177610.fb2 Trudny Trup - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 27

Trudny Trup - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 27

– Tak jakby jakieś dziecko dzwoniło. Może być na alarmowy numer policji. Proszę pani, bo tam przeważnie baby siedzą na słuchawkach, w piwnicy przy jakiejś tam, podać adres, leży taki nieżywy człowiek. I cześć. Kto ty jesteś, nazwisko proszę i tak dalej, dziecko nie zwraca uwagi na głupie gadanie, tylko upiera się przy swoim, może być płaczliwie. Nie powiem nazwiska, bo mnie tatuś spierze. A trup leży. Wyślą radiowóz, gwarantowane, nawet gdyby byli pewni, że to głupi dowcip. A potem niech szukają tego dziecka do uśmiechniętej śmierci.

– Bardzo dobry pomysł – pochwalił Witek z uznaniem. – Tylko ja nie dam rady gadać takim cienkim głosem.

– Kumpel też nie? – To już prędzej. Chociaż wyjdzie mu chyba dosyć wyrośnięte dziecko.

– Może chłopczyk, który ma chrypkę? – podsunęła Martusia. – Niech siąka nosem.

Po dłuższej naradzie ustaliliśmy, że zadzwonić powinna Martusia, która przy pewnym wysiłku była w stanie wydać z siebie cienki pisk, odrobinę zachrypnięty. Siąkanie nosem nie sprawiało jej trudności. Ponadto dzwonić należało z automatu, bo nikt z nas nie wiedział, jak daleko poszła ta cała łączność i czy przypadkiem u glin nie wyświetla się numer, z którego ktoś dzwoni.

Martusia wyraziła zgodę dopiero, kiedy roztoczyłam przed nimi sugestywny obraz dziecięcej zabawy w ciemnościach na zapuszczonej parceli, kopanie piłki najlepiej, rozrywka niewinna, wręcz widać było na drzwiach mojej biblioteki jak im ta piłka wpada do piwnicy, a drugiej nie mają, jak winowajca, który źle wycelował, włazi po utracony przyrząd sportowy i natyka się na niesłychaną atrakcję w postaci zwłok. Nie musi być tych dzieci tak strasznie dużo, do kopania dwóch chłopczyków wystarczy. No i teraz wystraszony chłopczyk zdobywa się na obywatelską postawę i dzwoni…

– Niech ja pierzem porosnę, jakby ten chłopczyk stamtąd odszedł bodaj na sekundę – mruknął Witek. – Przyrósłby do siatki, żeby nic z przedstawienia nie uronić.

– Może podglądać z pewnej odległości, ciemno, więc go nie widać – powiedziałam stanowczo. – A gliny sobie poświecą, nie ma obawy. Wszystko zobaczy bez szkody dla zdrowia. We właściwej chwili ucieknie.

– A ślady? – zatroskała się Marta i wskazała Witka. – Jego butów. Nie za duże? – Teraz dzieci szybko rosną…

W rezultacie uwierzyliśmy w chłopczyka do tego stopnia, że Martusia wręcz poczuła się zobowiązana załatwić sprawę za niewinne dziecko. Oboje z Witkiem razem wyszli i po krótkim poszukiwaniu znaleźli automat w okolicy Czerniakowskiej. Na wszelki wypadek lepiej było nie wysyłać chłopczyka na drugi koniec miasta.

Relację ze składania donosu usłyszałam zaraz potem przez komórkę.

– Tam rzeczywiście baba siedzi – powiedziała Martusia, bardzo przejęta.

– Wczułam się w rolę, uwierzyła, wyobraź sobie, mówiła do mnie: „moje dziecko” takim bardzo zmartwionym głosem. Witek mi adres na kartce napisał, żebym czegoś nie pomyliła, i powtarzałam w kółko to samo, aż się prawie popłakałam. Chyba wyślą radiowóz, słuchaj, my to chcemy zobaczyć! – O Boże, znajdźcie jakiś pretekst, po co tam jedziecie! – Właśnie szukamy. Chociaż Witek mówi, że możemy popatrzeć z daleka. Zna takie miejsce, skąd wszystko widać.

