177622.fb2 Trzeci Bli?niak - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 10

Trzeci Bli?niak - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 10

NIEDZIELA

52

Przyjechała na uniwersytet przed Lisa. Zaparkowała na parkingu dla gości, nie chcąc, żeby zauważono jej samochód przed Wariatkowem, po czym przeszła szybkim krokiem przez ciemny, opustoszały kampus. Czekając przed budynkiem żałowała, że nie zatrzymała się po drodze, by kupić coś do jedzenia. Nic dziś nie jadła. Marzyła o cheesburgerze z frytkami, o pizzy peperoni, o cieście jabłkowym z lodami waniliowymi albo nawet o dużej sałatce cesarskiej z czosnkiem. W końcu pojawiła się Lisa w swojej białej zgrabnej hondzie.

Wysiadła z samochodu i wzięła Jeannie za ręce.

– Tak mi wstyd – powiedziała. – Nie musiałaś mi przypominać, że jestem twoją przyjaciółką.

– Rozumiem, dlaczego się boisz – odparła Jeannie.

– Przepraszam.

Jeannie przytuliła ją do siebie.

Weszły do środka i zapaliły światło w laboratorium. Jeannie nastawiła kawę, a Lisa włączyła komputer. Dziwnie się czuły tutaj w środku nocy. Aseptyczne białe ściany, jaskrawe światła i uśpione maszyny nasuwały Jeannie na myśl kostnicę.

Przypuszczała, że prędzej czy później odwiedzi je ochrona. Po jej niedawnym włamaniu mają na pewno na oku wydział psychologii i zauważą światła. Ale pracownicy naukowi przesiadywali często nocami na wydziale i nie powinny mieć żadnych kłopotów pod warunkiem, że strażnik nie rozpozna Jeannie.

– Jeśli przyjdzie do nas ochroniarz, schowam się w tym składziku – powiedziała. – Na wypadek gdyby to był jeden z tych, którzy wiedzą, że nie powinnam tu przebywać.

– Mam nadzieję, że wcześniej go usłyszymy – stwierdziła nerwowo Lisa.

– Musimy się jakoś zabezpieczyć. – Jeannie chciała jak najszybciej zabrać się do dzieła, ale opanowała zniecierpliwienie. Rozejrzała się po laboratorium i jej wzrok padł na stojący na biurku Lisy szklany wazon z kwiatami. – Bardzo lubisz ten wazon? – zapytała.

Lisa wzruszyła ramionami.

– Kupiłam go w K-Mart. Mogę sobie sprawić drugi.

Jeannie wyrzuciła kwiaty i wylała wodę do zlewu, po czym wzięła z półki egzemplarz Wychowywanych oddzielnie identycznych bliźniaków Susan L. Farber i podeszła korytarzem do wahadłowych drzwi na klatkę schodową. Podciągnęła trochę oba skrzydła drzwi do środka, podparła je książką, a potem położyła między nimi na górze wazon. Nikt nie mógł teraz wejść na korytarz, nie strącając wazonu na podłogę i nie rozbijając go na kawałki.

– Co mam powiedzieć, jeśli zapytają mnie, dlaczego to zrobiłam? – roztropnie zauważyła Lisa.

– Że nie chciałaś, by ktoś się do ciebie zakradł.

Lisa pokiwała usatysfakcjonowana głową.

– Bóg wie, że mam powód zachowywać się jak paranoiczka.

– Zabierajmy się do pracy – powiedziała Jeannie.

Wróciły do laboratorium, zostawiając otwarte drzwi, żeby usłyszeć brzęk tłuczonego szkła. Jeannie wsunęła swoją drogocenną dyskietkę do komputera Lisy i wydrukowała listę z Pentagonu. Znajdowały się tam nazwiska ośmiorga dzieci, których elektrokardiogramy były tak podobne, jakby pochodziły od jednej i tej samej osoby. Ośmioro dzieci, których serca biły dokładnie tak samo. Berrington zdołał jakoś załatwić w wojskowych szpitalach, żeby poddano niemowlęta temu badaniu. Kopie wysłano niewątpliwie do kliniki Aventine i leżały tam aż do piątku, kiedy zostały pocięte. Berrington zapomniał jednak albo nigdy nie wiedział, że w wojskowym archiwum zachowały się oryginały.

– Zacznijmy od Henry'ego Kinga – zaproponowała. – Pełne nazwisko Henry Irwin King.

Lisa wyjęła dwa kompakty z szuflady i wsunęła je do stojących na biurku dwu stacji CD-romów.

– Na tych dwu dyskach mamy wszystkie domowe telefony w Stanach Zjednoczonych – oznajmiła. – Mamy także program, który umożliwia ich jednoczesne przeszukiwanie. – Na monitorze pojawiły się ikony Windows. – Niestety ludzie nie zawsze umieszczają w książce telefonicznej swoje pełne nazwisko. Zobaczmy, ilu mamy H. Kingów w całych Stanach.

Napisała „H* King” i wcisnęła POLICZ. Po chwili w okienku POLICZ pojawiła się liczba 1129.

Jeannie ogarnęło zniechęcenie.

– Sprawdzenie takiej liczby zajmie nam całą noc!

– Poczekaj, może spróbujemy inaczej – powiedziała Lisa. Napisała „Henry I. King LUB Henry Irwin King” i wcisnęła ikonę APORTUJ, oznaczoną wizerunkiem psa. Po chwili na ekranie pojawiła się lista. – Mamy trzech Henrych Irwinów Kingów i siedemnastu Henrych I. Kingów. Jaki jest jego ostatni znany adres?

Jeannie zerknęła na swój wydruk.

– Fort Devens w Massachusetts.

– Mamy jednego Henry'ego Irwina Kinga w Amherst i czterech Henrych I. Kingów w Bostonie.

– Zadzwońmy do nich.

– Zdajesz sobie sprawę, że jest pierwsza w nocy?

– Nie mogę czekać do jutra.

– O tej porze ludzie nie zechcą z tobą rozmawiać.

– Na pewno zechcą – odparła Jeannie. Nadrabiała miną. Wiedziała, że może mieć kłopoty. Nie była po prostu w stanie czekać do rana. To zbyt ważne.

– Powiem, że jestem z policji i ścigam przestępcę.

– To jest niezgodne z prawem.

– Daj mi ten numer w Amherst.

Lisa podświetliła pozycję na liście i wcisnęła F2. Podłączony do komputera modem wybrał automatycznie numer. Jeannie podniosła słuchawkę.

– Słucham? – odezwał się po siedmiu sygnałach zaspany głos.

– Mówi detektyw Susan Farber z policji w Amherst – oświadczyła. Bala się, że usłyszy w odpowiedzi „Co to za kawały?”, ale facet milczał. – Przepraszam, że dzwonię do pana w środku nocy – podjęła szybko – ale to pilna sprawa. Czy mówię z panem Henrym Irwinem Kingiem?

– Tak… co się stało?

Sądząc po głosie, jej rozmówca był w średnim wieku, ale Jeannie kontynuowała, żeby mieć absolutną pewność.

– Prowadzimy rutynową kontrolę.

To był błąd.

– Rutynową? – powtórzył poirytowany facet. – O tej porze?

– Prowadzimy śledztwo w ważnej sprawie i chcemy wyeliminować pana z kręgu podejrzanych – powiedziała, pospiesznie improwizując. – Czy może mi pan podać swoją datę i miejsce urodzenia?

– Urodziłem się w Greenfield, Massachusetts, czwartego maja tysiąc dziewięćset czterdziestego piątego. W porządku?

– Nie ma pan przypadkiem syna o tym samym nazwisku?

– Nie, mam trzy córki. Mogę już wracać do łóżka?

– Nie będę pana dłużej niepokoić. Dziękuję za pomoc i życzę dobrej nocy. – Jeannie odłożyła słuchawkę i posłała triumfalne spojrzenie Lisie. – Widzisz? Rozmawiał ze mną. Niezbyt chętnie, ale rozmawiał.

Lisa roześmiała się.

– Potrafi pani oszukiwać jak mało kto, doktor Ferrami.

Jeannie uśmiechnęła się.

– Trzeba do tego tylko nieco tupetu. Sprawdźmy teraz Henrych I. Kingów. Ja zadzwonię do pierwszych dwóch, ty do pozostałych.

Tylko jedna z nich mogła posługiwać się podłączonym do komputera urządzeniem do automatycznego wybierania numeru. Jeannie znalazła kartkę papieru i długopis, nagryzmoliła na niej dwa numery i wystukała pierwszy z nich. Telefon odebrał mężczyzna.

– Mówi detektyw Susan Farber z bostońskiej policji – zaczęła swoją gadkę.

– Co pani sobie, kurwa, wyobrażasz, dzwoniąc do mnie o tej porze?! – ryknął facet. – Wie pani, kim jestem?

– Wydaje mi się, że nazywa się pan Henry King…

– A mnie się wydaje, że stracisz pracę, głupia cipo! – wrzasnął. – Susan… jak powiedziałaś?

– Chciałam tylko sprawdzić pańską datę urodzenia, panie King.

– Połącz mnie natychmiast ze swoim komendantem.

– Panie King…

– Rób, co mówię!

– Chrzań się, ty małpo – powiedziała i odłożyła słuchawkę. Facet wyprowadził ją trochę z równowagi. – Mam nadzieję, że nie wszystkie rozmowy będą wyglądały w ten sposób. Lisa skończyła wcześniej.

– Mój był Jamajczykiem i udowodnił to swoim akcentem – oznajmiła. – Domyślam się, że twój był niesympatyczny.

– Bardzo.

– Możemy sobie darować i zacząć od samego rana.

Jeannie nie zamierzała dać się zniechęcić jednemu chamowi.

– Nie, do diabła – stwierdziła. – Potrafię znieść trochę wyzwisk.

– Jak sobie życzysz.

– Facet wydawał się raczej stary, więc możemy o nim zapomnieć. Sprawdźmy kolejnych dwóch.

Mobilizując siły, wybrała następny numer.

Jej trzeci Henry King nie poszedł jeszcze spać; w tle słychać było dźwięki muzyki i głosy obecnych w pokoju innych osób.

– Tak, kto mówi? – zapytał.

Wydawał się całkiem młody i w Jeannie zbudziła się nadzieja. Udała znowu policjantkę, ale jej rozmówca był nieufny.

– Skąd mam wiedzieć, że rzeczywiście dzwoni pani z policji?

Miał głos podobny do Steve'a i Jeannie zabiło żywiej serce. To mógł być jeden z klonów. Lecz jak przezwyciężyć jego nieufność?

– Może w takim razie zadzwoni pan do mnie na komendę? – zaryzykowała.

