177610.fb2
Zgodziłam się i na tę wersję. Proszę bardzo, facet z garbatym nosem. Zaczął mi nawet bardzo dobrze pasować do zaplanowanego tekstu. Gdzie ja go, do diabła, przedtem widziałam…? Wątpliwości, czy szukać podobnego aktora, czy też nie zawracać sobie głowy aparycją, na razie dałam spokój.
– A kto to w ogóle jest, ten jakiś, co tam mieszka? – spytałam Pawełka.
– Jakiś ekonomista – odparł bez namysłu.
– Doradca wszędzie. No, w każdym razie w paru instytucjach. Tak zeznała żona.
– Ekonomista nam się nada? – zatroskała się Martusia.
Zapewniłam ją, że lepiej niż cokolwiek innego. Określenie szerokie, z zawodem ekonomisty możemy zrobić wszystko, co tylko nam wpadnie do głowy. Tajemnice finansowe ma taki w małym palcu, machlojki wyłapie, może je nawet sam popełniać, coś mu tam dołożymy i wtrynimy go do telewizji, no, nie jako prezentera, to pewne, ale jako, na przykład, pokątnego doradcę. Takiego z boku. Jeśli pokątny, to już nie świetlany, szantaż, można powiedzieć, sam się pcha.
– I ten człowiek zaskarży nas później do sądu za zniesławienie – powiedziała niespokojnie.
– A niechby! Ty masz pojęcie, jaka reklama za darmo? Odwołamy w prasie i zapłacimy tysiąc złotych na bezpańskie psy. Żałujesz psom…?! – No coś ty…? Nawet i dziesięć tysięcy, telewizja przez to nie zbiednieje! Dobił do nas Kajtek, któremu też się wreszcie skończyły kasety. Promieniał sukcesem zawodowym.
– Jak ślepej kurze ziarno – oznajmił radośnie. – Szkoda tylko, że nie zdążyłem na samo rąbnięcie, bo podobno dach się pięknie podniósł i usiadł z powrotem, a rozwaliły się ściany na górze…
Od razu wymyśliłam konstrukcję i rodzaj materiałów budowlanych, z jakich to wszystko zostało wykonane, ale na razie nie rozwijałam tego tematu. Kajtek pękał zadowoleniem.
– … i wcale nie rozhajcowało się od pierwszej chwili, tylko stopniowo, zdążyłem akurat na apogeum. Cała akcja straży wyszła perfekcyjnie, ponadto ludzie dookoła zrobili przedstawienie, że lepiej nie można, facetka w tym domu obok zaczęła przez okna pościel wyrzucać, ten naprzeciwko biegiem krzesła wynosił i próbował przepchnąć przez drzwi pianino…
– Pianino? – zdziwiła się Marta. – Nie kolumny albo co? – No właśnie, pianino. Nie do wiary, jakie głupoty ludzie robią. W dodatku niepotrzebnie, bo od razu było widać, że obok i naprzeciwko nie ma żadnego zagrożenia. Na ostatnich klatkach mam to pianino, jak je próbuje wepchnąć z powrotem, ugrzęzło mu w drzwiach, a dzieci przełaziły wierzchem i widać, jaką miały uciechę.
– Kręciliśmy racjonalnie – pochwalił Pawełek. – Jak ja ogień, to on otoczenie i odwrotnie. Da się chyba ciągłość zmontować.
Obaj stanowili znakomicie zgrany zespół operatorów, z którymi Marta współpracowała regularnie, trzymając ich pazurami i zębami, z czym zresztą godzili się bardzo chętnie. Zanosiło się na to, że ten pożar po prostu już musimy wykorzystać w scenariuszu, bo szkoda byłoby zmarnować dobrą robotę.
– Zmontujcie prędzej – zażądałam z rozgoryczeniem. – Albo i bez montażu, na roboczo, niech i ja to zobaczę, bo tkwię tu jak głupia, a całe przedstawienie oglądam, można powiedzieć, z zaplecza…
– Żona też coś wynosiła albo wyrzucała? – przerwała żywo Marta. – Bo ja ją widziałam, jak już tylko latała i trzymała się za głowę.
– Owszem, wypadła z domu z komórką i klatką dla kota.
– Z czym? – Z klatką dla kota. Taką do podróży, wiesz, jak się wozi kota w samochodzie…
– I kot w niej był?! – A skąd. Z pustą. Normalna rzecz, złapała pierwsze, co jej pod rękę wpadło.
