175938.fb2
Zachodnie Centrum Pediatryczne mieści się w centrum Hollywood, w niegdyś bardzo dobrej dzielnicy, obecnie zamieszkanej przez ćpunów, dziwki, striptizerki, dilerów narkotykowych i wszelkiego typu obiboków. „Pracujące dziewczyny” wcześnie dziś wstały i gdy jechałem Bulwarem Zachodzącego Słońca, ubrane w kuse podkoszulki i obcisłe szorty podchodziły na skrzyżowaniach do drzwiczek mojego seville’a, prężąc lubieżnie półnagie ciała i kusząco pogwizdując. Prostytutki stanowiły równie nieodłączną część Hollywood jak mosiężne gwiazdy wtopione w chodniki i mógłbym przysiąc, że niektóre z tych krzykliwie umalowanych twarzy widziałem w tej okolicy już przed trzema laty. Uliczne dziwki wyraźnie dzieliły się na dwie kategorie. Jedną stanowiły smagłe uciekinierki z Bakersfield, Fresno i okolicznych farm, drugą – chude, długonogie, zmęczone życiem czarnoskóre dziewczyny z południowej części centrum Los Angeles. Wszystkie najwidoczniej stawiały sobie za punkt honoru rozpoczęcie pracy za kwadrans ósma. Gdyby inni mieszkańcy hrabstwa byli tak pracowici, Japończycy nie mieliby z nami szans.
Nagle wyłonił się przede mną szpital – wielki ogrodzony teren ze starymi budynkami z ciemnego kamienia i z jedną nowszą konstrukcją z betonu i szkła. Zostawiłem samochód na parkingu dla lekarzy i wszedłem do nowoczesnego gmachu o nazwie Prinzley Pavilion.
Oddział Onkologii mieścił się na piątym piętrze. Gabinety lekarskie rozmieszczono obok siebie w korytarzach o kształcie podkowy; pośrodku znajdowała się część administracyjna. Jako kierownik oddziału Raoul miał cztery razy tyle przestrzeni co każdy z pozostałych onkologów i sporo prywatności, gdyż jego biuro zajmowało koniec korytarza odgrodzony podwójnymi szklanymi drzwiami. Przeszedłem przez nie i trafiłem do części recepcyjnej. Ponieważ nigdzie nie dostrzegłem recepcjonistki, ruszyłem dalej przed siebie i wreszcie dotarłem do drzwi biura Raoula. Były oznaczone napisem: „Obcym wstęp wzbroniony”, mimo to otworzyłem je i wszedłem do środka.
Raoul mógłby mieć prawdziwie dyrektorski apartament, urządził tu jednak laboratorium; na biuro pozostała mu zaledwie klitka trzy na trzy i pół metra. Pokój wyglądał tak, jak go zapamiętałem – biurko zarzucone ogromnymi stertami korespondencji, czasopism i pozostawionych bez odpowiedzi wiadomości (wszystkie uporządkowane i starannie ułożone). Książki nie mieściły się w wysokiej od podłogi po sufit biblioteczce, toteż część leżała obok niej w stosach. Za biurkiem wisiały spłowiałe beżowe zasłonki, które zakrywały wychodzące na wzgórza jedyne okno.
Znałem ten widok aż nazbyt dobrze, gdyż dużo czasu w Zachodnim Centrum Pediatrycznym zmarnowałem na wpatrywanie się w nadgryzione przez ząb czasu litery napisu: „Hollywood”. Najczęściej czekałem, aż Raoul zjawi się wreszcie na kolejnym zebraniu, które sam wcześniej zaplanował, lecz o którym jak zwykle zapomniał. Albo traciłem cierpliwość podczas jego niekończących się zamiejscowych rozmów telefonicznych.
