177610.fb2
– Może, zostaw, już mam co trzeba – odpowiedziałam Bartkowi dość gwałtownie.
– Czego mnie denerwujesz w takim głupim momencie? Jak złapałeś? Dlaczego przeze mnie?! – Tak ściśle biorąc, przez twoje parówki w sosie.
To już wydało mi się zbyt sensacyjne.
– Mówisz rzeczy nie do zniesienia! Trzecią butelkę…! Dawaj to, z tego pudła z wierzchu, jeszcze się zmieści i będzie z głowy. Weź piwo…! Ja muszę usiąść, żeby tego słuchać! Sytuacja w ogóle była nader skomplikowana. Do kotłowaniny z szampanem zmusiła mnie Martusia, dzwoniąc o wczesnym poranku i zapowiadając, że nawet ona będzie piła szampana, chociaż go bardzo nie lubi, bo nastąpiły wydarzenia wstrząsające.
Wredny Zbinio znikł z horyzontu…!
Tożsamość Wrednego Zbinia uzgodniłyśmy za pomocą dokładnego rysopisu, bo Anita nie podała wszak jego obecnego imienia. Jak wyglądał przed laty Jasio Szczepiński, pamiętałam dosyć dokładnie, mógł się oczywiście zmienić przez blisko czterdzieści lat, pomiędzy dwudziestoletnim chłopakiem, a prawie sześćdziesięcioletnim facetem w sile wieku mogły zaistnieć różnice, ale operacji plastycznej nosa chyba sobie nie zrobił, wzrostu nie dodał ani nie ujął, szczęka, choćby i sztuczna, też mu została, a brodaty i wąsaty, jak się okazało, ciągle nie był. Wredny Zbinio, jak w pysk dał! Trzęsąc się ze zdenerwowania, Martusia zaraz nazajutrz pojechała do miejsca pracy sprawdzać, co tylko się da, i zasięgać informacji, dzisiejszy komunikat o szampanie zaś pozwalał mniemać, że nie doznała rozczarowania. Nie chciała mówić dokładnie, zresztą miałam wrażenie, że nie była do tego zdolna, ale zapowiedziała sukces niebotyczny, wizytę paru osób i bezwzględną potrzebę szampana. Także Bartka, który przyjedzie do mnie wcześniej i mam pilnować, żeby nigdzie nie poszedł i potem się nie spóźnił. Zarazem miałam w dniu dzisiejszym umówionego mojego plenipotenta i rozmowy służbowe, a może nawet podpisanie jakichś umów, możliwe, że także z Bartkiem. Jeszcze mi do tego brakowało złodziei samochodowych!
– Siadaj jak człowiek i mów! – zażądałam gniewnie, już w pokoju.
Bartek usiadł posłusznie i chyba nawet chętnie, po zajęciu, jakiemu się przez ostatni kwadrans oddawał.
– Ten sos z twoich parówek kapnął mi na spodnie – wyjaśnił smętnie. – Bardzo dobre były, ale ten sos jakiś wydajny. Wcale tego nie zauważyłem. Pojechałem na takie spotkanie, no, bardzo ważne, późno dosyć, w tych spodniach, już byłem w środku, a tam, wiesz, prasa, telewizja… taka to była dosyć ważna rozmowa. Dziesięć minut czekałem i dopiero wtedy zobaczyłem ten sos. Wyniosło mnie stamtąd, musiałem się przebrać i wyobraź sobie, w tym momencie mój samochód na lorę wciągali! Jasne, że zrobiłem wielkie zamieszanie, policja i tak dalej, ale przez te spodnie nie mogłem czekać, w rezultacie policja przyjechała za późno.
– A złodzieje co? – Nic. Zepchnęli mój wóz z platformy i nie było dowodu. Gliniarze się tam z nimi kotłowali, a ja odjechałem, bo musiałem zmienić te cholerne spodnie i jeszcze zdążyć na rozmowę. Gdybym ich nie musiał zmienić, ukradliby mi samochód, wygodnie stał…
Tyle mojego, że zapisałem ich numer rejestracyjny, pewnie fałszywy, niczego nie dopilnowałem, a za to potem taki byłem zdenerwowany, że przyjąłem zlecenie, no owszem, korzystne, ale olbrzymie. Można powiedzieć, że bezwiednie… I pilne. Więc chciałem cię poprosić, żebyście pisały trochę wolniej…
– O Jezu – powiedziałam beznadziejnie, bo żaden inny komentarz nie przyszedł mi do głowy.
– Rozumiesz, wolałbym to odwalić, zanim trzeba będzie brać się za dekoracje…
Mój umysł niechętnie podjął pracę.
– Marta już o tym wie? – Nie. Jeszcze nie. Nie miałem odwagi do tej pory tego jej powiedzieć.
