177565.fb2 Tr?jka - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 6

Tr?jka - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 6

ROZDZIAŁ CZWARTY

Nat Dickstein postanowił zwiedzić elektrownię atomową we Francji, ponieważ francuski był jedynym europejskim językiem, którym posługiwał się znośnie, poza angielskim oczywiście, ale Anglia nie należała do Euratomu. Wybrał się do elektrowni autobusem, razem z wycieczką studentów i turystów. Krajobraz przesuwający się za oknem bardziej przypominał okolice Galilei niż Essex, które Dickstein w latach chłopięcych uważał za symbol wsi.

Miał już za sobą wiele podróży, ale pamiętał czasy, gdy jego horyzont zamykał się między Park Lane na zachodzie a Southend-on-Sea na wschodzie Anglii. Pamiętał także, jak nagle ten horyzont się rozsunął, kiedy on zaczął myśleć o sobie jako o mężczyźnie po bar micwie i po śmierci ojca. Inni chłopcy w jego wieku chcieli zostać dokerami lub drukarzami, ożenić się z miejscową dziewczyną, znaleźć dom w odległości ćwierć mili od domu rodziców i tam zamieszkać. Ich ambicją było wyhodować charta – medalistę, kibicować drużynie West Ham w rozgrywkach pucharowych albo kupić motor. Młody Nat marzył, by pojechać do Kalifornii, Rodezji czy Hongkongu i zostać neurochirurgiem, archeologiem lub milionerem. Po części dlatego, że był zdolniejszy niż większość jego rówieśników, po części zaś dlatego, że dla nich obce języki były czymś dziwacznym, tajemniczym, i wydawały im się raczej przedmiotami szkolnymi, jak algebra, niż żywą mową służącą do porozumiewania się. Główna różnica jednak polegała na tym, że on był Żydem. Jego partner od szachów z dzieciństwa, Harry Chieseman, choć niegłupi, bystry i energiczny, uważał się za przedstawiciela londyńskiej klasy robotniczej i wierzył, że na zawsze nim zostanie. Dickstein natomiast wiedział – chociaż nie przypominał sobie, by ktoś mu o tym mówił – że Żydzi, gdziekolwiek by się urodzili, zawsze znajdą dla siebie miejsce w świecie. Będą mogli rozwijać przemysł, kinematografię czy zostać najlepszymi bankierami, prawnikami lub fabrykantami. Jeśli nie uda im się tego dokonać w kraju rodzinnym, mogą przenieść się gdziekolwiek indziej i próbować od nowa. To ciekawe, myślał Dickstein, gdy przypominał sobie dzieciństwo, że ludzie, którzy przez stulecia byli prześladowani, mogą tak mocno wierzyć w spełnienie swoich pragnień. Na przykład kiedy potrzebują bomby jądrowej, jadą i… zdobywają ją. Tradycja wspaniała, ale absolutnie nieprzydatna, jeśli chodzi o znalezienie drogi prowadzącej do celu.

Elektrownia ukazała się w oddali. Gdy autobus podjechał bliżej, Dickstein stwierdził, że reaktor okazał się znacznie większy niż to sobie wyobrażał. Zajmował budynek wysokości dziesięciu pięter. Nie wiadomo dlaczego Dickstein wyobrażał go sobie jako urządzenie zamontowane w małym pokoju.

Zabezpieczenie zewnętrzne miało charakter bardziej przemysłowy niż militarny. Zabudowania otaczało jedynie wysokie ogrodzenie. Niepodłączone do prądu. Dickstein zajrzał do wartowni, podczas gdy przewodnik wycieczki załatwiał formalności. Strażnicy mieli tylko dwa ekrany telewizji przemysłowej. Mógłbym przerzucić pięćdziesięciu ludzi przez ogrodzenie, i to w biały dzień, a strażnicy nie zauważyliby nic podejrzanego, pomyślał Dickstein. To zły znak, rozważał ponuro, to znaczy, że mają podstawy, żeby być tak pewni siebie.

Opuścił autobus wraz z resztą grupy; szli wzdłuż asfaltowego parkingu w kierunku portierni. Wszystko zostało zaplanowane zgodnie z obiegowym wyobrażeniem o tego rodzaju obiektach: dobrze utrzymane trawniki i klomby kwiatowe oraz mnóstwo świeżo posadzonych drzew, wszędzie czysto i schludnie, dużo białej farby. Nic nie dymiło. Spoglądając za siebie, w kierunku wartowni, Dickstein zobaczył szarego opla stojącego na drodze. Jeden z dwóch siedzących w nim mężczyzn wysiadł i rozmawiał ze strażnikami, którzy chyba udzielali mu jakiś wskazówek. Wewnątrz samochodu coś zamigotało w słońcu.

Dickstein wszedł za grupką turystów do świetlicy, W szklanej gablocie umieszczono trofeum zdobyte w meczu rugby przez drużynę pracowników elektrowni. Na ścianie wisiało lotnicze zdjęcie zakładów. Dickstein stanął przed nim, starając się zarejestrować w pamięci każdy szczegół, i rozważał, jak przeprowadzić akcję, podczas gdy pozostałą część jego świadomości zajmował szary opel.

Cztery hostessy w eleganckich mundurkach oprowadzały wycieczkę po elektrowni. Dicksteina nie interesowały olbrzymie turbiny, pomieszczenia, w których zainstalowano urządzenia pomiarowe zrzędami tarcz i przełączników ani system wodny zapewniający ochronę ryb i umożliwiający im powrót do rzeki. Zastanawiał się, czy mężczyzna w oplu śledził go, a jeśli tak, to dlaczego.

Szalenie natomiast interesował się miejscem, do którego trafia surowiec radioaktywny.

– W jaki sposób dostarczane jest paliwo? – zapytał hostessy.

– Ciężarówkami – odpowiedziała żartobliwie. Kilka osób z grupy zachichotało nerwowo na myśl o jeżdżących po kraju ciężarówkach załadowanych uranem.

– To nie jest niebezpieczne – kontynuowała, spodziewając się jak gdyby takiej reakcji. – Ładunek nie jest radioaktywny, dopóki jest ułożony w stos atomowy. Przenosi się go z ciężarówki prosto do dźwigu towarowego i dalej w górę do magazynu paliwa na siódmym piętrze. Odtąd już wszystko toczy się automatycznie.

– A gdzie się odbywa sprawdzanie ilości i jakości towaru? – zapylał Dickstein.

– W zakładach wytwarzających paliwo. Towar zostaje tam opieczętowany, tu, na miejscu sprawdza się tylko pieczęcie.

– Dziękuję. – Dickstein zadowolony skinął głową. System nie był tak surowy, jak to przedstawiał Pfaffer z Euratomu. Kilka luźnych pomysłów Dicksteina zaczynało nabierać wyraźniejszych kształtów.

Pokazano im, jak działa system ładowania reaktora. Urządzenie było zdalnie sterowane, zabierało z magazynu pojemniki z elementami paliwa, podnosiło betonową pokrywę kanału paliwowego, usuwało elementy zużyte, umieszczało nowe, zamykało pokrywę, po czym wyrzucało zużyte do wypełnionych wodą szybów połączonych z systemem chłodzenia.

– Reaktor ma trzy tysiące kanałów paliwowych, każdy kanał zawiera osiem prętów paliwowych. Pręty wystarczają na cztery do siedmiu lat. System ładowania reaktywuje pięć kanałów podczas każdej operacji – wyjaśniła dziwnie uwodzicielskim tonem hostessa w doskonałej paryskiej francuszczyźnie.

Ruszyli dalej, aby obejrzeć system chłodzenia. Pod wodą, na głębokości dwudziestu stóp, zużyte elementy paliwa wkładane są do pojemników, następnie schłodzone, ale wciąż jeszcze wysoce radioaktywne – umieszczane w pięćdziesięciotonowych ołowianych zbiornikach po dwieście elementów w jednym zbiorniku, po czym przewozi się je samochodami oraz koleją do zakładów przetwórczych.

Kiedy hostessy podawały w świetlicy kawę i ciastka, Dickstein rozmyślał nad tym, czego się dowiedział. Niczego bardziej nie pragnął niż zdobyć zużyte paliwo. Teraz wiedział, dlaczego nikt tego nie sugerował. Łatwo byłoby przechwycić ciężarówkę – można by to zrobić bez trudu – ale jak wywieźć niepostrzeżenie z kraju pięćdziesięciotonowy blok i przemycić go do Izraela tak, żeby nikt nie zwrócił na to uwagi?

