177610.fb2 Trudny Trup - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 22

Trudny Trup - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 22

Martusia milczała chwilę, popijając piwo po odrobinie. Westchnęła.

– Na depresjach. Może być? Od jego depresji człowiek lata i szuka możliwie głębokiej studni, ja w każdym razie mam takie chęci.

– Dobrze, że nie mieszkasz na głuchej wsi, bo tam mogłabyś znaleźć. W Warszawie trudniej.

– Ale w Krakowie by się dało…

– Bardzo liczę na to, że tam bywasz zbyt zajęta, żeby po studniach latać – powiedziałam niemiłosiernie. – Ponadto Bartek, mam wrażenie, posiada zasadniczą pracownię w Krakowie…? – Bardzo trafne masz wrażenie. I co? – I nic. Ty w Krakowie, on w Krakowie…

Przez chwilę Martusia patrzyła na mnie pytająco i podejrzliwie, ale nie doczekała się dalszego ciągu. Westchnęła i znów wypiła trochę piwa.

– W ogóle to on mi się podoba, wiesz? – Odgaduję bez trudu. Gdyby nie miał brody, mnie by się też podobał. Obiektywnie, bo wiek nie ten. Co on jest? Żonaty, wolny? – Rozwiedziony. Przyjacielsko, jedno dziecko, syn, utrzymują stosunki, ale jego żona ma drugiego męża. Też utrzymują ze sobą przyjacielskie stosunki. Tyle wiem na razie, więcej nic.

– Skąd wiesz? Od niego czy z plotek? – Wyobraź sobie, z pierwszego źródła! Znam tego drugiego męża jego żony, to prawnik, doradca w krakowskim oddziale, i sam mi mówił przy jakiejś okazji, że pierwszy mąż jego żony nic mu nie szkodzi i nawet z dzieckiem nie ma problemów. A jego żona dziękczynne modlitwy dzień w dzień odmawia, że się rozwiodła, bo z pierwszym mężem o mało nie zwariowała. To podobno pedantka, idealnie zorganizowana i patologicznie punktualna…

– To już ją rozumiem doskonale i wcale jej się nie dziwię. Z podobnych przyczyn mój mąż rozwiódł się ze mną, tyle że odwrotnie.

– Proszę…? – To on był pedantem, nie ja.

– A, rozumiem… No i dopiero teraz wyszło na jaw, że ten pierwszy mąż, to właśnie Bartek. Ale drugi mąż bardzo przychylnie o nim mówił. Więc wszystko się zgadza. I już sama nie wiem, co robić, bo gdyby nie Dominik…

Zabrałam ze stołu puste puszki po piwie i znalazłam w lodówce jeszcze jedną pełną.

Postawiłam ją na stole. Przy okazji włożyłam do środka zapasowe.

– A tak – przyświadczyłam jadowicie. – Dominik, jasne, koniecznie. Bo niczego w życiu nie jesteś bardziej spragniona niż łkań na łonie. Tak ci jest wściekle rozrywkowe, że na poważnych kolaudacjach, na przykład, głupkowatych chichotów pohamować nie możesz, jedno, co cię ukróca, to myśl o Dominiku…

– Przestań, co? – Mogę, dlaczego nie. Między nami mówiąc, Bartek od Dominika przystojniejszy, chociaż mnie to trudno ocenić, bo te kudły na twarzy mylą. Ale nic, nic, drobiazg, w starożytnej Armenii mężczyzna bez brody w ogóle się nie liczył. Do pasa mieli i czarne…

Podrywa cię łagodnie czy wybuchowo? Martusia przez chwilę wyobrażała sobie te czarne brody do pasa.

– No nie, do pasa to przesada – oceniła. – Bez względu na kolor. Łagodnie, ale nieustępliwie. Tak między nami mówiąc, na diabła był mu ten pożar? Przecież go robił nie będzie! Wnętrza, tak, rekwizyty, ale nie zjawiska naturalne. To kwestia montażu! – Nie szkodzi, może miał nadzieję, że go natchnie. Ponadto, jeśli ma robić scenografię, możliwe, że chciałby mniej więcej znać treść utworu, nie? Ja na jego miejscu bym chciała.

Martusia pomamrotała coś pod nosem. Osobiście byłam zdania, że wolałaby się upewnić co do tych podrywczych zamiarów Bartka, bo na zbolałą przy Dominiku duszę potrzebowała lekarstwa. Z mamrotań wyłonił się Krzysiek. Zażądałam wypowiedzi artykułowanych i słyszalnych.

