177610.fb2 Trudny Trup - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 13

Trudny Trup - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 13

Nie słyszałam telefonu, ponieważ znienacka postanowiłam umyć głowę i szum wody wszystko zagłuszał. Kiedy wreszcie opuściłam łazienkę, okazało się, że na komórce mam komunikat „połączenie nieodebrane”, a sekretarka na stacjonarnym mruga. Prztyknęłam w nią. Wśród jakiegoś dziwnego charkotu i wycia, bo moje telefony od pewnego czasu nawalały w niezrozumiały sposób, dobiegły słowa, z których wywnioskowałam, że ktoś do mnie zaraz przyjdzie. Głos był damski i wydało mi się, że rozpoznałam Martusię.

Zaraz to zaraz, proszę bardzo. Ostatecznie, pracowałam w domu i nigdzie mnie nie niosło, szczególnie z mokrą głową. Na wszelki wypadek jednakże zaczęłam ją suszyć, co było nader uciążliwe, bo od suszarki ręce mi drętwiały.

Nie dosuszyłam do końca. Martusia zadzwoniła ponownie, na komórkę, którą przytomnie wzięłam do łazienki i mogłam odebrać.

– Gdzie jesteś?! – krzyknęła nerwowo.

– W łazience – odparłam zgodnie z prawdą.

– Wyjdź natychmiast! Zaraz przychodzę! Już jestem pod twoją bramą! Rzeczywiście, brzęczyk odezwał się po dwóch minutach. Pootwierałam wszystkie drzwi i wróciłam do suszarki. Wyłączyłam ją, usłyszawszy tupanie Marty w progu.

– Na litość boską, czy to ty podpaliłaś ten dom? – wydyszała niespokojnie, zamykając drzwi za sobą. – Zmywasz teraz ślady? – Jaki dom? – Ten nasz! Ten do scenariusza!

Zdumiała mnie śmiertelnie.

– Oszalałaś? Niczego nie podpalałam, jeszcze nawet w streszczeniach nie doszłam do sceny podpalania! Ja tego nie robię, ja to piszę! Czy coś się spaliło? – zaniepokoiłam się nagle.

– Właśnie się pali, Kajtek pojechał z kamerą…

– To bardzo dobrze, będziemy miały obraz…

Martusia przerwała mi, machając ręką, oderwała się od klamki, wbiegła do kuchni i runęła ku lodówce.

– Masz tu gdzieś małpkę whisky… Mogę…? Wszystko jedno, muszę! Zdenerwowałam się, ty się ubieraj i jedziemy! Naprawdę nie podpaliłaś? Rusz się, prędzej!

Ogłuszona nieco, ale bardzo zainteresowana wydarzeniem, spróbowałam spełnić jej polecenie. O niedosuszonej głowie przypomniałam sobie, kiedy bluzka nie chciała mi przejść przez zakrętki. W pośpiechu wyciągnęłam drugą, z większym dekoltem, do diabła z uczesaniem, do diabła z oczkiem w rajstopach, Marta nie pozwoliła mi rozkręcić włosów.

– Nie ma czasu! Zasłoń czymś! Jedziemy! – Zaraz, czekaj, zostaw ten kapelusz, nie wejdzie! Dlaczego właściwie tak się śpieszymy?! Gdzie się pali…?! – Tu gdzieś blisko, taka ulica od żywopłotu, Bukszpanowa albo Bluszczowa…

Zatrzymałam się w rozpędzie z apaszką w ręku.

– Zdecyduj się na coś – zażądałam surowo. – To są dwie różne strony miasta.

Mam jechać jak do pożaru, niech przynajmniej wiem, dokąd! I skąd wiesz, że jeszcze się pali? Może tam już tylko zgliszcza? – Jakie tam zgliszcza, przed chwilą wybuchło! Czekaj, zaraz się dowiem… To znaczy, nie czekaj, wychodzimy! Złapię Kajtka…

Apaszka była wielka, owinęłam nią całą głowę. Chwyciłam torebkę, niepewna, czy nie powyjmowałam z niej wczoraj wszystkich potrzebnych rzeczy szukając zaginionej zapalniczki, klucze wszelkie miałam w kieszeni kurtki, mimo oporu Marty zamknęłam mieszkanie. Byłyśmy już prawie na parterze, kiedy dodzwoniła się do Kajtka.

