177610.fb2
– Wpadnij, wpadnij – zachęciłam go gorliwie. – Dostaniesz śledzia…
Oczekiwane informacje wypchnęły mi z głowy turbulencje uczuciowe. Powiadomiłam Martusię, że chyba nam się coś rozwikła i cofnęłam się do wątku pierwotnego. Znaleźli w końcu w tym archiwum jakieś sensowne materiały czy nie?
Tego Martusia nie wiedziała i odniosła wrażenie, że nikt nie wiedział, a Dominik, nawet jeśli się domyślał, do rzeczowej rozmowy nie nadawał się kompletnie. Poza tym, po ostatniej scenie, zapałała do niego żywą niechęcią i zarzekła się na wszystko, że inaczej, jak służbowo, słowa jednego z nim nie zamieni. Niech się turla łbem, gdzie chce, ale już nie po jej klatce piersiowej.
Czekałam na jeszcze co najmniej dwa telefony, zamierzając wyjawić Martusi wszystko hurtem, jak już się więcej wyklaruje, ale nie wytrzymałam.
– Ty się oderwij na chwilę od tych doznań prywatnych, bo ja też coś wiem – zaczęłam i w tym momencie znów zadzwonił telefon.
– Jest tam u ciebie Marta? – spytał Bartek.
– Jest. A ty gdzie w ogóle jesteś? Też miałeś być!
Jako pani domu, takie pytanie miałam prawo zadać, szczególnie w obliczu śledzi.
Mogłam się nawet czuć urażona spóźnieniem przewidzianego gościa. Zdążyłam pomyśleć, że jeśli znajduje się właśnie w drodze do Krakowa, zdenerwuję się poważnie i zrobię mu coś złego. Zerwę umowę na rysunki do książki…
– No więc właśnie, ja się tak waham – powiedział Bartek niepewnie. – Może ona nie chce mnie widzieć…
– Ale ja chcę! -… a nie będę z nią rozmawiał, bo zaraz mi zrobi awanturę. No dobrze, to przyjeżdżam…
Martusia patrzyła na mnie wzrokiem, który wyrażał strasznie dużo i nawet nie było szans, że ilość przejdzie tu w jakość, bo zbyt potężne kłębowisko tematów kłóciło się ze sobą nawzajem. W każdym razie nie miała najmniejszych wątpliwości, że dzwonił Bartek.
– I co…? – Zaraz przyjeżdża… Jak go znam, myślę, że za godzinę już będzie. Jeśli przyjedzie wcześniej, znaczy to, że kocha cię do szaleństwa.
– Cha cha – odparła Martusia, zamierzając uczynić to drwiąco i sceptycznie, ale głos się jej po drodze załamał.
Bartek przyjechał po kwadransie i każdej z nas przyniósł różę. Znajomość życia kazała mi wysoko ocenić jego talenty dyplomatyczne. Nie mógł jej przepraszać za jej własne winy, jakoś jednakże chciał okazać, że chyba przesadził w reakcjach, zarazem za nic w świecie nie zamierzał jej dyskredytować i obrażać, przynosząc różę tylko mnie. Tylko jej, też niedobrze, zatem pozostawało obdarzyć obie damy, zachowując się jak prawdziwy dżentelmen, co jeszcze do niczego nie zobowiązywało. Prosta grzeczność. Okazałam się szalenie przydatna.
– Jazda, do pokoju! – rozkazałam wytwornie jak prawdziwa dama. – Głupotę zrobiliście obydwoje, tłumaczcie sobie sami. Idę po śledzie.
Spędziłam w kuchni dostatecznie dużo czasu, żeby mogli wyjaśnić sobie, co tylko chcieli, i nawet nie przez uprzejmość to uczyniłam, a przez tłustość śledzi. Oliwa z nich rozmazywała się wszędzie, ponadto nie miałam najmniejszej ochoty zapychać sobie zlewozmywaka monstrualnym zmywaniem, znalazłam zatem styropianowe tacki, przechowywane specjalnie w takich celach, potem musiałam pokroić chleb, potem wygrzebać sztućce, przewidziawszy także i Witka, potem, na wszelki wypadek, znalazłam dwie małpki czystej i kilka kieliszków, potem wyciągnęłam tacę, żeby z tym wszystkim pięć razy nie latać i zrzuciłam nią papierowe ściereczki kuchenne, zawieszone na drążku, potem z powrotem powiesiłam ściereczki, potem pomyślałam o gorącej herbacie, dolałam wody do czajnika i pstryknęłam nim, wreszcie znalazłam masło, którego nijak nie mogłam doszukać się w lodówce, ponieważ stało na wierzchu. Razowy chleb lubi masło.