Nie bardziej obiecujący był pomysł kradzieży uranu z terenu elektrowni. Oczywiście ochrona była marna – najlepszy dowód, że mógł przeprowadzić rozpoznanie, ba, dodano mu nawet przewodnika, który wszystko pokazał. Ale paliwo znajdujące się w elektrowni było umieszczone w automatycznym, zdalnie sterowanym systemie. Jedyną drogą jego uzyskania było przechwycenie go na etapie składowania i tak znów powracał problem przetransportowania ogromnego bloku materiału radioaktywnego drogą morską, przez któryś z europejskich portów.

Dickstein założył, że musi istnieć jakiś sposób, by dostać się do magazynu paliwa. Wtedy można by przenieść towar do elewatora, zwieźć go na dół, załadować na ciężarówkę i odjechać. To jednak wymagałoby sterroryzowania całego personelu lub choćby jego części, by go na jakiś czas unieszkodliwić, a przecież robota musiała być wykonana niepostrzeżenie.

Hostessa zaproponowała, że ponownie napełni jego filiżankę, na co się zgodził. Można wierzyć Francuzom, że podadzą ci dobrą kawę. Młody inżynier zaczął wykład na temat bezpieczeństwa nuklearnego. Miał na sobie nie uprasowane spodnie i rozciągnięty sweter. Naukowcy i personel techniczny przyglądali się zwiedzającym. Dickstein zauważył, że ich ubrania są znoszone, luźne i wygodne; wielu z nich także nosiło zarost, co było raczej oznaką braku dbałości o wygląd niż próżności. Uznał, że ponieważ w ich pracy silna osobowość w zasadzie niewiele znaczy, natomiast decyduje o wszystkim umysł, zatem brakuje przesłanek, by wnioskować coś na podstawie obserwacji. Ale prawdopodobnie był to romantyczny pogląd na naukę.

Nie słuchał wykładu. Fizyk z Instytutu Weitzmanna potrafił ująć rzecz znacznie bardziej zwięźle. Nie istnieje coś takiego jak bezpieczny poziom promieniowania – powiedział. Takie gadanie sprawia, że myślisz o promieniowaniu jak o wodzie w basenie: jeśli ma cztery stopy głębokości, jesteś bezpieczny, jeśli osiem stóp – toniesz. Faktycznie jednak promieniowanie bardziej przypomina ograniczenie szybkości na autostradzie – trzydzieści mil na godzinę jest bezpieczniejsze niż osiemdziesiąt, ale nie tak bezpieczne jak dwadzieścia, a jedyny sposób, żeby być całkowicie bezpiecznym, to nie wsiadać do samochodu.

Dickstein powrócił myślami do kradzieży uranu. Jak każdy plan, który obmyślił, i ten należało realizować w największej tajemnicy. Może wszystko to było z góry skazane na niepowodzenie? Tak czy inaczej, niemożliwe jest niemożliwe, pomyślał. Nie, za wcześnie na takie wnioski. Powrócił do pierwotnych rozważań.

Trzeba przechwycić towar podczas transportu. To było jasne w świetle tego, co tu dziś zobaczył. Elementy paliwa nie były sprawdzane, wyładowywano je, a dalej wszystko szło automatycznie. Mógł obrabować ciężarówkę, zabrać uran z pojemników paliwa, zamknąć je znowu, ponownie opieczętować i przekupić albo zastraszyć kierowcę ciężarówki, żeby dostarczył puste pojemniki. Będą one stopniowo trafiały do reaktora, po pięć naraz, przez miesiąc. Wydajność reaktora nieznacznie spadnie. To będzie wymagało analizy, przeprowadzenia testów. Być może nic nie uda się wykryć, zanim puste elementy nie opuszczą reaktora, a na ich miejsce nie wejdą nowe, powodując ponowny wzrost wydajności. Może nikt nie pojmie, co się stało, zanim puste elementy nie zostaną poddane przeróbce i nie okaże się, że otrzymana z nich ilość plutonu będzie zbyt mała. Wówczas – w cztery do siedmiu lat później – ślad prowadzący do Tel-Awiwu mógłby z ostać całkowicie zatarty.

Mogą jednak połapać się wcześniej. No i wciąż pozostaje nie rozwiązany problem wywiezienia ładunku z kraju. Mimo to Dicksteinowi rysował się już pewien plan, więc czuł się trochę pewniej.

Wykład skończył się. Słuchacze zadali kilka chaotycznych pytań, po czym wycieczka gromadnie wróciła do autobusu. Dickstein usiadł z tyłu.

– To moje miejsce – zwróciła się do niego jakaś kobieta w średnim wieku, ale on bezczelnie wbił w nią kamienne spojrzenie, tak że w końcu dała za wygraną i odeszła.

Podczas drogi powrotnej Dickstein bez przerwy wyglądał przez tylne okno. Gdy przejechali około mili, szary opel wyskoczył z bocznej drogi i ruszył za autobusem. Dobre samopoczucie Dicksteina zniknęło.

***

Rozpoznano go. Musiało się to stać albo tu, albo w Luksemburgu; prawdopodobnie w Luksemburgu. Najpewniej za sprawą Jasifa Hasana – Hasan niewątpliwie mógłby być agentem – albo kogoś innego. Śledzono go chyba raczej dla zasady, po prostu z ciekawości, jako że nie było sposobu – a może był? – żeby do wiedzieć się, co zamierza. Musiał ich zatem zgubić.

Spędził dzień w mieście leżącym w pobliżu elektrowni i w jego najbliższych okolicach, jeżdżąc autobusem, taksówką lub wynajętym samochodem albo spacerując. Pod koniec dnia rozpoznawał trzy pojazdy – szarego opla, zniszczony mały mikrobus i niemieckiego forda – oraz pięciu mężczyzn z grupy, która go śledziła. Z wyglądu przypominali trochę Arabów, ale w tej części Francji wielu kryminalistów pochodziło z Północnej Afryki: można było wynająć miejscowych pomocników. Liczebność grupy tłumaczyła, dlaczego wcześniej nie wyczuł, że jest śledzony. Tamci mogli ustawicznie zmieniać samochody i osoby. Wycieczka do elektrowni, długa jazda tam i z powrotem wiejską, mało uczęszczaną drogą sprawiła, że i oni się w końcu zdemaskowali.

Nazajutrz wyjechał z miasta. Ford przejechał za nim kilka mil, potem zastąpił go szary opel. W każdym samochodzie siedziało dwóch ludzi. Pewnie było jeszcze dwóch w mikrobusie i jeden w hotelu.

Opel wciąż jeszcze mu towarzyszył, gdy Dickstein znalazł się przy wiadukcie dla pieszych; licząc od tego miejsca, na przestrzeni czterech czy pięciu mil nie odchodziły od autostrady żadne boczne drogi. Dickstein podniósł kołnierz, zatrzymał samochód, naciągnął kaptur. Rozglądał się przez kilka minut. Szary opel rozpłynął się gdzieś przed nim, a ford przejechał obok minutę później. Ford będzie czekał przy następnej bocznicy, a opel wróci z przeciwnej strony drogi, żeby zobaczyć, co się dzieje z Dicksteinem. Zgodnie z podręcznikiem tak właśnie należało uczynić w podobnej sytuacji.

Dickstein miał nadzieję, że ci ludzie będą się trzymać wskazówek z podręcznika, bo inaczej jego plan nie powiedzie się. Wyjął z bagażnika składany trójkątny znak ostrzegawczy i ustawił go za tylnym kołem.

Opel przemknął przeciwną stroną autostrady. Działali zgodnie z jego przewidywaniami.

Dickstein ruszył przed siebie. Gdy tylko zszedł z autostrady, złapał pierwszy autobus, jaki się nadarzył, i wrócił nim do miasta. W czasie drogi zauważył kilkakrotnie każdy z trzech pojazdów wywiadowczych. Pozwolił sobie na mały, może trochę przedwczesny triumf: o to mu właśnie chodziło.

W mieście wziął taksówkę i kazał się zawieźć w pobliże swego samochodu, wysiadł jednak po drugiej stronie autostrady. Minął go opel, a potem jadący w odległości kilkuset jardów za nim ford.

