177578.fb2
Jakiś kot, który kolorem przypominał angielskie konfitury z pomarańczy, opierając się o fasady, poruszał tak szybko łapkami, że wyglądał jak duża stonoga. Gdy mnie zauważył, błyskawicznie znikngł w piwnicznym okienku. Jego nagłe zniknięcie powiększyło jeszcze moją rozpacz. Przynajmniej przez kilka sekund kłoś był przy mnie.
Stanąłem przed okazałym gankiem domu, w którym zatrzymali się Faulksowie. Księżyc oświetlał go w całości, a bielejące schody napawały mnie przerażeniem, tak jakby to były stopnie prowadzące na szafot.
Czarne podwoje były bardziej odpychające niż drzwi więzienia. Wszedłem po schodach, wmawiając sobie, że nigdy nie będę miał odwagi zadzwonić, a gdy zadzwoniłem, byłem przeświadczony, źe gdyby przypadkiem otworzono, nie będę w stanie wymówić ani słowa. Srebrzysty dźwięk dzwonka musiał obudzić całą ulicę. Podskoczyłem tak, jakby ktoś wymówił za plecami moje nazwisko.
A jednak ani ulica, ani dom nie zareagowały. Drgania dzwonka wbiły się w bezmiar nocy i po chwili znów zapanowała ta sama gęsta i jednolita cisza.
Doszedłem do wniosku, że ta moja nocna wizyta jest jednak zbyt ryzykowna. Zacząłem się wycofywać niczym złoczyńca złapany na gorącym uczynku. Znajdowałem się na ostatnim stopniu, gdy w ciemnościach rozległ się głos:
– Pan sobie życzy?
Dochodził z pierwszego piętra. Podniosłem głowę i stanąłem jak skamieniały. Głos nie pochodził z okna Marjorie, lecz z innego, bardziej na lewo. Wydawało mi się, że dostrzegam jasną plamę czyjejś twarzy.
– Ja... Chodzi o to, że mam wiadomość dla pani Faulks!
A zatem stało się! Nie mogłem już się wycofać. Jeśli zatrzymano Marjorie, za chwilę będę dzielił jej los.
Musiała to być właścicielka tego ,,Bed and Breakfast", bo wydawało mi się, że poznaję jej zmanierowany sposób wyrażania się.
– Wiadomość dla pani Faulks! A od kogo, jeśli można wiedzieć?
W ciemnościach nie poznała we mnie człowieka, który był u niej rano (a raczej poprzedniego ranka, gdyż dochodziła już pierwsza). Mogłem skorzystać z tej okazji i wziąć nogi za pas. Ale jakaś nieodparta siła przygważdżała mnie do chodnika. Tą siłą była miłość. Wyciągnąłem wnioski w zawrotnym tempie. Ona jest tutaj. Gdyby Marjorie nie było w domu, ta storo zamiast tyle gadać oznajmiłoby mi to natychmiast. Wreszcie ją zobaczę. Niech licho porwie szaleństwo przyjścia tutaj.
– Przychodzę od jej męża! – wykrzyknąłem i aż się przeraziłem własną zuchwałością.
– Och, rozumiem. Zaraz zejdę.
Po chwili w czarnej masie fasady pojawił się jasnożółty prostokąt, a na jego tle rozpoznałem okrągłą sylwetkę kobiety z „face-a-main". Śledziłem uważnie okno Marjorie, mając nadzieję, że ujrzę zaniepokojoną twarz mojej ukochanej, ale na próżno. Musiałem zaczekać jeszcze co najmniej pięć minut, zanim usłyszałem szuranie domowych pantofli. Dopiero po zwolnieniu kilku zamków uchyliły się, nadal przytrzymywane łańcuchem, drzwi. W szparze stanęła stara właścicielka, która miała na sobie ozdobioną koronkami nocną koszulę i pamiętający czasy królowej Wiktorii błękitny szlafrok z satyny. Z wrażenia musiała zapomnieć zabrać z nocnego stolika swego lorgnon. Bez gorsetu i różnych pasów, tak niezbędnych dla tłustych kobiet, przypominała worek mąki. Jej niespokojne oczy szukały mnie w ciemnościach, w które instynktownie uskoczyłem.
– Pani Faulks jest u siebie, prawda?
– Tak, ale śpi.
Nie posiadałem się z radości, wreszcie odnalazłem Marjorie. Dzieliła nas zaledwie kilkumetrowa przystrzeń; dzieliła nas tylko ta stara lady i trzydziestocentymetrowy łańcuch.
– Muszę z nią natychmiast pomówić.
– Ależ... poznaję pana – wyrwało się mojej rozmówczyni. – Był pan tu dziś, żeby wynająć pokój.
– Rzeczywiście... Ale teraz nie o to chodzi. Mam wiadomość dla pani Faulks. Od jej męża.
– To pan go zna?
– Właśnie on dał mi adres pani domu – oświadczyłem bez zająknięcia.
Byłem gotów pleść byle co. Musiałem zobaczyć się natychmiast z Marjorie i tylko to się w tej chwili liczyło.
– Ale dlaczego rano...?
