Inne szły za nimi.
Wtedy zgasła latarka. Bezmyślnie waliła nią w drzwi, histerycznie starając się przywołać pomoc. Szkło pękło i światło zgasło.
Przez chwilę szept jakby zamarł – ale zaraz wzbił się gwałtownie z jeszcze większym natężeniem niż dotychczas.
Hilary oparła się plecami o drzwi.
Pomyślała o nagraniu, które usłyszała wczoraj rano w gabinecie doktora Nicholasa Rudge’a. Pomyślała o bliźniętach, jako dzieciach zamykanych tutaj, zaciskających sobie rękoma nosy i usta, usiłujących nie dopuścić, aby karaluchy wpełzły do wnętrza ich ciał. Ten ochrypły, chrzęszczący głos ich obydwu był efektem krzyku; całych godzin, całych dni krzyku.
Przerażona wpatrywała się w ciemność, czekając, aż pochłonie ją ocean żuków.
Poczuła, że kilka wędruje jej po łydkach, natychmiast pochyliła się i strzepnęła je.
Jeden wbiegł na jej lewą rękę. Uderzyła go dłonią, zmiażdżyła.
Przerażający szmer ruszających się insektów był teraz ogłuszający.
Przyłożyła dłonie do uszu.
Jeden karaluch spadł jej na głowę z sufitu. Krzycząc wyplątała go z włosów, odrzuciła daleko.
Nagle drzwi otworzyły się i do piwnicy wtargnęło światło. Zobaczyła, że cwałująca fala karaluchów, znajdująca się zaledwie na następnym stopniu pod nią, odsuwa się na widok słońca, i w tym momencie Tony wyciągnął ją na deszcz i piękne brudnoszare światło.
Parę karaluchów przywarło jej do ubrania, ale Tony wszystkie je strącił.
– Mój Boże! – krzyknął. – Mój Boże, mój Boże!
Hilary oparła się o niego.
Nie miała już na sobie żadnych karaluchów, ale była pewna, że je nadal czuje. Że pełzają i wiją się na jej ciele.
Trzęsła się gwałtownie, niepohamowanie i Tony objął ją swym zdrowym ramieniem. Przemawiał do niej miękko, spokojnie, przywołującą do siebie.
Aż wreszcie udało jej się przestać krzyczeć.
– Jesteś ranny – powiedziała.
– Przeżyję. I będę malował.
Zobaczyła Frye’a. Leżał na trawie z twarzą przy ziemi, niewątpliwie martwy. Z jego pleców wystawał nóż, a koszula była przesiąknięta krwią.
– Nie miałem wyboru – oświadczył Tony. – Naprawdę nie chciałem go zabić. Było mi go żal… odkąd wiedziałem, przez co przeszedł z winy Katarzyny. Ale nie miałem wyboru.
Pozostawili trupa na trawniku.
Hilary z trudem trzymała się na nogach.
– Umieszczała bliźniaków w tym miejscu, kiedy chciała ich ukarać – szepnęła Hilary. – Ile razy? Sto? Dwieście? Tysiąc razy?
– Nie myśl o tym – powiedział Tony. – Myśl tylko o tym, że żyjemy, że jesteśmy razem. Myśl o tym, czy chcesz wyjść za lekko poturbowanego eks – gliniarza, który usiłuje zarobić na życie malowaniem obrazów.
– Myślę, że bardzo mi się podoba ten pomysł.
Z oddalonej o czterdzieści stóp kuchni na tylny ganek wypadł szeryf Laurensky.
– Co tu się stało? – zawołał do nich. – Czy nic wam nie jest?
Tony nie raczył mu odpowiedzieć.
– Czeka nas wiele wspólnych lat – mówił do Hilary. – I od dzisiaj wszystko będzie dobrze. Po raz pierwszy w życiu oboje wiemy, kim jesteśmy, czego chcemy i dokąd zmierzamy. Pokonaliśmy przeszłość. Przyszłość będzie łatwa.
Kiedy szli w kierunku Laurensky’ego, kropił na nich lekki, jesienny deszcz.
Słychać było jego szept w trawie.