W słuchawce zapadła cisza.

– Nie, wierzę pani – odparł w końcu. Jeannie odetchnęła z ulgą. – Tak, jestem Henry King. Mówią na mnie Hank. Czego pani chce?

– Czy mogłabym zapytać najpierw o pańską datę i miejsce urodzenia?

– Urodziłem się w Fort Devens dokładnie dwadzieścia dwa lata temu. Dzisiaj są moje urodziny, to znaczy, dokładniej rzecz biorąc, były wczoraj, w sobotę.

To był on! Odnalazła pierwszego klona. Teraz musiała sprawdzić, czy przebywał w Baltimore w zeszłą niedzielę.

– Czy przekraczał pan ostatnio granicę stanu? – zapytała starając się, żeby nie poznał po jej głosie, jak bardzo jest podekscytowana.

– Niech pomyślę. W sierpniu byłem w Nowym Jorku.

Intuicja podpowiadała Jeannie, że facet mówi prawdę, ale pytała dalej.

– Co robił pan w zeszłą niedzielę?

– Pracowałem.

– Co konkretnie pan robił?

– Jestem studentem Massachusetts Institute of Technology, ale w niedzielę dorabiam jako barman w Blue Note Cafe w Cambridge.

Jeannie zanotowała nazwę baru.

– I tam właśnie był pan w zeszłą niedzielę?

– Zgadza się. Obsłużyłem co najmniej setkę gości.

– Dziękuję, panie King. – Jeśli to była prawda, Henry King nie zgwałcił Lisy. – Czy może pan mi dać numer tego baru, żebym mogła sprawdzić pańskie alibi?

– Nie pamiętam ich numeru, ale jest w książce telefonicznej. O co mnie pani podejrzewała?

– O podpalenie.

– Cieszę się, że mam alibi.

Dziwnie było słyszeć głos Steve'a i wiedzieć zarazem, że rozmawia się z nieznajomym. Żałowała, że nie może zobaczyć Henry'ego Kinga i sprawdzić, czy jest do niego podobny.

– Jeszcze raz dziękuję. Dobranoc – powiedziała, kończąc niechętnie rozmowę. Odłożyła słuchawkę i wypuściła z płuc powietrze, wyczerpana udawaniem. – Kurczę blade!

Lisa przysłuchiwała się końcówce rozmowy.

– Znalazłaś go?

– Tak. Urodził się w Fort Devens i ma dwadzieścia dwa lata. To nasz Henry King, jestem tego pewna.

– Dobra robota!

– Ale wygląda na to, że ma alibi. Twierdzi, że pracował w barze w Cambridge. – Spojrzała na kartkę. – Blue Note Cafe.

– Sprawdzimy to? – zapytała Lisa. Najwyraźniej obudził się w niej instynkt myśliwego.

Jeannie pokiwała głową.

– Jest późno, lecz bar powinien być chyba jeszcze otwarty, zwłaszcza w sobotnią noc. Możesz znaleźć numer na twoich CD-romach?

– Mamy tylko numery domowe. Telefony firm są na innym komplecie dysków.

Jeannie zadzwoniła do informacji, dostała numer i wystukała go. W barze odebrano telefon już po pierwszym dzwonku.

Tu detektyw Susan Farber z bostońskiej policji. Chciałabym mówić z kierownikiem.

– Jestem kierownikiem, o co chodzi? – Facet miał latynoski akcent i wydawał się zaniepokojony.

– Czy ma pan pracownika o nazwisku Henry King?

– Zgadza się. Co znowu nabroił?

Wyglądało na to, że Henry King miał już kłopoty z policją.

– Może nic takiego. Kiedy pan go ostatnio widział?

– Dzisiaj, to znaczy w sobotę. Pracował na dziennej zmianie.

– A przedtem?

– Chwileczkę, niech pomyślę. W zeszłą niedzielę. Pracował od czwartej do północy.

– Czy może pan potwierdzić to przed sądem, gdyby okazało się to konieczne?

– Jasne, dlaczego nie? Cokolwiek się stało, Hank nie zrobił tego.

– Dziękuję za informację.

– Nie ma sprawy. Zawsze do usług.

Kierownika najwyraźniej ucieszyło, że to wszystko, czego od niego chciała. Gdybym była prawdziwą policjantką, tłumaczyła sobie, domyśliłabym się, że ma nieczyste sumienie.

– Potwierdził jego alibi – powiedziała.

– Nie upadaj na duchu – pocieszyła ją Lisa. – Spisałyśmy się na medal, tak szybko go eliminując… zwłaszcza że to takie pospolite nazwisko. Spróbujmy teraz z Perem Ericsonem. Nie powinno ich być tak wielu.

Według informacji z Pentagonu Per Ericson urodził się w Fort Rucker, ale po dwudziestu dwóch latach w Alabamie nie było ani jednego Pera Ericsona.

Lisa napisała „P* Erics?on” na wypadek, gdyby nazwisko pisało się przez dwa „s”, potem spróbowała „P* EricsSn”, żeby uwzględnić pisownię „Ericsen” i „Ericsan”, ale komputer niczego nie znalazł.

– Sprawdź Filadelfię – zaproponowała Jeannie. – Tam mnie zaatakował.

W Filadelfii było trzech Ericsonów. Pierwszy miał na imię Peder, drugi odezwał się drżącym starym głosem z automatycznej sekretarki, trzeci okazał się kobietą, Petrą. Jeannie i Lisa zaczęły sprawdzać wszystkich trzydziestu trzech P. Ericsonów, mieszkających w Stanach Zjednoczonych.

Drugi P. Ericson Lisy okazał się złośliwym chamem i odkładając słuchawkę była blada jak ściana, ale po filiżance kawy zabrała się z powrotem do roboty.

Każdy telefon był małym dramatem. Jeannie musiała zebrać całą odwagę, żeby udawać policjantkę. Za każdym razem bała się, że usłyszy w słuchawce głos człowieka, który powiedział: „Teraz mnie pobranzluj, bo inaczej zrobię z ciebie mokrą plamę”. Potem czekała ją męka podszywania się pod policjantkę i przezwyciężania nieufności i chamstwa ludzi, którzy odebrali telefon. I większość rozmów kończyła się rozczarowaniem.

– Strasznie panią przepraszam – usłyszała nagle głos Lisy, kiedy kończyła swoją szóstą bezproduktywną rozmowę. – Nasze informacje muszą być nieaktualne. Proszę wybaczyć, że panią niepokoiłam, pani Ericson. – Lisa odłożyła słuchawkę zupełnie zdruzgotana. – To był on – stwierdziła. – Ale zginął w zimie tego roku. Rozmawiałam z jego matką. Wybuchnęła płaczem, kiedy o niego spytałam.

Ciekawe, kim był, pomyślała Jeannie. Psychopatą jak Dennis, czy normalnym człowiekiem jak Steve?

– Jak zginął? – zapytała.

– Był chyba narciarzem i złamał sobie kark, próbując jakiegoś niebezpiecznego zjazdu.

Zawadiaka nie znający lęku.

– To na pewno nasz człowiek.

Jeannie nie przyszło dotychczas do głowy, że któryś z ośmiu klonów może już nie żyć. Teraz zdała sobie sprawę, że mogło być ich więcej niż ośmiu. Nawet obecnie, kiedy dość dobrze opanowano technikę zabiegu, niektóre embriony po prostu się „nie przyjmowały”. Nie można było także wykluczyć, że kilka matek poroniło. Genetico mogło eksperymentować na piętnastu, dwudziestu albo nawet większej liczbie kobiet.

– Ciężko jest rozmawiać z tymi ludźmi – stwierdziła Lisa.

– Chcesz, żebyśmy zrobiły przerwę?

– Nie. – Lisa potrząsnęła głową. – Dobrze nam idzie. Wyeliminowałyśmy dwóch z pięciu, a nie ma jeszcze trzeciej. Kto następny?

– George Dassault.

Jeannie zaczęła wierzyć, że uda im się znaleźć gwałciciela, przy następnym nazwisku nie miały jednak tyle szczęścia. W całych Stanach było tylko siedmiu George'ow Dassaultów, lecz trzech nie odbierało telefonu. Żaden nie miał nic wspólnego z Baltimore ani Filadelfią – jeden mieszkał w Buffalo, jeden w Sacramento, jeden w Houston – to jeszcze jednak o niczym nie świadczyło. Nie było innego wyjścia: musiały sprawdzać następnych. Lisa wydrukowała numery telefonów, żeby wrócić do nich później.

Pojawił się kolejny problem, z którego nie zdawały sobie wcześniej sprawy.

– Nie ma chyba gwarancji, że facet, którego szukamy, jest na CD-romie – stwierdziła Jeannie.

To prawda. Może nie mieć telefonu. Albo mieć zastrzeżony numer.

– Zamiast imienia mógł podać przezwisko. Spike Dassault albo Flip Jones.

Lisa zachichotała.

– Mógł zostać rapperem i zmienić nazwisko na Icey Creamo Creamy.

– Lub zapaśnikiem i nazywa się Iron Billy.

– Może pisać powieści z Dzikiego Zachodu pod nazwiskiem Buck Remington.

– Albo pornografię jako Heidi Whiplash.

– Dick Swiftly.

– Henrietta Pussy.

Ich żarty przerwał nagle brzęk tłuczonego szkła. Jeannie zeskoczyła ze stołka i pobiegła do składzika. Zamknęła za sobą drzwi i nasłuchiwała, stojąc w ciemności.

– Kto tam? – zapytała nerwowo Lisa.

– Ochrona – usłyszała głos mężczyzny. – To pani postawiła ten wazon?

– Tak.

– Mogę zapytać dlaczego?

– Żeby nikt nie mógł się do mnie zakraść. Denerwuję się, pracując tutaj w nocy.

– Ja nie będę tego sprzątał. To nie należy do moich obowiązków.

– Dobrze, niech pan to zostawi.

– Jest pani tu sama?

– Tak.

– Trochę się rozejrzę.

– Proszę bardzo.

Jeannie złapała oburącz klamkę. Jeśli będzie próbował ją przekręcić, nie pozwoli mu na to. Usłyszała, jak ochroniarz chodzi po laboratorium.

– Swoją drogą, co pani tutaj robi? – zapytał. Jego głos zabrzmiał bardzo blisko.

– Chętnie bym z panem porozmawiała, ale jestem naprawdę zajęta – odparła Lisa. Stała gdzieś dalej.

Gdyby nie była zajęta, ciołku, nie siedziałaby tutaj w środku nocy, więc może się od niej odwalisz?