A komórkowy telefon miała tylko dlatego, że w momencie wybuchu kurczowo ściskała go w garści.
– Komputeryzował się ten facet. Dopiero co – przypomniałam sobie nagle.
– Biedny człowiek. Ciekawe, czy był ubezpieczony…
– Skąd wiesz? – zainteresowała się Martusia.
– Akurat jak tu byłam, parę dni temu, przywieźli mu sprzęt…
I w tym momencie mnie rąbnęło. Jezus Mario, ależ tak! Pakunek wnosił do domu ten z nosem, w białym kombinezonie był, odzież zmienia człowieka. Ledwo na niego spojrzałam, gapiłam się na budynek, a jednak ten garbek został mi w pamięci…
– … duże pudła przenosili, przeczekiwałam ich i tylko dzięki temu tak dokładnie dopasowałam ten dom do naszych potrzeb – powiedziałam z rozpędu.
– Skąd wiesz, że komputer, a nie, na przykład, telewizor? – A nie, tego to ja tak całkiem na pewno nie wiem. Ale napisy takie więcej elektroniczne ta furgonetka miała na sobie, różne tam jakieś zipy, jety, wifilajfy…
– Co…?! – No, może trochę coś innego. Telecośtam, internety, łączcie się tylko z nami.
Skojarzyło mi się z obfitą komputeryzacją. Ale czekaj, on tu był!
– Kto? – Ten, co wnosił. Jeden z tych, co wnosili. Głowy na pniu nie położę, ale właściwie jestem pewna.
Tamci troje patrzyli na mnie przez chwilę z wielkim zainteresowaniem.
– I co nam z tego wynika? – spytała Martusia.
– Nie mam pojęcia. Ale gdyby wnosił bombę…? – W zasadzie ci od elektroniki raczej wnoszą oprzyrządowanie – zauważył Pawełek dość niemrawo.
Dałam spokój wysilonemu przypominaniu sobie.
– W każdym razie wnosili mu dużo. Jeśli nie zdążył się ubezpieczyć, to ma teraz fajnie.
– A jeszcze do tego zdaje się, że chcecie z niego zrobić przestępcę – wytknął nam Kajtek.
– Możemy zrobić ofiarę – zgodziła się wspaniałomyślnie Martusia i na tym nam się ten pożar zakończył.
Zasadniczy wątek scenariusza zaczynał mi się komplikować nieco przesadnie.
Logiczny ciąg wydarzeń owszem, wychodził, aczkolwiek źródła owych wielkich pieniędzy, o które miały toczyć się podstępne i perfidne boje, uparcie nie umiałam zrozumieć, bo na czym właściwie ma zarobić ktoś, kto płaci wszystkim? Zwykłe słowo pisane pojmowałam doskonale, wydawca płaci autorowi, składaczowi, drukarni, potem sprzedaje gotowy produkt czytelnikom i proszę bardzo, już wychodzi na swoje. Firma reklamowa, to samo, płaci grafikowi, drukarni i tym facetom, którzy rozlepiają plakaty na mieście albo malują obrazki na tramwajach, a jej za to płacą reklamowani producenci, wszystko proste, jasne i dla ćwoka zrozumiałe. Ale telewizja…?
No dobrze, wpływy z abonamentu. Diabli wiedzą, jakie one. Dotacje ze skarbu państwa. Dla mnie osobiście podejrzane, bo jeśli wysokie… zaraz, zaraz, czy to przypadkiem nie z moich podatków…? I nie tylko z moich… Sponsorzy, niech będzie, wchodzą w zakres reklam, za reklamy się płaci, oglądalność… Martusia wyjaśniała mi tę oglądalność mniej więcej osiem razy, a i tak wciąż nie rozumiałam, jak się ją bada i którędy im ona wychodzi, przecież mogę włączyć telewizor i iść do kuchni smażyć placki kartoflane, teoretycznie, w praktyce kupuję je gotowe… Ale mogę jeść cokolwiek i czytać książkę, nie oglądając niczego, a na ekranie leci zespół rozrywkowy z Brzęczki Górnej, od którego zęby bolą i oko w słup staje, i co? Podwyższyłam zespołowi oglądalność…?
Jeśli istotnie, zespół powinien mi może coś za te placki odpalić…?