Dickstein zaczął biec. Był w dobrej kondycji po wielu miesiącach pracy na świeżym powietrzu w kibucu. Szybko wbiegł na wiadukt dla pieszych, przebiegł go i popędził wzdłuż krawężnika po drugiej stronie drogi. Zdyszany i spocony dopadł swego porzuconego samochodu w ciągu niespełna trzech minut.

Mężczyzna z forda wyskoczył i zaczął go gonić. Wiedział już, że dał się nabrać. Ford ruszył. Mężczyzna zawrócił i wskoczył do wozu, gdy ten nabierał szybkości, włączając się w monotonny ruch drogowy.

Dickstein wskoczył do samochodu. Pojazdy prześladowców znajdowały się teraz po przeciwnej stronie autostrady; będą musiały dojechać aż do następnego skrzyżowania, zanim zawrócą i ruszą za nim. Przy szybkości sześćdziesięciu mil na godzinę zajmie im to dziesięć minut; znaczyło to, że ma nad nimi co najmniej pięć minut przewagi. Już go nie złapią.

Odetchnął głęboko, kierując się w stronę Paryża i nucąc jednostajną śpiewkę, znaną z boisk piłkarskich West Ham: “Spoko, spoko, spokoo…”

***

Kiedy dowiedziano się w Moskwie o arabskiej bombie atomowej, wybuchła nieprawdopodobna panika. Ministerstwo Spraw Zagranicznych wpadło w panikę, ponieważ nie słyszało o tym wcześniej, KGB wpadło w panikę, ponieważ nie usłyszało o tym pierwsze, ludzie z sekretariatu partii wpadli w panikę, ponieważ ostatnią rzeczą, której by pragnęli, była kolejna awantura między Ministerstwem Spraw Zagranicznych a KGB o to, kto zawinił. Poprzednia zamieniła życie na Kremlu w piekło na okres jedenastu miesięcy.

Na szczęście Egipcjanie wybrali taki sposób ogłoszenia swoich rewelacji, że stwarzało to pewną możliwość manewru. Chcieli mianowicie utrzymać wersję, że zgodnie z zasadami dyplomacji nie są zobowiązani do informowania sojuszników o swych tajnych przedsięwzięciach oraz że pomoc techniczna, o którą proszą, nie stanowi klucza do ich sukcesu. Można by to ująć w następujący sposób: “Drobiazg, budujemy akurat reaktor jądrowy w celu uzyskania plutonu do bomby atomowej, aby zmieść Izrael z powierzchni ziemi, nie pomoglibyście nam?” Wiadomość, zręcznie sformułowana i ugarnirowana dyplomatycznymi frazesami, została przekazana w niecodzienny sposób, pod sam koniec oficjalnego spotkania ambasadora Egiptu w Moskwie z szefem biura do spraw Bliskiego Wschodu w Ministerstwie Spraw Zagranicznych.

Szef biura, otrzymawszy wiadomość, bardzo długo i starannie rozważał, co powinien uczynić z tą informacją. Jego pierwszym obowiązkiem było przekazanie nowiny przełożonemu, który następnie powinien ją przekazać sekretariatowi partii. Wówczas jednak zaszczyt przekazania informacji przypadłby jego szefowi, który również nie przepuściłby okazji zakasowania KGB. Czy nie był to znakomity sposób na wyciągniecie z całej tej afery własnych korzyści?

Wiedział, że najlepszym sposobem, aby dostać się na Kreml jest sprawienie, by KGB czuło się wobec niego w pewien sposób zobowiązane. Teraz znajdował się na pozycjach osoby wyświadczającej chłopakom wielką przysługę. Gdyby uprzedził ich o wiadomości otrzymanej od ambasadora Egiptu, mieliby trochę czasu, żeby się przygotować i udać, że wiedzieli wszystko o arabskiej bombie atomowej i sami zamierzali to ujawnić.

Włożył płaszcz planując, że wyjdzie i zadzwoni do KGB z budki telefonicznej, na wypadek gdyby jego telefon był na podsłuchu – po czym zdał sobie sprawę z własnej głupoty, bo przecież zamierzał telefonować do KGB, czyli do tych, którzy właśnie podsłuchują. Zdjął zatem płaszcz i skorzystał z biurowego telefonu.

Urzędnik KGB, z którym rozmawiał, równie świetnie orientował się w działaniu tego systemu. Wywołał w budynku KGB ogromne zamieszanie. Najpierw zadzwonił do sekretarki swego szefa i poprosił o pilne piętnastominutowe spotkanie. Starannie unikał rozmowy z samym szefem. Wykonał pół tuzina ogromnie hałaśliwych rozmów telefonicznych oraz rozesłał sekretarki i gońców, aby biegali po budynku, roznosili notatki i uzupełniali kartoteki. Ale jego genialnym posunięciem był porządek dzienny. Tak się złożyło, że program dnia następnego spotkania komitetu politycznego do spraw Bliskiego Wschodu został sporządzony poprzedniego dnia i właśnie w tym momencie był na powielaczu. Urzędnik wycofał program i na samej górze dodał nowy punkt: “Najnowsze osiągnięcia zbrojeniowe Egiptu – raport specjalny”, a pod nim umieścił nazwisko w nawiasie. Następnie polecił powielenie nowego programu z datą z poprzedniego dnia i rozesłał go do zainteresowanych departamentów jeszcze tego popołudnia.

Kiedy się upewnił, że połowa Moskwy kojarzy z nowymi wiadomościami jego nazwisko, zdecydował się zobaczyć z szefem.

Tego samego dnia nadeszły nieco mniej alarmujące nowiny. W ramach rutynowej wymiany informacji między wywiadem egipskim a KGB Kair wysłał wiadomość, że agent izraelski nazwiskiem Nat Dickstein został zauważony w Luksemburgu i aktualnie znajduje się pod nadzorem. Ze względu na okoliczności w raporcie przykładano do tego mniejszą wagę niż należało. Tylko jeden człowiek w KGB żywił niejasne podejrzenie, że te dwa wydarzenia mogą być ze sobą powiązane. Nazywał się Dawid Rostow.

***

Ojciec Dawida Rostowa był dyplomatą niższej rangi. Nie zrobił większej kariery ze względu na brak odpowiednich powiązań, zwłaszcza z tajną policją. Wiedząc o tym, młody Rostow, zgodnie z żelazną logiką, którą kierował się przez całe życie, wstąpił do NKWD, które później przeistoczyło się w KGB.

W Oksfordzie znalazł się, gdy już był agentem. W tych idealistycznych czasach, kiedy Rosja właśnie wygrała wojnę i świat nie orientował się jeszcze w rozmiarach stalinowskich czystek, w wielkich uniwersytetach angielskich dojrzewała nowa generacja współpracowników wywiadu radzieckiego. Rostow skaptował paru ludzi, jeden z nich stale przysyłał tajne informacje z Londynu w 1968 roku. Z Natem Dicksteinem nie udało się.

Młody Dickstein był chyba z przekonań socjalistą. Rostow pamiętał, że jego osobowość pasowała do roli wywiadowcy: był zamknięty w sobie, napięty i nieufny. Rostow przypominał sobie dyskusje na temat Bliskiego Wschodu. On, Dickstein, profesor Ashford i Jasif Hasan rozmawiali w zielono-białym domu nie opodal rzeki. Mecze szachowe między Dicksteinem i Rostowem były zawsze twardą walką.

Dickstein nie był jednak nawiedzonym idealistą, ani nie miał ewangelicznej duszy. Był pewien własnych przekonań, ale nie chciał nawracać reszty świata. Większość kombatantów prezentowała taką właśnie postawę. Zdarzało się, że Rostow podsuwał im przynętę:

– Oczywiście, jeśli naprawdę chcesz przyłączyć się do walki o socjalizm, musisz pracować dla Związku Radzieckiego.

Ale tamci odpowiadali:

– Gówno prawda.

Po ukończeniu Oksfordu Rostow pracował w ambasadach rosyjskich w Rzymie, Amsterdamie, Paryżu. Nigdy nie przeszedł z KGB do służby dyplomatycznej. Przez te lata nabrał przekonania, że nie ma na tyle rozległej wizji politycznej, by zostać mężem stanu, jakim chciał go widzieć ojciec. Zanikła żarliwa wiara, właściwa młodości. Chciał się czegoś trzymać, wiec nadal wierzył, że socjalizm prawdopodobnie jest ustrojem przyszłości, lecz ta wiara nie płonęła w nim już tak jak niegdyś. Wierzył w komunizm tak, jak większość ludzi wierzy w Boga. Nie byłby specjalnie zdziwiony czy rozczarowany, gdyby się okazało, że nie ma racji; to wpłynęło na sposób, w jaki żył.

