177610.fb2 Trudny Trup - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 25

Trudny Trup - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 25

Witek przez moment wydawał się zdezorientowany.

– O ile wiem, wynieśli mu złodzieje…

– A ci wynajęci co? – Nic. Nie było ich.

– Rzecz w tym, że ich właśnie nie wynajął, a trzeba było – wyjaśniłam, bo akurat wiedziałam o wydarzeniu prawie wszystko.

Martusia odetchnęła z wyraźną ulgą.

– No to już rozumiem, chwała Bogu. Wydawało mi się w pierwszej chwili, że to na tym polega ta ich działalność nieoficjalna. Wynajmuje się ich, a oni wynoszą i bardzo się przestraszyłam…

– Czego? – zdumiałam się.

– Że już całkiem nie rozumiem życia i współczesnego świata. A wydawało mi się, że jestem mniej więcej na bieżąco i wolałabym być…

– Jesteś, jesteś – pocieszyłam ją i zwróciłam się do Witka. – No, mów dalej! – Myślałem, że jeszcze coś do siebie powiecie – westchnął Witek, jakby lekko rozczarowany. – Bardzo lubię słuchać waszych dialogów. No więc tak on działa oficjalnie, a nieoficjalnie wynajmuje się u niego strachy na dłużników. Prawdziwych, nie takich wymyślonych jak na filmie. Sprawy sądowe to każda jełopa wie, można sobie pod tramwaj podłożyć, a goryl przyjdzie, postraszy, spluwę pokaże…

– Brzytwę – podsunęłam. – Mniej hałasu.

– Hałas to oni mają w odwłoku. Samochód opracuje, szyby w oknach… Elegancko, bez mordobicia, a najwyżej z takim delikatnym, i ten biedny dłużnik od razu się robi bogatszy. Mało znacie takich spraw, że łobuz człowiekowi za robotę nie płaci, towar na kredyt bierze, a potem szukaj wiatru w polu? – Ja mało – rzekła Martusia stanowczo.

– Ja dużo – przyznałam z westchnieniem.

– Toteż właśnie – powiedział Witek z satysfakcją. – A jeśli dłużnik ciągle nie płaci, chociaż ma z czego, posuwają się troszeczkę dalej i robią mu krzywdę na ciele albo na honorze.

– Na czym? – spytała Martusia z niedowierzaniem. – Na honorze? Ma teraz ktoś honor?! – No, może się źle wyraziłem – skruszał Witek od razu. – Na opinii publicznej może być? – To już lepiej…

– Z tym że tylko takim, którym musi zależeć, bo zwykły hochsztapler opinię chromoli. Wysokie sfery rządowo-przemysłowe, bankowe, handlowe… Taki handlowiec na dużą skalę, niech się rozejdzie, że nie płaci i już ma przechlapane. A po mordzie dostać nikt nie lubi.

– No dobrze, więc tam mieszka mafiozo od goryli dłużniczych – zniecierpliwiłam się. – Ty nam tu o życiu nie opowiadaj, tylko mów, gdzie ten trup! – Same chciałyście. Dobra, już mówię. Tego mojego dowiozłem do domu, dzisiaj to było, kumpel za mną jego gablotą jechał, a on mi zasnął martwym bykiem. I nie chce wysiadać… Ale nie, zaraz, jak po kolei, to po kolei, jeszcze muszę wrócić do mafioza. Bo tak naprawdę, to on taki mafiozo, jak ja gołębica…

Mimo woli przyjrzałyśmy mu się obie.

– Nie pasujesz – stwierdziła Martusia z przekonaniem i dopiero teraz dostrzegła, że nie ma już piwa. – Czekaj, zaraz, nic nie mów, idę po puszkę! – Rozumiem, że prawdziwe sensacje jeszcze się nie zaczęły? – odgadłam żywiutko.

Witek kiwnął głową i mógł kontynuować, bo Martusia wróciła biegiem. Też jęła węszyć drugie dno.