– W porządku, nie ma sprawy. – Strażnik stał tuż przy drzwiach do składzika. – Co tam jest?

Jeannie zacisnęła mocniej palce na klamce i szarpnęła ją w górę, gotowa stawić opór.

– Trzymamy tam radioaktywne chromosomy wirusowe – oświadczyła Lisa. – Ale chyba nic panu nie grozi, może pan tam wejść, jeśli jest otwarte.

Jeannie zdusiła w gardle histeryczny śmiech. Nie było czegoś takiego jak radioaktywne chromosomy wirusowe.

– Chyba sobie daruję – stwierdził strażnik. Jeannie miała zamiar puścić klamkę, kiedy poczuła nagły nacisk. Pociągnęła ją z całej siły w górę. – Zresztą i tak jest zamknięte – usłyszała.

Przez chwilę nic się nie działo. Kiedy ochroniarz odezwał się ponownie, jego głos dochodził z daleka i Jeannie odetchnęła z ulgą.

– Jeśli poczuje się pani samotna, proszę wpaść do nas. Zrobię pani filiżankę kawy.

– Dziękuję – odpowiedziała Lisa.

Jeannie nie ruszała się z miejsca, czekając na odwołanie alarmu. Po kilku minutach Lisa otworzyła drzwi.

– Wyszedł z budynku – oznajmiła.

Usiadły z powrotem przy telefonach.

Murray Claud był kolejnym facetem z rzadkim nazwiskiem i szybko go wytropiły. Udało się to Jeannie. Murray Claud senior poinformował ją z goryczą i oburzeniem, że jego syn został aresztowany przed trzema laty w Atenach, po bójce na noże w tawernie i wyjdzie na wolność najwcześniej w styczniu.

– Ten chłopak miał przed sobą wielką przyszłość – stwierdził. – Mógł zostać astronautą. Laureatem Nagrody Nobla. Gwiazdorem filmowym. Prezydentem Stanów Zjednoczonych. Miał łeb na karku, wdzięk i prezencję. I wszystko zmarnował. Wszystko zmarnował.

Rozumiała ojcowski ból. Jej rozmówca czuł się odpowiedzialny za to, co się stało. Korciło ją, żeby powiedzieć mu prawdę, ale nie była do tego przygotowana, a poza tym nie miała czasu. Obiecała sobie, że któregoś dnia zadzwoni do niego ponownie i wszystko wytłumaczy.

Harveya Jonesa zostawiły na koniec, bo wiedziały, że będzie go najtrudniej znaleźć.

Ku zdumieniu Jeannie okazało się, że w Ameryce jest prawie milion Jonesów, a H. należy do najczęstszych inicjałów towarzyszących temu nazwisku. Ich Jones na drugie imię miał John. Urodził się w Walter Reed Hospital w Waszyngtonie, w związku z czym obdzwoniły na początek wszystkich Harveyow Jonesów, H. J. Jonesów i H. Jonesów z waszyngtońskiej książki telefonicznej. Nie znalazły nikogo, kto urodziłby się przed dwudziestu dwu laty w Walter Reed Hospital; co gorsza, zgromadziły długą listę ludzi, którzy nie odebrali telefonu.

Jeannie po raz kolejny zaczęła wątpić, czy im się uda. Mieli trzech nie sprawdzonych George'ow Dassaultów, a teraz dwudziestu kilku H. Jonesów. Jej podejście było teoretycznie słuszne, nie mogła jednak sprawdzić kogoś, kto nie odbierał telefonu. Kleiły jej się oczy i odczuwała dokuczliwe napięcie od nadmiaru kawy i braku snu.

O czwartej zaczęły wydzwaniać do Jonesów w Filadelfii.

O wpół do piątej Jeannie znalazła go.

Myślała, że to będzie kolejny znak zapytania. Telefon zadzwonił cztery razy, a potem rozległ się charakterystyczny dźwięk włączającej się automatycznej sekretarki. Nagrany na taśmie głos był dziwnie znajomy. „Tu mieszkanie Harveya Jonesa” odezwał się i Jeannie zjeżyły się włosy na karku. Miała wrażenie, że słyszy Steve'a: ta sama barwa głosu, ta sama intonacja, ten sarn akcent. „Nie mogę teraz podejść do telefonu. Proszę zostawić wiadomość po usłyszeniu długiego sygnału”.

Odłożyła słuchawkę i sprawdziła adres. Mieszkanie mieściło się przy Spruce Street w miasteczku uniwersyteckim, niedaleko kliniki Aventine. Zorientowała się, że drżą jej ręce. Tak bardzo chciała złapać go za gardło.

– Znalazłam go – powiedziała.

– O mój Boże.

– Poznałam jego głos na automatycznej sekretarce. Mieszka w Filadelfii, niedaleko miejsca, gdzie zostałam zaatakowana.

– Daj mi posłuchać. – Lisa wystukała numer. Kiedy słuchała nagranej wiadomości, jej różowe policzki nagle pobladły. – To on – stwierdziła, odkładając słuchawkę. – Pamiętam jego głos. „Zdejmij te urocze majteczki”, powiedział. O Boże.

Jeannie podniosła słuchawkę i zadzwoniła na policję.

53

Berrington Jones nie spał przez całą sobotnią noc.

Aż do północy czekał na parkingu przy Pentagonie, nie spuszczając z oka czarnego lincolna pułkownika Logana. Potem zatelefonował do Prousta i dowiedział się, że pułkownik został aresztowany, lecz Steve uciekł, najprawdopodobniej autobusem lub metrem, ponieważ nie odjechał samochodem ojca.

– Co robili w Pentagonie? – zapytał Jima.

– Byli w centrum informatycznym. Staramy się właśnie odkryć, czego dokładnie szukali. Postaraj się zlokalizować chłopaka albo tę Ferrami.

Berrington nie protestował już, że zaprzęga się go do policyjnej roboty. Sytuacja była tragiczna. Nie martwił się o swoją reputację; zdawał sobie sprawę, że jeśli nie uda mu się ich powstrzymać, może o niej zapomnieć.

Kiedy zajechał z powrotem pod dom Logana, samochodu Jeannie nie było na podjeździe. Czekał tam mniej więcej godzinę, ale nikt się nie pojawił. Doszedł do wniosku, że pojechała do domu i wrócił do Baltimore. Przejechał całą jej ulicę, lecz tam także nie było jej mercedesa.

Robiło się jasno, kiedy zaparkował przed swoim domem w Roland Park. Zaraz po wejściu zadzwonił do Jima, nikt jednak nie odpowiadał ani w jego biurze, ani w domu. Położył się w ubraniu do łóżka i zamknął oczy. Chociaż był wykończony, nie zdołał zasnąć.

O siódmej wstał i próbował znowu dodzwonić się do Jima, ale znowu nie mógł go nigdzie zastać. Wziął prysznic, ogolił się i włożył czarne spodnie i koszulkę polo, a potem wycisnął sobie dużą szklankę soku pomarańczowego. Pijąc w kuchni, zerknął na pierwszą stronę niedzielnego wydania „Sun”. Tytuły nic mu nie mówiły; równie dobrze mogły być napisane po fińsku.

Proust zadzwonił o ósmej.

Spędził pół nocy w Pentagonie ze znajomym generałem, przesłuchując personel centrum informatycznego pod pretekstem, że naruszone zostały przepisy bezpieczeństwa. Generał, kumpel Jima z czasów, gdy pracował w CIA, wiedział tylko, że Logan miał zamiar ujawnić tajną operację z lat siedemdziesiątych, a Jim chciał temu zapobiec.

Pułkownik Logan, który przebywał w areszcie, powtarzał tylko, że chce się widzieć ze swoim adwokatem. Wyniki przeszukania zachowały się jednak w pamięci komputera i Jim zdołał ustalić, co odkryli.

– Kazałeś chyba zrobić elektrokardiogramy wszystkim niemowlętom – powiedział.

Berringtonowi wyleciało to z głowy, ale teraz sobie przypomniał.

– Tak, kazałem.

– Logan odnalazł je.

– Wszystkie?

– Tak. Osiem.

Była to najgorsza możliwa wiadomość. Elektrokardiogramy klonów, tak jak elektrokardiogramy jednojajowych bliźniąt, były do siebie tak podobne, jakby zrobiono je tej samej osobie w odstępie paru dni. Loganowie i Jeannie musieli teraz wiedzieć, że Steve jest jednym z ośmiu klonów.

– Niech to szlag! – zaklął Berrington. – Trzymaliśmy to w tajemnicy przez dwadzieścia dwa lata, a teraz ta cholerna dziwka wszystko odkryła.

– A nie mówiłem, że powinniśmy ją sprzątnąć?

W kryzysowych sytuacjach Jim zawsze wpadał w bojowy nastrój. Po nie przespanej nocy Berrington nie miał cierpliwości go słuchać.

– Jeśli jeszcze raz powtórzysz „A nie mówiłem”, rozwalę ci ten cholerny łeb, jak Boga kocham.

– Dobrze, już dobrze.

– Czy Preston wie?

– Tak. Mówi, że już po nas, ale on zawsze to powtarza.

– Tym razem może mieć rację.

Głos Jima przybrał ton defiladowy.

– Ty może już dałeś za wygraną, lecz ja nie – zagrzmiał. – Nie możemy dopuścić do ujawnienia sprawy przed jutrzejszą konferencją prasową. Jeśli nam się to uda, transakcja dojdzie do skutku.

– A co się stanie potem?

– Potem będziemy mieli sto osiemdziesiąt milionów dolarów, a za takie pieniądze można kupić milczenie.

Berrington chciał mu wierzyć.

– Skoro jesteś taki mądry, co twoim zdaniem mamy teraz robić?

– Musimy odkryć, co dokładnie wiedzą. Nikt nie jest w stanie powiedzieć, czy Steven miał w kieszeni listę nazwisk i adresów, kiedy dał nogę z Pentagonu. Facetka z centrum informatycznego przysięga, że nie, ale ja jej nie wierzę. Adresy na liście są sprzed dwudziestu dwu lat. Zastanawiam się, czy Jeannie Ferrami potrafi ich wytropić, mając tylko nazwiska.

– Odpowiedź brzmi tak – odparł Berrington. – Na wydziale psychologii jesteśmy w tej dziedzinie ekspertami. Robimy to przez cały czas, tropiąc jednojajowe bliźnięta. Jeśli dostała tę listę wczoraj wieczorem, mogła już kilku odnaleźć.

– Tego się właśnie obawiam. Czy możemy się jakoś o tym przekonać?

– Mogę do nich zadzwonić i zapytać, czy się z nimi kontaktowała.

– Musisz być dyskretny.

