177610.fb2
– Ty młoda jesteś, nie masz osobistego stosunku do czasów – powiedziałam z niezadowoleniem. – Ten Pucek… nie, to imię dla psa, zbyt szlachetne… Może Pupek… No, wszystko jedno, ale młodszy był wtedy, taki niewidzialny i niesłyszalny, skromna gnidka, a skąd wiesz, czy on nie zmienił nazwiska i teraz we władzach telewizyjnych nie siedzi? Nawet nie na świeczniku, tylko jako doradca, wtedy też robił za coś w rodzaju doradcy, nikt nawet o nim nie wie, a gorszy niż ten, jak on się nazywał, ojciec Józef, szara eminencja kardynała Richelieu, i tak samo się rzuca w oczy…
Rozterka Martusi wręcz zabrzęczała w powietrzu.
– Pasuje, owszem, ale słuchaj, co my piszemy? Utwór historyczny czy współczesny? Kardynał Richelieu to dla mnie za dużo, opanuj się, ja cię proszę! – Lubię historię – powiedziałam stanowczo.
– To sobie lub, ale nie do tego stopnia! Z drugiej strony to doradztwo się zgadza, sama podejrzewam takie uszne podszepty…
– Istnieją podszepty nie uszne? Do tematu mogłyśmy wrócić dopiero po bardzo długiej chwili, kiedy anatomia przestała nam już wchodzić w paradę. Cały dowcip leżał w tym, że myślało nam się albo zbyt szybko, albo wcale, a przy zbyt szybko słowa nie nadążały. Nie jest wykluczone, że udało nam się stworzyć nowy język, nie istniejący na świecie, który, niestety, nie został utrwalony, ponieważ w pośpiechu umknął nam z pamięci.
– No dobrze – powiedziała wreszcie Marta. – I na co nam ten Pipek? On może nawet jest prawdziwy, ale co z nim zrobimy? W tym momencie odezwał się brzęczyk w domofonie.
– Kto to? – spytała Marta.
– Nie mam pojęcia – odparłam, idąc do przedpokoju i zwalniając zamek. – Nie chodzi o to, żeby koniecznie z nim. Ale jakaś podobna postać jest naszym przestępcą, zaraz, zapomniałam, Łukasz czy Marek…? Ktoś wszedł do domu, usłyszałam szczęknięcie. Z reguły nie zadawałam głupich pytań w rodzaju: „kto tam?”, ponieważ, nie wiadomo dlaczego, dzwonili do mnie wszyscy.
Dzieci i goście sąsiadów, listonosz, pracownicy administracji, właściwie każdy, i dawno przestało mnie interesować, kto do kogo idzie.
– Oszalałaś, zbrodniarza jeszcze nie mamy – zaprotestowała z oburzeniem Marta.
– Do tej pory stawiałyśmy na, zaraz, co to miało być, a, na mściwą miłość! Poza tym, oni obaj za młodzi! Ale powiem ci, że ten szantaż bardziej mi się podoba. Poważniej wygląda.
– No to szukaj Płucka…
U drzwi odezwał się gong. Otworzyłam, również bez żadnych pytań, nastawiona na uprzejmą informację, że numer dwadzieścia cztery znajduje się w oficynie i ten ktoś niepotrzebnie leciał na trzecie piętro. Otworzyłam i prawie skamieniałam.
Stał przede mną facet-szał. Po męsku piękny, elegancko ubrany, wiekiem do mnie zbliżony, ale co z tego, za moimi plecami znajdowała się Martusia, o dwadzieścia lat ode mnie młodsza, której jakieś słowa zamarły na ustach, aczkolwiek osobnik za drzwiami nie miał żadnej brody, ogolony był normalnie. Nie blondyn, ciemnowłosy. Oblicze przyozdabiał uprzejmym uśmiechem.
O, żadne takie! W życiu się więcej nie dam narwać, sam Apollo Belwederski mógł mi się kłaniać w progu, obojętne w jakim stroju, a choćby nawet i bez. Co nie przeszkadzało potraktować go życzliwie.
– Pan do kogo? – spytałam grzecznie.
Za sobą usłyszałam coś pośredniego między świśnięciem a jękiem. Odwróciłam się.
– No i czego? – spytałam z urazą. – Przecież nie ma brody? – Ale mógłby zapuścić, nie? – odparła natychmiast Martusia.
Odruchowo zupełnie obie utkwiłyśmy w nim wzrok prawdopodobnie pytający.
Facet jakby nie słyszał.
– Do pani Joanny Chmielewskiej – odpowiedział na moje pierwsze pytanie.
Nie zamierzałam się ukrywać.
– To ja. Słucham pana.
– Podinspektor policji, Cezary Błoński. Służę legitymacją.
Popatrzyłam na zaprezentowany mi dokument bez wielkiego skupienia, bo i tak nigdy nie widziałam prawdziwej legitymacji policyjnej. Mógł mi pokazać cokolwiek.
Kiwnęłam głową i czekałam na ciąg dalszy.
– Czy mógłbym zająć pani chwilę czasu i trochę porozmawiać? – Z policją zawsze. Uparcie was kocham, chociaż coraz bardziej bez wzajemności.
I nawet pomimo tych wszystkich idiotyzmów, które popełniacie, niekoniecznie z własnej winy. Proszę bardzo.
