177610.fb2 Trudny Trup - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 10

Trudny Trup - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 10

– Proszę bardzo – powiedziałam z satysfakcją, wracając na fotel. – Dziewiątego października osiemdziesiątego drugiego roku o jedenastej trzydzieści, sala numer trzysta sześćdziesiąt cztery. To była właśnie ta rozprawa. Ciągnęła się dłużej, ale ja na nią więcej nie poszłam, bo wydała mi się idiotyczna nie do zniesienia. Wtedy właśnie widziałam tego faceta, który dla mnie nazywał się Słodki Kocio. Miano z wyścigów. Znam też nazwisko jednej ze stron, Bożydar Górniak, tego drugiego nie pamiętam. Wypłosz może albo Chudzielec… coś takiego nędznego, nazwisko mam na myśli.

– Pana Bożydara Górniaka pani dobrze znała? Przestałam robić za słodką idiotkę. Odłożyłam kalendarzyk i przyjrzałam się pięknemu Cezaremu z politowaniem.

– Skoro pan tu jest i zadaje mi te pytania – zauważyłam dość cierpko – wie pan doskonale, że niejaki Bożydar Górniak przez ładnych parę lat był moim tak zwanym partnerem życiowym i o mało za niego za mąż nie wyszłam. Pohamowały mnie wyłącznie przepisy mieszkaniowe.

Wcale się nawet nie zakłopotał. Śmiało mógł występować jako posąg z kamienia.

– Wnioskuję z tego, że znała go pani raczej dobrze. Czy może mi pani podać jego adres? Nie oficjalny, tylko prawdziwy.

Zdziwiłam się trochę.

– W jakim sensie? Znam tylko ten dawny…

– Nie, rzecz w tym, że pod dawnym, a zarazem obecnym adresem w ogóle się nie pojawia. Przebywa gdzie indziej. Gdzie? – A, że przebywa gdzie indziej, to wiem, ale nie mam pojęcia gdzie. Gdzieś poza Warszawą. Od lat go nie widziałam. Jedyne, co panu mogę podać, to nazwisko, adres i telefon osoby, która wie. Możliwe, że istnieje więcej osób, które wiedzą, ale ja znam tylko jedną.

– Bardzo proszę.

Wyciągnęłam z kolei notes i bez najmniejszego wahania wrobiłam osobę. Osobie to nic absolutnie nie mogło zaszkodzić, a myśl, że dzięki niej osiągną Bożydara i uczepią się go w jakikolwiek sposób, sprawiała mi jadowitą radość. Nigdy nie zdołałam odegrać się na nim za udręki, jakich mi przyczyniał, a prawdę mówiąc, to jego właśnie straciłam przez hazard.

Kamienny wizerunek męskiej urody zapisał sobie starannie wszystkie dane i odrobinę zredukował uprzejmy uśmiech. W trakcie tych naszych czynności służbowych ruszyła się Martusia.

– Czy to będzie bardzo nietaktownie, jeśli ja sobie wezmę jeszcze jedno piwo? – spytała cichutko.

– Nie będzie, możesz wziąć – przyzwoliłam.

– A może pan też…? – Nie, dziękuję – odparł podinspektor i z góry byłam pewna, że odmówi. Jest na służbie i kropli wody do ust nie weźmie, a co tu mówić o normalnych napojach.

Ponadto, gdybym się nie wyrwała z odpowiedzią pierwsza, może by i Marcie zabronił.

Zdążyła wrócić z puszką, zanim padło następne pytanie.

– Czy pamięta pani może jakichś przyjaciół albo bliskich znajomych pana Górniaka? – Nigdy ich nie znałam, więc raczej mi trudno pamiętać – odparłam nieco zgryźliwie. – Pan Górniak był zawsze wściekle tajemniczy, a ja wściekle taktowna, ale tyle wiem, że Ptaszyńskiego znał. Napomykał o nim bardzo mętnie.

– Co mówił?

Przyjrzałam mu się krytycznie.

– Pan zna osobiście pana Górniaka?