Teraz rozejrzałem się w poszukiwaniu jakichś śladów jego bytności i znalazłem styropianowy kubek na wpół wypełniony zimną kawą oraz kremową jedwabną marynarkę troskliwie powieszoną na oparciu krzesła przy biurku. Zastukałem do drzwi prowadzących do laboratorium. Nie usłyszałem odpowiedzi, a drzwi były zamknięte na klucz. Odsunąłem zasłonki, odczekałem chwilę i wysłałem Raoulowi informację na pager, ale nie oddzwonił. Mój zegarek wskazywał dziesięć minut po dziewiątej. Odkryłem, że odżywają we mnie stare uczucia – niecierpliwość i rozdrażnienie.
Postanowiłem poczekać jeszcze kwadrans, a później wyjść. Dość się już w życiu na niego naczekałem.
Raoul wpadł do biura dziewięćdziesiąt sekund przed wyznaczonym przeze mnie ostatecznym terminem.
– Alex! – Energicznie potrząsnął moją ręką. – Dziękuję, że przyszedłeś!
Postarzał się. Brzuch urósł mu do sporych rozmiarów piłki, którą opinała zapięta na wszystkie guziki koszula. Resztki włosów na wierzchołku głowy zniknęły już i tylko ciemne kędziory nad uszami zdobiły wysoką i błyszczącą czaszkę. Gęsty wąs, niegdyś hebanowy, poszarzał od siwizny. Tylko oczy przypominające ziarenka kawy stale się żywo poruszały, sugerując wieczną młodość i niespożytą energię ich właściciela. Raoul był niewysokim przysadzistym mężczyzną i chociaż ubierał się starannie, nie zamierzał tuszować zbytnich krągłości. Tego ranka włożył bladoróżową koszulę, czarny krawat w różowe zegary i kremowe spodnie, które pasowały do przewieszonej przez krzesło marynarki. Na nogach miał jasnobrązowe mokasyny o ostrych noskach, wypolerowane do połysku. Długi biały fartuch Raoula był wykrochmalony i nieskazitelnie czysty, ale o rozmiar za duży. Na szyi Melendez-Lynch zawiesił sobie stetoskop, a w kieszenie fartucha wsunął tyle ołówków i papierów, że aż obwisły.
– Dzień dobry, Raoul.
– Jadłeś już śniadanie? – Odwrócił się do mnie tyłem i niczym ślepiec przesunął grubymi palcami po zawalających biurko papierzyskach.
– Nie, powiedziałeś, że sam…
– Może zejdziemy do stołówki dla lekarzy? Oczywiście oddział zapłaci za twój posiłek.
– Brzmi zachęcająco – westchnąłem.
– Doskonale, doskonale. – Poklepał się po kieszeniach, przeszukał je, w końcu wymamrotał jakieś przekleństwo po hiszpańsku. – Wykonam jeszcze tylko kilka telefonów, a zaraz potem pójdziemy…
– Mam mało czasu. Byłoby dobrze, gdybyśmy poszli już teraz.
Odwrócił się i popatrzył na mnie z ogromnym zaskoczeniem.
– Co takiego? Och tak, oczywiście. Już idziemy. Rzucił jeszcze okiem na biurko, złapał najnowszy egzemplarz magazynu medycznego „Krew” i wyszliśmy.
Chociaż miałem nogi dłuższe od jego o dobre dziesięć centymetrów, musiałem niemal biec, by za nim nadążyć. Pędziliśmy przez szklany korytarz, który łączył Prinzley Pavilion z głównym budynkiem. A ponieważ mój towarzysz gadał podczas drogi jak najęty, nie mogłem odstać od niego ani o metr.