– To nie Kajtek…? A, Pawełek… Ma zajęte obie ręce…? Nie szkodzi, gdzie wy jesteście?! Jaka to ulica…? Jaka…? Bluszczańska… To cześć! – Bluszczańska – poinformowała mnie, chowając komórkę. – To już wiesz, gdzie to jest? – Jezus Mario – powiedziałam ze zgrozą, opuszczając bramę.

Nazwę ulicy przypomniałam sobie natychmiast. To tam właśnie znalazłam budynek, który mniej więcej pasował do naszego scenariusza i doskonale nadawał się do podpalania, pod warunkiem, że od środka. Umeblowałam go antykami! Zdążyłam nawet opisać go Marcie, nie podając adresu! Rany boskie!

– Skąd w ogóle o tym wiesz?! – wrzasnęłam rozdzierająco, zapalając silnik.

– Pawełek doniósł. Planuje reportażyk ze straży pożarnej i był tam u nich, akurat dostali alarm, że się pali na tej Bluszczańskiej, więc zadzwonił natychmiast. Kajtek złapał kamerę i pojechał, a ja za nim do ciebie. Podobno tam coś wybuchło. Słuchaj, czy to nie jest ten dom, o którym mówiłaś…? – Zdaje się, że ten.

– I to naprawdę nie ty…? Udało mi się nie wplątać w korek przy Bartyckiej i pojechać ku Bluszczańskiej wprost, pokonując przerażające wertepy, bo ten odcinek ulicy istniał wyłącznie teoretycznie, na planie miasta, a nie w naturze.

– Nie – odpowiedziałam Martusi dopiero po chwili. – Ale widocznie mam instynkt, jak każde zwierzę niższego rzędu. Kto tam mieszkał? – Nie wiem. Dowiemy się na miejscu. Jeśli byle kto i jeśli nawet nie ty podpaliłaś, to też nam się przyda, nie? Wykorzystamy taśmy Kajtka, wmontuje się kawałki, może już nie trzeba będzie podpalać przy kręceniu i wyjdzie taniej…

Zamieszanie na tej Bluszczańskiej panowało okropne, nie dopuścili nas w ogóle w pobliże pożaru, chociaż Martusia machała legitymacją służbową. Na ile zdołałam się zorientować, palił się rzeczywiście wytypowany przeze mnie budynek, z tym że straż pożarna najgorsze miała już za sobą, ogień dogasał. Zaparkowałam na wjeździe do ogródków działkowych za jakimś stojącym już tam samochodem i kazałam Marcie udać się w tłum w celu zbierania plotek. Sama się do kontaktów międzyludzkich nie bardzo nadawałam, wyglądałam w tej apaszce, jakbym miała rogi i wszyscy wpatrywali się w moją głowę, tracąc wątek sensacyjnych opowieści. Zostałam w samochodzie, zastanawiając się posępnie, czy aby na pewno nie miałam z tym pożarem nic wspólnego, niedopałek papierosa, jakaś iskra albo co, ale nie, niemożliwe, byłam tu parę dni temu i nawet nie wysiadałam. Siłą woli tego przecież nie podpaliłam, szczególnie, że wcale mi nie zależało.

Ponadto wytypowałam więcej domów, nie tylko ten jeden…

Do samochodu przede mną podszedł jakiś facet, wsiadł i odjechał. Usiłowałam z tych widoków na odległość zapamiętać możliwie dużo, przyjrzałam się zatem także i facetowi. Dość wysoki, nie gruby, nie łysy, z kitką ciemnych włosów z tyłu, a zatem zacofany, bo już ostatnio weszło w modę normalne męskie strzyżenie, z wąsami, z nosem wyraźnie garbatym w środku, co dostrzegłam dokładnie, bo najdłużej oglądałam go z profilu.

W skórzanej brązowej kurteczce. Samochód marki toyota, identyczny jak mój poprzedni i takiego samego koloru, w ostatniej chwili zapisałam nawet jego numer, żeby w scenariuszu zmienić na przykład tylko jedną cyfrę i już mieć pełne prawdopodobieństwo.

Uporczywe posługiwanie się realiami weszło mi w nałóg. Podjechałam na jego miejsce, żeby mieć lepszą widoczność na wszystko.

I nagle uświadomiłam sobie, że coś mi pika w jakichś zakamarkach pamięci wzrokowej. Ten garbek na nosie, nietypowy, tworzący specyficzną linię z nastroszonymi niżej wąsami… Czy ja tego przypadkiem już gdzieś nie widziałam…? Widziałam, gwarantowane, musiałam widzieć, tylko gdzie i kiedy? Chyba niedawno…?

