177610.fb2 Trudny Trup - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 44

Trudny Trup - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 44

– Mnie nie szkodzi, możesz być o czwartej.

– Piwo masz, czy kupić? – Mam, ale dokupić trochę możesz…

Przyjechała punktualnie, w chwili kiedy jeszcze nie byłam pewna, jak jej zaprezentować swoją przyjacielską działalność. Ukryć treść pogawędki z Bartkiem czy też przeciwnie, wyeksponować. Ma być na mnie czy na niego? Z dwojga złego może lepiej na mnie, bo on by może wypadł jakoś gorzej w jej oczach…? A może lepiej…?

Zgłupiałam trochę i opadły mnie lekkie wyrzuty sumienia.

– Wepchnij ciepłe, wyjmij zimne – powiedziałam do Martusi, kucającej przed lodówką. – Zimne jest tam niżej.

– Dwa mam też zimne. To te wepchnę wyżej. Masz szklanki…? No to mów! O co tu chodzi? – O sos chrzanowy z parówek – westchnęłam, siadając przy stole.

– O co…?! – Sos chrzanowy. Jest to źródło obecnego, chwilowego konfliktu.

– Joanna, Jezus Mario…! Komu tu coś zaszkodziło…?! – Nic nikomu. To znaczy owszem, sos Bartkowi. Nakapało mu się nim na spodnie.

Martusia przez chwilę po odrobinie popijała piwo, najwidoczniej usiłując ochłonąć i zrozumieć moje niezwykłe słowa. Odstawiła szklankę.

– Nie. Sama w sobie tego w żaden sposób nie rozwikłam. Musisz mi powiedzieć porządnie. Co mają spodnie i sos chrzanowy sprzed paru tygodni do jego dziwnego stanu obecnie? Przecież nie rzucałam w niego parówkami! Nie, co ja mówię, nawet gdyby… Zgubił te spodnie?!!! – Nie, ale chyba jednak zagrały główną rolę…

Zmobilizowałam się i opisałam jej kolejne przeżycia Bartka. O próbie kradzieży samochodu Martusia wiedziała, więc dość łatwo pojęła całą resztę opowieści. Słuchała w milczeniu, kiwając potakująco głową.

Zbliżyłam się do końca, starannie ominąwszy kwestię dzieci.

– I on teraz boi się przyznać ci się do tego zlecenia, żebyś sobie nie pomyślała, że cię lekceważy i cokolwiek innego uważa za ważniejsze…

– Naprawdę ma mnie za taką idiotkę? – przerwała mi z niedowierzaniem.

– No, między nami mówiąc, postarałaś się nieźle…

– No wiesz…! -… ale nie, za idiotkę nie. Tylko możesz być nieco drażliwa. I on cię utenteguje…

– Co on mnie…?!!! – Oj, nie bądź taka drobiazgowa! Ogólnie, no, urazi, rozdrażni, zrazi do siebie, potraktuje drugorzędnie, to znaczy on cię nie potraktuje, tylko ty możesz tak to odczuć, wziąć go za nieodpowiedzialnego kretyna…

– A, rozumiem! To to wszystko razem nazywa się utentegować? – A dlaczego nie? Przynajmniej w skrócie, mniej gadania.

– To znaczy on się boi, że ja pomyślę, że on mnie utenteguje? – Coś w tym rodzaju.

– I nie boi się, że ja go utenteguję? – O to powinnaś się bać ty. Ale nie musisz. Ja akurat wiem na pewno, że mu na tobie zależy niebotycznie…

– Skąd to wiesz? Powiedział ci? – Powiedział, ale nie musiał. Sama widzę. I teraz się gryzie, że pomyślisz, że mu brakuje entuzjazmu do scenografii dla ciebie…

– A może byście tak obydwoje przestali myśleć, co ja myślę? Może ja bym mogła myśleć sama? A może ja nawet potrafię powiedzieć, co myślę? – Potrafisz, owszem, dlaczego nie? – rzekłam niemiłosiernie. – Najlepiej ci to wychodzi, kiedy głupio myślisz…

– Joanna, zabiję cię! Zabiję was oboje! Nie, nie teraz, później, po serialu…

– Po serialu, bardzo dobrze. Więc on teraz będzie zajęty dwadzieścia pięć godzin na dobę, z własnej winy, i sam nie wie, jak ci to powiedzieć, ponieważ bardzo dobrze zgaduje… on nie głupi, naprawdę bardzo dobrze… że ci powie w idiotyczny sposób, jak bywa zawsze, kiedy komuś na czymś cholernie zależy. A on ma w sobie teraz wszystko razem: poczucie winy, że się wrąbał, uczucia do ciebie, którym to wrąbanie przeczy, niepewność w kwestii twoich uczuć, którym się naraził, robotę dla ciebie, której sam nastawiał przeszkód i coś tam jeszcze, nie chce mi się wszystkiego wymieniać. I jak ci się zdaje, czy istnieje na świecie normalny mężczyzna, który by potrafił wyjaśnić kobiecie takie subtelności?! – Nie – odparła Martusia bez namysłu. – Stanowczo nie! Gdyby potrafił, musiałby być nienormalny. Tu masz rację.