W miarę jak jego poglądy krzepły, starał się realizować mniejsze ambicje z większą energią. Znakomicie opanował technikę, stał się mistrzem wymagających sprytu i okrucieństwa gier wywiadu. Równie potrzebny w ZSRR, jak i na Zachodzie, nauczył się tak manipulować biurokratycznym systemem, by uzyskać maksimum zysków za swoje sukcesy.

Pierwszy wydział KGB był czymś w rodzaju głównego biura, odpowiedzialnego za zbieranie i analizę informacji. Większość agentów w terenie podlegała wydziałowi drugiemu, największemu departamentowi KGB, który zajmował się przewrotami, sabotażem, zdradą, szpiegostwem gospodarczym oraz wszelką wewnętrzną robotą policyjną, uchodzącą za politycznie delikatną. Wydział trzeci Smiersz (rosyjski skrót od: Smiert’ szpionam) zajmował się kontrwywiadem i operacjami specjalnymi. Zatrudniał kilku najodważniejszych, najzdolniejszych i najniebezpieczniejszych agentów na świecie.

Rostow pracował w wydziale trzecim i był jedną z jego gwiazd. Miał stopień pułkownika. Otrzymał order za uwolnienie z brytyjskiego więzienia agenta zwanego Krzak Piołunu. Przez lata dorobił się także żony, dwojga dzieci i kochanki. Kochanką była Olga, młodsza od niego o dwadzieścia lat, blond-bogini wikingów z Murmańska, najbardziej podniecająca kobieta, jaką kiedykolwiek spotkał. Wiedział, że nie zostałaby jego kochanką, gdyby nie przywileje, jakie posiadał dzięki pracy w KGB. Mimo to sądził, że go kocha. Byli podobni do siebie. Każde wiedziało o drugim, że kieruje nim zimna ambicja, co w jakiś sposób czyniło ich namiętność bardziej szaleńczą. W jego małżeństwie za to nie było śladu namiętności. Były za to: przywiązanie, koleżeństwo, stabilizacja i fakt, że Maria była nadal jedyną osobą na świecie, która potrafiła sprawić, że śmiał się szczerze, do rozpuku, nieopanowanie. No i chłopcy. Jurij Dawidowicz studiował na Uniwersytecie Moskiewskim i słuchał przemyconych płyt Beatlesów. Władimir Dawidowicz, młody geniusz, uznawany był za potencjalnego mistrza świata w szachach. Władimir ubiegał się o miejsce w prestiżowej szkole matematyczno-fizycznej nr 2. Rostow był pewien, że mu się uda: syn odznaczał się wybitnymi zdolnościami, a on jako pułkownik KGB też w końcu coś znaczy.

Rostow zaszedł wysoko, ale wiedział, że stać go na więcej. Jego żona nie potrzebowała tłoczyć się w kolejkach razem ze zwykłym pospólstwem. Robiła zakupy w elitarnych sklepach “Bieriozki”. Mieli duże mieszkanie w Moskwie i małą daczę nad Bałtykiem. Ale Rostow chciał mieć jeszcze wołgę z kierowcą, drugą daczę nad Morzem Czarnym, gdzie mógłby ulokować Olgę, dostawać zaproszenia na prywatne pokazy dekadenckich zachodnich filmów oraz uzyskać prawo korzystania z kliniki kremlowskiej, gdy na stare lata zdrowie zacznie szwankować.

Jego kariera znalazła się na rozdrożu. Miał pięćdziesiąt lat. Prawie połowę tego czasu spędził za biurkiem w Moskwie. Drugą połowił w terenie, wraz z małym zespołem pracowników. Był starszy niż inni agenci stale pracujący za granicą. A więc miał do wyboru dwie drogi. Jeśli zwolni tempo i pozwoli zapomnieć o swych sukcesach, może skończyć karierę, prowadząc wykłady dla przyszłych agentów w szkole KGB nr 311 w Nowosybirsku na Syberii. Jeśli nadal będzie zbierał punkty w rozgrywce wywiadowczej, ma szansę na przeniesienie do pracy całkowicie administracyjnej, zasiadanie w jednym czy dwóch komitetach i rozpoczęcie (ostrożne) kariery w organizacji wywiadu w ZSRR. Wtedy dostanie wołgę i daczę nad Morzem Czarnym.

W ciągu kolejnych dwóch, trzech lat potrzebowałby jeszcze jednego śmiałego wyczynu. Gdy dotarły do niego wieści o Nacie Dicksteinie, zastanawiał się, czy w tym właśnie nie kryje się jego szansa.

Śledził karierę Dicksteina z nostalgiczną fascynacją nauczyciela matematyki, którego najlepszy uczeń postanowił wybrać uczelnię artystyczną. Jeszcze w Oksfordzie słyszał o skradzionej łodzi z bronią; stało się to powodem założenia Dicksteinowi teczki w KGB. Przez lata Rostow uzupełniał ją sam bądź robili to inni, opierając się na przypadkowych obserwacjach, plotkach, domysłach i starych wypróbowanych metodach szpiegowskich. Z akt wynikało jasno, że Dickstein był jednym z najgroźniejszych agentów Mosadu. Jeśli Rostow podałby swym przełożonymi jego głowę na talerzu, miałby przyszłość zapewnioną.

Działał jednak ostrożnie. Jeśli miał trafić w cel, wybierał łatwy. Nie był straceńcem, wręcz przeciwnie. Jednym z jego najważniejszych talentów była zdolność stawania się niewidzialnym, gdy powierzano mu ryzykowne zadania. Współzawodnictwo między nim a Dicksteinem mogło okazać się bardzo niewygodne.

Czytał z zainteresowaniem dalsze raporty z Kairu o tym, co Dickstein robił w Luksemburgu. Musiał jednak uważać, by nie dać się w to wciągnąć. Nie warto było jeszcze nadstawiać głowy.

***

Forum dla dyskusji o arabskiej bombie stanowił komitet polityczny do spraw Bliskiego Wschodu. Mógłby to być każdy z jedenastu czy komitetów na Kremlu, ponieważ te same czynniki były prezentowane we wszystkich zainteresowanych komitetach i uczestnicy dyskusji mówiliby również to samo. Rezultat także byłby taki sam, ponieważ problem był na tyle poważny, że musiałyby zostać odsunięte na drugi plan względy frakcyjne.

Komitet liczył dziewiętnastu członków, ale dwóch przebywało akurat za granicą, jeden chorował, jeden zaś uległ wypadkowi samochodowemu w dniu zebrania. Nie czyniło to żadnej różnicy. Liczyło się tylko trzech ludzi. Jeden z MSZ, jeden z KGB i jeden reprezentujący sekretariat partii. Wśród tych najważniejszych znajdował się szef Dawida Rostowa, który z zasady zasiadał we wszystkich komitetach, oraz sam Rostow, jako jego pomocnik.

KGB występowało przeciwko arabskiej bombie, ponieważ władza KGB była tajna, a bomba mogłaby przenieść decyzje w sferę jawności i odsłonić ogrom terenów działania KGB. Z tego samego powodu przewagę zyskiwało MSZ – bomba przysparzała im pracy i wpływów. Sekretariat partii był przeciwko, ponieważ jeśli Arabowie mieliby zdecydowanie zwyciężyć na Bliskim Wschodzie, po cóż ZSRR miałby nadal ich tam wspierać?

Dyskusję rozpoczęło odczytanie raportu KGB zatytułowanego Aktualne kierunki rozwoju zbrojeń w Egipcie. Rostow potrafił dokładnie odtworzyć metodę, dzięki której jeden fakt w raporcie rozrasta się do rozmiarów elaboratu wymagającego ponad dwudziestu minut czytania, podstawą był telefon do Kairu, spora doza domysłów i różnych bzdur. Sam nieraz robił takie rzeczy.