– Lepiej sprawdźcie tylko, czy przyjadą i wlezą – poradziłam z troską. – I zjeżdżać stamtąd! Gdybyś chociaż miała przy sobie kamerę, byłoby wytłumaczenie, ale bez kamery mogą nas wszystkich wziąć za kuper.

– Przecież jesteśmy niewinni! – Toteż właśnie dlatego…

Argument miał wielką siłę. Potem już tylko dowiedziałam się, że owszem. Przyjechali i wleźli…

* * *

– No to cześć – powiedziała Martusia jakimś takim głosem martwo-zaciętym, a przy tym ponurym, wchodząc w moje progi. – Już nie mogę. Coś się we mnie złamało.

Zważywszy, iż ostatniego roboczego wieczoru, w wyniku piwnicznej sensacji, nie dokończyłyśmy uściślania całej akcji scenariusza, ponadto pośmiertna ruchliwość Słodkiego Kocia zaczęła stwarzać nowe możliwości i nasuwać pomysły, zaraz potem zaś Marta pojechała do Krakowa, przez dwa dni tkwiłam w stanie lekkiego chaosu twórczego i nic nie wiedziałam o jej przypadłościach. Zajęta rozwikływaniem komplikacji serialowych, straciłam z oczu resztę świata, w dodatku przez ładnych parę godzin w ogóle nie było mnie w domu i nikt się ze mną nie mógł porozumieć. Numerem komórki nie szastałam przesadnie. Dom zaś, a zarazem miejsce pracy, opuściłam, żeby podładować akumulator w samochodzie, i pojechałam byle gdzie, wybierając w miarę możności ulice bez korków. W trakcie jazdy mogłam myśleć, ile mi się podobało, wobec czego zdołałam tego drugiego trupa ukryć niekoniecznie w piwnicy, ale, powiedzmy, w czymś podobnym. Pogrążona w tekście, straciłam z oczu także Martusię.

– No bo co? – spytałam teraz niespokojnie.

– Ja go na oczy nie widziałam, rozumiesz? Przez dwa dni w Krakowie!

Na moment poczułam się nieco zdezorientowana.

– Dominika…? – No a kogo?! Razem pojechaliśmy…! Podobno razem!!!

Zaczął mi już ten Dominik nosem wychodzić.

– Idź tam, usiądź, dam ci piwa…

Martusia weszła za mną do kuchni.

– Piwa, owszem, daj mi piwa, w ustach nie miałam kropli piwa od tej ostatniej wizyty u ciebie. Chcę piwa! – Żaden problem, jest. Masz, weź szklanki…

– I to wszystko dlatego, że na chwilę zatrzymałam się w kasynie! Za karę! Rozumiesz? Nie zniosę tego, co ja jestem, niewolnica sułtana…? A on co, psychopata…?! Jak ja spojrzę na kasyno, to on dostaje depresji…?! – A jak nie spojrzysz, to co? Euforii? – spytałam delikatnie i postawiłam dwie puszki na stole.

– Dwóch euforii i trzeciej malutkiej – powiedziała Martusia z furią, czym sprawiła mi żywą przyjemność, bo wypowiedzi nauczyła się ode mnie.

Pochodziło to z wyścigów, „piątka leci, piątka leci!”, wrzeszczał jakiś kretyn na widok, na przykład, jedynki na froncie, na co mamrotałam pod nosem: „Tak, dwie piątki, a trzecia malutka”. W zasadzie podobało się to wszystkim, którzy mieli oczy w głowie i rozum troszeczkę wyżej.

– Znaczy, euforia też nieco wybrakowana? Martusia, niestety, w nerwach trząchnęła puszką tuż przed otwarciem, dzięki czemu drobna część piwa uszczęśliwiła serwetę i okoliczne papiery. Uspokoiłam ją od razu, zanim zdążyła się niepotrzebnie zdenerwować.

– To płótno, pierze się w pralce, nie zwracaj uwagi. Drobnostka. Stół też nie antyk, a papier wyschnie. Mów lepiej, co się stało.

Martusia pozgrzytała sobie trochę zębami i wypluła z siebie kilka słów, które wprawdzie są już powszechnie używane, ale nie w prawdziwie eleganckim towarzystwie. Po czym przeszła na język stosowany w słownikach.