– Nie doceniasz mnie, Jim. Czasami zachowujesz się, jakbyś był jedynym facetem w Ameryce, który ma trochę oleju w głowie. Oczywiście, że będę dyskretny. Dam ci znać.

Berrington odłożył z trzaskiem słuchawkę. Nazwiska klonów i ich zapisane prostym szyfrem numery telefonów miał w elektronicznym notesie. Wyjął go z szuflady i włączył.

Przez wszystkie te lata interesował się ich losami. Żywił wobec nich bardziej ojcowskie uczucia niż Preston i Jim. Z początku pisał co jakiś czas do ich rodziców z kliniki Aventine, prosząc o informacje pod pretekstem kompletowania danych na temat kuracji hormonalnej. Później, gdy stało się to mało prawdopodobne, używał innych wybiegów, udając na przykład agenta nieruchomości. Telefonował, żeby zapytać, czy nie mają zamiaru sprzedać domu albo czy nie są zainteresowani kupnem informatora zawierającego listę stypendiów dostępnych dla dzieci byłych wojskowych. Ze wzrastającym rozczarowaniem obserwował, jak z bystrych, lecz krnąbrnych dzieci wyrośli na nieulękłych, mających kłopoty z prawem nastolatków, a potem na genialnych, niestabilnych psychicznie dorosłych. Byli nieudanymi produktami ubocznymi historycznego eksperymentu. Nigdy nie żałował, że zdecydował się na coś takiego, ale czuł się winien wobec chłopców. Płakał, kiedy Per Ericson zabił się, wykonując salto na stoku zjazdowym w Vail.

Wodząc oczyma po liście zastanawiał się, jaki zastosować tym razem wybieg. W końcu podniósł słuchawkę i wystukał numer ojca Murraya Clauda. Telefon dzwonił przez dłuższą chwilę, ale nikt go nie odbierał. Berrington domyślił się, że ojciec pojechał odwiedzić syna w więzieniu.

Następnie przedzwonił do George'a Dassaulta. Tym razem miał więcej szczęścia. W słuchawce zabrzmiał znajomy młody głos.

– Tak, kto mówi?

Reprezentuję firmę Bell Telephone, proszę pana – powiedział Berrington. – Sprawdzamy, czy linii telefonicznych nie używa się w nieuczciwych zamiarach. Czy w ciągu ostatnich dwudziestu czterech godzin otrzymał pan jakiś dziwny albo niezwykły telefon?

– Nie, nie przypominam sobie. Ale od piątku nie było mnie w mieście, więc i tak nie mógłbym go odebrać.

– Dziękuję panu bardzo. Do widzenia.

Jeannie mogła mieć nazwisko George'a, ale nie udało jej się z nim skontaktować. Sprawa była nie rozstrzygnięta.

Berrington zadzwonił do Hanka Kinga w Bostonie.

– Tak, kto mówi?

Wprost zdumiewało to, że wszyscy odpowiadali na telefon w ten sam opryskliwy sposób. Nie istniał przecież gen odpowiedzialny za telefoniczny savoir-vivre. Ale w studiach nad bliźniakami dużo było takich fenomenów.

– Dzwonię w imieniu A.T. amp; T. – oświadczył Berrington. – Sprawdzamy, czy linii telefonicznych nie używa się w niewłaściwych celach. Chcielibyśmy wiedzieć, czy nie otrzymał pan jakichś dziwnych albo podejrzanych telefonów w ciągu ostatnich dwudziestu czterech godzin.

– Jezu, balowałem wczoraj tak ostro, że nic nie pamiętam – odparł bełkotliwym głosem Hank. Berrington pokiwał głową. W sobotę były jego urodziny. Musiał być pijany lub naćpany, albo jedno i drugie. – Chociaż nie, niech pan poczeka. Był jakiś telefon. Pamiętam. W środku pierdolonej nocy. Facetka powiedziała, że jest z bostońskiej policji.

– Facetka?

To mogła być Jeannie, pomyślał Berrington. Ogarnęły go złe przeczucia.

– Tak, to była kobieta.

– Czy się przedstawiła? To pomogłoby nam ustalić, czy działała w dobrej wierze.

– Jasne, że się przedstawiła, ale zapomniałem jej nazwiska. Sarah, Carol, Margaret… Susan… tak, Susan, detektyw Susan Farber.

To rozstrzygało sprawę. Susan Farber była autorką Wychowywanych oddzielnie identycznych bliźniaków, jedynej pozycji poświęconej temu tematowi. Jeannie przedstawiła się pierwszym nazwiskiem, jakie przyszło jej do głowy. To oznaczało, że ma listę. Berrington zbladł z przerażenia.

– Dlaczego do pana telefonowała? – pytał ponuro dalej.

– Chciała wiedzieć, gdzie i kiedy się urodziłem.

Dzięki temu mogła ustalić, że rozmawia z prawdziwym Henrym Kingiem.

– Trochę mnie to zdziwiło – przyznał Hank. – Czy był w tym jakiś szwindel?

Berrington wymyślił coś na poczekaniu.

– Pani Farber zbierała dane dla towarzystwa ubezpieczeniowego. To niedozwolone, ale często mamy z tym do czynienia. Przepraszamy, że pana niepokojono, panie King, i w imieniu A.T. amp; T. dziękujemy za pomoc.

– Nie ma za co.

Berrington odłożył słuchawkę kompletnie zdruzgotany. Jeannie miała nazwiska. To tylko kwestia czasu, kiedy wytropi ich wszystkich.

Jeszcze nigdy w życiu nie znajdował się w takich tarapatach.

54

Mish Delaware stanowczo nie chciała jechać do Filadelfii i przesłuchiwać Harveya Jonesa.

– Zrobiłyśmy to wczoraj, złotko – oznajmiła, kiedy Jeannie udało się z nią w końcu skontaktować o wpół do ósmej rano. – Dzisiaj są pierwsze urodziny mojej wnuczki. Mam prawo do życia prywatnego.

– Wiesz przecież, że się nie mylę! – protestowała Jeannie. – Nie myliłam się co do Wayne'a Stattnera: był sobowtórem Steve'a.

– Ale miał czarne włosy. I alibi.

– Co zamierzasz w takim razie zrobić?

– Zamierzam zadzwonić do Filadelfii, porozmawiać z kimś z Wydziału Przestępstw Seksualnych i poprosić go, żeby się tam przejechał. Prześlę im faksem portret pamięciowy. Sprawdzą, czy Harvey Jones jest do niego podobny, i zapytają, czy ma alibi na niedzielny wieczór. Jeśli odpowiedzi będą brzmiały odpowiednio „tak” i „nie”, mamy podejrzanego.

Jeannie rzuciła ze złością słuchawkę. Po tym wszystkim, przez co przeszła, po spędzeniu całej nocy w laboratorium, takiej doczekała się odpowiedzi!

Nie zamierzała siedzieć i czekać, aż policja zdecyduje się łaskawie coś zrobić. Postanowiła, że pojedzie sama do Filadelfii. Nie będzie mówić z Harveyem, nawet się do niego nie zbliży. Zaparkuje po prostu przed jego domem i poczeka, aż facet wyjdzie na ulicę. A jeśli go nie będzie, porozmawia z sąsiadami i pokaże im zdjęcie Steve'a, które dostała od Charlesa. W ten czy inny sposób ustali, czy Wayne jest jego sobowtórem.

O wpół do jedenastej była w Filadelfii. W miasteczku uniwersyteckim wystrojone czarne rodziny gromadziły się przed kaplicami, a znudzone nastolatki paliły skręty na stopniach starych domów, ale studenci wciąż wylegiwali się w łóżkach; świadczyły o tym stojące na ulicy przerdzewiałe toyoty i wysłużone chevrolety z nalepkami uniwersyteckich drużyn sportowych i lokalnych stacji radiowych.

Harvey Jones mieszkał w wielkim zniszczonym wiktoriańskim domu podzielonym na mieszkania. Jeannie znalazła wolne miejsce po drugiej stronie ulicy i przez jakiś czas obserwowała frontowe drzwi.

O jedenastej weszła do środka.

Dom trzymał się kurczowo resztek dawnej świetności. Schody wyłożone były wytartym chodnikiem, na parapetach stały tanie doniczki z zakurzonymi sztucznymi kwiatami. Wykaligrafowane starannym pochyłym pismem starszej pani komunikaty przypominały lokatorom, żeby zamykali cicho drzwi, umieszczali śmieci w szczelnie zapakowanych plastikowych workach i nie pozwalali dzieciom bawić się na korytarzu.

On tutaj mieszka, pomyślała Jeannie i ciarki przeszły jej po grzbiecie. Ciekawe, czy jest teraz w domu.

Mieszkanie Harveya miało numer 5B i mieściło się na najwyższym piętrze. Jeannie zapukała do pierwszych drzwi na parterze. Otworzył jej bosy mężczyzna z długimi włosami, splątaną brodą i zaropiałymi oczyma. Pokazała mu fotografię. Facet potrząsnął głową i zatrzasnął jej drzwi przed nosem. Przypomniała sobie lokatora mieszkającego obok Lisy. Skąd się pani urwała? Z Hicksville, na Środkowym Zachodzie?

Zacisnęła zęby i wdrapała się na samą górę. Na drzwiach mieszkania 5B tkwiła w małej metalowej ramce karta z prostym napisem Jones.

Jeannie stała przez chwilę, natężając słuch, ale słyszała tylko bicie własnego serca. Z wewnątrz nie dobiegał żaden dźwięk. Chyba go tam nie było.

Zapukała do mieszkania 5A. Po chwili drzwi otworzyły się i na korytarz wyszedł starszy biały mężczyzna. Ubrany był w biały garnitur w prążki, niegdyś szalenie modny, i miał włosy tak intensywnie rude, że musiał je chyba farbować. Wydawał się przyjaźnie nastawiony.

– Cześć – powiedział.

– Cześć. Czy pański sąsiad jest w domu?

– Nie.

Jeannie doznała jednocześnie ulgi i rozczarowania. Wyjęła fotografię Steve'a, którą dał jej Charles.

– Czy to on?

Sąsiad wziął od niej zdjęcie i przyjrzał mu się, mrużąc oczy.

– Zgadza się.

Miałam rację! Oto kolejny dowód! Mój program komputerowy jest niezawodny.

– Prawdziwy przystojniak, nie?

Jeannie domyśliła się, że sąsiad jest gejem. Eleganckim starszym gejem. Uśmiechnęła się.

– Ja też tak uważam. Wie pan, gdzie może teraz być?

– Niedziele spędza na ogół poza domem. Wychodzi koło dziesiątej, wraca po kolacji.