– No więc właśnie, jeszcze mi jego brakuje! Zaprasza mnie na wycieczkę do Hiszpanii, razem z mamusią, już wszystko załatwił…

– Z jaką mamusią? Twoją? – No coś ty, jego! Robi mamusi prezent urodzinowy, więc ja się mam dołączyć. Nie miałam kiedy ci tego powiedzieć, ale dzwoni prawie codziennie i dwa razy czekał na mnie pod domem.

– Znałam jednego takiego, którego mamusia trzymała pazurami i zębami – powiedziałam w zamyśleniu. – Mowy nie było, żeby poszedł gdzieś z dziewczyną bez mamusi, musiał udawać, że siedzi w pracy, a i to dzwoniła jak zegar z kurantem. Sprawdzała, gorzej niż żona. Jego dziewczyny nienawidziła niczym morowej zarazy i snuła intrygi, po kieszeniach mu grzebała, usiłowała odbierać pieniądze i wydzielać mu na kawę. I na benzynę. Sprawdzała licznik w samochodzie, a on jełopa mechaniczna, nie umiał odkręcić ani zatrzymać…

– I co? – zainteresowała się Martusia gwałtownie. – Zabił ją? -… Miał brata i siostrę – kontynuowałam w rozpędzie. – Brat uciekł do Afryki Południowej, do RPA, chociaż był antyrasistą, a siostra poszła za mąż do Australii. Dalej nie zdołali. Gdyby istniały wtedy możliwości wyjazdu w kosmos, pewnie by chętnie skorzystali, ale nie było. On, ten mój kumpel, miał najłagodniejszy charakter i zanim się połapał, już został do mamusi sam…

– I co…?! – wrzasnęła Martusia.

– I nic. Ożenił się z nią, z tą dziewczyną, po piętnastu łatach, kiedy ich dziecko już podstawową szkołę kończyło. Mamusia, chwalić Boga, zramolała tak, że straciła sprawność fizyczną… Bo w ogóle on był najmłodszy. Urodziła go w wieku lat czterdziestu, w chwili ich ślubu zatem miała osiemdziesiąt trzy. Bardzo lubię takie straszne historie, więc wszystko o nich wiem.

– Przerażasz mnie – stwierdziła Martusia i napiła się piwa. – Mamy więcej…? – Jak ty to robisz, że od piwa nie tyjesz? – zastanowiłam się z zawistnym niezadowoleniem i poszłam po kolejną puszkę.

Martusia ciągnęła swoje.

– Dowcip w tym, że mamusia Krzyśka udaje, że mnie uwielbia. Poślubię go, zamieszkamy razem, da nam jeden pokój do wyłącznego użytku. Razem, obie, w niebiańskiej koegzystencji, będziemy dbały o Krzysia…

– Takich też znałam – przerwałam z satysfakcją. – Mamusia usiłowała regulować kontakty seksualne córki i zięcia, wykluczała dzienne, w nocy podsłuchiwała pod dziurką od klucza i pukała energicznie, kiedy uważała, że dosyć tych igraszek. Albo czyniła ostre wyrzuty w dzień.

Martusia zaciekawiła się na nowo.

– I co? – I, chwalić Boga, była to córka. Przytłamszona czy nie przytłamszona, ale zawsze kobieta. Zięć się postawił, córka nie protestowała, raczej była uszczęśliwiona, przejechał się po teściowej z góry na dół…

– Jak?! Powtórz! Powtórzyłam, bo znałam wypowiedź i doskonale ją pamiętałam. Publicznie nie wygłosiłabym jej za skarby świata, ale w cztery oczy mogłam Martusię uszczęśliwić.

Tekst spodobał się jej nadzwyczajnie, dostała ataku śmiechu, pochwaliła także jego skuteczność, bo ostateczny rezultat był taki, że teściowa jęła bić pokłony przed zięciem.

Nie zmartwiła się nawet wcale, że w tym wypadku tego rodzaju terapia w grę nie wchodzi, skoro Krzysiek jest synem, a nie córką.