Wszedł za mną do pokoju, zawahał się jakby odrobinę i spojrzał na Martusię.
– Ja też się mogę przedstawić – oznajmiła pośpiesznie. – A poza tym co? Mam wyjść? – Niech pan się od razu pozbędzie złudzeń – ostrzegłam życzliwie, zanim zdążył odpowiedzieć. – Ja i tak jej wszystko powiem, jak tylko pan wyjdzie. Jesteśmy akurat ściśle powiązane wspólną pracą o podłożu kryminalnym i wszystko, co pan powie, może się dla nas okazać bezcenne.
Gadatliwy nie był, to pewne. Złożył coś w rodzaju lekkiego, przyzwalającego ukłonu i usiadł, odczekawszy, aż my obie też usiądziemy. Znaczy, dobrze wychowany. Wyraz twarzy miał ciągle ten sam, uprzejmy uśmiech i nic więcej.
– Znała pani niejakiego Konstantego Ptaszyńskiego? – zaczął bez żadnych wstępnych ozdobników i zaczekał na odpowiedź.
– Nie wiem – odparłam bez namysłu, skrywając podejrzane gorąco, jakie ogarnęło mnie błyskawicznie, na szczęście w środku, a nie na zewnątrz. – Powinnam chyba powiedzieć, że tak, ale to by nie była sama prawda. W życiu z nim nie rozmawiałam i znałam go jakby podwójnie. Oddzielnie nazwisko i oddzielnie człowieka.
– Może to pani wyjaśnić dokładniej?
– Bardzo chętnie. Człowieka znałam z twarzy, z wyścigów, i przypadkiem usłyszałam, że mówią o nim Słodki Kocio. Nic mnie to nie obchodziło, a widywałam go tam, na tych wyścigach, nie systematycznie, a za to przez parę lat. Z drugiej strony znałam dość dokładnie Konstantego Ptaszyńskiego, przestępcę, z akt prokuratora, i nie miałam pojęcia, że to jest jeden i ten sam człowiek.
– Teraz pani to wie. Skąd? O, do licha! Od Anity. To ona wywołała we mnie skojarzenie. Mam ją wrobić, czy zacząć coś kręcić…? Zdecydowałam się mówić prawdę i zawahałam się, bo ta prawda też wyglądała jakoś dziwnie. Nie Anita przecież powiedziała mi, że Ptaszyński to Słodki Kocio, tylko we mnie samej coś zaskoczyło. Powiązały mi się rozmaite elementy i właściwie jednoosobowość tych dwóch facetów stała się moim osobistym wnioskiem. A jeżeli się mylę…? I jego zwłok w hotelu przecież nie było…? Znalazłam wreszcie właściwe słowo.
– Zgadłam. Można powiedzieć, w olśnieniu. Bardzo niedawno.
Niezmiernie piękny Cezary zastanawiał się przez chwilę.
– A kiedy czytała pani akta prokuratora? – Co najmniej dwadzieścia lat temu.
– I w owym czasie widywała pani Ptaszyńskiego? – W owym czasie i nieco później. Na wyścigach bywał przez kilka lat, a rozumie pan chyba, że nie poświęciłam kilku lat na tę jedną lekturę.
– Widywała go pani tylko na wyścigach? – Raz go widziałam w sądzie. Ale wciąż jeszcze nie kojarzyłam gęby z nazwiskiem.
Podinspektor Błoński odrobinę jakby rozszerzył uprzejmy uśmiech. Najwidoczniej spodobała mu się moja wizyta w sądzie.
– Przypomina pani sobie, co to była za sprawa? – Owszem, pamiętam. Idiotyczna pyskówka, która stanowiła, albo miała stanowić, przykrywkę dla jakichś rozgrywek partyjnych, wszystko tam było uchylane i omijane, sensu nie miało za grosz, przynajmniej na oko, a o co chodziło naprawdę, nigdy nie potrafiłam zrozumieć.
– Ale pamięta pani może, kiedy to było? Ewentualnie nazwiska stron? Nagle poczułam się zainteresowana do głębi. Ciekawa rzecz, czyżby teraz miały wyjść na jaw stare, krew w żyłach mrożące tajemnice? Dawno już machnęłam na nie ręką i niemal przestałam wierzyć w ich istnienie, a tu okazuje się, że przetrwały aż do teraźniejszości. Piknęło mi lekko gdzieś tam, w zakamarkach charakteru, a wewnętrzne gorąco zelżało.
Martusia usiłowała siedzieć tak, jakby jej wcale nie było. Podniosłam się z fotela.
– Jeśli zaczeka pan chwilę, odpowiem panu całkiem dokładnie, tylko muszę znaleźć kalendarzyk z właściwego roku. Wiem, gdzie jest. Momencik.
Prawie wszystkie kalendarzyki Domu Książki od czterdziestu paru lat przechowywałam starannie i trzymałam w jednym określonym miejscu, nawet ułożone mniej więcej w kolejności. Lubiłam je i wciąż jeszcze stanowiły dla mnie źródło rozmaitej wiedzy.
Stęknąwszy zaledwie raz, wyciągnęłam pudło i postawiłam na tapczanie.
Nie upłynęły trzy minuty, a już znalazłam właściwy.