Kiedy z całym nabojem wkroczyłam do pokoju, Martusia z Bartkiem robili wrażenie pokłóconych na nowo, ale na jakiś inny temat. Wydało mi się, że mniej niebezpieczny. Apetytu im to, w każdym razie, nie odebrało.
– On miał pretekst, żeby tu przyjść, bo inaczej dłużej by dręczył i siebie, i mnie – oznajmiła Martusia nieco kąśliwie, ale jakby z czułością.
– Kto kogo…? – wyrwało się Bartkowi.
– Jaki pretekst? – spytałam równocześnie, dzięki czemu nie zdołali pokłócić się na nowo.
Bartek zastanawiał się przez chwilę.
– Mam wrażenie, że się przypadkiem czegoś dowiedziałem – oznajmił. – Nie, z telewizją to nie ma nic wspólnego. Mój sponsor… no, taki jeden… Zły jest jak diabli, bo chyba przez te zbrodnie jakaś forsa mu przepadła, i zamierza, trzymać rękę na pulsie.
Ogólnie on uważa, że prokuratura wszystko zatuszuje, żeby przypadkiem nie dotrzeć do źródła, to znaczy do inspiratora czy zleceniodawcy, ponieważ siedzi w tym ktoś z generalnej.
– Masz na myśli: z Prokuratury Generalnej? – To on ma tak na myśli – sprostował Bartek. – Sądząc z tego, co się dzieje w przestępczości, prawdopodobnie ma rację, w każdym razie osobiście nie zamierza popuścić.
Potwierdza wszystko o tym Lipczaku i Kubiaku. On też sroce spod ogona nie wyleciał, więc jakieś zamieszanie w górnych sferach będzie. Nawet już chyba jest, tylko my tego nie widzimy.
– Szkoda, że tyle samo wiesz, ile my się domyślamy – westchnęłam. – Myślałam, że rzucisz jakieś konkretne kalumnie na konkretne osoby, przy czym prokurator generalny albo prezes sądu najwyższego, albo minister spraw wewnętrznych, albo… kto tam jeszcze…?… bardzo by mi pasowali. Bo niemożliwe, żeby taki prokurator generalny nie wiedział, co się dzieje w tych wszystkich prokuraturach poniższych, żeby nie czytał prasy, nie oglądał telewizji, nie rozmawiał z ludźmi… I co? Jak reaguje? – Otóż to – przyświadczył Bartek z przekonaniem.
– Mnie się wydawało, że odmówiłaś zajmowania się polityką? – wtrąciła Martusia słodkim głosikiem.
Oburzyłam się.
– A czy ja zamierzam napisać o tym w scenariuszu bodaj jedno słowo? Ale skoro głupi trup włazi mi na głowę…! W naturze. I jeszcze do tego rozmaite dupki żołędne pchają się przed oczy…
W tym momencie w domofonie zabrzęczał Witek, co z niezrozumiałych powodów przestawiło mi umysł na inny temat.
– A ty nie pleć tych bredni – kontynuowałam, idąc ku drzwiom – Bo owszem, pretekst może mu i był potrzebny, ale sama się o to postarałaś. Mnie by też zdenerwowało, gdybym zobaczyła, jak ci Dominik wyje na gorsie!
Otworzyłam drzwi i wróciłam do pokoju, nie przerywając przemówienia, z tym że teraz zwracałam się do Bartka.