– Nazywają się Swope. – Przeliterował mi nazwisko. – Chłopiec ma na imię Heywood, zdrobniale mówią na niego Woody. Pięć lat. Zlokalizowany nowotwór układu limfatycznego, choć nie jest to choroba Hodgkina. Początkowo został zaatakowany tylko jeden z bocznych węzłów chłonnych. Skaning metastazy był bardzo piękny… to znaczy całkowicie zrozumiały. Histologia nielimfoblastyczna, czyli korzystna, ponieważ znamy właściwą kurację…
Dotarliśmy do windy. Raoul zasapał się, poluźniał krawat. Drzwi rozsunęły się i wsiedliśmy, zjeżdżając na parter w milczeniu. Mój towarzysz nie potrafił ani przez chwilę stać nieruchomo: stukał palcami o ściankę windy, gładził wąsy, bawił się długopisem, włączając go i wyłączając.
Korytarz na parterze był – jak zwykle – pełen lekarzy, pielęgniarek, techników i pacjentów. Panował tu straszny hałas. Melendez-Lynch znowu zaczął mówić, lecz dotknąłem jego ramienia i krzyknąłem mu prosto do ucha, że go nie słyszę. Skinął głową i jeszcze szybciej pognał naprzód. Minęliśmy kafeterię i weszliśmy do kiepsko oświetlonej, lecz całkiem porządnej stołówki dla lekarzy.
Grupa chirurgów i stażystów siedziała przy okrągłym stoliku. Wszyscy ubrani byli w zielone operacyjne uniformy. Jedli lub palili, czepki zwisały im na piersiach jak śliniaki. Poza nimi nie było tu nikogo.
Raoul poprowadził mnie do narożnego stolika, skinął na kelnerkę i rozłożył na kolanach płócienną serwetkę. Wziął do ręki pojemnik ze słodzikiem i odwracał go to w jedną, to w drugą stronę. Proszek przesypywał się z cichym szmerem niczym piasek w klepsydrze. Mój towarzysz powtórzył ten gest kilka razy, po czym podjął temat, przerywając jedynie na chwilę, by złożyć zamówienie.
– Pamiętasz protokół COMP?
– Jak przez mgłę. Cyklofosfamid… metotreksat i prednizon, prawda? Zapomniałem, co oznacza O.
– Bardzo dobrze. O to onkowin. Udoskonaliliśmy ten protokół specjalnie dla przypadków niebędących chorobą Hodgkina. Działa cuda, kiedy połączymy leki z naświetlaniem. Osiemdziesiąt jeden procent pacjentów przeżywa trzy lata bez nawrotu. Tak wygląda krajowa statystyka… Jeśli chodzi o moich pacjentów, procent jest jeszcze wyższy: ponad dziewięćdziesiąt przypadków wyleczeń na sto. Szczególnie dobrze kurację tę znoszą dzieci. Znam sporo pięcio- czy siedmiolatków, które czują się dziś znakomicie… Pomyśl o tym, Alex. Choroba, która dziesięć lat temu zabijała właściwie każde dziecko, stała się potencjalnie uleczalna. Światło w jego oczach nabrało dodatkowej mocy.
– Fantastyczne – zauważyłem.
– Idealne słowo. Rzeczywiście to jest fantastyczne. Podstawę stanowi chemioterapia multimodalna. Więcej doskonalszych leków w odpowiednich kombinacjach.
Kelnerka przyniosła nam jedzenie. Raoul położył sobie na talerzu dwie bułki, które pokroił na maleńkie kawałki. Skończył jeść, gdy byłem w połowie mojego bajgla. Kelnerka nalała kawy, którą Melendez-Lynch spróbował, dodał śmietanki, pomieszał i szybko przełknął. Następnie wytarł wargi i wąsy.
– Zauważ, że użyłem słowa „uleczalna”. Nie jest to gadanie o przedłużonej remisji. Pokonaliśmy guz Wilma, pokonaliśmy chorobę Hodgkina. Nowotwór układu limfatycznego będzie następny. Zapamiętaj moje słowa, bo tę chorobę zaczniemy skutecznie leczyć już w najbliższej przyszłości.
Pokroił i zjadł trzecią bułkę. Przywołał kelnerkę, prosząc o dolewkę kawy.
