177610.fb2 Trudny Trup - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 19

Trudny Trup - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 19

A ona dopilnuje, żebym nie przesadziła i nie trafiła przypadkiem w jakąś prawdziwą aferę, więc może nikt nie rozpozna siebie, i jest szansa, że wszyscy się ucieszą.

– Daj wam Boże zdrowie – zgodził się Bartek, acz lekkie powątpiewanie brzmiało w jego głosie.

– A w ogóle ja pracuję, a od śledztwa są gliny – dołożyłam z irytacją. – Jeśli zatuszują wszystko, napiszę następny kryminał o nich. Mogą to traktować jak groźbę karalną…

Zajęliśmy się własnym zawodem, omówiliśmy szczegóły wnętrz, w których jedne osoby mogłyby podsłuchiwać drugie, sprawdziliśmy to doświadczalnie w moim mieszkaniu i obydwoje w końcu wyszli, zajęci sobą, nie wiadomo, bardziej służbowo czy prywatnie. Z wielką nadzieją pomyślałam, że może urok Marty wywrze jakiś pozytywny wpływ na punktualność Bartka…

Dopiero po ich wyjściu zauważyłam, że taśmy zostały u mnie, w dodatku jedna kaseta nawet nie wyciągnięta z pudła wideo, chociaż cofnięta do początku. Wyjęłam ją, sięgnęłam po drugą i zastanowiłam się, gdzie też je umieścić, żeby nie zginęły i żeby je łatwo znaleźć. Z doświadczenia wiedziałam, że ilekroć schowam coś tak, żeby łatwo znaleźć, ginie to potem na wieki, jeśli położę byle gdzie, też ginie i trafia się na to przypadkiem, spróbowałam zatem pomyśleć bardzo logicznie i rozsądnie.

Rozmaitych kaset leżało u mnie zatrzęsienie, proporcjonalnie rzecz biorąc, miałam ich prawie tyle co książek, pi razy oko na pięćdziesiąt książek wypadały dwie sztuki.

Częściowo było to wszystko przemieszane, ale w zasadzie kasety trzymałam zgrupowane wokół telewizora, no, może z jakimś tam jednym drobnym odstępstwem. Wetknąć do nich te pożarowe? I co, przegrzebywać potem ten cały chłam, odczytując wszystkie napisy na grzbietach…?

W zadumie przeszłam przez całe mieszkanie z kuchnią włącznie, trzymając kasety w ręku. Przypomniało mi się nagle, że nie schowałam do zamrażalnika kupnych pierogów z mięsem, a nie pożrę przecież na poczekaniu dwóch opakowań, zaśmiardną mi się, nie daj Boże. Schowałam je zatem. Coś mi w tym przeszkadzało, równocześnie zadzwonił telefon i odezwał się domofon, zwolniłam zamek na dole, bo do drzwi w przedpokoju miałam bliżej i rzuciłam się na poszukiwanie telefonu. Słuchawka gdzieś mi zginęła, słyszałam ją, ale nie mogłam dostrzec, podniosłam tę od faksu, chociaż było mi z nią niewygodnie, bo miała krótki sznur. Ciągle trzymałam coś w ręku.

W telefonie odezwała się Anita.

– Nie śpisz chyba jeszcze? – powiedziała dość beztrosko, czym zwróciła moją uwagę na zdumiewająco późną godzinę. – Słuchaj, przypomniałam sobie tego faceta, którego udusili nazajutrz, on chyba miał na imię Stefan? Zaprzeczyłam.

– O ile sobie przypominam, Antoni. Antoni Lipczak.

– Nonsens – zaprotestowała Anita stanowczo. – O Lipczaku nie ma mowy. Stefan, czekaj… Stefan… Takie pasujące nazwisko… Wiem, Trupski! Stefan Trupski.

Poczułam się bardzo porządnie skołowana.

– O Trupskiego pytały mnie gliny, owszem, w życiu o takim nie słyszałam, ale ten w hotelu wedle dokumentów nazywał się Antoni Lipczak. Marta podejrzała, a pan śledczy potwierdził. Kto to jest ten Trupski? – Poważnie miał dokumenty na nazwisko Lipczak? – Jak Boga kocham. Dowód, prawo jazdy, karty kredytowe…

– Coś takiego, to tak się przechrzcił…? Otóż od razu ci powiem, gówno prawda. Ja go znałam z takich spotkań dziennikarsko-biznesowych. I mogę ci powiedzieć, że przypomniałam go sobie, bo był wścibski jeszcze bardziej niż ja, a z pewnością nachalniej.

