177610.fb2 Trudny Trup - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 18

Trudny Trup - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 18

– Gdzieżbyśmy, coś ty, w życiu! – zapewniła go żarliwie Martusia. – Konspekt jest, Joanna ma w komputerze…

– I nie tylko, ty masz wydruk u siebie – przypomniałam.

– Ale ja nie jadę do domu! Mówiłam, do ciebie, proszę bardzo, a potem na rozpustę i nic mnie od tego nie powstrzyma! – Nie ma pożaru – uspokoił nas Bartek łagodnie. – To znaczy jest pożar, owszem, ale co do konspektu, to niekoniecznie dzisiaj. Jutro, na przykład, wezmę od Marty, umówimy się. Jak ty jesteś z zajęciami? Nie wtrącałam się w ich uzgodnienia, ponieważ natchnienie we mnie rozkwitało, chciałam już wracać do siebie i siadać przy klawiaturze. Coś tam sobie ustalili.

Zażądałam tego całego widowiska na kasetach VHS, bo chciałam mieć do niego stały dostęp, fragmenty mogły się okazać bezcenne, nie musiałabym szczegółowo opisywać gotowych widoków. Poza tym korcił mnie ten z garbkiem na nosie. Porzuciłam telewizję i udałam się do domu, niemal siłą wlokąc ze sobą Martusię.

Uwolniłam ją dopiero, kiedy akcja posunęła nam się nieźle do przodu i mordowanie Słodkiego Kocia stanęło, można powiedzieć, u progu. Podwójny szantaż stał się faktem dokonanym, Słodki Kocio, który jeszcze nie miał u nas nazwiska, działał najbardziej aktywnie, Grocholski, pośredniczący w tym interesie, gromadził żer dla siebie, Płucek zaś, zagrożony dwustronnie, uprawiał w tle krecią robotę. Mocno to wszystko było skomplikowane, więc rozwój akcji zapisałam w punktach, bez wnikania na razie jeszcze w szczegóły.

* * *

Życie prywatne naszych scenariuszowych bohaterów nie nastręczało mi zbyt wielkich trudności, tak zwane stosunki międzyludzkie znałam raczej dobrze. W ciągu trzech dni pracy bez udziału Martusi pokłóciłam ze sobą dwie pary, jedną małżeńską, a drugą niezupełnie zalegalizowaną, prawie pogodziłam zwaśnionych kochanków i pogłębiłam jedną miłość bez wzajemności. Miłość bez wzajemności okazała się szalenie użyteczna, bo samotna i nieszczęśliwa heroina dysponowała wolnym czasem i mogła śledzić upatrzony przedmiot westchnień. Dzięki czemu dostrzegła wokół niego tajemnicze poczynania przestępcze…

Tu mnie oczywiście zastopowało, bo te bebechy telewizyjne wciąż były mi obce.

Zadzwoniłam do Marty.

– Gdzie jesteś? – spytałam na wstępie.

– Na twoich schodach – odparła radośnie. – Na pierwszym piętrze, Bartek też idzie, ale kawałek za mną, bo skoczył naprzeciwko po piwo. Mam kasety.

Ucieszyłam się nadzwyczajnie.

– Jak weszłaś, nie dzwoniąc? – Jakaś twoja sąsiadka akurat wychodziła. Może pogadamy, jak już dotrę na trzecie, co…? Zgodziłam się chętnie, pootwierałam wszystkie drzwi i od razu wyjęłam szklanki.

Bartek poświęcił na zakup zaledwie pięć minut, ale przez te pięć minut Martusia zdążyła poinformować mnie, że całkiem nie wie, co robić, bo Dominik wprawdzie jej nie kocha, ale chce, ona go kocha, ale nie chce, to znaczy nie, też chce, ale nie chce go kochać, i znów się szarpie. Szarpanie, mimo wszystko, wyglądało jakoś pogodniej, więc powstrzymałam się od komentarzy.

Bartek pojawił się po chwili, przeprosił za nieoczekiwane najście, co nie miało żadnego sensu, bo był przecież potrzebny, i znów przystąpiliśmy do oglądania pożaru.

