177610.fb2 Trudny Trup - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 4

Trudny Trup - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 4

– Ja byłam trzeźwa jak świnia. Mam na myśli dzisiaj. A ty? – Jeszcze bardziej. Cały czas siedziałam za kółkiem. Nawet i w domu, wieczorem, niczego do ust nie wzięłam, poza herbatą. Ze względu na odchudzanie. Jakiekolwiek zwidy odpadają w przedbiegach.

– A to naprawdę pomaga? – zainteresowała się nagle. – No owszem, widzę, że schudłaś ładne parę kilo, już ci to mówiłam, to od czego tak? Od piwa? – Od piwa. Odstawiłam prawie całkiem, a już broń Boże wieczorem. I od ostryg.

– Odstawiłaś…? – Przeciwnie. Żarłam przez całe wakacje. No, nie przez całe, ale razem będzie trzy tygodnie. Białe wino, okazuje się, nie szkodzi, ale skoro teraz nie mam ostryg, nie czepiam się i białego wina. Zostaw te diety-cud, załatwmy trupa! – Do odbierania apetytu niezły. Tylko mnie tu wychodzą dwa trupy.

– Fatalna sprawa. Mnie też.

Rozważyłyśmy całą kwestię jeszcze raz, co przyniosło mi dużą ulgę, bo już myślałam, że zostawiłam własnemu losowi żywego i ciężko poszkodowanego faceta, który w rezultacie umarł przeze mnie. Gdybym wezwała do niego pomoc od razu, może by wyżył, a tu proszę, bez pomocy wytrzymał do pierwszej i cześć, tymczasem nic podobnego, do pierwszej wytrzymał jakiś drugi, uduszony, z czaszką w nieskazitelnym stanie, o którym nie miałam najmniejszego pojęcia.

No dobrze, a gdzie, wobec tego, podział się tamten wcześniejszy…?

– Duża rzecz – oceniła Martusia z przejęciem, które przygłuszyło nieco jej cierpienia na tle Dominika. – Popatrz, mamy nawet jakiś wybór. Musimy się zdecydować, który nam bardziej pasuje.

– Możemy użyć obu – zaproponowałam po bardzo krótkim namyśle. – Nic tak nie ożywia akcji jak drugi trup.

– Ale tak raz za razem? Należałoby ich oddzielić. Rozwłóczyć w czasie.

– No pewnie, że ich rozwłóczymy! Pi razy oko jakieś osiem odcinków. Groza narasta i jest drugi. Kto się oderwie? Wszyscy będą oczekiwali trzeciego, ale trzeciego uratujemy, dzięki czemu sedno zbrodni wyjdzie na jaw.

– Byłoby może dobrze, gdybyśmy przedtem znalazły sedno zbrodni, co…? – A jeszcze lepiej, gdybyśmy się czegoś dowiedziały o tych żywych trupach. Pardon, prawdziwych. Mam na myśli realia. Czy z Dominikiem doszłaś do jakiejś ugody? Martusia sklęsła jakoś w sobie i zastanowiła się głęboko, po odrobinie popijając swoje zamyślenie piwem.

– Wiesz, chyba nie. Odegnał mnie od siebie moralnie. Chyba tym razem przestał mnie kochać na zawsze, przez to cholerne kasyno.

– Jeszcze ci nie przebaczył? – I nie wiem, czy przebaczy kiedykolwiek… A w ogóle jak mi miał przebaczać, ty myśl logicznie, tu ludzie, tu gliny, tu zwłoki, a on przez moje kasyno nie ma alibi! Co mogłam zrobić w takich warunkach? – Nic – przyznałam. – No, ewentualnie mogłaś płakać.

