177610.fb2
– Tak go zostawiliście w przedpokoju? – zgorszyła się Martusia. – Na gołej podłodze? – Podłożyliśmy mu poduszkę pod głowę – uspokoił ją Witek. – I kocykiem się go ładnie przykryło. Wlec go dalej, to trzeba by konia, bo zasnął rzetelnie, a nam tak jakoś w sobie nieprzyjemnie było.
– I bramę za sobą zamknęliście? Jak? – Zwyczajnie, pilotem. To już nie pierwszy raz, więc wszystko jest racjonalnie zorganizowane. Takie styropianowe pudełko on wozi ze sobą i foliową torbę, bardzo grubą.
Opakowanie pilota. Włożyłem ustrojstwo do środka i pirzgnąłem mu pod same drzwi, jak wytrzeźwieje, to znajdzie.
– A sąsiedzi? Ten mafiozo obok? – Nie wiem, co robił mafiozo obok, ktoś tam był, bo światło się świeciło, ale chyba telewizję oglądali.
– I co potem zrobiliście? – Nic. Odstawiłem kumpla i przyjechałem tutaj.
Obie z Martusią z przerażeniem popatrzyłyśmy na siebie.
– Jak to? Nie zawiadomiłeś glin…?! – A mnie akurat niczego do szczęścia więcej nie było potrzeba, tylko właśnie gliny! Niech go sobie sami znajdują. Już się rozpędziłem, sam na siebie rzucać podejrzenia…
– Jakie podejrzenia, oszalałeś! – zdenerwowałam się. – Jeżeli to rzeczywiście Słodki Kocio, to oni go szukają, bo im zginął! I my im o tym twoim znalezisku będziemy musiały powiedzieć! I dopiero wtedy zaczniesz być podejrzany! – Wcale nie – odparł Witek najspokojniej w świecie. – Kto w ogóle powiedział, że ja go widziałem? Wcale nie musiałem widzieć. Nie miałem latarki przy sobie, kumpel też nie, deptałem po czymś, to deptałem, może szczury, szczurów nie lubię, wolno mi…? Wolno. Wywlekliśmy klienta i po krzyku, a co tam jeszcze było, kogo obchodzi? Śmierdziało, mogło sobie śmierdzieć, dlaczego nie? Nie wiemy czym, bo obaj akurat mieliśmy katar. Ja wam o tym trupie mówię prywatnie, w razie czego się wyprę.
– A kumpel? – zaniepokoiła się Marta.
– Kumpel też się wyprze. Zeznania, mamy uzgodnione. Jakby co, on tam wcale nie właził, ciągnął gościa od góry, a ja popychałem te zwały sadła od dołu. Kto nam co udowodni? I w dodatku jest to prawda, ja byłem niżej, a on wyżej. Dlatego to on poleciał po latarkę, a nie ja.
– Logiczne – pochwaliłam. – Ale i tak pojęcia nie mam, co z tym fantem zrobić.
W razie czego twoje zelówki na trupie znajdą…
– No to przecież zeznaję, że po czymś deptałem! – A donieść o nim mogłeś z kamiennym spokojem, bo on już od paru dni nie żyje, co łatwo stwierdzić.
– No, świeży nie był, fakt – przyznał Witek w zadumie.
– Przestańcie, co? – poprosiła z jękiem Martusia.
– Nie możemy. Sprawę trzeba omówić. Diabli wiedzą zresztą czy to na pewno Słodki Kocio, bo może jakiś inny jeszcze życie stracił. Te rozmaite mafie lubią wymordowywać się wzajemnie.
– To nawet ładnie z ich strony, ale używajcie jednak jakichś innych słów…
– Nie grymaś. Lepiej myśl twórczo! – A gdybym wam nic nie powiedział – rzekł Witek, wciąż nieco zadumany – on by mógł tam leżeć do sądnego dnia. Nikt do tej piwnicy nie zagląda. Parcela jest do sprzedania, napis wisi, a wycenili ją tak drogo, że długo jeszcze pustką postoi. Tę ruinę rozbiorą, to pewne, już się rozlatuje, piwnica wodą podcieka, nie wiem, ile czasu taki zewłok wytrzyma, ale na wiosnę… albo za rok… kto by go rozpoznał…? – Dentysta – powiadomiłam go. – A może miał przy sobie dokumenty? – Jeśli miał, to ma nadal, bo myśmy go nie rewidowali.