Wymyśliłam ten pożar i czepiał się mnie teraz jak rzep psiego ogona. Pociechą była mi myśl, że pogorzelec mnie nie zna, nie ma pojęcia o moich wizjach i nie przyleci z awanturą oraz żądaniem odszkodowania.

Oglądaliśmy to zaś głównie z uwagi na dźwięk.

– Słuchaj, myśmy przy oglądaniu w ogóle nie zwrócili uwagi na to, co tam słychać – powiedziała Martusia z przejęciem. – Na odgłosy dookoła. Całe ludzkie gadanie nam uciekło, bo sami robiliśmy hałas. Teraz posłuchaj… A, na końcu jest jeszcze dokrętka, Pawełek pojechał zrobić pogorzelisko, tak sobie, na wszelki wypadek…

– I tak jestem bardzo niezadowolona, że żaden z nich nie doczekał powrotu pana domu – oznajmiłam potępiająco. – Należało popatrzeć, jak zareaguje i co zrobi. I co z tym sejfem, otworzył go czy nie? – W każdym razie usunął, bo na pogorzelisku już nie ma sejfu. Sama zaraz zobaczysz.

– Piwo jest zimne – zawiadomił Bartek.

– Bardzo dobrze. Czekajcie, schowam resztę do lodówki…

Rychło pożałowałam, że nie mam słuchu dzikiego zwierzęcia, bo melanż akustyczny panował tam potężny. Wśród krzyków, trzasków, huków i ogólnego rejwachu ledwo od czasu do czasu udawało się wyodrębnić fragmenty zrozumiałych słów. Być może wywrzeszczanych głośniej albo bliżej kamery. Najlepiej wychodziły okrzyki strażaków, ale i ludzie robili, co mogli.

„… żyli bombę… ” zabrzmiało wyraźniej oraz „… dnego nie trafi… ”, co odczytaliśmy zgodnie jako: „na biednego nie trafiło”, „… tu chodził… ”, „… się czaił!”, „… patrywał, jak by tu… ”, „… się kręcił… ”, wszystkie te słowa padły z ust baby o przenikliwym głosie. „Tam na lewo!… ” i „… gruchnie!… ” zagrzmiało bardzo gromko i wtedy właśnie oberwał się balkon.

Reszta stanowiła mieszaninę pourywanych wyrazów obaw, przypuszczeń co do przyczyny pożaru, hochsztaplerstwa pogorzelca, jego wrogów i ogólnej kary boskiej.

– Należałoby to wszystko zapisać… – zaczęłam i umilkłam.

Wpadło mi nagle w ucho coś, co zabrzmiało jak „Grocholski”. Możliwe, że oddzielnie usłyszałam „Grocho… ”, a oddzielnie „… cholski”, ale razem stworzyło Grocholskiego.

– Hej, czy ja mam omamy słuchowe? – spytałam z niepokojem. – Też to słyszeliście? Mnie się wydaje, że powiedzieli „Grocholski”? – Mnie też – powiedział Bartek.

– No Grocholski, zgadza się – przyświadczyła niecierpliwie Martusia. – Ten pogorzelec.

– Jaki pogorzelec? – No ten, co się spalił. Ten właściciel! On się nazywa Grocholski, Pawełek się dowiedział, jak robił dokrętkę.

– Jezus Mario – powiedziałam ze zgrozą. Martusia się zdziwiła.

– O co biega? Grocholski. Mamy go przecież w scenariuszu? – Zwariowałaś! Grocholski to jest prawdziwy facet! Były prokurator, wmieszany w stare przestępstwa…

– Złoczyństwa…

– Niech ci będzie, w historyczne złoczyństwa! Miałyśmy mu zmienić nazwisko i już go wtryniłyśmy do telewizji! Niech ja końskim włosiem porosnę, na co oni trafili…?!!! – Kto…? – Kajtek i Pawełek… No dobrze, w odwrotnej kolejności, wszystko jedno! – Dajcie piwa!!! – krzyknęła Martusia rozdzierająco.