Gdy odeszła, powiedział:
– To właściwie nie jest kawa, mój przyjacielu, lecz tylko jakaś gorąca lura. Moja matka umie parzyć prawdziwą kawę. Na Kubie mieliśmy własne poletko. Jeden ze służących, stary Murzyn imieniem Jose, kruszył ziarna w dłoni. Mielenie jest bardzo istotne dla smaku kawy… – Wypił kilka łyków, odstawił kubek, wziął szklankę z wodą i ją opróżnił. – Przyjdź do mnie do domu, a napijemy się prawdziwej kawy.
Przyszło mi do głowy, że chociaż pracowałem z tym człowiekiem przez trzy lata, a znałem go dwa razy dłużej, nigdy nie widziałem jego mieszkania.
– Może odwiedzę cię któregoś dnia. Gdzie mieszkasz?
– Niedaleko stąd. Mam mieszkanie na Los Feliz. Z jedną sypialnią… Malutkie, ale na moje potrzeby wystarczy. Kiedy człowiek mieszka sam, najlepiej żyć skromnie. Nie zgadzasz się z tym?
– Ależ zgadzam się.
– Też mieszkasz sam, prawda?
– Jeszcze do niedawna rzeczywiście tak było. Teraz zamieszkałem ze wspaniałą kobietą.
– To dobrze, bardzo dobrze. – Odniosłem wrażenie, że jego ciemne oczy się zachmurzyły. – Tak, tak, kobiety. Wzbogacają moje życie. I niszczą je. Moja ostatnia żona, Paula, ma duży dom we Flintridge. Inna w Miami, a dwie pozostałe Bóg wie gdzie. Jorge, mój drugi syn… syn Niny… twierdzi, że jego matka jest w Paryżu, ale ta kobieta nigdy nie zagrzała zbyt długo miejsca w jednym mieście.
Pochylił głowę i uderzył łyżeczką o stół. Potem pomyślał o czymś, co go wyraźnie rozweseliło.
– Jorge idzie w przyszłym roku na studia medyczne. Wybrał szkołę stanową w Hopkinsville.
– Gratuluję.
– Dziękuję. Wiesz, to wspaniały chłopak, zawsze taki był. Latem mnie odwiedza i pracuje w laboratorium. Jestem dumny, że go inspiruję do pracy. Pozostałe dzieciaki nie mają o niczym pojęcia… Kto wie, co będą robić w życiu, ale ich matki też nie były takie jak Nina. Nina pracowała jako wiolonczelistka.
– Nie wiedziałem o tym.
Wziął kolejną bułkę i zważył ją w dłoni.
– Pijesz swoją wodę? – spytał.
– Nie, nie, częstuj się.
Wypił.
– Opowiedz mi o tych Swope’ach. Jakiego rodzaju problemy masz z nimi?
– Najgorsze z możliwych. Po prostu nie chcą się zgodzić na leczenie syna. Zamierzają zabrać go do domu i poddać Bóg wie jakiej kuracji.
– Sądzisz, że to holiści?
Wzruszył ramionami.
– Całkiem możliwe. Pochodzą ze wsi, przyjechali z La Visty, małego miasteczka w pobliżu granicy z Meksykiem.
– To tereny rolnicze. Znam je.
– Na pewno leczą się tam robionymi przez siebie miksturami… Ojciec chłopca to farmer czy hodowca. Prymitywny człowiek, który stale próbuje mi czymś zaimponować. Pewnie skończył jakąś szkołę lub kursy, bo lubi zarzucać swoich rozmówców terminami z zakresu biologii. Duży, przysadzisty facet, tuż po pięćdziesiątce.
– Stary, jak na ojca pięciolatka.
– Tak. A matka musi mieć ponad czterdzieści pięć lat… Pewnie była to niechciana ciąża. A teraz obwiniają siebie za to, że ich syn ma raka.