– Ja się nie znam, ale może sprawcy zrewidowali go wcześniej? – wysunęła supozycję Martusia, rozpaczliwie usiłująca opanować doznania wewnętrzne. – Słuchaj, czy on się nam do czegoś przyda? Mam na myśli w piwnicy…
– Powinien chyba, nie? Stwarza liczne możliwości dodatkowe, daje się widzieć w tylu miejscach, że coś się zapewne dopasuje.
– Przyznaję, że ruchliwy jest nie do zniesienia…
– A co wy z nim chcecie zrobić? – zainteresował się Witek.
– Użyć w serialu – wyjaśniłam. – Potrzebny był nam trup dla wzmożenia napięcia, żeby nie wychodziło nudnie, no i trafiłam akurat na takiego, który stwarza same problemy.
– Ponadto miał leżeć w moim pokoju w pracy, a nie w jakiejś mokrej piwnicy – przypomniała Martusia głosem nieco znękanym. – I nie przechodzony, tylko właśnie świeży! Zwróciłam jej uwagę, że już mamy dwa trupy i jednego podpalacza, dzięki czemu akcja bujnie rozkwita. W piwnicy ewentualnie mógłby leżeć ten drugi…
– O, właśnie! – ożywiłam się nagle. – Popatrz, on najpierw może zniknąć i nie wiadomo, gdzie jest, ślady sugerują zbrodnię, zwłok nie ma i dopiero później docieramy do niego w piwnicy…
– Na Woronicza nie ma takich mokrych piwnic! – Może być sucha, nie wymagajmy za wiele.
– Chcesz zmieniać całą akcję?! – Nie całą, tylko od połowy. Nawet dalej, od dwóch trzecich. Już mam pomysł, szukają go w nerwach, bo istnieje podejrzenie, że rąbnął któreś taśmy. Potem się okazuje, że jest, leży, ale nikt go nie dotknie, bo wszyscy obrzydliwi, więc napięcie rośnie…
– Mnie w gardle rośnie…
– Ten fragment mogę napisać bez ciebie – uspokoiłam ją.
– Dziękuję ci bardzo. A ja go będę tylko czytać, tak? I realizować? – Efekty zapachowe jeszcze z ekranów nie wieją. Obrzydliwości nie wyeksponujemy. Ale myśl, sama w sobie, ma sens, pierwszego trupa znajdujesz od razu, z drugim warto wprowadzić urozmaicenie. I o, proszę…! Znajduje go przypadkowy człowiek!
– Jeśli ten człowiek, to mam być ja… – zaczął Witek podejrzliwie.
– Nawet jeśli ty, to będziesz kim innym! – Wolę, żeby mnie nie było wcale. Poza tym zdaje się, że zaczynam się gubić. O czym wy właściwie mówicie? To wszystko jest prawdziwe czy wymyślone? Zastopował nam wybuchy inwencji, chociaż i Martusia już zaczynała myśleć twórczo. Popatrzyłyśmy na niego i na siebie wzajemnie.
– Czekaj, on przecież nic nie wie! – No nie wie. Powiemy mu? – A dlaczego nie? Może mu coś przyjdzie do głowy? – Czego nie wiem? – spytał Witek, wciąż podejrzliwie i nieufnie.