– Mam złe przeczucia – powiadomiła mnie z troską. – Jeśli się okaże, że taki Tycio, na przykład, zalega z wypłatami… Bo Wredny Zbinio nawet by mnie ucieszył! – Nic nie wiem o żadnym wrednym Zbiniu – powiedział stanowczo Witek. – Ale ten tam, zarejestrowany, zameldowany i tak dalej, to tylko przykrywka, taka postać na pokaz. Śliski i parszywy, ale miękki…

– Skąd wiesz? – Słyszy się i widzi różne rzeczy, trochę ludzi znam… A tam, mówię przecież, bywam często. Tak naprawdę wszystko w ręku trzymał bandzior prawdziwy, jego, tego wybrakowanego mafioza, też. Bali się go, co to bali, za mało powiedziane, sympatię taką budził powszechnie, że aż powietrze dookoła niego warczało, raz go widziałem nieszkodliwie…

– Nieszkodliwie znaczy jak…? – Taksówką zawracałem, klient już czekał, a on z samochodu wysiadał. Na mnie nawet nie spojrzał, taksówek dużo, w tego klienta się wpatrywał.

– I jak wyglądał? – A zwyczajnie. Nawet nie bardzo duży, taki średni, po pięćdziesiątce chyba, gęba pomarszczona, ale widać było jakoś, że życia ma w sobie dużo. Jak sprężyna. Czerwony na pysku, oczka jakieś złośliwe, zaciekawił mnie nie wiadomo dlaczego, więc się przyjrzałem, później się dopiero dowiedziałem, że to on. Z gołym łbem, krótkie włoski w kędziorkach, prawie siwe, ale tak wyglądały, jakby za młodu był rudy…

Zapalniczka wyleciała mi z ręki i wpadła pod stół.

– Jezus Mario! – powiedziałam ze zgrozą. – Słodki Kocio…!

Witek z Martą zagapili się na mnie.

– Nie żartuj! – przestraszyła się Martusia po chwili.

– Jakieś kontrastowe te wasze znajomości – zauważył Witek krytycznie. – Tu wredny, tam słodki…

– Nie nasze! – zaprotestowała Marta z energią. – Słodki Kocio to jej…! – A to możliwe, ciotka zawsze miewała jakieś takie…

– Mów dalej! – zażądałam gwałtownie. – I co?!

Witek pokręcił głową, ale posłusznie wrócił do tematu.

– No więc mój mafiozo to zasłona dymna, a prawdziwy to ten. Może być, mnie to nie szkodziło. I teraz mogę powiedzieć resztę, pasażer nie chce mi wysiadać, a to byk taki, wielki i gruby, no więc poczekałem na kumpla i razem zaczęliśmy go wyciągać.

A jeszcze głupio stanąłem, przed tą pustą parcelą, bo chciałem zostawić miejsce, żeby mu kumpel mógł wprowadzić samochód chociaż za bramę. Pilotem otwierana i ja nawet sam ją otwierałem, Bóg wie ile razy, jak był na bani, wtykał mi tego pilota do ręki, wiedziałem, że go trzyma w kieszeni na drzwiczkach. Macam, nie ma. Macam na drugich, nic. W skrytce, też nic. No więc może ma w kieszeni przy sobie, ale trzeba go wywlec, żeby się domacać. Wywlekliśmy go w końcu, a on wtedy nagle się przecknął i jak ten skowronek, takiego wigoru nabrał, że tylko kaftan bezpieczeństwa! I żeby chociaż sam leciał przed siebie, to nie, nas się trzymał kurczowo, to mnie, to kumpla, na zmianę, a jak w kleszczach! Wesolutki, jak taki źrebaczek na łące, a czepliwy jak małpa, poleciał w końcu, i to jak, jakby miał ze sześć nóg, prosto na tę parcelę…