Fagas z MSZ przedstawił następnie równie długi referat, interpretujący radziecką politykę na Bliskim Wschodzie. Niezależnie od patriotycznych motywów syjonistycznych osadników, powiedział, jasne jest, że Izrael przetrwał tylko dzięki poparciu, jakiego udziela mu zachodni kapitalizm. Celem zachodniego kapitalizmu było zbudowanie na Bliskim Wschodzie przyczółka, z którego można by kontrolować własne naftowe interesy. Wniosek ten potwierdza angielsko-francusko-izraelski atak na Egipt w 1956 roku. Zasadą polityki radzieckiej jest podtrzymywanie naturalnej wrogości Arabów do tego bękarta kolonializmu. Zatem, powiedział referent, choć w kategoriach ogólnopolitycznych inicjowanie arabskich zbrojeń nuklearnych może być dla ZSRR ryzykowne, skoro takie zbrojenia stały się faktem, poparcie dla nich jest zwyczajną kontynuacją radzieckiej polityki. Mówił tak całą wieczność.

Wszyscy byli tak znużeni nie kończącymi się oświadczeniami w oczywistych sprawach, że dyskusja zaczęła przybierać charakter nieoficjalny. Do tego stopnia, że szef Rostowa powiedział:

– Tak, ale, do kurwy nędzy, nie możemy dawać bomby atomowej tym pierdolonym wariatom.

– Zgadzam się – oświadczył człowiek z sekretariatu partii, który przewodniczył komitetowi. – Jeśli będą mieli bombę, użyją jej. Zmusi to Amerykanów do zaatakowania Arabów bronią konwencjonalną albo nuklearną. Osobiście sądzę, że nuklearną. Wówczas Związek Radziecki ma dwie drogi: albo pozostawić sojuszników samym sobie albo rozpocząć trzecią wojnę światową.

– Druga Kuba – mruknął ktoś.

Głos zabrał człowiek z MSZ:

– Rozwiązaniem mogłaby być umowa z Amerykanami, w której obie strony zobowiązują się, że żadna nie użyje broni nuklearnej Bliskim Wschodzie. – Gdyby pozwolono mu rozpocząć prace nad projektem, byłby spokojny o swoją przyszłość przez dwadzieścia pięć lat.

– A jeśli Arabowie zrzucą bombę, czy nie będzie to traktowane jako pogwałcenie porozumienia przez nas?

Weszła kobieta w białym fartuchu, pchając przed sobą wózek z herbatą. Ogłoszono przerwę. Wówczas to człowiek z sekretariatu partii, stojąc obok wózka z filiżanką w ręce i mając usta wypełnione ciastem owocowym, opowiedział dowcip.

– Zdaje się, że chodziło o kapitana KGB, którego syn-głupek miał wielkie trudności ze zrozumieniem takich pojęć, jak partia, państwo związki i naród. Kapitan doradził mu, żeby myślał o swoim ojcu jako partii, o matce jako państwie, o babci jako związkach i sobie jako o narodzie. Chłopak wciąż nie rozumiał. Rozzłoszczony ojciec zamkną go w szafie w sypialni. Chłopiec siedział tam jeszcze w nocy, kiedy ojciec zaczął się kochać z matką. Podpatrzywszy to przez dziurkę od klucza wykrzyknął: “Nareszcie rozumiem! Partia gwałci państwo, kiedy związki śpią, a naród musi na to patrzeć i cierpieć!”

Wszyscy ryknęli śmiechem. Kobieta od herbaty skrzywiła się, udając dezaprobatę. Rostow słyszał ten kawał już przedtem.

Kiedy komitet powrócił niechętnie do pracy, człowiek z sekretariatu zadał zasadnicze pytanie:

– Czy Egipcjanie będą w stanie zbudować bombę, jeśli odmówimy im udzielenia pomocy technicznej?

Człowiek z KGB, który przedstawił raport, oświadczył:

– Nie mamy wystarczających informacji, żeby podać definitywną odpowiedź, towarzyszu. Chociaż posiadam w tej sprawie dodatkowe opinie naszych naukowców, z których wynika, że skonstruowanie prostej bomby nuklearnej nie przedstawia dziś większych trudności technicznych niż skonstruowanie bomby konwencjonalnej.

– Myślę, że powinniśmy założyć, iż będą w stanie zbudować ją bez naszej pomocy, nawet jeśli zabierze im to trochę więcej czasu – powiedział człowiek z MSZ.

– Mam w tej sprawie własną opinię – przerwał ostro przewodniczący.

– Oczywiście – przytaknął człowiek z MSZ, trochę przestraszony.

– Ich jedynym poważnym problemem – kontynuował człowiek z KGB – byłoby zdobycie ładunku plutonu. Ale czy mają go, czy nie, tego po prostu nie wiemy.

Dawid Rostow przysłuchiwał się dyskusji z wielkim zainteresowaniem. Jego zdaniem, komitet mógł podjąć tylko jedną decyzję. Przewodniczący potwierdził jego opinię.

– Moje zdanie w tej sprawie jest następujące – zaczął. – Jeśli pomożemy Egipcjanom zbudować bombę, będziemy mogli kontynuować i umacniać naszą obecną politykę bliskowschodnią, zachowamy nasze wpływy w Kairze i zapewnimy sobie możliwość jakiejś kontroli nad bombą. Jeśli odmówimy pomocy, odsuniemy się sami od Arabów, i prawdopodobnie powstanie sytuacja, w której oni i tak będą mieli bombę, ale my nie będziemy mieli nad tym żadnej kontroli.

– Innymi słowy – powiedział człowiek z MSZ – jeśli oni tak czy inaczej zamierzają skonstruować bombę, lepiej być rosyjskim palcem na spuście.

Przewodniczący spojrzał na niego z irytacją i ciągnął dalej:

– Moglibyśmy zasugerować sekretariatowi, co następuje: Jeśli chodzi o budowę reaktora, Egipcjanie powinni otrzymać pomoc techniczną połączoną ze stałą obecnością personelu radzieckiego, który będzie miał prawo do kontroli.

Rostow pozwolił sobie na uśmiech pełen satysfakcji: takiej konkluzji oczekiwał.

– A więc przystępujemy do dzieła – powiedział człowiek z MSZ.

– Jestem za – powiedział człowiek z KGB.

– Wszyscy za?

Wszyscy byli za.

Komitet przeszedł do następnego punktu obrad. Zebranie się jeszcze nie skończyło, gdy Rostowa uderzyła jedna myśl: jeśli Egipcjanie faktycznie nie są w stanie sami zbudować bomby – na przykład z powodu braku uranu – to był to z ich strony wspaniały bluff, dzięki któremu zmusiliby Rosjan do udzielenia im pomocy.

***

Rostow lubił swoją rodzinę. W małych dawkach. Jego praca dawała tę korzyść, że zanim zdążył znudzić się rodziną – a dzieci potrafią być nudne – wybierał się w kolejną podróż za granicę, kiedy zaś miał wracać, tęsknił za nimi na tyle, by spędzić w domu następne pięć miesięcy. Lubił Jurija, starszego, pomimo jego tandetnej muzyki i pozytywnej opinii o dysydenckich poetach. Ale to Władimir, młodszy, stanowił źrenicę jego oka. Jako dziecko Władimir był tak ładny, że ludzie brali go za dziewczynkę. Rostow od małego uczył go gier logicznych, wypowiadania się pełnymi zdaniami, rozmawiał z nim o dalekich krajach, budowie silników, zasadach działania odbiorników radiowych, kwiatach, wodociągach i partiach politycznych. Władimir zawsze przynosił chlubę jako pierwszy uczeń w klasie, choć teraz, myślał Rostow, może trafić na równie zdolnych w szkole matematyczno-fizycznej nr 2.

Rostow zdawał sobie sprawę, że próbuje przekazać synowi pewne własne ambicje, które się nie spełniły. Na szczęście odpowiadało to wrodzonym skłonnościom chłopca. Władimir wiedział, że jest zdolny, podobało mu się to i chciał zostać wielkim człowiekiem. Bronił się tylko przed jednym: przed pracą w Komsomole. Uważał to za stratę czasu. Rostow często mu mówił:

– Być może to istotnie strata czasu, jednak nie dojdziesz do niczego, jeśli nic nie zrobisz dla partii. Skoro chcesz zmodyfikować system, musisz dostać się na szczyt i zmieniać go od środka.

Władimir uznał tę rację i uczęszczał na zebrania Komsomołu. Żelazną logikę odziedziczył po ojcu.

Wracając do domu w godzinie szczytu, Rostow myślał o spokojnym, przyjemnym wieczorze w domu. Wszyscy czworo zjedzą razem kolację, potem obejrzą w telewizji serial o bohaterskich rosyjskich agentach rozpracowujących CIA. Przed snem wypije kieliszek wódki.