– A ty też dobry jesteś, prawdziwy mężczyzna, cholera, spojrzy, nadmie się i zadem do frontu odwróci, zamiast jak człowiek wyjaśnić sprawę. Co to ma znaczyć, kompleks niższości cię znienacka opętał?! Ja wam źle nie życzę, ale niechby tak jaka Dulcynea w twojej pracowni w histeryczną rozpacz wpadła, dom jej się spalił, gach ją rzucił z czworgiem dzieci, wszystko jedno, z litości byś ją po łopatkach klepał i na to by ci Marta wlazła. I co? Też byś chciał, żeby wzięła tyłek w troki i wybiegła, na śmierć obrażona? Jakiś umiar, do diabła, trzeba czasem zachować! – Popieram – powiedział Witek, stając w progu – chociaż nie mam pojęcia, o czym mówicie. Jak usiądę, to dasz mi kawy? – Kawy, do śledzia…? – zdziwiła się Martusia.
– Ja to będę jadł oddzielnie, a nie razem…
– A jeszcze kawałek chleba masz? – spytał niepewnie Bartek.
– I piwo…? – podchwyciła Martusia. – Bo ja nie chcę wódki.
Dość szybko udało mi się opanować żywioły spożywcze i można było przystąpić do dalszego ciągu konferencji, nie wiadomo, służbowej czy prywatnej.
Witek nie ukrywał swojej wiedzy, zdobytej bez wątpienia pokątnie, metodą trzeźwego szeptania na ucho, względnie słuchania zwierzeń, mamrotanych po pijanemu.
Konfrontacja jednego z drugim dawała najlepsze rezultaty.
Wszystkie trzy sprawy, Słodkiego Kocia, Lipczaka-Trupskiego i pożar na Bluszczańskiej, załatwił Paścik osobiście, o czym wszyscy wiedzą. Policja też.
Prokuratura nie wystąpiła z aktem oskarżenia, twierdząc, że akta są niekompletne i brakuje niezbitych dowodów. Paścika owszem, przesłuchano, trzech szacownych obywateli zaświadczyło, że w chwili strzelania do Słodkiego Kocia znajdował się w ręcznej myjni samochodowej na Mokotowie, gdzie najpierw bardzo długo czekał, bo nie był umówiony, potem bardzo długo był myty, bo zażądał podwójnego woskowania, a potem jeszcze bardzo długo rozmawiał z jakimś znajomym, siedząc w lśniąco czystym samochodzie. Razem trwało to około półtorej godziny. W czasie pożaru natomiast przebywał w Ogrodzie Zoologicznym, czego żadna siła ludzka nie podważy, bo przy małpach odbył rzeczową i pouczającą pogawędkę z jednym takim z Ministerstwa Handlu Zagranicznego, a jeden taki, oczywiście, to potwierdził.
Fakt, że oglądałam go na własne oczy, a także widoczny był, jak byk, na pożarowych kasetach, nie miał żadnego znaczenia. Kto powiedział, że na kasetach plącze się Paścik? Jakiś podobny do niego, z kitką i z wąsami, on zaś ani kitki, ani wąsów nie nosi. Numer samochodu też do niczego, ja jedna go zauważyłam i mogłam się pomylić. Paścik tkwił przy małpach i koniec.
– A Trupski? – spytała Martusia z irytacją i zgrozą. – Sam się udusił?
– Sam – potwierdził Witek ku naszemu śmiertelnemu zdumieniu i dołożył sobie śledzia. – Tak się nieszczęśliwie zaplątał w sznur od zasłony, bo pijany był. Tragiczny wypadek. Przypadkiem akurat dokładnie wiem, że w izbie wytrzeźwień strasznie gwałtownie szukali jakiejś moczymordy z odpowiednią grupą krwi, żeby wynik badania dołączyć do jego akt i ubaw mieli po dziurki w nosie, bo właśnie żadnego takiego nie było.
Już myśleli, że po znajomych byłych klientach zaczną latać, ale wreszcie się jeden przytrafił. Tak go pokochali, że policzyli mu pół ceny.
– Państwo prawa! – westchnął filozoficznie Bartek.
– Nie mów takich dziwnych słów, których nikt nie rozumie! – zgromiła go Martusia.
– A w ogóle, to ten cały Ptaszyński wcale nie zginął w hotelu, tylko go zwyczajnie jakieś bandziory rąbnęły w tej piwnicy i cześć – uzupełnił jeszcze Witek.