– Ja przyniosę – zaofiarował się Bartek. – Mogę sam wyjąć z lodówki? – Możesz, możesz, rób, co chcesz…

Przerażająca prawda objawiła nam się w całej okazałości. Nic dziwnego, że do współczesnego kryminalnego scenariusza pchały mi się tak natrętnie dawne czasy. Okropny trup Słodkiego Kocia stanowił ogniwo, łączące przeszłość z teraźniejszością, już rzeczywiście nie mogło mi się nic lepszego przytrafić, skoro musiałam znaleźć trupa, nie dało się napatoczyć na łatwiejszego…? Klątwa czy co…?

– No to ja nie wiem, co zrobimy – rzekła Martusia, ochłonąwszy pod wpływem zimnego napoju. – Czy on, ten Grocholski, nie pasuje nam za dobrze? – Odciąć się trzeba – zadecydowałam stanowczo. – I nie martw się, damy radę, ja jestem do takich rzeczy przyzwyczajona.

– Do jakich rzeczy? – zaciekawił się Bartek.

– Do trafiania w środek tarczy. Co jakąś zbrodnię albo inną podobną rozrywkę wymyślę, okazuje się, że właśnie takie się przydarzyło. Muszę chyba miewać jasnowidzenia, względnie podświadomość, która lepiej się we mnie trzyma niż te kretyńskie szare komórki, z wiekiem wybrakowane.

– No dobrze, to właściwie… Skoro prawdziwy Grocholski został podpalony… – zaczęła Martusia ostrożnie. – To co musimy zmienić…? – Nic. Nazwisko. Reszta pasuje idealnie. Współczesne przekręty to szmal, nie? Nie robi tego młodzież tuż po maturze, ani nawet tuż po dyplomie, tylko ludzie w sile wieku. Każdy się rwie do tej kopalni złota i jedni drugim świnię podkładają, żeby ich wygryźć, a posługują się, czym popadnie. W naszym wypadku utajnionymi kompromitacjami albo… no dobrze, złoczyństwami. Ograniczymy trochę całą imprezę, żeby nabrała charakteru kameralnego, do odkryć przyczyni się nieszczęśliwa miłość tej, jak jej tam…

Malwiny, potem zabijemy Lipczaka…

– Ale też pod innym nazwiskiem? – No pewnie. A potem ten cały Płatek, bo na nim stoimy, spróbuje rąbnąć kogokolwiek. Kogo wolisz? Tycia, na przykład? Dominika? Malwinę może, co? Za dużo zobaczyła i odgadła…

– Kto to jest Malwina? – spytał z zainteresowaniem Bartek.

– Ela – odparła ponuro Martusia. – U nas ona robi za taką harpię, oszalałą z miłości do Marka, który jej wcale nie chce…

– Zaraz. A Marek, to kto? – Jurek. Ale nie musi być kierownikiem redakcji, może mu damy wyższe stanowisko, może zastąpi Tycia.

– A sam Tycio nie może być…? – Nie może, za gruby – powiedziałam stanowczo. – Mnie się takie rzeczy narzucają optycznie, w oczach mam Tycia i nie potrafię sama w siebie wmówić, że ktokolwiek oszalał z miłości do niego. Muszę pisać z przekonaniem.

– To właściwie obrabiacie całą telewizję…? – A to z koncepcji jeszcze ci nie wyszło? – spytała Martusia zgryźliwie. – Na tym polega dowcip, liczymy na to, że kulisy telewizji zyskają szaloną oglądalność. Niby nic, niby kameralnie, niby same ludzkie uczucia…

– A tu kryminał straszny – wpadłam jej w słowa.

– I od tego ona właśnie jest, bo jej się trupy same pchają w zęby…

– Martusia, zwariowałaś? – No dobrze, bardzo cię przepraszam, gdzie indziej. W komputer jej włażą.

Bartek, wydawało się, ogólnie zrozumiał. Telewizję, jako taką, znał nieźle, a na pewno lepiej niż ja. Nie robił wrażenia wstrząśniętego.

– No dobrze, mnie wszystko jedno, z pracy mnie nie wyrzucą, ale Marta…? – Złagodzimy, co można – uspokoiłam go. – I namotam tyle, że nikt do ładu nie dojdzie. Łatwo mi przyjdzie, bo sam widzisz, że uparcie mieszam dawne czasy z obecnymi, więc może najgorsze padnie na nieboszczyków, zgasłych zwyczajnie ze starości.