– Bo, rozumiesz – rozpoczęłam wyjaśnienia – afera jest prawdziwa, a my ją sobie dopasowujemy do scenariusza. Kłopot w tym, że prawdziwe zwłoki wcale nie pracują w telewizji i musimy je upychać trochę na siłę. Z drugiej strony mnóstwo się zgadza, więc w rezultacie robi się melanż…
– To widać – zgodził się Witek. – Powiedz to jakoś porządnie, żebym mógł coś zrozumieć…
Wspólnymi siłami opowiedziałyśmy mu wszystko mniej więcej porządnie, teraz dopiero stwierdzając, ile fikcji pomieszało nam się z rzeczywistością. Niemal w podziw wprawił mnie talent do gmatwania, jaki się znienacka w nas obu objawił. Martusia zaproponowała nieśmiało, żeby może w wydruku zastosować inny kolor do faktów, a inny do wyobrażeń, ale zaprotestowałam stanowczo.
– Mam tu gdzieś w komputerze żółtą krowę i niebieskiego kota czy może odwrotnie, ale jeśli przypuszczasz, że dodatkowo zacznę walczyć z tym pudłem na czerwono, zielono i niebiesko…! Chcesz, to sobie sama drukuj pstrokate z dyskietki! Martusia przeraziła się śmiertelnie.
– Nie, nie! Wycofuję propozycję! Nic podobnego nigdy w życiu nie powiedziałam! – A Bartek umie – wytknęłam znienacka.
– To niech sobie umie. Nie ma przepisu, że mam umieć to samo, co on! I nie będę się z nim uczyła! Wszystko inne, tylko nie komputer…! Witek, mimo licznych przeszkód, nasze gadanie zrozumiał. Nie wiadomo, jakim cudem, ale jednak.
– Czekajcie, mnie z tego wychodzi, że u was te trupy i pożary to są jakieś kompromitacje telewizyjne. Ktoś się wygłupił, tu łapówka, tu kumoterstwo, tu jakieś stare błędy i wypaczenia, ktoś tam coś nakręcił, ma czarno na białym i jeden drugiego szantażuje. Zgadza się? – No nie! – zaprotestowała Martusia. – Bez przesady…
– W pewnym stopniu – powiedziałam równocześnie. – Nie żeby wszyscy wszystkich, ale czarny charakter i parszywą owcę musimy mieć!
– Ale nie całe stado…! – Toteż ci idę na ustępstwo, chociaż u mnie to zgoła kierdel…! – Czekajcie – przerwał Witek. – Ja bardzo lubię, jak tak twórczo dyskutujecie, ale chcę powiedzieć, że w naturze jakoś to wypada inaczej.
Zainteresował nas od razu.
– No? Jak? – Tak jak mówiłem. Goryle od ściągania długów. Jakie tam kompromitacje, kogo teraz kompromitacje obchodzą, o wielki szmal idzie. Tego tu mafioza rąbnęli, żeby forsy nie oddać, a jeśli chcieli coś sfajczyć, to weksle. Jakiś grubszy dłużnik wysoko obsadzony stracił cierpliwość i mózg odrąbał, a teraz macki same nie wiedzą, co robić. A jak im się jeszcze udało weksle spalić, część pracy mają z głowy. Nikt nikomu niczego nie udowodni. Ja się mogę trochę popytać i dowiedzieć dokładniej, bo nawet mnie to ciekawi.
Tylko z tym trupem nie wiem, co zrobić. Zawiadomić ich czy nie? Nagle wyobraziłam sobie całą procedurę. Witek składa zeznanie, łapią kumpla, trzymają ich całymi godzinami, dociekają, co robili w piwnicy, łapią tego ich klienta, mieszka obok, nic nie pamięta, skoro był pijany, ma pretensje do Witka, że go wrobił, żadnemu jego słowu nie wierzą, łapią tego drugiego, wmieszanego w przedsięwzięcie, ten drugi łże jak dziki, zwala wszystko na wszystkich, Witek z kumplem robią się podejrzani, bo nie zawiadomili od razu, w rezultacie wychodzą na tym interesie najgorzej, ponieważ nie są przestępcami i żaden prokurator ich się nie boi. Obie z Martą, być może, też się robimy podejrzane przez samą rozmowę z Witkiem, zabraniają nam pisać serial…
O, nie! Za dużo tego dobrego!
– Anonimowo i cienkim głosem – powiedziałam stanowczo.
– Proszę…? – zainteresowała się Martusia.
– Znaczy co? – spytał Witek.