– Nie mogłam, miałam makijaż! – Coś trzeba będzie wykombinować – zatroskałam się. – Jako podejrzany, zostanie poddany licznym przesłuchaniom, tylko ostatni debil nie odgadnie, dzięki zadawanym pytaniom, o co tu może chodzić. Więc się połapie oczywiście i mógłby nam wszystko powiedzieć, ale w tej sytuacji nie wiem…

– W duchy wierzysz. Histerii dostanie i odżegna się od tematu. A i pytać go będą ulgowo, bóstwo telewizyjne… Ale czekaj, zaraz, przecież ty też możesz być podejrzana! Możesz się przyznać do pierwszego trupa i też ci będą zadawać pytania…

– Martusia, kota masz? Zamkną mnie na wszelki wypadek i na czym będę pisać? – Telewizja ci załatwi oddzielną celę i komputer! A co najmniej maszynę do pisania! I komórkę, będziemy mogły uzgadniać tekst na bieżąco! Rozważyłam sprawę pośpiesznie, bo co do zamykania, wiedziałam, że więzienia są zagęszczone i nikt się tak bardzo nie rwie do wpychania tam nowych lokatorów. Ale znów, z drugiej strony, prokuratury unikają prawdziwych przestępców i jeśli już kogoś mają zamykać, to raczej uczciwych ludzi, którzy im niczym nie grożą. Czy ja im mogę czymś zagrozić…? Niczym, niestety, słowo pisane nie robi na nich żadnego wrażenia, a broni palnej nie posiadam. Błąd, należało kupić cokolwiek na bazarze u Ruskich…

– Nie – powiedziałam stanowczo. – Będę podejrzana tylko w razie ostatecznej potrzeby, teraz wolałabym bazować na Dominiku. Szczególnie, że mogę być podejrzana trochę przesadnie. Czekaj, zreasumujmy. Wygląda na to, że były dwa trupy w tym samym pokoju hotelowym, jeden wcześniej, bo wykluczam, żeby był żywy, a drugi później. Jeden miał rozwalony łeb, wedle mojej wiedzy pociskiem dum-dum, co to od jednej strony estetyczna dziurka, a od drugiej miazga, a drugiego uduszono. A propos, gołymi rękami…? – Nie, chyba nie. Czymś innym.

– Szkoda.

– Bo co? – Bo duszenie gołymi rękami zostawia ślady nie do odparcia. Jak odciski palców albo ślady zębów…

– Przestań, dobrze? Na zębach już mam prawie żołądek!

– Cofnij go w głąb – poradziłam jej z lekkim roztargnieniem. – Ale trudno, nie, to nie. I jeden był martwy o szóstej, a drugi dopiero później, pewnie koło północy, sekcja wykaże. Jeden gdzieś znikł, skoro przy tobie była mowa tylko o drugim, i bardzo mnie ciekawi gdzie, bo go znałam…

– Ejże! – zainteresowała się Martusia gwałtownie. – No właśnie! Tego nie mówiłaś? – Nie miałam czasu. To jest długa historia i później się nad nią zastanowimy. Nie znałam go osobiście, ale musiał być wmieszany w rozmaite dawne świństwa, te, za którymi teraz ciągną się ogony. Ty o tym pojęcia mieć nie możesz, bo do przedszkola wtedy chodziłaś, i bardzo dużo muszę ci wyjaśniać.

– Będziemy tego używały? – Za nic! To wchodzi w zakres polityki. Odmawiam stanowczo.

– To, grzecznie mówiąc, po cholerę masz mi wyjaśniać? – Bo mam straszne przeczucia – wyznałam smętnie, wzdychając. – To się może wiązać i bez historii się nie obejdzie…

I w tym momencie, jak na zamówienie, zadzwoniła Anita.

* * *

Dominik Martusi był silnie brodaty, ponieważ ogolonych nie lubiła. Znać go, znałam, ale raczej słabo, więcej o nim słyszałam i wiedziałam niż stwierdzałam osobiście.