Wśród elity rządzącej na jego widok wszystkim się gęby krzywiły, nie kochali go zbytnio. Ale tolerowali z konieczności, z większością w ogóle był na ty, a od jednego takiego dowiedziałam się wtedy, że kolekcjonuje cudze tajemnice zgoła maniacko, hobby ma takie.

– Nie miał przypadkiem powiązań z tą rządzącą górą w telewizji? – spytałam chciwie.

– Pewnie miał, ale raczej pchał się do spółek, giełdy, handlu, do wszystkiego, co bez

pośrednio śmierdziało pieniędzmi. Bo co? Westchnęłam ciężko.

– Nic. Przez chwilę miałam wielkie nadzieje, ale to już byłby cud…

– No pewnie, że cud. Nie wymagaj za wiele. Pożyczki między innymi załatwiał, o ile wiem i prywatne, i bankowe, w ogóle różne. W ogóle pchał się wszędzie, ale był odpędzany… nie, źle mówię. To odpędzany, to chwytany, rozumiesz, te zdobyte tajemnice sprzedawał. Więc jeden go odganiał, żeby czegoś nie wywęszył, a drugi łapał, żeby kupić wywęszone. Sam, osobiście, szantażem się nie zajmował, bo był tchórzliwy z natury, ale jako źródło mógł służyć doskonale. Tyle wiem. I nawet zgaduję, dlaczego się przechrzcił…

Zdążyłam pomyśleć, że bez względu na nazwisko też się przyda, bo ten nasz drugi trup może być z gatunku węszących.

– Ale czekaj, bo ja w innej sprawie dzwonię – ciągnęła Anita. – Czy ty nie masz telefonu albo faksu tego centrum medycznego od ziół? Bo nie mogę u siebie znaleźć…

– Mam, oczywiście – odparłam natychmiast. – I nawet tuż obok. Zaraz ci powiem, tylko czekaj, muszę wyciągnąć… moment, odłożę słuchawkę, bo mi ręki brakuje…

Jakoś uwolniłam te ręce, sięgnęłam do foliowej torby, gdzie trzymałam wszelkie dyrdymały medyczne, spośród licznych papierów i przyrządów wyciągnęłam właściwą teczkę, z niej właściwy papier i podałam jej pożądane numery. Anita zawiadomiła mnie jeszcze, że jedzie na tydzień do Włoch, oczywiście służbowo, i wyłączyła się.

Rozsądnie pozbierałam cały medyczny śmietnik i wetknęłam razem z torbą we właściwe miejsce. Przypomniałam sobie, że ktoś dzwonił na dole, ale oczywiście szedł nie do mnie, tylko do kogoś innego. Miałam wrażenie, że coś powinnam była zrobić albo załatwić, mignęła mi w pamięci lodówka, popędziłam do kuchni, oczywiście, nie zatrzasnęłam jej porządnie i okazała się otwarta, zabrałam duży kalkulatorek, który, nie wiadomo dlaczego, leżał na niej, wróciłam do pokoju i usiadłam do komputera, żeby na wszelki wypadek zapisać w punktach wszystko, co przyszło mi do głowy w trakcie rozmowy z Anitą. W rękach, jakimś tajemniczym sposobem, nie trzymałam już nic, ale niewiele mnie to obchodziło.

Po czym, najzwyczajniej w świecie, poszłam spać.

* * *

Martusia, wybiegłszy rano do pracy, wróciła do siebie dopiero następnego dnia.

Poprzedniego, wczesnym wieczorem, zadzwoniła do mnie z telewizji.

– Co za dzień! – powiedziała znękanym głosem, ale buntowniczo. – Dominik mnie zdenerwował od rana, słuchaj, on się rozwiedzie i ożeni ze mną, ale muszę rzucić hazard, aż mi się coś zrobiło, a może…? – O Jezu – powiedziałam z przerażeniem.

– Nie rzucę. Stracę go na zawsze…

– No to przecież już się na to nastawiłaś! – Ale z jakim potwornym wysiłkiem…! Ja nie wiem, on mi coś zadał…

Słowa „gówno ci się zadało” zgryzłam w zębach i przekształciłam w nieartykułowane zgrzytanie. Martusia nie domagała się wyraźnej ludzkiej mowy.

