177610.fb2 Trudny Trup - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 15

Trudny Trup - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 15

Reszta, poza postacią głównego bohatera, była prosta i łatwa, on jeden stwarzał mi same trudności. Siedział skurczybyk, rządził, mieszał, bogacił się, wystawiał rachunki na siostrę zięcia… O, siostra zięcia, wprowadzić dodatkową babę, kobieta zawsze namiesza… Aż pojawiał się nasz upragniony trup. Żywy jeszcze. Rozumnie przystosował się do czasów i sytuacji, nawiązał znajomości, wygrzebał taśmy z dowodami dawnych przestępstw i ruszył w manowce szantażu…

Nie, zaraz. Odwrotnie. Wlazł na jakieś stanowisko, które zagroziło swobodzie głównego bohatera-mafioza-bandyty finansowego. Nie żeby całkiem sam, jako doradca, o, właśnie! Szara eminencja! Ten Pyłek! Znakomicie! Drugiemu, cholera wie, kto to może być, niech Marta szuka, podsunął szansę wygryzienia konkurenta, stał się niezbędny, prawa ręka… A może prawa ręka tego naszego…? Ganc pomada, zagrożony, przytomna jednostka, dokopał się dawnych przestępstw, przedawnienie nie ma znaczenia, opinia w środowisku też się liczy, znalazł taśmy sprzed lat… Podwójny szantaż! Poszli na ugodę, wielka forsa, nasz nie chciał płacić, rąbnął Pyłka. I nic przy nim nie znalazł, znaczy, dowody ma w domu, podpalił budowlę, w zamieszaniu dobierze się do sejfu albo wszystko się sfajczy i ma z głowy…!

A właśnie nie sfajczyło się nic.

Tak wymyśliłam, bez względu na obawy latającej z klatką dla kota żony.

Dodatkowo Pyłek zahaczał mi o lata mojej własnej młodości i tajemnice nigdy nie rozwikłane. Korciło mnie strasznie, żeby to powiązać.

Wypiłam dwa kieliszki czerwonego wina. Podobno dobre na krążenie. Upanierowałam i postawiłam na małym ogniu dwa kotlety wieprzowe, trzeci nie zmieścił mi się na patelni. Wróciłam do komputera. Cholerny Pyłek z dawnych lat gryzł mnie wszędzie do tego stopnia, że całkowicie zaczęłam tracić wątek tego, co pisałam obecnie do spółki z Martusią.

Brzęczyk do drzwi powitałam jak zbawienie.

* * *

Podinspektor Cezary Błoński.

Piękny Cezary rzucił okiem za mnie i dookoła w sposób tak błyskawiczny i niedostrzegalny, że gdyby nie moja wieloletnia egzystencja kryminalistki, w ogóle bym tego nie zauważyła.

– Sama jestem, sama – uspokoiłam go. – Mojej współscenarzystki nie ma, dzieci dawno mieszkają gdzie indziej i przeważnie daleko. Ruszyłam flachę czerwonego wina z rozpaczy twórczej, jeśli chce pan ze mną rozmawiać, musi mi pan potowarzyszyć, bo inaczej wracam do klawiatury. Z młodości wiem, że przedstawiciele władz śledczych mają obowiązek być utalentowani wszechstronnie. To jak będzie? Z wiekiem przeciętnie przyzwoity człowiek nabiera, jak wiadomo, tolerancji. Mnie w tym momencie wiek jakoś odbiegł na stronę i chyba dało się to zauważyć.

– Z przyjemnością wypiję kieliszek czerwonego wina – odparł piękny Cezary całkiem jak istota ludzka, a nie jak pień. – Czegokolwiek w ogóle pani sobie życzy…

Gdybym miała w domu pomyje… Albo bodaj mydliny po moczeniu paznokci…

Cholera, chociaż jakieś ziółka… Ciekawe, jak by zareagował…? Niestety, nic z tych rzeczy, poza tym było to mgnienie, bo nagle zaczął budzić sympatię. Z kamienia przeistoczył się w człowieka i nawet oczom pozwolił mieć jakiś ludzki wyraz. Zaintrygowało mnie to natychmiast.

– Niech pani powie możliwie dokładnie, co pani widziała w tym Marriotcie – poprosił smętnie i pokornie. – I co powiedziała pani ta przyjaciółka z Danii, Anita Larsen. Nie będę ukrywał, rozmawialiśmy z nią, musimy porównać.

Trzeba przyznać, że dawno nic mnie tak nie ucieszyło, nie zaintrygowało, nie zainteresowało i nie ruszyło ogólnie. Bez najmniejszych oporów powtórzyłam mu każde słowo i każdy przecinek, z otwartym mostem na Amager włącznie. Słuchał w skupieniu i nie miałam najmniejszych wątpliwości, że też się od niego czegoś dowiem. Czy nam się to przyda do scenariusza, tego nie byłam pewna. Słodki Kocio, nawet po śmierci, mógł bruździć tak samo, jak za życia.