– Pozwolisz, że jednak, mimo wszystko, z mamusią do Hiszpanii nie pojadę, co? Bartek mnie, owszem, interesuje. Ale Dominik gnębi…

Bóg raczy wiedzieć, która to była puszka piwa, zważywszy jednak brak pożywienia, wywarła chyba swój wpływ. Martusia dostała nagłe zaciętego amoku, musiała zadzwonić do Dominika natychmiast, szał ją opętał. Nie protestowałam zbyt gwałtownie, znajomość życia kazała mi się ugiąć, niech dzwoni, Bóg z nią, istnieje nadzieja, że Dominik ją do siebie ostatecznie zniechęci…

Niekoniecznie chyba był to Dominik osobiście. W nerwach strasznych upuściła komórkę, która wpadła pod moją kanapę. Jedna z nas powinna była ją wydobyć, ona była młodsza i bardziej sprawna fizycznie, walnęła uchem o poręcz, a czołem o półeczkę pod stojącą lampą, w pośpiechu spróbowałam odsunąć nieco lampę, obciążoną mnóstwem rzeczy, poziomo prasą, korespondencją, bieżącymi dokumentami, atlasami drogowymi, pionowo, za takim czymś w rodzaju zasobnika, jakimiś torbami, kopertą ze zdjęciami, opakowaniem pomocy lekarskich, diabli wiedzą czym jeszcze… W każdym razie wszystko pionowe wyleciało na zbity pysk i uzupełniło teren pod kanapą.

Zdenerwowana katastrofą Martusia uparła się to pozbierać. Umeblowanie przeszkodziło mi stworzyć przestrzeń, odepchnęłam tylko stół. Gdyby była bodaj o pięć kilo grubsza, w życiu by się tam nie zmieściła, na szczęście gabaryty pozwoliły jej na te parterowe ćwiczenia akrobatyczne. Odbierałam od niej kolejne opakowania, usiłując przy okazji zapamiętać, co tam miałam. Wielką foliową torbę z ciśnieniomierzem, kardiofonem, wydrukami z badań i Bóg wie czym jeszcze obie równocześnie zatrzymałyśmy w rękach.

– Co za cholera? – powiedziałam z irytacją. – Dlaczego to się tam nie mieści? Zawsze się mieściło!

– Masz tu jakoś dużo tego? – zauważyła równocześnie Martusia.

– No dużo… Co jest…? Zajrzałyśmy razem, lekko pukając się głowami. Prawie na wierzchu widoczne było coś niepodobne do urządzeń medycznych. Dwie kasety filmowe…

– No wiesz…! – powiedziała ze zgorszeniem Martusia, wyłażąc spod kanapy i rezygnując na razie z odnalezienia własnej komórki. – To te…? Skruszona średnio, pokiwałam głową. Westchnienie ulgi wydałyśmy z siebie równocześnie, akustycznie zabrzmiało doskonale, przypominało odgłos wydobywający się ze starego parowozu. Martusia przytuliła znalezisko do łona.

– Słuchaj, sprawdźmy! Niech ja mam pewność…! Sprawdziłyśmy, oczywiście, był to zaginiony pożar. Z miejsca ustrzelił nas problem, co z tym teraz zrobić. Przekopiować czym prędzej, to jasne, ale przecież nie u mnie w domu!

– Jadę do pracy – zdecydowała Marta. – Północ, nie północ, mam wszystko u siebie…

– Zaraz, spokojnie, nie leć tak na ślepo – ostrzegłam. – I gliny, i złoczyńca, to za dużo na jedną osobę. Jeszcze cię kto napadnie i wydrze ci pakunek, podmuchajmy na zimne, musisz jechać z eskortą.

– Z jaką eskortą? – Silnego chłopa nam potrzeba. Kogo łapiemy? Czaruś Piękny wygląda solidnie…

– Tylko nie Czaruś! Odbierze mi to. Czekaj, Dominik…

Zanim zdążyłam się skrzywić, sama okazała rozsądek.

– Nie, Dominik do kitu, coś mi mówi, że on się na goryla nie nadaje… Kajtek i Pawełek byliby najlepsi, razem, ale Kajtek mieszka w Aninie, zanim przyjedzie… A Pawełek ma dzisiaj jakieś rodzinne pierepały, imieniny mamusi czy coś w tym rodzaju, też źle…

– Bartek…? – podsunęłam delikatnie.

– Chyba tylko – zgodziła się Martusia z odrobiną powątpiewania. – Ale to ty dzwoń do niego, bo mnie posądzi, że go podrywam.