– Cóż, nie widzę w takiej reakcji niczego niezwykłego – oceniłem. – Rodzice często zadają sobie pytanie, na które nie ma odpowiedzi: „Dlaczego zachorowało właśnie moje dziecko?” Nie postępują wtedy racjonalnie. Zdarza się to ludziom niezależnie od ich wykształcenia, nawet lekarzom, biochemikom i innym osobom, które powinny się znać na tych sprawach… Każdy przeżywa katusze, dylemat między rzeczywistością i pragnieniami. Większość rodziców przezwycięża depresję i niemoc. Przecież trzeba leczyć dziecko…
– W tym przypadku – przerwał mi Raoul – ich wyrzuty sumienia nie są bezpodstawne. Stare jajniki… i tak dalej. No cóż, lepiej podam ci więcej faktów. Gdzie skończyłem… Ach tak, Emma Swope. Szara myszka. Posłuszna, uległa. W tej rodzinie rządzi ojciec. Dwoje dzieci. Córka ma około dziewiętnastu lat.
– Jak długo diagnozowano chłopca?
– Lekarz domowy zauważył podczas badania powiększony brzuch. Przez dwa tygodnie dziecko odczuwało ból, przez ostatnie pięć dni gorączkowało. Lekarz nabrał podejrzeń… Okazał się całkiem niezły jak na wiejskiego łapiducha. Nie ufał lokalnym szpitalom, więc przysłał Swope’ów do nas. Musieliśmy powtórzyć badania ogólne, zbadać krew, mocz, pobrać w dwóch miejscach szpik kostny, zastosować markery immunodiagnostyczne… Od dwóch dni mamy diagnozę. Nowotwór został zlokalizowany, na szczęście nie znaleźliśmy żadnych przerzutów. Odbyłem z rodzicami rozmowę, poinformowałem ich, że prognozy są dobre, ponieważ guzy jeszcze się nie rozprzestrzeniły. Podpisali zgodę na leczenie i byliśmy gotowi do rozpoczęcia kuracji. W ostatnim czasie chłopiec często przechodził rozmaite infekcje oraz zapalenie płuc charakterystyczne dla osób z osłabioną odpornością, toteż zdecydowaliśmy się umieścić go w sterylnym module. Planowaliśmy potrzymać go w nim przez pierwszy okres chemioterapii. Sprawa wydawała się załatwiona, a potem nagle zadzwonił do mnie Augie Valcroix, który opiekuje się malcem… Pójdziemy do niego za chwilę. Powiedział mi, że rodzice się wystraszyli.
– Podczas pierwszej rozmowy nie sprawiali problemów?
– Właściwie nie. Ojciec mówił za nich oboje. Jego żona siedziała nieruchomo i płakała. Robiłem, co mogłem, by ją podnieść na duchu. Swope zadał mi mnóstwo dociekliwych pytań… Jak już wspomniałem, starał się zrobić na mnie wrażenie. W sumie nasza rozmowa wyglądała na przyjazną pogawędkę poświęconą trudnemu tematowi. Rodzice dziecka wydali mi się inteligentni i otwarci. Po telefonie Augiego Valcroix poszedłem do nich. Chciałem porozmawiać. Wiesz, czasami rodzice słyszą o kuracji i wyobrażają sobie, że torturujemy ich dziecko. Zaczynają szukać prostszych „leków”, jak na przykład wywar z pestek moreli. Jeśli lekarz poświęci czas na wyjaśnienie zasad chemioterapii, zwykle udzielają ponownej zgody na kurację. Ale nie Swope’owie! Ci po prostu nagle się rozmyślili. Użyłem tablicy i kredy. Narysowałem wykres, pokazując im ową osiemdziesięciojednoprocentową statystykę związaną z leczeniem. Mój wykład nie zrobił na nich wrażenia. A przecież… Podkreślałem, że konieczny jest pośpiech. Przypochlebiałem im się, błagałem, krzyczałem. Nie spierali się ze mną. Po prostu odmówili i już. Chcą zabrać syna do domu.