Zapadła na niego jakoś całkiem nagle, żyjąc dość intensywnie nie zauważałam upływu czasu i wyszło mi teraz, że trwa to już co najmniej pół roku, a może nawet ze trzy kwartały. Ponadto po drodze plątał się jeszcze niejaki Krzysiek, postać jakby stała, trwająca w tle lub też wskakująca w antrakty, tym dla mnie pamiętna, że w najdawniejszych czasach wcale nie miał brody i zapuścił ją specjalnie dla Martusi, co, mimo wszystko, nie przywiązało jej do niego zbyt żarliwie, a dodatkowo mieszały mi w umyśle marginesowe napomknienia o jakimś Bartku. Krzysiek, o ile mogłam sobie przypomnieć, upierał się przy trwałym związku małżeńskim, na który Martusia otrząsała się intensywnie.

Trochę mnie to dziwiło, bo chciała przecież mieć męża i dzieci. Jej pierwszy mąż, krótkotrwały, nie zdał egzaminu, rozwiodła się, ale poglądu na życie nie zmieniła.

Dlaczego zatem nie Krzysiek?

Nie chciałam się wtrącać przesadnie, ale nawet i bez żadnego nacisku zdołałam pojąć, iż ów Krzysiek, między nami mówiąc bardzo przystojny i na oko sympatyczny facet, po pierwsze był zdania, że miejsce żony jest w domu, przy garnkach i pralce, a po drugie, po długich okresach łagodności, miewał wybuchy zgoła wulkaniczne, w czasie których zdolny był do wszystkiego. Kłopotliwe, owszem. Ponadto był zaborczy i patologicznie zazdrosny…

Liczne własne doświadczenia na tym tle pozwalały mi bez trudu zrozumieć, co dla kobiety pracującej zawodowo znaczy patologiczna zazdrość i w jakim stopniu potrafi zatruć życie, Krzyśka się zatem nie czepiałam.

W kwestii Dominika usilnie starałam się omijać temat i nie wtrącać się wcale, bo byłam mu stanowczo przeciwna i moje wtrącanie się niewątpliwie nabierałoby charakteru zbyt nachalnego. Pomijając już ten drobiazg, że Dominik był żonaty i miał dwoje dzieci, bo był źle żonaty i teoretycznie odseparowany, to babę-histeryczkę jeszcze jakoś zniosę, chłopa-histeryka w żadnym wypadku! Dominik zaś generalnie prezentował histeryczny stosunek do świata, bez względu na to, czy w grę wchodziła praca zawodowa, uczucia osobiste, pogląd na siebie samego czy jeszcze jakieś tam wyimaginowane problemy, które mnie by w życiu do głowy nie przyszły. Zaczynać płakać w łóżku z kobietą, przerywając pożądane ekscesy erotyczne, tylko dlatego, że życie jest brutalne i nic nie trwa wiecznie…? Albo że wuj miał przeczucia, iż umrze na raka i fakt, umarł, chociaż nie na raka, tylko dlatego, że nieszczęśliwie zleciał z wysokiej drabiny i zabił się na miejscu.

Kto, do diabła, kazał mu w zaawansowanym wieku włazić na dach i grzebać w rynnie…? I nie wiadomo właściwie, nad czym tu płakać, nad samym zejściem jako takim czy też nad ulotnością przeczuć? Czy nad rynną, w końcu niedogrzebaną…?

Zważywszy, iż na nietrwałość świata i niesprawdzalność przeczuć, szczególnie cudzych, nie mamy wpływu i nic się na to nie da poradzić, moja dusza zawsze z szaloną energią protestowała przeciwko łzawym rozpatrywaniem tak przygnębiających tematów i z Dominikiem nie wytrzymałabym jednego dnia. Chyba nawet pół byłoby za dużo.

W dodatku, wedle mojego rozeznania, Dominik tylko pozwalał się kochać. Nie zawsze i nie bez przerwy, wyłącznie wtedy, kiedy mu pasowało. Martusia w nerwach miała czekać na właściwe chwile i być do dyspozycji, przy czym nigdy z góry nie było wiadomo, co ma nastąpić. Płomienne wybuchy uczuć natury łóżkowej czy depresyjne szlochy na łonie, za kapłankę powinna była robić, klęcząc przed bóstwem i pilnie bacząc na każde drgnienie nastroju, a nadawała się do tej roli jak ja na arcybiskupa Canterbury.