– Wiem z pewnością – rzekł, a szczerość tryskała z niego niczym gejzer – że pani Larsen nie powie nam nawet jednej setnej tego, co może powiedzieć pani. Panie obie… no dobrze, powiem, wszystkie policje świata kierują się podstawową zasadą: nie wierzyć nikomu. Ale po tylu latach i po tak wnikliwym sprawdzaniu przeszłości można się zorientować, kto jest kim i kto nigdy nie brał udziału w żadnym przestępstwie…

– Kto jest całkiem głupi i łatwowierny, a kto nie – dołożyłam.

Ominął moje niezmiernie genialne stwierdzenie.

– … kogo można ewentualnie prosić o współpracę i komu coś wyjawić. Pan Górniak jest trudnym rozmówcą…

Oto mi wielką nowość zdradził. Postarałam się nie zachichotać jadowicie.

– Konstanty Ptaszyński był swymi czasy wmieszany w wiele najrozmaitszych afer.

Czy może pani przypomnieć sobie kogokolwiek, kto miał z nim cokolwiek wspólnego kiedyś, przed laty, oczywiście poza panem Górniakiem? Zaczęłam strasznie uczciwie myśleć.

Słodki Kocio… Wyścigi… Z kimś rozmawiał, z kimś się kontaktował… Idiotyzm, te rzekomo intratne kontakty znałam lepiej niż własne nazwisko… Takie one były intratne, jak ja Maria Callas… Akta prokuratora… Co mi, do licha, w pamięci z tego zostało, pamięć mam wyłącznie wzrokową, na niej trzeba bazować… O Boże, było coś…! Prokurator, młody facet, ledwo po aplikanturze, ten mój krzywił się, że mu to dali, coś tam bąkał pod nosem… Jak mu… takie pozornie łatwe nazwisko, coś od jarzyny, produkt jadalny, witamina, groszek… burak…? Fasola…?

– Grocholski! – krzyknęłam nagle strasznym głosem.

Nie podskoczył i nie rozlał wina, ale w oku mu błysnęło. Musiał ten Grocholski coś dla niego oznaczać. Usiłowałam przypomnieć sobie trochę więcej.

– Był takim świeżutkim prokuratorem i właściwie nie miał jeszcze prawa samodzielnie prowadzić sprawy, ale dali mu coś… zaraz, on chyba uczestniczył w dochodzeniu, w sądzie nie oskarżał. Jakoś tam namieszał. No i później pan Górniak dołki pod nim kopał bardzo usilnie, dając mi do zrozumienia, że to swołocz, więc musiał go znać.

Miałby teraz około pięćdziesiątki, może odrobinę mniej. Podobno dziwkarz. Więcej nie wiem.

– Dobre i tyle. Jest pani pewna, że występował w sprawie Ptaszyńskiego? – Musiał, w oczach mi stoi jego nazwisko, w aktach się plątało. A, zaraz, tę późniejszą sprawę, tę idiotyczną pyskówkę… Też coś tam chachmęcił, ale szczegółów nie znam, bo sam pan już wie, jaki Bożydar wyrywny do zwierzeń.

– Istotnie. Wypowiada się bardzo powściągliwie. Ale rozumiem, że ten prokurator Grocholski był raczej jego przeciwnikiem. Nie zna pani kogoś, kto współpracował z panem Górniakiem? – Osobiście nie znam, ale wiem, że to były baby. Co najmniej dwie, zakochane w nim śmiertelnie, przy czym jedna z tych dwóch prowadziła kolekturę toto-lotka na Chełmskiej, koło apteki. Pani Celinka. Przypuszczam, że miała też jakieś nazwisko, więc zdoła pan do niej dotrzeć. Pan Górniak obdarzał ją wielkim zaufaniem, znacznie większym niż mnie, bo ja, jego zdaniem, byłam nieodpowiedzialna. Uprawiałam hazard, grywałam w karty, na wyścigach i w kasynie. I nie chciałam przestać.

Jak zwykle, wspomnienie Bożydara wytrąciło mnie z równowagi i rozzłościło. Prawie zapomniałam, o czym rozmawiamy. Na szczęście piękny Cezary pamiętał i nie dał się zepchnąć z tematu. Dolał mi wina, zapewne w nadziei, że stracę wszelki umiar i powyjawiam rozmaite tajemnice, po czym znów uczepił się Słodkiego Kocia. Wino wywarło na mnie wpływ odwrotny, mianowicie wzmogło mi jakoś bystrość umysłu, co do tajemnic zaś, i tak nie zamierzałam niczego przed nim ukrywać. Skoro zatajenie obecności trupa w Marriotcie przeszło mi ulgowo, mogłam się niczym nie przejmować.