Podzielił kolejną bułkę na kawałeczki i ułożył je w półkolu na swoim talerzu.
– Zamierzam wziąć jeszcze jajka – oznajmił nagle.
Skinął na kelnerkę. Przyjęła zamówienie, po czym za jego plecami posłała mi spojrzenie, które mówiło: „Jestem do tego przyzwyczajona”.
– Masz jakieś teorie na temat przyczyn tego zwrotu o sto osiemdziesiąt stopni? – spytałem.
– Dwie. Albo Augie Valcroix zawalił sprawę, albo rodzicom namieszali w głowie ci przeklęci „dotykacze”.
– Kto taki?
– „Dotykacze”! Tak ich nazywam na własny użytek. Członkowie jakiejś diabelskiej sekty o nazwie Dotknięcie, która ma swoją siedzibę nieopodal domu rodziny chłopca. Oddają cześć guru zwanemu Szlachetnym Matthiasem… Tak mi powiedział pracownik opieki społecznej. – W głosie Raoula pojawiła się pogarda. – Madre de Dios, Kalifornia stała się azylem dla psychicznych dewiantów z całego świata!
– Czy to holiści?
– Tak twierdzi facet z opieki społecznej. Holistyczne dupki… Każdą chorobę leczą marchewkami, otrębami i wstrętnie śmierdzącymi ziołami, które zbierają o północy dla wzmocnienia efektu. Ukoronowaniem stuleci naukowego postępu jest świadomy regres kulturowy! Świadomy!
– Co właściwie zrobili członkowie Dotknięcia?
– Nic, co mógłbym udowodnić. Wiem tylko jedno: do pewnego momentu wszystko szło gładko, Swope’owie wyrazili zgodę na kurację, a później pojawiła się pewna para z sekty… Mężczyzna i kobieta… Odwiedzili rodziców i zapoczątkowali katastrofę!
Kelnerka przyniosła talerz z jajecznicą i drugi z żółtym sosem. Przypomniałem sobie, jak Raoul lubi majonez. Teraz polał nim jajka, po czym wziął widelec i podzielił jajecznicę na trzy części. Środkową zjadł pierwszą, potem tę z prawej. Wreszcie zniknęła także część z lewej. Wytarł usta i strząsnął okruszki z brody.
– Co ma wspólnego z tą sprawą twój kolega po fachu?
– Valcroix? Prawdopodobnie sporo. Pozwól, że ci o nim opowiem. Prezentuje się naprawdę świetnie: doktor medycyny, doktoryzował się u McGilla. Jest francuskim Kanadyjczykiem. Staż odbył w Mayo, potem tam pracował. Rok pracy badawczej w Michigan. Dobiega czterdziestki, jest starszy niż większość kandydatów, więc sądziłem, że dojrzalszy. Ha! Kiedy przeprowadzałem z nim rozmowę kwalifikacyjną, uznałem go za dobrze poukładanego, inteligentnego człowieka. Sześć miesięcy później stwierdziłem, że mam do czynienia z podstarzałym hipisem. Facet jest bystry, ale nie podchodzi do swojej pracy jak profesjonalista. Mówi i ubiera się jak nastolatek. No i stara się zniżyć do poziomu pacjentów. Rodzice go nie szanują, podobnie jak dzieci. Hm… Mam z nim też inne problemy. Przespał się przynajmniej z jedną matką pacjenta. O tej sprawie wiem na pewno, ale podejrzewam, że takich przypadków było znacznie więcej. Zapytałem go o to, a on spojrzał na mnie jak na pomyleńca. Nie mógł zrozumieć, czym się przejmuję.
– Uważasz więc, że jest niemoralny?