Nie mogłam sobie przypomnieć.

Martusia wróciła po dość długim czasie razem z Pawełkiem, któremu skończyły się kasety, a więcej nie miał. Miał za to rozmaite informacje.

– Pożar wziął się stąd, że w środku coś wybuchło – oznajmił. – Na piętrze. To stwierdzili od pierwszego kopa. Rozpirzyły się trzy pokoje, jeden całkiem, a dwa częściowo, sfajczyły się drobiazgi palne, a umeblowanie w proszku…

– Antyki! – wyrwało mi się ze współczuciem.

– Skąd pani wie? – Znikąd nie wiem, tak wymyśliłam. Suche drewno dobrze się pali.

– Chyba się zgadza, ze szczątków wynika, że faktycznie, umeblowany był antykami.

Przemieszanymi z nowoczesnością, głównie szkło i aluminium, a może stal chromowana. Nie ma go w ogóle.

– Kogo? – Właściciela. Żona tam lata i rwie włosy z głowy. Ale sejfocalał, ognioodporny, wyleciał ze ściany w jednym kawałku, okopcony, a i tak nie daje się otworzyć. Ona w nerwach cała, bo szmal w papierach w nim leżał i prawdziwe diamenty, biżuteria znaczy, diamenty palą się pierwszorzędnie, papier jeszcze lepiej i ona teraz nie wie, ocalało czy nie. Szyfr nie działa, coś tam się pewnie rozłączyło, awaryjne otwieranie kluczami mieli, ale ona nie ma kluczy. Mąż na mieście, nie wiadomo gdzie, szuka go przez komórkę.

– Skąd pan to wie? – Od strażaków. Podsłuchałem, między sobą mówili, a mnie słabo przeganiali, bo nawet im się podobało, że kręcę. Do reportażu jak znalazł! – Sejf nakręciłeś? – spytała żywo Martusia. – Ten okopcony? – Kajtek nakręcił, bo mnie się kaseta skończyła na zwalonym balkonie. Chociaż sejf poleciał wcześniej… Strumień wody puścili i poszło, naruszony był. Ten balkon.

– Co tam jeszcze ludzie mówili? – spytałam niecierpliwie.

– Różnie – odpowiedziała mi Martusia z wielkim ożywieniem. – Wątków mamy tysiąc. Dzieci się bawiły petardami. Ktoś bombę podłożył, bo to łobuz i świnia. Sam podłożył, żeby pozbyć się żony…

– A gdzie ta żona była, jak wybuchło? – W kuchni na parterze. Rozmawiała przez komórkę z przyjaciółką, rąbnęło, rzuciło ją pod lodówkę, zaczęła krzyczeć, że pożar, przyjaciółka przytomnie rozłączyła się z nią i natychmiast zadzwoniła do straży pożarnej. Inni ludzie też dzwonili…

– Gdyby chciał się pozbyć żony, powinien podłożyć w kuchni…

– Dla pewności podłożyłabym w kilku miejscach.

– Może nie miał tylu bomb – uczynił przypuszczenie Pawełek. – Mimo pracy w telewizji, nie mam rozeznania, skąd się bierze bomby i za ile. Chyba że sam produkuje, hobby takie.

– A w ogóle w żonę wątpię – podjęła Martusia. – Całkiem atrakcyjna blondynka, taka z drugiego rzutu. Już odnowiona. Czekaj, to nie wszystko. Włamywacz chciał się dostać do sejfu, okraść go i przesadził z wybuchem. Facet miał tajne papiery, ktoś chciał je spalić, żeby ślad nie został. Miał wroga osobistego, strasznie się kłócili, słychać było przez okno. Instalacja gazowa nawaliła, ale to był pogląd odosobniony, bo skąd gaz na piętrze, gaz, według opinii społecznej, wali od dołu. Mafia go namierzyła przez zemstę za mnóstwo różnych rzeczy, bardzo szeroki wachlarz suponowali. Coś jeszcze…? Nie, chyba więcej nie usłyszałam.

– I tak nieźle – pochwaliłam. – Wybór mamy, że hej, coś się dopasuje.

– A, jeszcze! Jakiś tu bywał, teraz też przyszedł, patrzył, wcale nie pomagał i uciekł.

To jest opinia jednej baby, bardzo upartej. Miała przenikliwy głos, więc się wyróżniała.