– Czy wychodził gdzieś w zeszłą niedzielę?

– Wychodził.

To on, to musi być on.

– Wie pan może, dokąd jeździ?

– Nie.

Ja wiem. Jeździ do Baltimore.

– Nie jest zbyt rozmowny – kontynuował mężczyzna. – W gruncie rzeczy prawie wcale się nie odzywa. Jest pani policjantką?

– Nie, ale czuję się, jakbym była.

– Co takiego zrobił?

Jeannie zawahała się. Dlaczego nie powiedzieć mu prawdy?

– Zgwałcił dziewczynę – rzuciła.

Mężczyzna nie wydawał się specjalnie zdziwiony.

– Nietrudno w to uwierzyć. To dziwny facet. Widziałem dziewczyny, które wychodziły stąd z płaczem. Zdarzyło się to dwa razy.

– Żałuję, że nie mogę zajrzeć do środka – mruknęła. Może udałoby jej się odkryć jakiś dowód wiążący go z gwałtem.

Facet rzucił jej chytre spojrzenie.

– Mam klucz – oznajmił.

– Naprawdę?

– Dał mi go poprzedni lokator. Przyjaźniliśmy się. Jakoś go nie oddałem, kiedy się stąd wyniósł. A ten facet nie zmienił zamków. Myśli pewnie, że jest taki duży i silny, że nikt go nie obrabuje.

– Wpuści mnie pan do środka?

Mężczyzna zawahał się.

– Mnie też ciekawi, co tam jest. Ale co będzie, jeśli facet wróci i zastanie nas w swoim mieszkaniu? To wielki chłop… nie chciałbym, żeby się na mnie wściekł.

Jeannie także miała pewne obawy, lecz ciekawość była silniejsza.

– Jeśli pan chce, wezmę winę na siebie – powiedziała.

– Niech pani zaczeka. Zaraz wracam.

Ciekawe, co znajdzie w środku? Świątynię sadyzmu, jak w mieszkaniu Wayne'a Stattnera? Niechlujną norę pełną nie dojedzonych szybkich dań i brudnych ciuchów? Schludne aż do bólu wnętrze świadczące o obsesyjnej osobowości?

Sąsiad pojawił się z powrotem.

– A propos, jestem Maldwyn.

– Jeannie.

– Naprawdę nazywam się Bert, ale to takie banalne imię, prawda? Zawsze wolałem, żeby mówiono mi Maldwyn.

Sąsiad obrócił klucz w zamku i wślizgnął się do środka.

Weszła w ślad za nim.

Apartament Harveya był typową studencką kawalerką z aneksem kuchennym i małą łazienką. Umeblowanie składało się z nie pasujących do siebie starych gratów: sosnowej półki, pomalowanego na biało stołu, zapadającej się sofy i wielkiego starego telewizora. Pokój był od dawna nie sprzątany, łóżko nie posłane. Nie rzucało się tu w oczy nic niezwykłego.

Jeannie zamknęła za sobą drzwi.

– Niech pani niczego nie dotyka – powiedział Maldwyn. – Nie chcę, żeby domyślił się, że tu wchodziłem.

Zastanawiała się, czego właściwie szuka. Planu budynku z zaznaczoną kotłownią i napisem: „Zgwałć ją tutaj”? Nie zabrał Lisie bielizny, żeby mieć po niej groteskową pamiątkę. Być może przez kilka tygodni przed napaścią śledził ją i robił zdjęcia. Może miał małą kolekcję należących do niej przedmiotów: szminkę, rachunek z restauracji, opakowanie po batonie, reklamowe przesyłki z jej nazwiskiem.

Rozglądając się po pokoju, mogła poznać trochę dokładniej osobowość gospodarza. Na jednej ze ścian wisiała wydarta z erotycznego czasopisma rozkładówka przedstawiająca nagą kobietę z wygolonymi włosami łonowymi i kolczykiem w wargach sromowych. Patrząc na nią, poczuła, jak przechodzi ją dreszcz.

Przejrzała zawartość półki. Było tam tanie wydanie Stu dwudziestu dni Sodomy markiza de Sade, cała seria pornograficznych kaset wideo z tytułami w rodzaju Ból i Extreme, a także kilka podręczników ekonomii i biznesu. Harvey studiował najwyraźniej zarządzanie.

– Czy mogę obejrzeć jego ubrania? – zapytała Maldwyna. Nie chciała, żeby się obraził.

– Jasne, dlaczego nie?

Otworzyła szafę. Ubrania Harveya, podobnie jak Steve'a, utrzymane były w nieco konserwatywnym jak na jego wiek stylu: nosił sztruksowe spodnie i koszulki polo, tweedowe marynarki, koszule z przypinanym kołnierzykiem, skórzane półbuty i mokasyny. W lodówce znalazła dwa kartony piwa po sześć butelek każdy i butelkę mleka: Harvey jadał poza domem. Pod łóżkiem leżała sportowa torba z rakietą do squasha i brudnym ręcznikiem.

Była rozczarowana. W tym pokoju mieszkał potwór, lecz zamiast pałacu perwersji odkryła niechlujną garsonierę ozdobioną wulgarną pornografią.

– Skończyłam – powiedziała do Maldwyna. – Sama nie wiem, czego szukałam, ale nie udało mi się tego znaleźć.

W tej samej chwili jej wzrok padł na wiszącą na haku za drzwiami czerwoną baseballową czapkę.

Zabiło jej szybciej serce. Nie myliłam się, odnalazłam drania, to niezbity dowód! Podeszła bliżej. Z przodu czapka miała wypisany białymi literami napis SECURITY. Jeannie odtańczyła triumfalny taniec dookoła pokoju Harveya Jonesa.

– Znalazła pani?

– Łajdak miał tę czapkę, kiedy zgwałcił moją przyjaciółkę. Wynośmy się stąd.

Wyszli z mieszkania i zamknęli drzwi. Jeannie uścisnęła rękę Maldwynowi.

– Nie wiem, jak panu dziękować. To było dla mnie bardzo ważne.

– Co pani teraz zrobi? – zapytał.

– Wrócę do Baltimore i zawiadomię policję.

Jadąc do domu drogą numer 95, rozmyślała o Harveyu Jonesie. Po co jeździł w niedzielę do Baltimore? Zobaczyć się z dziewczyną? Odwiedzić rodziców? To drugie wydawało się bardziej prawdopodobne. Wielu studentów zawoziło w weekend do domu pranie. Zajadał teraz pewnie pieczeń, którą zrobiła.matka, albo oglądał w telewizji mecz ze swoim ojcem. Czy przed powrotem do Filadelfii napadnie znowu jakąś dziewczynę?

Ilu Jonesów mogło mieszkać w Baltimore: tysiąc? Znała oczywiście jednego z nich: swojego byłego szefa, profesora Berringtona Jonesa…

O mój Boże… Jones.

Była tak zszokowana, że musiała zjechać na pobocze.

Harvey Jones mógł być synem Berringtona.

Przypomniała sobie nagle drobny gest, który podpatrzyła w kawiarni w Filadelfii, kiedy wzięła go za Steve'a. Harvey pogładził się po brwiach czubkiem wskazującego palca. Zwróciło to jej uwagę, bo uświadomiła sobie, że gdzieś to już wcześniej widziała. Nie mogła sobie przypomnieć u kogo, i doszła wtedy do wniosku, że to musiał być Steve albo Dennis, ponieważ klony zachowują się w podobny sposób. Ale teraz przypomniała sobie. To Berrington. Berrington gładził się po brwiach czubkiem wskazującego palca. Było w tym coś, co irytowało Jeannie, jakiś przejaw kołtuństwa, a może próżności. W przeciwieństwie do zamykania drzwi piętą, nie zauważyła tego gestu u żadnego z innych klonów. Harvey przejął go od ojca i wyrażał w ten sposób zadowolenie z siebie.

W tej chwili był prawdopodobnie w domu Berringtona.

55

Preston Barek i Jim Proust przyjechali do domu Berringtona koło południa i zasiedli przy piwie w gabinecie. Żaden z nich nie spał długo tej nocy i wyglądali, a także czuli się fatalnie. Gosposia Mariannę przygotowywała niedzielny lunch i w domu unosiły się smakowite zapachy, lecz nic nie było w stanie podnieść na duchu trzech wspólników.

– Jeannie rozmawiała już z Hankiem Kingiem i matką Pera Ericsona – poinformował ich zgnębionym tonem Berrington. – Nie udało mi się dodzwonić do innych, ale jestem pewien, że wkrótce ich zlokalizuje.

– Bądźmy realistami – powiedział Jim. – Co konkretnie może nam zrobić do jutra rana?

Preston Barek był w samobójczym nastroju.

– Powiem wam, co zrobiłbym na jej miejscu – oznajmił. – Starałbym się nadać jak największy rozgłos swojemu odkryciu. Ściągnąłbym dwóch albo trzech chłopaków do Nowego Jorku i pokazał ich w Good Morning America. W telewizji kochają bliźniaki.

– Niech Bóg broni – mruknął Berrington.

Przed domem zatrzymał się samochód.

– Zardzewiały stary datsun – powiedział Jim, wyglądając przez okno.

– Zaczyna mi się podobać pierwotny pomysł Jima – stwierdził Preston. – Najlepiej byłoby sprawić, żeby wszyscy zniknęli.

– Nie życzę sobie żadnych zabójstw! – zawołał Berrington.

– Nie krzycz, Berry – odezwał się zaskakująco łagodnym tonem Jim. – Szczerze mówiąc, przechwalałem się trochę wspominając o wyeliminowywaniu ludzi. Być może kiedyś mogłem wydawać rozkazy, żeby kogoś zabić, lecz ten czas dawno już minął. W ciągu kilku ostatnich dni poprosiłem o wyświadczenie przysługi kilku starych przyjaciół; i chociaż mi nie odmówili, zdaję sobie sprawę, że są pewne granice.

I dzięki Bogu, pomyślał Berrington.

– Ale mam inny pomysł – dodał Jim.

Preston i Berrington wlepili w niego wzrok.

– Skontaktujemy się dyskretnie z każdą z ośmiu rodzin. Przyznamy, że w początkowej fazie działania kliniki popełnione zostały błędy. Nikt nie ucierpiał, ale chcemy uniknąć niepotrzebnej sensacji. Każdej z rodzin zaproponujemy odszkodowanie w wysokości miliona dolarów, wypłacane w ciągu dziesięciu lat, pod warunkiem że w tym okresie nie będą się kontaktować ani z prasą, ani z Jeannie Ferrami i innymi naukowcami.

Berrington pokiwał powoli głową.

To może się udać. Kto nie przyjmie miliona dolarów?