– W ogóle nie zna słowa „moralność”. Czasami podejrzewam, że jest pijakiem albo ćpunem, ale nigdy nie udało mi się go przyłapać. Podczas obchodów jest doskonale przygotowany, zawsze znajduje właściwą odpowiedź na każde moje pytanie. Nazywam go nadzwyczaj wyedukowanym hipisem.
– Jak wyglądają jego kontakty ze Swope’ami?
– Powiedziałbym, że radzi sobie aż za dobrze. Wydaje się bardzo zaprzyjaźniony z matką chłopca i chyba całkiem dobrze się rozumie z ojcem… Najlepiej, jak można sobie wyobrazić. – Zapatrzył się w pusty kubek po kawie. – Nie byłbym zaskoczony, gdyby miał ochotę przespać się z siostrą chłopca. To bardzo pociągająca dziewczyna. Jednak nie to mnie dręczy najbardziej. – Zmrużył oczy. – Otóż zdaje mi się, że doktor August Valcroix sprzyja holistom i innym szarlatanom. Na zebraniach personelu mówi, że powinniśmy być tolerancyjni dla tego, co nazywa „alternatywnym podejściem do opieki zdrowotnej”. Spędził trochę czasu w indiańskim rezerwacie i szamani zrobili na nim spore wrażenie. Omawiamy na przykład jakiś artykuł z „New England Journal”, a ten nagle wyskakuje z uzdrowicielami i proszkiem ze skóry węża. Nieprawdopodobne. – Twarz Raoula wykrzywił grymas nieukrywanego wstrętu. – Kiedy mi powiedział, że Swope’owie zabierają chłopca ze szpitala, chyba usłyszałem w jego głosie radość i triumf.
– Naprawdę sądzisz, że działał przeciwko tobie?
– Wróg w moim otoczeniu? – Zastanowił się. – Nie, nie w sposób jawny. Sądzę po prostu, że nie popierał w całej rozciągłości planu kuracji. Nie tak, jak powinien. Cholera, nie jesteśmy na wykładzie z teorii filozofii. Mówimy o biednym chłopcu, którego zapewne potrafię wyleczyć, a jego rodzina chce mi przeszkodzić w kuracji. To jest… morderstwo!
– Mógłbyś – podsunąłem – pójść z tą sprawą do sądu.
Posępnie pokiwał głową.
– Już poruszyłem ten temat w rozmowie ze szpitalnym prawnikiem. Uważa, że wygralibyśmy. Byłoby to jednakże pyrrusowe zwycięstwo. Pamiętasz sprawę Chada Greena? Dziecko miało białaczkę, rodzice zabrali je z Bostońskiego Szpitala Dziecięcego i wyjechali z nim do Meksyku, gdzie leczono je, hm… alternatywnie. Sprawą tą zajęły się media i zrobiły z niej cyrk. Rodzice stali się bohaterami, lekarzy i szpital przedstawiano jako żądne ofiar wilki. Ostatecznie, mimo wyroku sądowego, chłopiec nie został poddany kuracji i zmarł.
Przyłożył palce wskazujące do skroni i nacisnął. Żyły pod palcami pulsowały. Raoul się skrzywił.
– Migrena?
– Umiem sobie z nią radzić.
Wciągnął głęboko powietrze.
– Może rzeczywiście będę ich musiał podać do sądu, chciałbym jednak tego uniknąć. Dlatego właśnie zadzwoniłem do ciebie, przyjacielu.
Pochylił się do przodu i położył rękę na mojej dłoni. Jego skóra była bardzo ciepła i trochę wilgotna.
– Porozmawiaj z nimi, Alex. Użyj wszelkich sztuczek, które trzymasz w zanadrzu. Empatia, współczucie, sympatia… wszystko, co ci przyjdzie do głowy. Spróbuj sprawić, by pojęli konsekwencje swojego czynu.
– Trudne zadanie.
Cofnął rękę i się uśmiechnął.
– Innych tu nie miewamy.