Zaparkował na ulicy przed domem. Mieszkali tu wyżsi urzędnicy, połowa z nich miała małe rosyjskie samochody, podobne do tego, jakim jeździł Rostow. Nie było jednak garaży. Jak na moskiewskie warunki zajmował duże mieszkanie. Każdy z chłopców miał swój pokój i nikt nie sypiał w living-roomie. Wchodząc do mieszkania, usłyszał hałas. Był to podniesiony głos Marii, trzask pękającego drewna i krzyk. Potem przekleństwa Jurija pod adresem matki. Rostow szybko otworzył drzwi kuchni; wpadł tam z aktówką w ręce i z twarzą pociemniałą z gniewu.

Maria i Jurij stali naprzeciw siebie, oddzielał ich kuchenny stół. Ona trzęsła się ze złości i była bliska łez, on kipiał młodzieńczym oburzeniem. Pomiędzy nimi leżała gitara ze złamanym gryfem. Maria to zrobiła, pomyślał Rostow, ale w chwilę potem zrozumiał, że chyba nie o to wybuchła awantura.

Oboje zwrócili się nagle do niego.

– Rozwaliła mi gitarę! – oskarżył matkę Jurij.

– Przynosi wstyd rodzinie przez tę swoją dekadencką muzykę! – powiedziała z oburzeniem Maria.

Jurij znów zaklął ordynarnie. Rostow rzucił teczkę, podszedł do chłopaka i trzasnął go w twarz. Jurij zatoczył się do tyłu od siły ciosu, policzki poczerwieniały mu z bólu i poniżenia. Był równie wysoki jak ojciec, ale lepiej zbudowany. Rostow nie uderzył syna, odkąd ten stał się mężczyzną. Jurij odchylił się i zamachnął do ciosu. Gdyby trafił, powaliłby ojca na ziemię. Rostow zrobił instynktownie unik i jak mógł najłagodniej, rzucił Jurija na podłogę.

– Wyjdź z domu – powiedział spokojnie. – Wrócisz, gdy będziesz gotów przeprosić matkę.

Jurij wstał.

– Nigdy! – krzyknął. Wyszedł trzaskając drzwiami.

Rostow zdjął płaszcz i kapelusz, przysiadł na kuchennym stole. Podniósł złamaną gitarę i położył ją ostrożnie na podłodze. Maria nalała herbaty i podała mu. Ręce jej się trzęsły, gdy niosła filiżankę. W końcu Rostow zapytał:

– O co poszło?

– Władimir oblał egzamin.

– Władimir? Wiec co ma z tym wspólnego gitara Jurija? Jaki egzamin?

– Do szkoły matematyczno-fizycznej. Został skreślony.

Rostow wpatrywał się w nią tępo.

– Byłam strasznie zdenerwowana – ciągnęła Maria – a Jurij się śmiał, wiesz, jest trochę zazdrosny o młodszego brata. Potem zaczął wygrywać te swoje zachodnie melodie, a ja pomyślałam, że to niemożliwe, żeby Władimir nie zdał, pewnie chodzi o to, że nie jesteśmy wystarczająco wpływowi, albo może uznano nas za niepewnych z powodu Jurija, jego poglądów, jego muzyki. Wiem, że to głupie, ale rozwaliłam tę gitarę, zanim zdążyłam pomyśleć.

Rostow nie słuchał dłużej. Władimir skreślony? Niemożliwe. Był lepszy niż jego nauczyciele, zbyt dobry na zwykłą szkołę, nie wiedzieliby tam, co z nim robić. Szkoła nr 2 to właściwa szkoła dla wyjątkowo uzdolnionych dzieci. Zresztą chłopiec powiedział, że egzamin nie był trudny. Sądził, że zdobył maksymalną liczbę punktów, a przecież zawsze wiedział, jak mu poszło.

– Gdzie jest Władimir? – spytał Rostow.

– W swoim pokoju.

Rostow wyszedł do przedpokoju i zapukał do drzwi chłopca. Cisza. Wszedł. Władimir siedział na łóżku i patrzył w ścianę. Miał czerwoną twarz i był zalany łzami.

– Jak ci poszedł egzamin?

Władimir spojrzał na ojca z wyrazem naiwnego zdumienia.

– Bezbłędnie – odpowiedział. Podał mu jakieś kartki. – Pamiętam pytania. Pamiętam swoje odpowiedzi. Sprawdzałem je dwa razy: żadnego błędu. Wyszedłem z sali egzaminacyjnej pięć minut przed końcem.

Rostow zawrócił do drzwi.

– Nie wierzysz mi?

– Oczywiście, że wierzę – powiedział. Wszedł do living-roomu, gdzie stał telefon. Wykręcił numer szkoły. Zastał jeszcze dyrektora w gabinecie.

– Władimir odpowiedział na wszystkie pytania – rzekł Rostow.

Dyrektor starał się go uspokoić.

– Przykro mi, towarzyszu pułkowniku. Bardzo wielu uzdolnionych kandydatów ubiegało się o przyjęcie.

– I wszyscy zdali egzamin bezbłędnie?

– Obawiam się, że tego nie mogę ujawnić.

– Wiecie, kim jestem – powiedział Rostow ze złością. – Wiecie, że i tak mogę się dowiedzieć.

– Towarzyszu pułkowniku, lubię pana i chciałbym mieć pańskiego syna w mojej szkole. Proszę, niech pan nie robi sobie kłopotów, wywołując burzę wokół tej sprawy. Jeśli pański syn złoży podanie w ciągu roku szkolnego, są duże szanse, że się dostanie.

Ludzie na ogół nie ostrzegają oficerów KGB przed robieniem sobie kłopotów. Rostow zaczynał rozumieć.

– Ale zdobył maksymalną liczbę punktów.

– Kilku kandydatów zdobyło maksymalną liczbę punktów na egzaminie pisemnym.

– Dziękuję – powiedział Rostow i odłożył słuchawkę.

W pokoju było ciemno, ale nie zapalił światła. Siedział w fotelu i myślał. Dyrektor łatwo mógł mu powiedzieć, że wszyscy kandydaci zdobyli maksimum punktów. Ale kłamstwa nie przychodzą ludziom tak łatwo na myśl, łatwiej stosować uniki. Tak czy inaczej, kwestionowanie wyników egzaminu mogło przysporzyć Rostowowi kłopotów.

Wiadoma rzecz. Mniej utalentowane dzieciaki dostały się, ponieważ ich ojcowie użyli większej protekcji. Rostow nie chciał sobie pozwolić na złość. Nie wpadaj we wściekłość z powodu systemu, powiedział sobie, lecz się nim posłuż. Miał kilka atutów w zanadrzu.

Zatelefonował do swego szefa, Feliksa Woroncowa, do domu. Feliks odezwał się jakby obcym głosem, ale Rostow zignorował to.

– Słuchaj, Feliks, mój syn został odrzucony przez komisję egzaminacyjną w szkole nr 2.

– Przykro mi to słyszeć – powiedział Woroncow. – Cóż, nie każdy może się tam dostać.

Rostow nie takiej odpowiedzi oczekiwał. Teraz dopiero zwrócił uwagę na ton Woroncowa.

– Dlaczego tak mówisz?

– Mój syn się dostał.

Rostow milczał przez chwilę. Nie wiedział, że syn Feliksa również złożył podanie. Chłopak był bystry, ale nawet w połowie nie tak, jak Władimir. Rostow wziął się w garść.

– A zatem niech pierwszy ci pogratuluję.

– Dziękuję – powiedział Feliks ozięble. – Ale właściwie dlaczego dzwonisz?

– Och… widzisz, nie chcę ci przeszkadzać w świętowaniu, to może poczekać do rana.

– W porządku. Do widzenia.