– Nie była ogrodzona? – Była. Siatką. W rogu furtka i proszę jak wycelował, akurat w tę furtkę, trzeźwy z rozbiegu by tak nie trafił. A tam rudera na środku, ściśle biorąc napoczęta budowa sprzed dwudziestu lat, ledwo mury, parter, bez żadnego zadaszenia, za to podpiwniczona, ruina już kompletna, z dziurami, nie zabezpieczone wcale. Widać, że wleci do piwnicy, ma to jak w banku, więc my za nim. Jakoś się czułem za niego odpowiedzialny, stały klient ostatecznie, na mnie liczy, nie puszczę go luzem. Złapaliśmy go, bo się potykał, ale w ostatniej chwili, a to wielki bawół, mówiłem, ze sto trzydzieści kilo żywej wagi, wypsnął nam się z rąk i nie było siły, do tej piwnicy zleciał. Tyle że nie tak na mordę, a jakoś łagodnie, zjechał można powiedzieć. Tam gruz i ziemia, jakby pochylnia, wleźliśmy za nim, żeby go jakoś wydłubać, ciemno jak w grobie, gość stęka i chichocze, więc żywy, ale gówno widać i czuję, że po czymś depczę, a do tego śmierdzi. Zdechłe szczury albo co.

Kumpel skoczył po latarkę, ja poczekałem, zaświecił, no i wtedy się okazało…

Słuchałyśmy z zapartym tchem. Witek urwał na chwilę i skrzywił się z niesmakiem.

– Obrzydliwość. Nie, jednak daj mi coś. Jednym kieliszkiem się nie urżnę. Tak na sucho coś mi się robi.

– Wolisz koniak czy whisky? – spytałam pośpiesznie.

– Jak masz zimną, to whisky.

– Mnie piwo!!! – wrzasnęła Martusia za mną, bo pytanie zadałam już w biegu.

– No i bardzo dobrze – pochwalił Witek. – Wypiję i jestem całkiem spokojny.

Mam mówić dalej? – Kretyńskie pytanie! – warknęłam z naganą.

– No to latarkę to on miał na byka i od razu wszystko się dało zobaczyć. Ten nasz gość sobie podśpiewywał i do snu się układał, a nam wątpia skręciło. W szczegóły już się wdawał nie będę…

– Nie bądź, nie bądź – poparła go Martusia gorliwie. – Znaczy, nie wdawaj…

– Leżał tam, mordą do góry, więc go od razu poznałem. Wypchnęliśmy klienta na wierzch i jeszcze trzeba było go dowlec do domu. A pilota nie ma. Klucze do drzwi miał w kieszeni, wyleciały, cholera, jak zjeżdżał łbem na przód i musiałem wrócić…

– Po kolei! – wysyczałam ze strasznym naciskiem.

– Mogę po kolei – zgodził się Witek. – Bardzo dobra whisky. Wywlekliśmy go, mówię, pilota nie ma, więc jeszcze raz przeszukałem samochód i znalazłem to wreszcie pod fotelem pasażera. Klucze od domu on nosił w kieszeni marynarki, to wiedziałem, znów macam, nie ma, ale ta marynarka oddzielnie, a on oddzielnie, bośmy go za szmatę próbowali przytrzymywać, łatwo zgadnąć, że musiały wylecieć, pomacałem jeszcze na wszelki wypadek, portfela też nie ma, no więc teraz już siła wyższa, trzeba tam wrócić. Posadziliśmy go na schodkach, akurat znów miał przypływ tego wściekłego wigoru, więc sam wlazł na czworakach aż pod same drzwi i tam, chwalić Boga, przysnął sobie na słomiance. Poszedłem do tej cholernej piwnicy, a kumpel przez ten czas wprowadził samochód. Zmobilizowałem się szczytowo i popatrzyłem…

– Nie mów, co widziałeś! – zażądała Martusia dość rozpaczliwie.

– Klucze i portfel – powiedział Witek. – Leżały jak należy. Upewniłem się jeszcze co do… tej reszty… i poszedłem sobie stamtąd. Wepchnęliśmy gościa do domu…

– Czekaj – przerwałam. – A w tym domu nikogo nie było? – No właśnie nikogo. Żona z córką wyjechały gdzieś tam, gosposia jest na przychodne, więc już poszła, to mi jeszcze zdążył powiedzieć, zanim go do reszty rozebrało, no więc nikogo.