– To gnój, wiesz? Nie wiem, co robił, ale chyba złośliwość! Perfidną, parszywą, mściwą… Świnia! Podlec! Sadysta!!! – Prywatnie, jak rozumiem…? – No przecież nie służbowo! Służbowo był na poziomie!!! A potem byliśmy umówieni i gówno!!! – Tak między nami, co ty w nim właściwie widzisz? Samą brodę…? – Zgłupiałaś? Łóżko!!! – W tym łóżku taki genialny? – spytałam z niedowierzaniem, wciąż usiłując okazać delikatność.

Martusia jęknęła i przybrała wysoce uciążliwą pozycję, z czołem opartym na niskim stole i szklanką piwa w ręku.

– Nie wiem. Coś ma w sobie. Niekiedy. Takie coś, co dech zapiera. I ja od tego dostaję…

– Małpiego rozumu – podpowiedziałam szybciutko i ogromnie życzliwie.

W jednej chwili Martusię poderwało znad stołu.

– No wiesz…! – A jak to nazwiesz inaczej? – spytałam bezlitośnie.

Dorosła, bądź co bądź, kobieta, inteligentna i myśląca, musiała na takie słowa zareagować racjonalnie.

– No nie… No tak… No nie…! No dobrze, owszem… No wiesz…?! Coś okropnego…

No dobrze, chyba masz rację… Tak, zgadzam się. Małpiego rozumu! – No to może byś przeszła umysłowo na człowieczeństwo…? Przez długą chwilę Martusia milczała, popijając piwo po odrobinie i wpatrując się intensywnie w wybrakowaną passiflorę, wymieszaną z wiszącymi nad nią pędami asparagusa. Passiflora podobno dobrze działa na uspokojenie, musi to być prawda.

– Chyba masz rację – rzekła wreszcie z namysłem, pozbawionym już, ku mojej uldze, znękania. – Jak sobie wyobrażę małżeństwo z nim i dzieci… – otrząsnęła się jakoś od góry do dołu. – Czy mój dreszcz wewnętrzny widać na wierzchu? – Widać.

– No więc chyba ma to sens. Ty mówiłaś takie coś: jak się ożeni, to się odmieni? – Ściśle biorąc, mówiłam, że ten pogląd nie ma żadnego sensu.

– Myślisz, że na pewno…? – Udowodnione prawie w stu procentach. W obie strony.

– W jakim sensie w obie strony? – Kobiety nie mają monopolu na głupotę. Znam osobiście co najmniej dwóch facetów, którym się wydawało, że odmienią charakter malkontentki albo cierpiętnicy, ożeniwszy się z nią. Do dziś dnia pokutują za idiotyczne przekonanie. Kobiety mają w sobie więcej optymizmu, takich, co im się równie głupio wydawało, znam więcej.

– No to ja tak nie chcę. W żadne odmiany nie wierzę i mam tego dosyć! Ucieszyłam się nadzwyczajnie, ale przypilnowałam, żeby swojej uciechy nie okazać zbyt jaskrawo na zewnątrz, bo po pierwsze, miała dosyć Dominika już jakiś setny raz, a po drugie, mógł nią szarpnąć duch przekory. Pozwoliłam sobie tylko na lekki objaw ukojenia i sięgnęłam po wydruki ostatnich stron poprawionego tekstu.

– Masz, poczytaj sobie, zmieniłam trochę dalszy ciąg. Zacznij od streszczenia, a dalej jest cały odcinek, kiedy wszyscy w strasznych nerwach usiłują go znaleźć, a on już leży pod schodami. Czytelnik wie… pardon, chciałam powiedzieć widz… wie i traci cierpliwość, w napięciu czekając, kiedy go wreszcie znajdą…

Jakiegoś pecha miał ten nasz serial. Ledwo Martusia zdążyła wgłębić się w streszczenie, odezwał się brzęczyk. Podniosła głowę.

– Czy z tymi różnymi trupami przychodzą do ciebie tylko wtedy, kiedy ja jestem, czy jak mnie nie ma, to też? – Robią ci grzeczność i czekają, aż przyjdziesz – odparłam, idąc do drzwi.

– Dziękuję, aż takiej grzeczności wcale nie wymagam! Zwolniłam zamek, odczekałam chwilę, bo coś mi mówiło, że to chyba do mnie.