Zaskoczenie i dezaprobatę wyraził uniesieniem brwi o jakieś pół milimetra.

– Przepraszam panią bardzo, ale to ja tu…

– Wiem, to pan tu zadaje pytania, a ja mam tylko odpowiadać. Proszę bardzo, chociaż znajdujemy się na terenie prywatnym. Ale rzecz w tym, że jeśli pan go nie zna, będę musiała ględzić obszerniej i strasznie dużo wyjaśniać, jeśli natomiast pan go zna, zrozumie mnie pan w pół słowa. Dlatego pytam.

– Wolę, żeby pani odpowiadała obszerniej.

Westchnęłam ciężko.

– No to odcierpi pan swoje. Pan Górniak w ogóle nie mówił. On tylko napomykał, dawał do zrozumienia, nasuwał wątpliwości, odpowiedzi udzielał pytaniami i różne inne podobne sztuki stosował. Należało sobie dedukować, a w dodatku nigdy nie potwierdzał słuszności tych dedukcji. Gdyby pan go zapytał, na przykład, jak się piecze chleb, on by pana zapytał nawzajem, czy pan wie, jak wygląda żyto. Ewentualnie kukurydza, z kukurydzy też się robi mąkę. Gdyby pan pokazał palcem jakiegoś człowieka i spytał, czy on go zna, dowiedziałby się pan, że ogólnie na świecie zna się wzajemnie mnóstwo ludzi. I tak dalej. Ja byłam zdolna dziewczynka i nauczyłam się w końcu coś z tego rozumieć, ale ile się namęczyłam, ludzkie słowo nie opisze. A jeśli mu się coś nie podobało, słowa nie mówił, tylko patrzył w dal i miał nieodgadniony wyraz twarzy.

Jeszcze bardziej niż pan, pan ma przynajmniej odgadniony.

Gdzieś tam z tyłu za moim ramieniem Martusia cichutko jęknęła. Podinspektor zmienił układ oblicza, grzeczny uśmiech zastąpił wyrazem grzecznego zainteresowania.

Gdyby miał lustro przed sobą, nie wyszłoby mu lepiej, musiał chyba długo ćwiczyć.

– Co pani chce przez to powiedzieć? – Proste, przyszedł pan przecież, żeby mnie przesłuchać, nie? Może jestem podejrzana? Na wszelki wypadek woli pan, żebym się nie połapała, o co tu w ogóle może chodzić, nie wie pan, co ja wiem, natomiast wie pan, że ja nie wiem, co pan wie, i przede wszystkim nie chce pan, żebym wiedziała, czego pan nie wie, więc okiem pan nie mrugnie, choćbym panu wyjawiła, że właśnie bomba cyka pod łóżkiem prezydenta. Zatem wyraz twarzy ma pan odgadniony. To miałam na myśli.

– Wolałbym więcej usłyszeć o wyrazie twarzy pana Górniaka.

– Niekiedy miewał nieodgadniony myląco. A co do Ptaszyńskiego, to minęli się na korytarzu sądowym i Ptaszyński popatrzył na niego z dziką nienawiścią, a Bożydar udawał, że go wcale nie widzi. Więc zapytałam, czy go zna, na co odpowiedział, że możliwe. Musiał w nim szaleć jakiś pożar uczuć, skoro wyraził się tak jasno. Później, w długim i skomplikowanym gadaniu, dorozumiałam się, że Ptaszyński to bandzior, z tym że ani razu nie padło jego nazwisko, dla mnie uparcie był to Słodki Kocio z wyścigów i takiego określenia używałam. Za to pan Górniak wywlókł ze mnie wszystko o Słodkim Kociu, co robił, co grał, wygrywał czy przegrywał, z kim rozmawiał bodaj przez chwilę, gdzie się pętał i tak dalej. Przyszło mu to z łatwością, bo o wyścigach rozmawiałam bardzo chętnie i w tamtych czasach pamiętałam każdy szczegół. Teraz już nie. Też chcę piwa. Denerwujące chwile wspominam i coś mnie musi podtrzymać na duchu.