Bardzo trudne. No więc dobrze, reklamy. Jedyny jakiś konkret. Uczyniłam założenie, że z tego jest forsa. Każdy chce się reklamować w chwili, kiedy całe społeczeństwo siedzi z gębami w telewizorze, chociaż wszyscy wiedzą, iż owe niebiańskie pienia w obliczu smakołyka zwanego margaryną… facet zeżarł kawałek bułki z margaryną i wpadł w ekstazę, rany boskie, to co on przedtem jadał…?!!!… społeczeństwo żywiutko poświęca na przyrządzanie sobie herbaty, wizyty w toalecie, szybki telefon prywatny albo służbowy, opróżnienie pralki i tym podobne zajęcia praktyczne. Ale niech będzie, siła złudzeń jest potężna. Zatem, logicznie rzecz biorąc, spragniona forsy za reklamy telewizja powinna dziko i namiętnie chwytać scenariusze z wielkimi szansami, tymczasem osoby wtajemniczone uparcie twierdzą, że to biorą, co im pasuje jakoś dziwnie. Tu szwagier siostrzeńca, tu siostrzeniec szwagra, tu jakiś, co daje wszelki sprzęt, z rolls royce’em włącznie, rzekomo do testowania… Nie do pojęcia. I co, te korzyści przerosną im dochody z reklam…?!
A mówiłam Martusi, że nie mogę pisać o czymś, co jest dla mnie jakąś zmazą nie do rozwikłania!
Obiecała solennie, że szczegóły techniczne wstawimy później, wspólnymi siłami. No dobrze, uwierzyłam, ryzyk-fizyk. Zajęłam się wątkiem kryminalno-ludzkim, aczkolwiek kołatała się we mnie wątpliwość, czy nie powinnam podjąć pracy na Woronicza chociażby jako sprzątaczka, na okres próbny, dwa tygodnie, bo potem z pewnością by mnie wyrzucili. W charakterze sprzątaczki, zważywszy wielkie wrodzone w tym kierunku talenty, nie zdałabym egzaminu, zważywszy wielką wrodzoną w całkiem innym kierunku inteligencję, coś by mi może w oko wpadło…?
Nie zdecydowałam się na ten zabieg, w obawie, iż może przeceniam inteligencję.
Jeden z głównych bohaterów zatem, w mojej osobistej twórczości, ucinał scenariusze krajowe doskonałe, zatwierdzał beznadziejne chały, kupował tasiemce argentyńskie i brazylijskie, za kupowanie brał łapówy… pardon, prowizję… jak stąd dookoła księżyca, trzymał za mordę wszystko i pławił się w dobrobycie. Z przyjemnością uczyniłabym nim Dominika, rzecz jasna nadając mu inne imię, ale primo Martusia protestowała, a secundo nie pasował mi charakterologicznie, nadawał się raczej na wykonawcę rozkazów, niechętnego i opornego, szantażowanego czymkolwiek, co doskonale tłumaczyłoby histerię i stany depresyjne. Znacznie lepszy byłby Tycio, w naturze niewątpliwie wmieszany w różne dziwne działania, ale do Tycia żywiłam osobistą, nieuzasadnioną sympatię i było mi go szkoda. Niechby i był, tylko trochę na uboczu. Prawdziwych, tych najgorszych, złoczyńców telewizyjnych nie znałam wcale, ani jednej sztuki, mogłam ich sobie najwyżej wyobrażać, tu jednakże okropnie wchodziły mi w paradę moje prywatne animozje, ściśle związane z hochsztaplerstwem końsko-wyścigowo-hodowlano-finansowym. Przerobić takiego, na przykład, pana Heltę, albo pana Tańskiego, albo eks-wicepremiera Jagielińskiego na telewizyjnego mafioza…?! A oni tyle z tym mają wspólnego, co i ja, inna dziedzina miękko im się ściele, nie połączę jednego z drugim, choćbym pękła. Już prędzej doprowadzę do autentycznego romansu Martusi z jednym z nich, nie wiadomo z którym, bo zapomniałam, który przystojniejszy, ale Martusia piękna dziewczyna, więc każdy poleci…
I na plaster mi to?
W dodatku powyżej znanych mi osób i stanowisk istniało jakieś ciało zbiorowe, a ciał zbiorowych rządzących nigdy nie byłam w stanie zrozumieć i rozwikłać. Komitet albo zarząd. Co to właściwie jest, jak to działa i jaki pożytek można z tego wydłubać…?
To, co przeżywałam w trakcie pisania, nosiło wzniosłą i od wieków ugruntowaną nazwę: męki twórcze. Szlag żeby trafił męki twórcze.