Z pytań udało mi się wywnioskować, że Kocio Ptaszyński przystosował się do zmian ustrojowych bardzo zręcznie, z rozbojów całkowicie nielegalnych przerzucił się na rozboje niejako dopuszczalne, może właśnie te szantaże… I chyba znów dysponował uroczą grupą młodych goryli…

Piękny Cezary nie powiedział tego wprost, ale udało mi się wydedukować, że zwłoki Kocia gdzieś im zniknęły i gdyby nie potwierdzenie Anity, zapewne przysłane z Danii, w ogóle by w jego śmiertelne zejście nie uwierzyli. A i tak jeszcze brzęczały mi nad uszami ich subtelne podejrzenia, że może jednak nie był to trup, tylko zwyczajny niedobitek, który sam sobie gdzieś poszedł na własnych nogach. Bo niby skąd ja tak dokładnie wiedziałam, że trup?

Zgniewało mnie to w końcu.

– Chyba nie było tam wgłębienia w podłodze? – warknęłam ze złością. – A o ile pamiętam, Słodki Kocio łeb miał normalnie kulisty, nie przypłaszczony. Gdzie mu się podziała tylna połowa tego łba? Nie miał jej, a w życiu nie uwierzę, że tylko się tak nieszczęśliwie przewrócił. I co niby miała oznaczać ta śliczna kropka na czole, w arystokratkę hinduską się przemienił czy jak? Te samochody pan sprawdził? Nie udawał głupio, że nie wie, o jakich samochodach mówię, ale porządnie odpowiedzieć nie chciał. Chyba im to sprawdzanie wyszło nie najlepiej. Pomyślałam, że kiedyś sama poleciałabym do wydziału komunikacji i do glin, a teraz mi się nie chce, w dodatku nie mam czasu. Może zwalę na Martusię…

Za to wyraźnie wyszło, że ów drugi nieboszczyk, Antoni Lipczak, ze Słodkim Kociem miał coś wspólnego. Węszyłam między wierszami z całej siły i wyszło mi, że mógł z nim być nawet umówiony, widziano go zaś, jako gościa, jeszcze wcześniej niż mnie. Obaj zostali zwabieni w pułapkę? Do Marriotta…?! Nie lepsze byłoby jakieś wysypisko śmieci albo chociaż byle który skrawek lasu pod miastem?

Do diabła z takim uciążliwym trupem, którego nijak nie potrafię rozgryźć!

I co tu ma do roboty ten cały Grocholski…?

Z byłym prokuratorem Grocholskim piękny Cezary zrobił mi grzeczność, wyjawił, że prokuratorem to on już dawno przestał być, no, dawno jak dawno, kilka lat temu, mniej więcej na przełomie ustrojów. Przeszedł na radcostwo prawne i doradza tak prawnie licznym instytucjom, z gronem prokuratorów nie tracąc kontaktu. No owszem, to mi pasowało, dobrze, że go sobie przypomniałam, od razu wskoczył na właściwe miejsce w scenariuszu i prawie straciłam zainteresowanie dla pięknego Czarusia.

Poszedł sobie wreszcie.

No i proszę, jego wizyta jednak mi się przydała. Grocholski, eks-prokurator, podstępnie będzie trzymał w ręku nici służbowej intrygi telewizyjnej, chociaż niekoniecznie musi mordować osobiście. Nie, skąd, jakie tam osobiście, za to w poczynaniach szantażystów weźmie żywy udział…

Potrzebna mi teraz była Martusia.

* * *

– Ja teraz jestem akurat w pociągu – powiedziała mi przez komórkę.

– I w którą stronę jedziesz? – zaniepokoiłam się.

– Do Warszawy. I już jestem… czekaj, strasznie w oczach miga. Już wiem! Gąsa… wy Rządo… Rządowe, tu pan mówi, że Gąsawy Rządowe. To znaczy już tam nie jestem, ale byłam przed chwilą, teraz jestem kawałek dalej. Bo co? – Gdzie, do licha, one są, te Gąsawy Rządowe? – zastanowiłam się. – Czekaj, popatrzę na mapę samochodową…

– Nie musisz. Ten pan mówi, że między Skarżyskiem Kamienną a Radomiem.

– Znaczy, za dwie godziny będziesz już tu. Bardzo dobrze. To jeszcze niech ci ten pan powie, od kogo by łatwo wydębić właścicieli tych samochodów, które sama zapisywałaś. Te od Anity. Piękny Czaruś nie chciał powiedzieć. Kręcił.

– No nie mów! Skoro kręcił, to chyba są ważne? Był u ciebie? – Otóż to. Był i kręcił, ale za to mamy kluczową postać i jesteś mi potrzebna. Nie mam teraz czasu umizgać się do wydziału komunikacji, oni tam ukrywają dane osobowe. Może wy kogoś znajdziecie.

– Zobaczę, chyba się uda. Jaką kluczową postać? – Taki jeden miniony prokurator. Tkwi w interesie.

– I on będzie mordował? – Nie, będzie wspomagał szantażystę. Za to, na moje oko, zginął im trup.

– Który trup? Nasz? – Nasz.