– A dzisiaj…? – Dzisiaj, zdaje się, że ona będzie w takiej euforii, że pogodzi się ze wszystkim. Tak mi się wydaje. Zabroniła mówić cokolwiek, żeby nie zauroczyć. Ale jednak wszystko przez ten twój sos…
I pomyśleć, że tak rzadko przyrządzam sosy…!
Zakłopotana trochę, niepewna i pełna nieufności zawodowej, nie bardzo wiedziałam, co robić. No, oczywiście, robić nic, to znaczy nic nie robić, uporządkować to coś tam pod ciemieniem, żeby mi chociaż gramatyka nie nawalała, ale nic poza tym, bo przecież przyjęcia nie urządzam. Szampan, proszę bardzo, serek pokroiłam, krakersiki stoją, zagrycha gotowa. Śledzie, chwalić Boga, wyszły…
– Czy ty byś nie mogła jakoś jej wytłumaczyć, że mi na niej cholernie zależy? – spytał nagle Bartek złym głosem. – Mnie się wydaje, że ona w to nie wierzy? Obsesję ma jakąś czy jak? – Nie obsesję, tylko osobowość – wystrzeliło ze mnie, zanim zdążyłam pomyśleć.
– Też na o, ale co innego. I ja akurat rozumiem to doskonale, człowiek chciałby… dobrze, dobrze, kobieta. Szafy nie przyniesie, ale mimo wszystko też człowiek…
– Co tu ma do rzeczy szafa? – zdumiał się podejrzliwie Bartek.
– O mój Boże, ta młodzież teraz taka niedouczona… To jeszcze przedwojenne. Sam się zastanów, ktoś mówi: przyjdzie człowiek i przyniesie szafę. I co, możesz się spodziewać kobiety? Po bardzo krótkim namyśle Bartek przyznał mi rację. Nie, kobieta i szafa nie kojarzyły się ze sobą w najmniejszym stopniu. W każdym razie w kwestii noszenia, bo jeśli idzie o zawartość…
– No więc dobrze, kobieta – podjęłam niecierpliwie – chciałaby pozostać przy własnych cechach, o ile je posiada. Własnych upodobaniach, własnej pracy, własnych planach życiowych, własnym charakterze i tak dalej, bez konieczności udeptywania samej siebie dla faceta. Kochać faceta z wzajemnością i pozostać sobą. Nie wszystkie są takie, ale ona owszem. Jeśli ci to pomoże, to ja też. I ona się panicznie boi, że będziesz chciał ją przerabiać na swoje kopyto…
– Jak Dominik? – Dominika wyrzuć z pamięci. Odczep się od Dominika. Każdy ma prawo do chwilowego błędu życiowego, ty co, tobie się pomyłka nie przytrafiła? Dominik się nie liczy, ale owszem, mógł umocnić ten lęk. Od razu ci zresztą powiem, że ona nawet o tym nie wie, to ja jestem taka upiornie mądra, bo mam doświadczenie i patrzę z boku.
A powiedzmy sobie szczerze, nie każdy i nie wszystko zniesie.
– Ja nie mam nic przeciwko jej szmerglom! – zaprotestował Bartek energicznie.
– Niech sobie gra w kasynie, ile jej się podoba! Na wyścigach też. Sam z przyjemnością zagram czasem w pokera albo w brydża! Ale tu ma pracę, a tu hazard, nie widzę miejsca dla siebie pomiędzy jednym a drugim! Od czasu do czasu chciałbym się poczuć ważniejszy od czegokolwiek, nie mówię ciągle, ale czasem, w końcu nie zawsze nam się zbiega, zajęci bywamy na zmianę, może ona by też mogła… No, nie wiem co, jakoś się przystosować…? Bardzo dobrze wiedziałam, w czym leży sedno rzeczy. Z szalonym wysiłkiem spróbowałam przypomnieć sobie siebie, kiedy byłam w wieku Martusi. Też chciałam mieć dzieci… nic podobnego, już je miałam. Ale ten ukochany facet… Aż mi ścierpła skóra na plecach, kiedy zamajaczyło mi nagle wspomnienie, dla niego straciłam wystrzałowe Derby na wyścigach…
– Otóż to – powiedziałam stanowczo, nie wyjawiając genezy poglądu. – Tak normalnie to owszem, masz rację, ona cię chce. Rzetelnie. Boi się. Też rzetelnie. Są takie chwile… takie nastroje… takie okoliczności… kiedy namiętność trzeba uszanować i jedna osoba dzięki temu drugą osobę kocha podwójnie. Poczwórnie. Stokrotnie! Weź chociażby wędkarza, szalu dostał z tymi cholernymi rybami, żonę i dzieci zostawił w środku, na przykład, przeprowadzki, złapał co czy nic, bez znaczenia, ona nie ma pretensji, nie przestał jej przez to kochać, a wręcz przeciwnie, zaczął wielbić jak bóstwo. Z drugiej strony, skoro już musi na te ryby, niechby jej chociaż wynalazł jakiego silnego do noszenia…
– Nie chodzę na ryby – powiedział Bartek ponuro.