– Lorraine Logan – odparł Preston. – Zależy jej na uniewinnieniu syna.

– Masz rację. Nie zrobi tego nawet za dziesięć milionów.

– Każdy ma swoją cenę – stwierdził Jim, odzyskując rezon. – Tak czy owak, Ferrami nie zdziała wiele bez pomocy jednego albo dwóch pozostałych.

Preston pokiwał głową. Berrington także czuł, że wstępuje w niego nadzieja. Być może uda się zamknąć usta Loganom. Groziło im jednak coś o wiele gorszego.

– A co się stanie, jeśli Jeannie ujawni wszystko w ciągu następnych dwudziestu czterech godzin? – zapytał. – Landsmann odroczy prawdopodobnie transakcję i będą się starali sprawdzić jej zarzuty. A wtedy nie będziemy mieli ani jednego miliona do rozdania.

– Musimy wiedzieć, jakie ma plany. Co udało jej się odkryć do tej pory i co ma w związku z tym zamiar zrobić – stwierdził Jim.

– Nie bardzo widzę, jak możemy tego dokonać – mruknął Berrington.

– A ja widzę – oświadczył Jim. – Znam osobę, która może łatwo wkraść się w jej zaufanie i odkryć, co planuje.

Berrington poczuł, jak ogarnia go gniew.

– Wiem, o czym myślisz…

– Właśnie do nas idzie – kontynuował Jim.

Z korytarza dobiegły ich kroki i po chwili do gabinetu wszedł syn Berringtona.

– Czołem, tato – przywitał się. – Cześć, wujku Jimie i wujku Prestonie. Co słychać?

Berrington spojrzał na niego z mieszaniną dumy i żalu. Chłopak wyglądał wspaniale w granatowych sztruksowych spodniach i niebieskim bawełnianym swetrze. Odziedziczył po mnie w każdym razie dobry gust, pomyślał.

– Musimy porozmawiać, Harvey – powiedział.

– Chcesz piwa, mały? – zapytał Jim, wstając z miejsca.

– Jasne – odparł Harvey.

Jim w denerwujący sposób umacniał w Harveyu złe nawyki.

– Zapomnij o piwie – warknął Berrington. – Jim, idź z Prestonem do bawialni i pozwól nam porozmawiać w cztery oczy. – Bawialnia była niezbyt sympatycznym pomieszczeniem, do którego mało kto zaglądał.

Preston i Jim wyszli.

– Kocham cię, synu – zaczął Berrington. – Kocham cię, chociaż masz wredny charakter.

– Ja mam wredny charakter?

To, co zrobiłeś tej dziewczynie w podziemiach sali gimnastycznej, było jedną z najwstrętniejszych rzeczy, jakie może zrobić człowiek.

Harvey wzruszył ramionami.

Mój Boże, nie udało mi się zaszczepić w nim żadnego poczucia dobra i zła, pomyślał Berrington. Ale było za późno, żeby robić sobie wyrzuty.

– Usiądź i posłuchaj mnie przez chwilę – powiedział.

Harvey usiadł.

– Twoja matka i ja próbowaliśmy przez wiele lat mieć dziecko, lecz bez rezultatu – oznajmił Berrington. – W tym czasie Preston pracował nad zapłodnieniem in vitro, które polega na połączeniu spermy i jaja w laboratorium i późniejszym wprowadzeniu embriona do macicy kobiety.

– Chcesz powiedzieć, że jestem dzieckiem z probówki?

– To tajemnica. Nie możesz tego nigdy nikomu zdradzić. Nawet swojej matce.

– Ona nie wie? – zdziwił się Harvey.

– To jeszcze nie wszystko. Preston wziął jeden żywy embrion i podzielił go, tworząc bliźniaki.

– Drugim bliźniakiem jest facet, którego aresztowano za gwałt.

– Podzielił embrion kilka razy.

Harvey pokiwał głową. Podobnie jak pozostali, był bardzo bystry.

– Ilu ich jest?

– Ośmiu.

– Nieźle. I domyślam się, że sperma nie pochodziła od ciebie.

– Nie.

– A od kogo?

– Od porucznika z Fort Bragg: wysokiego, silnego, inteligentnego, agresywnego i przystojnego.

– A matka?

– Sekretarka z West Point, obdarzona podobnymi cechami. Na przystojnej twarzy Harveya pojawił się grymas rozgoryczenia.

– Moi prawdziwi rodzice.

Berrington skrzywił się.

– Nie możesz tak mówić – zaprotestował. – Dojrzewałeś w brzuchu swojej matki. Ona wydała cię na świat i wierz mi, że to bolało. Patrzyliśmy, jak stawiasz pierwsze niepewne kroki, jak usiłujesz wsadzić do ust łyżkę ziemniaczanej papki, jak wymawiasz pierwsze słowa.

Obserwując twarz syna, Berrington nie potrafił powiedzieć, czy Harvey wierzy mu, czy nie.

– Do diabła, kochaliśmy cię coraz mocniej, chociaż coraz mniej na to zasługiwałeś. Co rok te same uwagi ze szkoły: syn jest bardzo agresywny, nie potrafi współpracować z innymi, ma trudności w grach zespołowych, rozprasza klasę, musi nauczyć się szanować płeć odmienną. Za każdym razem, kiedy wyrzucali cię ze szkoły, chodziliśmy i błagaliśmy, żeby przyjęto cię do następnej. Próbowaliśmy ci schlebiać, próbowaliśmy kar fizycznych, pozbawialiśmy przywilejów. Odwiedziliśmy z tobą trzech dziecięcych psychologów. Zamieniłeś nasze życie w mękę.

– Chcesz powiedzieć, że zniszczyłem wasze małżeństwo?

– Nie, synu, to zrobiłem ja sam. Chcę powiedzieć, że kocham cię bez względu na to, kim jesteś. Jak każdy rodzic.

Harvey był wciąż zasępiony.

– Dlaczego mi to teraz mówisz?

– Jednego z twoich sobowtórów, Steve'a Logana, poddano badaniom na moim wydziale. Widząc go, doznałem prawdziwego szoku, jak łatwo możesz sobie wyobrazić. Potem policja aresztowała go za zgwałcenie Lisy Hoxton. Ale jedna z moich podwładnych, Jeannie Ferrami, nabrała podejrzeń. Wytropiła cię i chce udowodnić, że Steve Logan jest niewinny. Poza tym ma chyba zamiar ujawnić całą historię z klonami i zrujnować mnie.

– To ta kobieta, którą spotkałem w Filadelfii.

Berrington posłał mu zdziwione spojrzenie.

– Wujek Jim zadzwonił do mnie i powiedział, żebym ją postraszył.

– Rozwalę łeb skurwysynowi! – ryknął Berrington.

– Uspokój się, tato, nic złego się nie stało. Wybrałem się z nią na przejażdżkę samochodem. Na swój sposób jest całkiem miła.

Berrington z wysiłkiem się opanował.

– Wujek Jim zawsze traktował cię zupełnie nieodpowiedzialnie. Lubi cię za to, że jesteś taki nieokiełznany. Bez wątpienia dlatego, że sam jest nadętym dupkiem.

– Ja też go lubię.

– Porozmawiajmy o tym, co powinniśmy zrobić. Ja muszę wiedzieć, jakie ma zamiary, zwłaszcza w ciągu najbliższych dwudziestu czterech godzin. Ty musisz wiedzieć, czy dysponuje jakimiś obciążającymi cię dowodami. Jest tylko jeden sposób, żeby wkraść się w jej zaufanie.

Harvey pokiwał z uśmiechem głową.

– Chcesz, żebym z nią porozmawiał, udając Steve'a Logana.

– Tak.

– To może być zabawne.

Berrington jęknął głośno.

– Tylko nie rób nic głupiego, proszę. Po prostu z nią porozmawiaj.

– Chcesz, żebym tam zaraz pojechał?

– Tak. Żałuję, że muszę cię o to prosić, ale to leży zarówno w twoim, jak i w naszym interesie.

– Uspokój się, tato. Co złego może się wydarzyć?

– Możliwe, że za bardzo się martwię. W mieszkaniu kobiety nie może ci się chyba stać nic złego.

– Co mam zrobić, jeśli będzie tam prawdziwy Steve?

– Sprawdź samochody na ulicy. Podobnie jak ty, ma datsuna. To jedna z przyczyn, dla których policja była taka pewna, że jest sprawcą.

– Nie żartuj!

– Jesteście niczym jednojajowe bliźnięta, dokonujecie tych samych wyborów. Jeśli samochód stoi przed domem, nie wchodź do środka. Zadzwoń i postaramy się wymyślić jakiś sposób, żeby go stamtąd wyciągnąć.

– A jeśli przyszedł tam na piechotę?

– Mieszka w Waszyngtonie.

– W porządku. – Harvey wstał z fotela. – Jaki jest jej adres?

– Mieszka w Hampden. – Berrington zapisał ulicę i numer domu na kartce i podał ją Harveyowi. – Bądź ostrożny.

– Jasne. Do widzenia, świat się zmienia.

Berrington uśmiechnął się z wysiłkiem.

– W okamgnieniu, po zmartwieniu – odparł.

56

Harvey przejechał powoli ulicę Jeannie, szukając samochodu, który wyglądałby tak samo jak jego własny. Przy krawężniku stało dużo starych pojazdów, nie zobaczył jednak ani jednego zardzewiałego jasnego datsuna. Steve'a nie było w pobliżu.

Zaparkował niedaleko jej domu, wyłączył silnik i przez chwilę zbierał myśli. Wiedział, że potrzebny mu będzie cały jego spryt. Cieszył się, że nie wypił tego piwa, które oferował mu wujek Jim.

Był pewien, że Jeannie weźmie go za Steve'a, ponieważ zrobiła to już raz w Filadelfii. Obaj byli zupełnie identyczni z wyglądu. Rozmowa mogła okazać się jeszcze trudniejsza. Jeannie będzie napomykać o najróżniejszych rzeczach, o których powinien wiedzieć. Będzie musiał prowadzić rozmowę tak, aby nie zdradzić się ze swoją ignorancją i jednocześnie odkryć, jakie ma przeciwko niemu dowody i jak zamierza je wykorzystać. Bardzo łatwo było o wpadkę.

A jednak gdy zastanawiał się trzeźwo nad tym, jak udawać Steve'a, nie potrafił opanować podniecenia na myśl o ponownym spotkaniu z Jeannie. To, co wyprawiał w jej mercedesie, było najbardziej ekscytującym seksualnym doznaniem, jakie pamiętał. Przyjemniejszym nawet od wizyty w damskiej szatni, gdzie wszystkie dziewuchy wpadły w panikę. Krew uderzała mu do głowy za każdym razem, kiedy przypominał sobie, jak darł na niej ubranie, podczas gdy samochód tańczył po autostradzie.