Dominik zawodowo, w pracy, w życiu zewnętrznym można powiedzieć, nie przejawiał żadnych patologicznych skłonności, normalny człowiek, wewnętrznie natomiast był pępkiem świata. I ten pępek Martusia miała otulać puchem łabędzim…

W kwestii puchu łabędziego posiadałam własne zdanie, pochodzące z praktyki.

Chciałam go kiedyś zdobyć. Po pierwsze strasznie śmierdział, a po drugie wiatr mi go wyrwał z ręki. Wiatr miał rację.

Siłę i wagę rozterek, cierpień, rozpaczy i wszelkich innych mąk Martusi rozumiałam doskonale, oceniałam właściwie i oglądałam na własnej kanapie. Sensu w nich nie było za grosz, ale uczucia plują i kichają na sens. Usiłowałam przedrzeć się w rejony wyższe, dotrzeć jakoś do jej szarych komórek i wstrzyknąć w ten cały interes odrobinę racjonalizmu, ruszyć egoizm, bezskutecznie. Myśleć nawet myślała, dlaczego nie, ale co innego

umysł, a co innego cała reszta.

Chyba raczej nie lubiłam Dominika prywatnie. Służbowo mi nie przeszkadzał.

Jakiś Bartek był mi ogólnie znany. Dostałam go chyba z rok temu od moich dawnych kumpli, ponieważ potrzebne było szczególne opracowanie graficzne czegoś tam, on zaś był nie tylko znakomitym scenografem, ale w ogóle dekoratorem i grafikiem. Swoje zrobił bardzo dobrze, a o jego kontakcie z telewizją dowiedziałam się dopiero znacznie później. Dzięki temu jednakże przy napomykaniu miałam przynajmniej pojęcie, o kogo chodzi. Napomykanie robiło wrażenie jakby nieco pocieszające.

Teraz, niestety, nastąpiło coś okropnego, trup się wymieszał z Dominikiem i w ogóle nie było wiadomo, co z tym fantem zrobić.

* * *

Telefon od Anity spadł mi jak z nieba.

Zdążyła zadzwonić z Kopenhagi, natychmiast po wylądowaniu, zanim jeszcze z lotniska dotarła do domu. Wieści dostarczyła sensacyjnych.

Młodsza była ode mnie zaledwie o dwa lata, stanowiłyśmy zatem to samo pokolenie i odpowiednie czasy jednakowo miałyśmy w pamięci. Ona jednakże, z racji zawodu, miała dostęp do nieco innych dziedzin niż ja i dysponowała rozmaitymi szczegółami od drugiej strony, mnie nie znanej. I odwrotnie. Akta prokuratora poniewierały się po moim własnym domu, ona zaś musiała docierać do nich z największym trudem, a i to nie zawsze jej się udawało. Za to, w przeciwieństwie do mnie, świetnie orientowała się w polityce.

– Taki Ptaszyński Konstanty – rzekła bez wstępów. – Póki stoję, bo właśnie most podnoszą, druga ręka mi niepotrzebna. Mówi ci to coś? W kwestii mostu mówiło mi wszystko, doskonale wiedziałam, gdzie ona stoi i dlaczego go podnoszą, najzwyczajniej w świecie jechała z Amager do śródmieścia i pomiędzy wyspami przepływał jakiś statek. Byłam jednakże pewna, że ma na myśli Ptaszyńskiego, nie zaś kopenhaski układ komunikacyjny.

Nie musiałam się zastanawiać ani przez chwilę, pamięć rozbłysła mi nagle istną eksplozją.

– Mówi cholernie dużo – odparłam natychmiast, zarazem usiłując przypomnieć sobie, jak długo trwa otwieranie i zamykanie mostu, a zatem ile czasu mamy na rozmowę. – Słodki Kocio w przeszłości, nazwisko też znałam, ale nie kojarzyłam z ksywą.

Padł trupem nad twoją głową.