– Ale może potrafisz takiego zrozumieć? A w ogóle jest to kwestia organizacji, a jeżeli dla siebie wzajemnie ma się więcej czasu, a ogólnie toleruje się namiętności nieszkodliwe, a zasadniczo wzajemnie siebie się chce…
– Wcale nie wiem, czy ona mnie chce.
– Głupi jesteś! – wrzasnęłam okropnie, w pełni świadoma własnych poglądów, żaden chłop nie jest wart rezygnacji z namiętności życiowych, ale tego mu przecież nie powiem i broń Boże, nie przypiszę czegoś podobnego Martusi, więc co właściwie mam z nim zrobić… – Ona chce mieć dzieci! Z tobą!!! Bartek jakoś drgnął gwałtownie.
– Dużo…? – Co dużo? – Tych dzieci.
Ochłonęłam i znów się zakłopotałam. Przesadziłam może…?
– Ja uważam, że dwoje to minimum. Ona może uważać inaczej. Ale zwracam ci uwagę, jeśli jej powiesz, że ja ci to powiedziałam, będę musiała cię zabić. Ją chyba też, bo stanie się ostatnim świadkiem mojej nielojalności. A i tak do końca życia nie opuszczą mnie wyrzuty sumienia.
Bartek milczał i widać było, jak w środku lęgnie mu się coś interesującego.
– Jesteś pewna? – Czego? – Tych dzieci.
Ryzyk-fizyk…
– Jestem. Bo co? Nie lubisz dzieci? – Nie, nic. Lubię. Podtrzymałaś mnie na duchu…
Zaterkotał domofon, nasza pogawędka od serca skończyła się definitywnie.
Jako pierwszy zdążył mój plenipotent, którego pogoniłam informacją, że zaraz tu się zacznie większe piekło, okazało się, że właśnie z Bartkiem należało uzgodnić jakieś prawa autorskie do rysunków, zgodziłam się na wszystko, bo i tak się na tym nie znałam, w ostatniej chwili podpisaliśmy brudnopis umowy, po czym znów zaterkotało.
Martusia w drzwiach padła mi na szyję.
– Pisz! Pisz natychmiast! Mamy podpisany kosztorys! Wrednego Zbinia autentycznie diabli wzięli! Zrezygnował ze stanowiska! Zaakceptowane! Robimy! Robimy! Gdzie masz tego szampana…?!!! Mój plenipotent do sprawy był przygotowany. Nie zamierzałam się wtrącać w kwestie, powiedzmy, urzędowe, z osób towarzyszących Martusi, jedna miała blisko dwa metry wzrostu, kazałam osobie wyjąć z sza. i kieliszki, bo sama musiałabym włazić na schodki. Butelkę wetknęłam w ręce Bartkowi, po krótkim namyśle wetknęłam mu i drugą. Powolutku zaczynało mi być wszystko jedno, do mnie należała treść serialu, a nie okoliczności towarzyszące.
Upić w Polsce siedem osób trzema butelkami szampana jest rzeczą zwyczajnie niemożliwą, wszyscy byli trzeźwi jak świnie i w pełni potwierdzili szał szczęścia Martusi.
Wstępna umowa ze mną nie została wprawdzie podpisana, ale pojawiła się szansa na realizację naszych zamierzeń, teraz już naprawdę tylko nakręcić pierwsze trzy odcinki…
Rzuciłam okiem na Bartka, trochę wydał mi się blady, bo pierwsze trzy odcinki dawno miałyśmy napisane, scenografia niezbędna była już. Natychmiast. Udało mi się pomyśleć, że Martusi na kasyno zostanie cały wolny czas…
Jednak, mimo wszystko, Słodki Kocio chyba się przydał…?
– Słuchaj, co się dzieje? – spytała Martusia bardzo nerwowo zaraz nazajutrz przez telefon. – Z Bartkiem nie mogę się dogadać, on wziął jakieś zlecenie, mówi, że ty wszystko wiesz, co to ma znaczyć? – Ma znaczyć, że ja wszystko wiem. Ponadto porządkuję jedenasty odcinek, więc tak czy inaczej musisz tu przyjechać. Proszę bardzo, wszystko ci powiem.
– To ja teraz nie mogę, mam nagranie, będę wolna dopiero o czwartej.