Wiedział, że powinien się skoncentrować na czekającym go zadaniu. Musiał zapomnieć o jej wykrzywionej strachem twarzy i zaciśniętych silnych udach. Rozsądek podpowiadał mu, że powinien uzyskać od niej informację i wyjść. A przecież nigdy jeszcze nie zrobił tego, co podpowiadał mu rozsądek.

Jeannie zadzwoniła na policję zaraz po powrocie do domu. Wiedziała, że Mish nie będzie na komendzie, ale zostawiła jej wiadomość, prosząc o pilny telefon.

– Czy nie telefonowała pani już dzisiaj z prośbą o pilny kontakt? – zapytał ją oficer dyżurny.

– Tak, ale to jest kolejna sprawa, tak samo ważna.

– Postaram się przekazać wiadomość – odparł ze sceptycyzmem oficer.

Potem zatelefonowała do Steve'a, ale nie było odpowiedzi. Domyśliła się, że razem z Lorraine pojechali do adwokata, żeby postarać się uwolnić ojca, i że zadzwoni do niej, kiedy tylko będzie mógł.

Była trochę rozczarowana: chciała podzielić się z kimś dobrą wiadomością.

Radość z odnalezienia Harveya ulotniła się i wróciło przygnębienie. Zaczęła myśleć o swojej niepewnej przyszłości, o tym, że nie ma pracy i pieniędzy, i że nie może pomóc matce.

Żeby poprawić sobie humor, zrobiła drugie śniadanie. Usmażyła bekon, który kupiła wczoraj dla Steve'a, wbiła w niego trzy jajka i zjadła je z grzanką i kawą. Kiedy wkładała naczynia do zlewu, zadzwonił domofon.

– Halo? – zapytała, podnosząc słuchawkę.

– Jeannie? To ja, Steve.

– Wchodź na górę – zawołała uszczęśliwiona.

Miał na sobie sweter w kolorze swoich oczu i wyglądał tak zabójczo, że chętnie by go schrupała. Mocno przytuliła się do niego i pocałowała, a on objął ręką jej pośladek i przycisnął do siebie. Dzisiaj znowu inaczej pachniał: używał jakiegoś ziołowego płynu po goleniu. Inaczej także smakował, jakby przed chwilą pił herbatę.

Po chwili odsunęła się.

– Nie tak szybko – szepnęła. Chciała się nim dłużej nacieszyć. – Usiądź. Tyle mam ci do opowiedzenia.

Steve usiadł na kanapie, a ona podeszła do lodówki.

– Czego chcesz się napić? Wina, piwa, kawy?

– Wino brzmi zachęcająco.

– Myślisz, że będzie dobre?

Co to miało, do diabła, znaczyć? „Myślisz, że będzie dobre?”

– Nie wiem – odparł.

– Jak dawno je otworzyliśmy?

W porządku, otworzyli wino, ale nie dopili go do końca, więc zakorkowała je, wsadziła do lodówki i teraz zastanawia się, czy nie skwaśniało. Ale to ja mam podjąć decyzję.

– Zaraz, kiedy to było?

– W środę. Cztery dni temu.

Nie wiedział nawet, czy wino jest czerwone, czy białe. Niech to szlag!

– Nalej po prostu do kieliszka i zobaczymy.

– Bardzo mądry pomysł.

Nalała mu trochę i spróbował.

– Da się wypić – uznał.

Jeannie pochyliła się nad kanapą.

– Daj mi skosztować. – Pocałowała go. – Otwórz usta – powiedziała. – Chcę sprawdzić, jak smakuje wino. – Zachichotał i zrobił, co kazała. Jeannie wsunęła czubek języka między jego wargi. Mój Boże, ta kobieta to istny ogień. – Masz rację – stwierdziła. – Da się wypić. – Śmiejąc się, dolała mu więcej i napełniła swój kieliszek.

Zaczęło mu się to podobać.

– Włącz jakąś muzykę – zaproponował.

– Na czym?

Nie miał pojęcia, o co jej chodzi. O Chryste, wkopałem się. Rozejrzał się po pokoju; żadnego sprzętu do grania. Ty idioto.

– Tato ukradł mi wieżę, zapomniałeś? – powiedziała. – Nie mam żadnej muzyki. Chociaż poczekaj, coś się wymyśli. – Weszła do sąsiedniego pokoju, najprawdopodobniej sypialni, i wróciła z wodoszczelnym radiem, które wiesza się pod prysznicem. – To taka zabawka… dała mi ją kiedyś na gwiazdkę mama, jeszcze zanim pokręciło jej się w głowie.

Tato ukradł jej wieżę, mamie pokręciło się w głowie… prawdziwy dom wariatów.

– Dźwięk jest okropny, ale nie mam nic innego. – Jeannie włączyła radio. – Jest nastawione na dziewięćdziesiąt dwa Q.

– Dwadzieścia hitów jeden po drugim – rzucił machinalnie.

– Skąd wiesz?

O, w dupe, Steve nie zna przecież baltimorskich rozgłośni.

– Złapałem tę stację, jadąc tutaj samochodem.

– Jaki lubisz rodzaj muzyki?

– Nie mam pojęcia, co lubi Steve, ale ty chyba też, więc nie muszę nic zmyślać.

– Lubię gangsta rap. Snoop Doggy Dog, Ice Cube, tego rodzaju rzeczy.

– Kurczę, przy tobie czuję się jak staruszka.

– A ty co lubisz?

– Ramones, Sex Pistols, Damned. Kiedy byłam dzieckiem, naprawdę małym szczylem, punk był na topie. Moja mama słuchała całej tej łatwej muzyczki z lat sześćdziesiątych, która do mnie nigdy nie docierała, a potem, gdy miałam mniej więcej jedenaście lat, zaczęło się! Talking Heads. Pamiętasz Psycho Killer?

– W życiu!

– Twoja matka miała rację, jestem dla ciebie za stara. – Jeannie usiadła na kanapie, położyła mu głowę na ramieniu, wsunęła rękę pod jego niebieski sweter i zaczęła go gładzić po klatce piersiowej, drażniąc brodawki opuszkami palców. To było takie przyjemne. – Cieszę się, że tu jesteś – powiedziała.

On też chciał się pobawić jej piersiami, ale miał na głowie inne sprawy.

– Musimy poważnie porozmawiać – oznajmił, opanowując olbrzymim wysiłkiem woli pożądanie.

– Masz rację. – Jeannie usiadła i wypiła łyk wina. – Ty pierwszy. Czy twój ojciec jeszcze siedzi w areszcie?

Jezus, co mam na to odpowiedzieć?

– Nie, ty pierwsza. Mówiłaś, że tyle masz mi do powiedzenia.

– W porządku. Po pierwsze, wiem, kto zgwałcił Lisę. Facet nazywa się Harvey Jones i mieszka w Filadelfii.

Chryste Przenajświętszy! Harvey starał się nie zmieniać wyrazu twarzy.

– Czy masz jakieś dowody, że to on?

– Byłam w jego mieszkaniu. Sąsiad miał zapasowy klucz i wpuścił mnie do środka.

Ten pierdolony stary pedał! Skręcę mu kark, jak tylko wrócę!

– Znalazłam czapkę baseballową, którą miał na głowie w zeszłą niedzielę. Wisiała na haku za drzwiami.

Jezu! Powinienem ją dawno wyrzucić. Ale nie przypuszczałem, że ktoś mnie wyśledzi!

– Świetnie sobie poradziłaś. – Steve powinien być zachwycony. To oczyści go z wszystkich zarzutów. – Nie wiem, jak ci dziękować.

– Coś wymyślimy – odparła z uśmiechem.

Czy zdążę wrócić do Filadelfii i pozbyć się czapki, zanim wpadnie tam policja?

– Zawiadomiłaś oczywiście o wszystkim gliniarzy?

– Nie. Zostawiłam wiadomość dla Mish, ale na razie do mnie nie zatelefonowała.

Alleluja! Mam jeszcze szansę.

– Nic się nie martw – kontynuowała Jeannie. – Facet nie ma pojęcia, że go rozszyfrowaliśmy. Ale nie słyszałeś najlepszego. Który z naszych znajomych nazywa się jeszcze Jones?

Czy mam powiedzieć „Berrington”? Czy Steve wpadłby na to?

– To dosyć pospolite nazwisko…

– Oczywiście Berrington. Przypuszczam, że Harvey wychował się w domu Berringtona jako jego syn!

Powinienem być zachwycony.

– Niewiarygodne! – stwierdził.

I co mam teraz, do diabła, robić? Może tato wpadnie na jakiś pomysł. Muszę mu o tym powiedzieć. Muszę wymyślić jakiś wybieg, żeby do niego zatelefonować.

Jeannie wzięła go za rękę.

– Jezu, spójrz na swoje paznokcie!

Co znowu, do jasnej cholery?

O co ci chodzi?

– Jak szybko rosną. Kiedy wyszedłeś z aresztu, były całe poobgryzane i połamane. A teraz wyglądają wspaniale!

– Zawsze szybko wracam do normy.

Jeannie obróciła jego rękę i polizała wewnętrzną stronę dłoni.

– Jesteś dzisiaj strasznie napalona – zauważył.

– O Boże, za szybko się podniecam, prawda? – Mówili jej już to inni mężczyźni. Steve był dzisiaj od samego początku trochę powściągliwy i teraz zrozumiała dlaczego. – Wiem, o co ci chodzi. Przez cały poprzedni tydzień odpychałam cię, a teraz zachowuję się, jakbym chciała pożreć cię na kolację.

– No, coś w tym rodzaju – odparł, kiwając głową.

– Taka właśnie jestem. Kiedy już zdecyduję się na jakiegoś faceta, nie mogę się opanować. – Jeannie wstała z kanapy. W porządku, biorę na wstrzymanie. – Podeszła do kuchenki i wyjęła patelnię do omletów. Była taka ciężka, że musiała użyć obu rąk, żeby ją podnieść. – Kupiłam ci wczoraj coś do zjedzenia. Jesteś głodny? – Patelnia była zakurzona i Jeannie wytarła ją ściereczką. Domyślił się, że niezbyt często gotuje. – Masz ochotę na jajka?

– Niespecjalnie. Więc w młodości byłaś punkową?

Jeannie odłożyła patelnię.

– Przez jakiś czas. Podarte ciuchy, zielone włosy.

– Narkotyki?

– W szkole brałam amfetaminę, kiedy tylko miałam forsę.