– A potem wpadłam w istny młyn. Dodatkowo ktoś mi zrobił w pokoju potworny bałagan i słuchaj, nie możemy znaleźć kaset z pożarem! To znaczy, ja nie mogę, Pawełka nie ma, Kajtka nie ma, ale mówią, że nic nie wiedzą i żaden nie pamięta, gdzie zostawili po przegraniu. Mam tego dosyć, zaraz stąd wychodzę i zawiadamiam cię, że idę do kasyna. Muszę jakoś odreagować! – Proszę cię bardzo – zgodziłam się czym prędzej. – Ja teraz jestem na Joli z Robertem, oni się godzą właśnie, więc umiem pisać sama. Poza tym, później mam konferencję na inny temat, wobec czego rób, co chcesz aż do jutra.

Martusia ucieszyła się, oznajmiła, że wyłącza komórkę i znikła z horyzontu.

Zadzwoniła do mnie nazajutrz o jakiejś upiornej godzinie, ósmej dwadzieścia rano.

Z zasady o takiej porze od dawien dawna nie podnosiłam słuchawki, ale tym razem uczyniłam to z ciekawości, kto też mógł się tak wygłupić.

– No to chyba jest coś dla nas – oznajmiła Martusia raczej nerwowo i bez wielkiego entuzjazmu. – Lepiej usiądź. Było u mnie włamanie! U mnie również było kiedyś włamanie, okazałam zatem od razu pełne zrozumienie.

– I co?! – spytałam z szalonym naciskiem.

– I w jednym zdaniu tego nie zmieszczę…! – Pozwól sobie na cały rozdział…

– I po pierwsze, jak wróciłam do domu…

– O której? – przerwałam, bo postanowiłam na wszelki wypadek jej opowieść uściślić.

– O piątej. Może pięć po. Nad ranem. Drzwi okazały się otwarte. To znaczy, nie były zamknięte na klucz. Nic sobie jeszcze nie pomyślałam, tylko weszłam i od pierwszego kopa wlazłam na istne pobojowisko. Bałagan potworny, o mało mnie szlag nie trafił, ale powiem ci, że natychmiast mi się zrobiło przyjemnie i tylko dzięki temu nie padłam trupem na miejscu! – Dobrze, że nie padłaś, bo za dużo by nam wyszło tych trupów – pochwaliłam.

– Dlaczego przyjemnie? – Bo nic w domu nie miałam. Co mi mogli ukraść? Sprzęt mam w pracy, bransoletkę na ręku, a pieniądze w torebce, bo w kasynie wygrałam. Przedtem nie miałam ani grosza, no, ledwo trochę, na grę, ale to też przecież nie w domu, zabrałam ze sobą! – Kossaków na ścianach, wazoników z epoki Ming…

– Zwariowałaś…?! – Futerko posiadasz…

– Posiadam, posiadam. Ciągle je posiadam. Czekaj, bo zadzwoniłam po gliny, chyba nie mieli co robić, ponieważ przyjechali w trzy minuty i razem z nimi ten bajzel przejrzałam, nawet mi pomogli sprzątać, bo, rozumiesz sama, pierwsze pytanie było: „Co pani ukradli?”. Okazuje się, że nic! To znaczy owszem, wszystkie kasety, jakie miałam w domu, a tyle miałam, co kot napłakał, bo większość trzymam w pracy, a resztę pożyczyłam akurat różnym osobom. Nic z tego nie rozumiem, co to ma znaczyć? – I nic więcej? – Do tego stopnia nic więcej, że takie pudełeczko leżało na wierzchu, a w nim były drobne, nawet nie wiedziałam ile, na napiwki, i masz pojęcie, zostało! A tam było, policzyłam, przeszło sto złotych! Nietknięte! – A te kasety, co je miałaś, to pamiętasz z czym?

– Przy odrobinie starań mogę sobie przypomnieć. Nic ważnego. Robocze materiały o obrzędach wielkanocnych i nawet o tobie, jakieś filmy, ale nie ukochane, a w ogóle wszystko mam w pracy, na becie, zero problemu, mogę sobie odtworzyć. Naprawdę nie rozumiem takiego idiotycznego włamania, a najbardziej mnie rozzłościł bałagan.

Już posprzątałam.

– I gdzie teraz jesteś? – W domu. Zaraz lecę na Woronicza. Nie dzwoniłabym do ciebie tak upiornie rano, ale może ci się to do czegoś przyda.

– Może się i przyda – powiedziałam w posępnej zadumie. – Mam złe przeczucia.