– Zwykłe nieporozumienie. Gdy przyszedłem do pani rano, nie wiedziałem, że jest w Szkocji. Zupełnie nagle spotkałem go na Princess Street. Prosił mnie, żebym skontaktował się z jego żoną. To bardzo ważne.
Zdawało mi się, że słowa, które bez żadnego zastanowienia, tak szaleńczo wypowiadałem, mogły przemienić się w strzępki konopnego sznura, na którym niebawem zawisnę. Ale nie miało to już żadnego znaczenia.
– Bardzo panią proszę, to naprawdę ważne. Bardzo ważne!
Moje błaganie wzruszyło ją. Niezręcznym ruchem odczepiła łańcuch i otworzyła drzwi.
– Proszę usiąść, sir. Zaraz ją zawiadomię.
W holu stały naprzeciw siebie dwie kanapki wyścielane czerwonym aksamitem. Usiadłem na jednej z nich i przyglądałem się, jak ta otyła, starsza kobieta, sapiąc, wspina się po stopniach. Znikła za zakrętem schodów, ale coraz głośniejsze sapanie pozwalało mu śledzić kierunek jej wędrówki. Zapukała do jakichś drzwi, początkowo cicho, potem nieco mocniej. Usłyszałem huk krwi w uszach. Czy Marjorie na pewno jest w swoim pokoju? Tak sądziła gospodyni, ale przecież dziewczynie udało się już wyjść niepostrzeżenie i zadzwonić do mnie w nocy. Coś, czego nie potrafiłem sobie wytłumaczyć, musiało stanąć na przeszkodzie, skoro nie mogła przybyć na spotkanie, które sama mi wyznaczyła.
– O co chodzi? – ktoś zapytał.
Głos był niski, przestraszony, zaspany, ale nie ulegało żadnej wątpliwości, że należał do Marjorie.
– Proszę mi wybaczyć, droga pani Faulks, ale jest tutaj jakiś pan, który ma pani coś do przekazania od męża.
– Chwileczkę.
Tuż nad moją głową usłyszałem lekkie stąpanie. Otworzyły się drzwi i obie kobiety zaczęły do siebie coś szeptać. Po chwili gospodyni wróciła, nadal ciężko oddychając.
– Już idzie – oświadczyła. – Wydaje się być silnie zaniepokojona. Mam nadzieję, że panu Faulksowi nie stało się nic złego?
Owszem, panu Faulksowi przytrafiło się coś bardzo przykrego, ale nie miałem zamiaru o tym mówić. Nie była to właściwa pora, nie miałem co do tego najmniejszych wątpliwości.
Starsza kobieta zatrzymała się, jakby czegoś oczekiwała. Nie miała odwagi zadawać mi pytań i zapewne zastanawiała się nad tym, co zrobić, aby być przy naszej rozmowie, a jednocześnie nie uchodzić za osobę zbyt natrętną.
Marjorie stanęła na schodach w bladoróżowej nocnej koszuli z paskiem. Włosy spływały po jej ramionach. W świetle holu wydały mi się jaśniejsze niż zazwyczaj. Przypominała Ofelię. Trzymając się kurczowo poręczy patrzyła na mnie z niedowierzaniem.
– Po co pan tu przyszedł?! – wykrzyknęła. – Już mam pana dość! Proszę stąd wyjść! Proszę wyjść natychmiast, bo zawołam policję! Co z Nevilem? Co pan zrobił Nevilowi?
Zdarza się ponoć lunatykom, że budzą się nadzy na środku Pól Elizejskich. To co muszą wówczas odczuwać, z całą pewnością jest niczym w porównaniu z tym, co ja odczuwałem w tej chwili. Marjorie, moja ukochana Marjorie, dla której bez namysłu przyjechałem z tak daleka, dla której zabiłem człowieka, ta Marjorie stała się moim wrogiem. Przyglądała mi się tak, jak to czynili tutejsi ludzie, spojrzeniem złowrogim i agresywnym.
Uczyniłem krok w kierunku schodów. Gruba gospodyni zrobiła unik, tak jakby się spodziewała, że ją uderzę! Marjorie cofnęła się o dwa stopnie, starając się usilnie utrzymać odległość, która nas dzieliła.
– Marjorie – rzekłem błagalnym głosem – zastanów się, proszę cię, kochanie.
Zaczęła krzyczeć. Najbardziej zdumiewające było to, że krzyk ten nie wydawał się sztuczny.
– Niech pan się wynosi! Pani Morthon! Niech pani go wyrzuci, na miłość boską! Ten człowiek to wariat!
Staruszka piszczała ze strachu. Wszystko to było wstrętne.
– Marjorie! Co pani...
Zanim dokończyłem zdanie, już jej nie było na schodach. Zatrzasnęła za sobą drzwi. Usłyszałem suchy trzask przekręcanego klucza.
Ogłupiały, patrzyłem na pełną godności panią Morthon tak, jakby ona mogła mi wyjaśnić zachowanie Marjorie.
– Proszę mnie nie dotykać – wyjąkała, cofając się pod ścianę.
Pokręciłem głową.
– To śmieszne – westchnąłem, odchodząc.
W chwili, gdy znalazłem się na zewnątrz, znowu zauważyłem rudego kota wałęsającego się po pustej ulicy. Ledwo mnie zobaczył i już wrócił do swojej kryjówki.