Pozastanawiała się jeszcze trochę, otworzyła drugą puszkę piwa nie wiadomo po co, bo każda z nas miała jeszcze po pół szklanki z pierwszej, spróbowała to piwo gdzieś wlać, ale zrezygnowała, stwierdziwszy brak miejsca, wreszcie potrząsnęła głową jak koń, który spędza z siebie muchy.

– Jemu naprawdę do tego stopnia na mnie zależy…?

Czułam się na siłach odpowiedzieć twierdząco.

– I on się nie czepia mojego hazardu…?

Z energią zaświadczyłam, że się nie czepia. A jeśli nawet, to bez przesady.

– I ten cały dziwny konflikt między nami to z tego… utentegowania…? – Otóż to! – powiedziałam z triumfem.

No i teraz wreszcie mogłyśmy zabrać się do pracy.

* * *

Po, mniej więcej, dwóch tygodniach Bartek wyrobił się na tyle, że udało mu się zyskać kawałek wolnego wieczoru. Miał przybyć do mnie razem z Martusią.

Akurat tego dnia miałam od rana kilka interesujących wizyt i telefonów. Zdołałam z nich wywnioskować, że nasze przewidywania były słuszne, podejrzany o zabójstwo i podpalenie Paścik okazał się całkowicie niewinny, Grocholski czysty jak łza, kontakty z prokuraturą utrzymuje najzupełniej legalnie, Lipczak-Trupski padł ofiarą własnej nieostrożności, w archiwach telewizji nie znaleziono żadnych interesujących materiałów, a zmiana na stanowisku jednego z bossów spowodowana została wyłącznie złym stanem zdrowia poprzedniego dostojnika. Tajemniczy Płucek owszem, istniał, ale właśnie definitywnie przeszedł na emeryturę, a komu doradzał przedtem, dokładnie nie wiadomo, bo miał strasznie dużo znajomych.

Telewizja, jako taka, pozostała nietknięta, z ordynarnymi rozgrywkami wewnętrznymi jakichś tam mafii nie miała nic wspólnego i jedynym indywiduum, które z niej dyplomatycznie wyleciało, był Wredny Zbinio.

Ponadto, gdybym jeszcze kiedykolwiek spotkała rzekomego majora Błońskiego, stanowczo nie powinnam z nim rozmawiać, a jeśli już, to tak, żeby nikt tego nie widział i nie słyszał.

Prawdę mówiąc, ta ostatnia informacja wydała mi się najbardziej ekscytująca.

Stwarzała jakby cień nadziei.

W godzinę po umówionej porze pojawił się Bartek. Sam.

– Marta jest? – spytał niespokojnie. – Długo czeka? Pocieszyłam go od razu, że wcale nie czeka, bo jeszcze jej nie ma. Jakoś równocześnie odetchnął z ulgą i zdenerwował się. Bardzo sprzeczne doznania.

Na stole stały słone paluszki z barku na Kruczej, niesłychanie trudne do zdobycia. Przywiózł je Witek, któremu udało się dopaść ekskluzywnego produktu, po czym już został u mnie z najzwyczajniejszej w świecie ciekawości. Liczył na to, że od Marty i Bartka dowiemy się czegoś jeszcze o aferze i jej skutkach.

Dzięki obecności Witka Bartek zachował umiar uczuciowy i wydawał się tylko trochę zmartwiony nieobecnością Marty, która powinna już dawno być. Wyłączyła komórkę, więc nie wiadomo, gdzie jest, i można tylko mieć nadzieję, że jej się nic nie stało.

Osobiście, co do miejsca jej pobytu, miałam bardzo silne podejrzenia, ale nie musiałam ich tak od razu wyjawiać.

Obaj przystąpili od razu do dzielenia się wiedzą, w czym wzięłam żywy udział. Bartek powiadomił nas, że jeden prokurator się chwieje, co nie wstrząsnęło mną zbytnio, bo primo, jeden to raczej niedużo, a secundo, i tak nie wiedziałam, który. Witek z nie skrywaną satysfakcją przekazał nam wieść, jakoby w łonie różnych mafii nastąpiło pewne zamieszanie, wynikłe z zejścia Słodkiego Kocia, który zdumiewająco szeroki wachlarz spraw trzymał w ręku. Niewinny Paścik bardzo się boi.

– Tam jeszcze dwóch padło, ale tego już chyba nawet gliny nie wiedzą. Utopił się facet po pijanemu, wielkie rzeczy, kogo to obchodzi. A że ma w środku dwie kulki, to może tak sam do siebie strzelał. Tego całego Paścika przeciwna strona chce kropnąć, ale wygląda na to, że się pogodzą. I tyle.

Pokiwaliśmy sobie głowami z wielkim zrozumieniem, Bartek z Witkiem jeszcze parę zdań wymienili, kiedy wreszcie pojawiła się Martusia.

Wpadła, można powiedzieć, znienacka, na dole bowiem akurat ktoś wychodził, więc domofonu nie musiała używać, na górze zaś po przyjściu Bartka drzwi zostawiłam otwarte. Dała się słyszeć w przedpokoju i w sekundę później stanęła w progu.

Rozpłomieniona, nieco zdyszana, skruszona i promienna.

– No już jestem, już jestem…

– No i masz! – powiedział do mnie Bartek z wielkim rozgoryczeniem.

Nie zdążyłam się odezwać, bo Martusia płonęła euforią.