Sięgnęłam po puszkę piwa Martusi i dolałam do swojej szklanki. Przez Bożydara od razu zrobiłam się zła, chociaż od lat już o nim w ogóle nie myślałam.

– Pan Górniak często bywał w Warszawie, chociaż nie odwiedzał swojego mieszkania – rzekł beznamiętnym tonem piękny Cezary, nie protestując przeciwko napojowi. Pewnie miał nadzieję, że się tym piwem upiję i powiem coś więcej. Optymista, nie wiem, jak miałam się upić jedną puszką, a tym bardziej połową. – Jak często i gdzie się zatrzymywał? – Nie mam zielonego pojęcia. Od osoby, którą tu pan sobie zapisał, słyszałam, że raczej rzadko. A zatrzymywać się mógł wszędzie. W pełni był zdolny do tego, żeby sypiać, na przykład, na działkach. Nawet w zimie. Był odporny na wybryki temperatury.

Coś w tym kamiennym posągu pojawiło się takiego, co można by uznać za lekką zmianę. Nie w nim samym nawet, a w atmosferze, niewidoczne dla oka, wyczuwalne jednakże dla czujnej duszy. Jakby się zaczął śpieszyć do zapisanej osoby. Mimo to następne pytanie zadał równie spokojnie, jak poprzednie.

– A czy znała pani Stefana Trupskiego? Nawet przez ułamek sekundy nie musiałam się zastanawiać. Takiego nazwiska nie mogłabym zapomnieć.

– Z całą pewnością nie. Pierwsze słyszę.

– Może znów nie kojarzy pani nazwiska z osobą…?

– A, to możliwe. Skąd, na przykład, mam wiedzieć, czy przypadkiem facet w stacji benzynowej nie nazywał się Trupski? Albo szewc, który mi fleki przybijał? Albo jakiś z kasyna? Musiałby mi pan fotografię pokazać.

Bezwiednie zupełnie użyłam czasu przeszłego. Żadna myśl we mnie nie zakwitła, ale przez Słodkiego Kocia wydawało mi się jakoś, że uparcie rozmawiamy o przeszłości. Piękny podinspektor nie skorygował mnie. Ten jakiś jego niedostrzegalny pośpiech wciąż dawało się wyczuć, ale do kieszeni sięgnął ruchem umiarkowanym. Wyjął kilka zdjęć i pokazał mi jedno.

Nie, tej twarzy nie znałam. Idealnie przeciętna, skojarzyła mi się z opisem Martusi, wziętym od Dominika, proporcjonalnie okrągła, bez znaków szczególnych, mogłam ją nawet widzieć i kompletnie nie zwrócić uwagi. O znajomości w ogóle nie było co gadać.

Pokręciłam głową.

– Bardzo mi przykro. Obce wszystko, i nazwisko, i gęba.

– A kiedy pani była ostatnio w hotelu Marriott? – spytał na to uprzejmie, odbierając mi zdjęcie, które Martusia też zdążyła obejrzeć.

Cholera. To jednak dochodzimy do trupa. Martusia za mną wypuściła z siebie powietrze z jakimś takim podmuchem, który poczułam na szyi. Kamienny posąg pozornie nie zwracał na nią żadnej uwagi, jakby stanowiła u mnie ruchomą dekorację mieszkania. Ozdobny wiatraczek wentylacyjny albo co.

Postanowiłam trzymać się, jak długo zdołam, i nie pomagać mu wcale.

– We wtorek, zaraz, którego to…? – przechyliłam się i spojrzałam na kalendarz – dziewiętnastego, o godzinie osiemnastej… nie, trochę przed osiemnastą.

– I co pani tam robiła? – Spotkałam się z niejaką Anitą Larsen, moją przyjaciółką.

– I nikogo znajomego pani tam nie widziała, nawet przelotnie?

Pomilczałam sobie troszeczkę. Marta za moim ramieniem przestała oddychać.