Rostow rozłączył się i ostrożnie stawiał aparat na podłodze. Jeżeli by syn jakiegoś biurokraty czy funkcjonariusza partyjnego dostał się do szkoły przez protekcję, Rostow potrafiłby sobie z tym poradzić. Każdy ma jakiegoś haka w aktach. Ale nic nie był w stanie poradzić, gdy w grę wchodził wyższy od niego rangą funkcjonariusz KGB. Nie istniał sposób na to, by zmienić obowiązującą w tym roku hierarchię uprzywilejowanych osób. Cóż, Władimir będzie musiał starać się o przyjęcie w roku przyszłym. Ale to samo może się zdarzyć po raz drugi. Chyba że on, Rostow, w ciągu tego roku zdobędzie pozycję, której Woroncow nie będzie w stanie zakwestionować. W następnym roku Rostow postąpi zupełnie inaczej. Najpierw zadzwoni do biura, które na użytek KGB prowadzi akta personalne nauczycieli. Następnie otrzyma pełny spis kandydatów i rozpracuje każdego, kto mógłby stanowić zagrożenie. Będzie miał do dyspozycji nagranie rozmów telefonicznych i kopie listów i dowie się, kto wywiera presję.

Ale najpierw musi osiągnąć silną, niezachwianą pozycję. Oto nagle zdał sobie sprawę, że jego samozadowolenie w kwestii własnej kariery było błędem. Jeśli tak go załatwili, to znaczy, że jego gwiazda szybko gaśnie. Sprawa, o której od pewnego czasu myślał wymagała podjęcia konkretnych działań.

Siedział w nie oświetlonym pokoju i planował pierwsze ruchy. Po chwili weszła Maria i siadła bez słowa za jego plecami. Przyniosła mu jedzenie na półmisku. Po chwili spytała, czy chce oglądać telewizję. Pokręcił przecząco głową i odsunął talerz. Nieco później Maria wyszła cicho, by się położyć.

Jurij wrócił do domu o północy, trochę wstawiony. Zajrzał do pokoju i zapalił światło. Zdziwił się na widok ojca. Przestraszony, chciał się wycofać. Rostow wstał. Patrząc na starszego syna, przypomniał sobie niepokoje własnej młodości, nie ukierunkowaną złość, naiwną wizję dobra i zła, łatwe upokorzenia i powolne gromadzenie doświadczeń życiowych.

– Synu – powiedział – chcę cię przeprosić za to, że cię uderzyłem.

Jurij rozpłakał się. Rostow otoczył ramieniem jego szerokie plecy i zaprowadził go do jego pokoju.

– Obaj nie mieliśmy racji, ty i ja – ciągnął. – Twoja matka także. Niedługo znów wyjeżdżam. Może ci przywiozę nową gitarę.

Chciał pocałować syna, lecz obaj – jak ludzie z Zachodu – krępowali się pocałunków. Łagodnie popchnął go do sypialni i zamknął za nim drzwi.

Gdy wracał do living-roomu, uświadomił sobie, że jego plany nabrały wyraźniejszych kształtów. Znów usiadł w fotelu, tym razem z miękkim ołówkiem w ręce i kartką papieru. Zaczął redagować tekst pisma.

DO: Przewodniczący Komitetu ds. Bezpieczeństwa Państwa

OD: Szef operacyjny. Biuro ds. Europy.

DATA: 24 maja 1968.

Towarzyszu Andropow,

Szef mojego departamentu, Feliks Woroncow, jest dziś nieobecny, ja zaś sądzę, że sprawy, o których piszę niżej, są niezwykle pilne i nie można czekać na jego powrót.

Agent z Luksemburga zameldował o przybyciu tam izraelskiego szpiega Nathaniela (“Nata”) Dawida Jonathana Dicksteina, alias Edwarda (“Ed”) Rodgersa, znanego pod pseudonimem Pirat.

Dickstein urodził się w Stepney, wschodniej dzielnicy Londynu, w 1925 roku jako syn sklepikarza. Ojciec jego zmarł w roku 1938, matka w 1951. Dickstein wstąpił do armii brytyjskiej w roku 1943, walczył we Włoszech, awansował do stopnia sierżanta i został wzięty do niewoli w La Molina. Po wojnie wstąpił na uniwersytet w Oksfordzie, aby studiować języki semickie. W 1948 opuścił Oksford, nie uzyskawszy dyplomu, i wyemigrował do Palestyny, gdzie prawie natychmiast zaczął pracować dla Mosadu.

Na początek został włączony do akcji kradzieży i tajnego zakupu broni dla państwa syjonistycznego. W latach pięćdziesiątych organizował operację przeciwko popieranej przez Egipt grupie palestyńskich bojowników o wolność w strefie Gazy i był osobiście odpowiedzialny za zamach bombowy, w którym zginął kapitan Ali. Na przełomie lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych był czołowym uczestnikiem grupy, która zajmowała się ściganiem zbiegłych hitlerowców. Kierował działaniami terrorystycznymi przeciwko niemieckim naukowcom-specjalistom od broni rakietowej, pracującym na rzecz Egiptu w 1963-64.

W jego aktach w rubryce “słabe punkty” wpisano: “nieznane”. Prawdopodobnie nie posiada rodziny ani w Izraelu, ani gdzie indziej. Nie interesuje go alkohol, narkotyki ani hazard. Nie wiadomo nic o żadnych jego romansach; ze zgromadzonych w aktach informacji może wynikać, że jest seksualnie oziębły, co może być wynikiem poddania go przez hitlerowskich naukowców eksperymentom medycznym.

Osobiście znalem Dicksteina w latach 1947-48, gdy razem studiowaliśmy na uniwersytecie w Oksfordzie. Grywałem z nim w szachy. Założyłem mu teczkę personalną. Śledziłem jego karierę ze szczególnym zainteresowaniem. Jak się okazuje, teraz działa on na terytorium, w którym ja się specjalizowałem przez dwadzieścia lat. Wątpię, czy wśród 110 000 pracowników Waszego komitetu znajdzie się ktoś, kto ma większe niż ja kwalifikacje, by stawić czoło temu groźnemu syjonistycznemu agentowi.

Dlatego zwracam się z prośbą o wyznaczenie mi zadania, polegającego na odkryciu celu misji Dicksteina, i jeśli to będzie konieczne, powstrzymania go od zamierzonych działań.

(podpisano)

Dawid Rostow.

DO: Szef operacyjny. Biuro ds. Europy.

OD: Przewodniczący Komitetu ds. Bezpieczeństwa Państwa

KOPIA DLA: Szef Biura ds. Europy.

DATA: 24 maja 1968

Towarzyszu Rostow,

Wasza propozycja została przyjęta.

(podpisano)

Jurij Andropow

DO: Przewodniczący Komitetu ds. Bezpieczeństwa Państwa

OD: Szef Biura ds. Europy

KOPIA DLA: Zastępca Szefa Biura ds. Europy

DATA: 26 maja 1968

Towarzyszu Andropow,

Pragnę ustosunkować się do wymiany korespondencji między Wami a moim zastępcą Dawidem Rostowem podczas mojej niedawnej krótkiej nieobecności w związku z wizytą w Nowosybirsku.

Naturalnie popieram gorąco propozycję tow. Rostowa i Waszą dla tej propozycji aprobatę, choć myślę, że nie ma powodu, dla którego tow. Rostow musiał się aż tak spieszyć. Jako agent terenowy, Rostow nie postrzega oczywiście spraw w równie szerokiej perspektywie, jak jego przełożeni; istnieje pewien aspekt sytuacji, na który nie potrafił zwrócić Waszej uwagi.

Obecną inwigilację Dicksteina podjęli nasi egipscy sojusznicy i do dnia dzisiejszego akcja ta pozostaje wyłącznie w ich gestii. Z powodów politycznych nie zalecałbym odsuwania ich od tej sprawy bez głębszego namysłu, co zdaje się sugerować Rostow. W najlepszym wypadku możemy im zaproponować współpracę.

Zbędne byłoby dodawać, że takie przedsięwzięcie, wymagające powiązań międzynarodowych między służbami wywiadowczymi, winno być realizowane raczej na szczeblu szefa biura, niż na szczeblu zastępcy szefa.

(podpisano)

Feliks Woroncow

DO: Szef Biura ds. Europy

OD: Gabinet Przewodniczącego Komitetu ds. Bezpieczeństwa Państwa

KOPIA DLA: Zastępca Szefa Biura ds. Europy

DATA: 28 maja 1968

Towarzyszu Woroncow,

Towarzysz Andropow prosił mnie o przekazanie odpowiedzi na wasze pismo z 26 maja br.

Zgadza się on, że polityczne implikacje propozycji Rostowa winny być wzięte pod uwagę, niechętnie jednak widziałby pozostawienie inicjatywy Egipcjanom, podczas gdy my mielibyśmy zaledwie z nimi “współpracować”. Właśnie rozmawiałem z naszymi sojusznikami w Kairze; wyrazili oni zgodę na to, by Rostow kierował zespołem inwigilującym Dicksteina pod warunkiem, że jeden z ich agentów zostanie pełnoprawnym członkiem zespołu.

(podpisano)

Maksim Bykow, sekretarz osobisty Przewodniczącego

(dopisek ołówkiem)

Feliksie, nie angażuj mnie w to, dopóki są rezultaty. Nie spuszczaj oka z Rostowa – chce zająć twoje stanowisko, i jeśli się nie sprawdzisz, powierzę mu je. Jurij.

DO: Z-ca Szefa Biura ds. Europy

OD: Gabinet Przewodniczącego Komitetu ds. Bezpieczeństwa Państwa

KOPIA DLA: Szef Biura ds. Europy

DATA: 29 maja 1968

Towarzyszu Rostow,

Kair wyznaczył agenta do pracy w Waszym zespole, powołanym do obserwacji Dicksteina. Jest to ten sam agent, który pierwszy natknął się na niego w Luksemburgu. Nazywa się Jasif Hasan.

(podpisano)

Maksim Bykow, sekretarz Przewodniczącego

***

Na swoich wykładach dla przyszłych agentów Pierre Borg zwykł mawiać:

– Dzwoń, zawsze dzwoń. Nie tylko wtedy, gdy czegoś potrzebujesz, ale codziennie, jeśli to tylko możliwe. Musimy wiedzieć, co robisz, możemy też mieć dla ciebie informacje o istotnym znaczeniu.

Potem adepci szli do baru, gdzie dowiadywali się, że motto Dicksteina brzmi: “Nigdy nie dzwoń za mniej niż sto tysięcy funtów”.

Borg był zły na Dicksteina. Złość nachodziła go łatwo, gdy nie wiedział, co się dzieje. Na szczęście rzadko miewało to wpływ na jego sądy. Był też zły na Kauasza. Mógł zrozumieć, dlaczego Kauasz nalegał na spotkanie w Rzymie – Egipcjanie mają tam dużą ekipę i Kauasz łatwo mógł znaleźć pretekst do wizyty – ale nie było powodu, dla którego musieli się spotykać w tej cholernej łaźni.

Borga złościło siedzenie w biurze w Tel-Awiwie i ciągłe rozmyślania, ciągła troska o Dicksteina, Kauasza i innych, ciągłe czekanie na wiadomości. Aż zaczął myśleć, że nie dzwonią, ponieważ go nie lubią. Wtedy wpadł w szał: połamał ołówki i wyrzucił z pracy swoją sekretarkę.

Łaźnia w Rzymie. Na miłość boską! W takim miejscu aż się roi od pedałów. Poza tym Borg nie lubił swojego ciała. Sypiał w piżamie, nigdy nie pływał, nigdy nie przymierzał ubrań w sklepie, nigdy nie chodził nago, jeśli nie liczyć porannego prysznica. A teraz stał wśród kłębów pary, w owiniętym wokół bioder ręczniku, największym, jaki udało mu się znaleźć, ze świadomością, że jest biały z wyjątkiem twarzy i rąk, że ma wielki brzuch i siwiejące włosy na plecach.

Zobaczył Kauasza. Ciało Araba było szczupłe, ciemnobrązowe i bardzo skąpo owłosione. Ich oczy spotkały się wśród pary i, niczym kochankowie skrywający przed światem swe uczucie, ruszyli zgodnie obok siebie, nie patrząc jeden na drugiego, do oddzielnej kabiny z łóżkiem.

Borg z ulgą zszedł z publicznego widoku i pragnął jak najszybciej usłyszeć, co Kauasz ma do powiedzenia. Arab włączył mechanizm, który wprawił materac w wibrację. Jego szum był w stanie skutecznie zagłuszyć podsłuch, gdyby ktoś chciał się nim posłużyć. Dwaj mężczyźni stali blisko siebie i mówili przyciszonymi głosami – zażenowany Borg odwrócił się tyłem do Kauasza i musiał do niego mówić przez ramię.

– Mam człowieka w Kattarze – oznajmił Kauasz.

– Formidable – powiedział Borg, wymawiając to po francusku z wielką ulgą. – Twój departament nie jest nawet włączony do tego projektu.

– Mam kuzyna w wywiadzie wojskowym.

– Dobrze. Kim jest ten człowiek w Kattarze?

– Saman Husein, jeden z waszych.

– Dobrze, dobrze, dobrze. Czego się dowiedział.

– Prace konstrukcyjne są ukończone. Mają już budynek na reaktor, blok administracyjny, kwatery dla personelu i pas startowy. Są bardziej zaawansowani niż można to sobie wyobrazić.

– A co z samym reaktorem? Przede wszystkim to się liczy.

– Pracują teraz nad tym. Trudno powiedzieć, ile czasu to zabierze. Ta sprawa wymaga prawdziwie precyzyjnej roboty.

– I sądzą, że sobie z tym poradzą? – zainteresował się Borg. – Myślę o tych wszystkich skomplikowanych systemach kontroli…

– Kontrola nie musi być skomplikowana. Opóźniasz szybkość reakcji jądrowej przez umieszczenie prętów metalowych w stosie atomowym. Ale jest jeszcze inna sprawa. Saman odkrył miejsce, gdzie roi się od Rosjan.

– O, kurwa – powiedział Borg.

– Tak, że teraz, jak się domyślam, będą mieli wszystkie te elektroniczne cacka, których potrzebują.

Borg usiadł na krześle, zapominając o łaźni, wibrującym łóżku i swoim tłustym białym ciele.

– To złe wiadomości – powiedział.

– Gorzej, Dickstein jest spalony…

Borg spojrzał na Kauasza jak rażony piorunem.

– Spalony? – powtórzył jakby nie wiedział, co to słowo znaczy. – Spalony?

– Tak.

Borg czuł na przemian wściekłość i rozpacz.

– Jak to się stało, co zrobił ten… kutas? – powiedział po chwili.

– Został rozpoznany przez naszego agenta w Luksemburgu.

– Co robi teraz?

– To ty powinieneś wiedzieć.

– Dalej.

– Widocznie było to przypadkowe spotkanie. Agent nazywa się Jasif Hasan. To płotka. Pracuje dla banku libańskiego i ma oko na przyjeżdżających Izraelczyków. Oczywiście, naszym ludziom mówi coś nazwisko Dickstein.

– Czy używał prawdziwego nazwiska? – zapytał Borg z niedowierzaniem. Sprawa wyglądała coraz gorzej.

– Nie sądzę – powiedział Kauasz. – Ten Hasan znał go z dawnych czasów.

Borg powoli pokręcił głową.

– Trudno uwierzyć, że jesteśmy narodem wybranym. To dopiero pech.

– Wzięliśmy Dicksteina pod obserwację i poinformowaliśmy o tym Moskwę – ciągnął Kauasz. – Zgubił naszych agentów bardzo szybko, ale Moskwa dołoży większych starań, by go znaleźć.

Borg oparł twarz na dłoniach i gapił się nie widzącym wzrokiem w erotyczny fresk na ścianie. To było niczym ogólnoświatowy spisek zawiązany po to, by pokrzyżować mu plany. Miał ochotę rzucić to wszystko w diabły i wracać do Quebecu, walnąć Dicksteina w łeb tępym narzędziem, obić niewzruszoną, urodziwą twarz Kauasza.

Zrobił rękoma gest, jakby chciał coś od siebie odsunąć.

– Wspaniale – powiedział – Egipcjanie są do przodu ze swoim reaktorem. Rosjanie im pomagają. Dickstein jest spalony. KGB organizuje ludzi, by go inwigilowali. Możemy przegrać ten wyścig, uświadamiasz to sobie? Oni będą mieli bombę atomową, a my nie. Myślisz, że jej użyją? – Chwycił Kauasza za ramiona i trząsł nim. – To twój naród, powiedz mi, czy zrzucą bombę na Izrael? Możesz się założyć o własną dupę, że zrzucą!

– Nie wrzeszcz – powiedział Kauasz spokojnie. Zdjął ręce Borga ze swych ramion. – Jeszcze dużo czasu upłynie, zanim któraś ze stron wygra.

– Tak. – Borg znów się odwrócił.

– Musisz się skontaktować z Dicksteinem i ostrzec go – powiedział Kauasz. – Gdzie on teraz jest?

– Chuj go wie – powiedział Pierre Borg.