– Jakie przekłułaś sobie części ciała?

Przypomniała sobie nagle wiszące na ścianie u Harveya Jonesa zdjęcie wygolonej kobiety z kolczykiem w wargach sromowych i przeszedł ją dreszcz.

– Tylko nos – odpowiedziała. – Rzuciłam punk dla tenisa, kiedy miałam piętnaście lat.

– Znałem dziewczynę, która nosiła kolczyk w pępku.

Jeannie poczuła ukłucie zazdrości.

– Spałeś z nią?

– Jasne.

– Łajdak.

– Myślałaś, że jestem prawiczkiem?

– Nie każ mi się zachowywać racjonalnie.

Podniósł ręce w obronnym geście.

– Dobrze, nie będę.

– Nie powiedziałeś jeszcze, co stało się z twoim tatą. Wypuścili go?

– Może zatelefonuję do domu i zapytam o najnowsze wiadomości.

Gdyby wybrał siedmiocyfrowy numer, Jeannie domyśliłaby się, że to rozmowa lokalna, a ojciec wspomniał, że Steve Logan mieszka w Waszyngtonie. Dlatego po podniesieniu słuchawki wcisnął widełki, wystukał trzy przypadkowe cyfry, udając, że wybiera kod kierunkowy i dopiero potem puścił widełki i zadzwonił do ojca w Baltimore.

– Cześć, mamo – zaczął, zaciskając w dłoni słuchawkę i modląc się, żeby stary nie odparł: „To pomyłka, wykręcił pan zły numer”.

Ale ojciec natychmiast zrozumiał.

– Jesteś z Jeannie? – zapytał.

Brawo, tato.

– Tak. Dzwonię, żeby się dowiedzieć, czy tatę wypuścili z więzienia.

– Pułkownik Logan jest w dalszym ciągu aresztowany, lecz nie przebywa w więzieniu. Zatrzymano go do dyspozycji żandarmerii wojskowej.

– To fatalnie. Miałem nadzieję, że już wyszedł na wolność.

– Czy możesz mi cokolwiek powiedzieć? – odezwał się ojciec po chwili wahania.

Harvey miał ochotę zerknąć na Jeannie i sprawdzić, czy niczego nie podejrzewa. Takie spojrzenie byłoby jednak dziwne, więc gapił się dalej w ścianę.

– Jeannie odwaliła kawał roboty, mamo. Odnalazła prawdziwego gwałciciela. – Starał się nadać swemu głosowi bardziej entuzjastyczne brzmienie. – Nazywa się Harvey Jones. Czekamy teraz na telefon od tej policjantki, żeby ją o tym zawiadomić.

– Jezu. To straszne.

– No właśnie, czy to nie wspaniałe? – Pozbądź się tej ironii w głosie, ty głupcze!

– Wiemy przynajmniej, jaka jest sytuacja. Czy możesz jakoś temu zapobiec?

– Chyba muszę.

– A co z Genetico? Czy Jeannie chce ujawnić to, czego się o nas dowiedziała?

– Jeszcze nie wiem.

Rozłącz się, zanim powiem coś, co mnie zdradzi.

– Postaraj się tego dowiedzieć. To także bardzo ważne.

Dobra, dobra.

– Cóż, mam nadzieję, że tato wyjdzie jeszcze dzisiaj. Zadzwoń, jeśli będziesz miała jakieś wiadomości.

– Czy to bezpieczne?

– Poproś po prostu Steve'a. – Roześmiał się, jakby udał mu się żart.

– Jeannie rozpozna mój głos. Ale mogę powiedzieć Prestonowi, żeby cię poprosił.

– Właśnie.

– Okay.

– Cześć – zakończył Harvey i odłożył słuchawkę.

– Powinnam chyba zatelefonować znowu na policję – Stwierdziła Jeannie. Może nie zdają sobie sprawy, jakie to ważne.

Harvey pomyślał o tym, że będzie musiał ją zabić.

– Najpierw mnie pocałuj – powiedział.

Opierając się o kuchenny blat, przytuliła się do niego i otworzyła usta do pocałunku. Steve pogładził ją po biodrze.

– Ładny sweter – mruknął i ścisnął jej pierś swoją wielką dłonią.

Brodawka stwardniała jej w odpowiedzi, ale z jakiegoś powodu nie było jej tak przyjemnie, jak powinno. Próbowała się odprężyć i cieszyć chwilą, na którą tak czekała. Steve wsunął ręce pod jej sweter i wygięła się lekko, kiedy ujął w dłonie obie piersi. Jak zawsze przeżyła krótki moment niepewności bojąc się, że będzie nimi rozczarowany. Jej piersi podobały się wszystkim mężczyznom, z którymi spała, ona jednak uważała, że są za małe. Podobnie jak jego poprzednicy, Steve nie okazał niezadowolenia. Podciągnął w górę jej sweter, pochylił głowę i zaczął ssać brodawki.

Spojrzała w dół. Za pierwszym razem, kiedy zrobił jej to chłopak, uznała, że to absurd – cofnięcie się w czasy dzieciństwa. Wkrótce jednak polubiła tę pieszczotę i chętnie odwzajemniała się tym samym mężczyźnie. Niestety teraz nic nie pomagało. Jej ciało reagowało w odpowiedni sposób, ale w zakamarkach umysłu czaiła się jakaś wątpliwość i nie mogła się skoncentrować na odczuwaniu przyjemności. Zepsułam wszystko wczoraj przez swoją paranoję i nie zamierzam zrobić tego ponownie, pomyślała.

Steve wyczuł jej niepokój.

– Tu jest niewygodnie. Chodźmy na kanapę – powiedział. Wyprostował się i nie pytając jej o zdanie, usiadł. Jeannie przycupnęła koło niego. Steve pogładził się po brwiach opuszką wskazującego palca i wyciągnął do niej rękę.

Jeannie odsunęła się nagle.

– Co jest? – zapytał. Nie!

To niemożliwe!

– Zrobiłeś to… zrobiłeś tę rzecz z brwiami.

– Jaką rzecz?

Zerwała się z kanapy.

– Ty draniu! – krzyknęła. – Jak śmiałeś?

– Co ci się, kurwa, stało? – udał zdziwienie, ale nie grał zbyt dobrze; widziała po jego twarzy, że świetnie wie, o co chodzi.

– Wynoś się z mojego mieszkania! – zawołała.

– Najpierw się do mnie dowalasz, a teraz urządzasz sceny!

– Wiem, kim jesteś, draniu! Jesteś Harvey!

– Jak się domyśliłaś? – zapytał, przestając udawać.

– Dotknąłeś brwi palcem dokładnie tak, jak to robi Berrington.

– Jakie to w końcu ma znaczenie? – powiedział, wstając z kanapy. – Skoro jesteśmy tacy podobni, możesz wyobrażać sobie, że jestem Steve'em.

– Spieprzaj stąd, ale już!

Harvey dotknął ręką spodni, pokazując, że ma erekcję.

Teraz, kiedy zaszliśmy tak daleko, nie zamierzam stąd wyjść, póki się nie odspermię.

O Jezu, jestem w prawdziwych opałach. Ten facet to zwierzę.

– Trzymaj się ode mnie z daleka!

Uśmiechając się, dał krok w jej stronę.

– Mam zamiar zdjąć z ciebie te obcisłe dżinsy i zobaczyć, co masz pod spodem.

Przypomniała sobie Mish mówiącą, że gwałciciel rozkoszuje się strachem ofiary.

– Wcale się ciebie nie boję – rzuciła, starając się uspokoić. – Ale jeśli mnie dotkniesz, przysięgam, że cię zabiję.

Jego atak był niesamowicie szybki. W mgnieniu oka złapał ją, podniósł w górę i rzucił na podłogę.

Zadzwonił telefon.

– Na pomoc! – zawołała. – Na pomoc! Panie Oliver!

Harvey porwał ścierkę z blatu kuchni i wetknął jej w usta, boleśnie je ocierając. Jeannie zakrztusiła się i zaczęła kaszleć. Harvey złapał ją za nadgarstki, żeby nie mogła wyciągnąć kneblującej jej ścierki. Próbowała wypchnąć ją językiem, ale się nie udało, okazała się zbyt duża. Czy pan Oliver usłyszał jej wołanie? Był stary i nastawiał bardzo głośno telewizor.

Telefon nie przestawał dzwonić.

Harvey złapał ją za zapięcie dżinsów i w tym momencie zdołała się spod niego wysunąć, lecz on uderzył ją w twarz tak mocno, że zobaczyła wszystkie gwiazdy. Korzystając z tego, że jest ogłuszona, ściągnął z niej dżinsy i majtki.

– Patrzcie, jaka owłosiona – mruknął.

Jeannie wyrwała ścierkę z ust.

– Ratunku! Ratunku! – wrzasnęła.

Harvey zakrył jej usta swoją wielką dłonią i zwalił się na nią, przygniatając piersi. Przez kilka chwil próbowała rozpaczliwie złapać oddech. Jego kłykcie wbijały jej się w uda, kiedy majstrował ręką przy rozporku. A potem zaczął się w nią wpychać, szukając drogi do środka. Jeannie szarpała się wściekle, próbując go z siebie zrzucić, ale był za ciężki.

Telefon wciąż dzwonił. A potem zabrzęczał domofon.

Harvey wcale się tym nie przejmował.

Jeannie otworzyła usta i jego palce zsunęły się między jej wargi. Ugryzła go z całej siły, nie dbając o to, że może złamać sobie zęby na jego kościach. Ciepła krew trysnęła jej do ust i usłyszała, jak Harvey krzyczy z bólu, wyrywając rękę.

Domofon zadzwonił ponownie, długo i uporczywie.

Jeannie wypluła z ust krew Harveya.

– Ratunku! – krzyknęła. – Ratunku, ratunku!

Na dole rozległ się głośny łomot, a potem kilka trzasków i odgłos rozłupywanego drewna.

Harvey zerwał się na nogi, trzymając się za krwawiącą rękę.

Jeannie przeturlała się na bok, zerwała z podłogi i odskoczyła do tyłu.

Drzwi otworzyły się na oścież. Harvey obrócił się plecami do Jeannie.

Do środka wpadł Steve.

Dwaj mężczyźni zastygli na chwilę w bezruchu, wpatrując się w siebie.

Niczym się nie różnili. Co będzie, jeśli zaczną się bić? Byli dokładnie takiego samego wzrostu, tak samo silni i wysportowani. Walka mogła się nigdy nie skończyć.

Wiedziona nagłym impulsem, Jeannie złapała patelnię i wyobrażając sobie, że odbija niski cross swoim słynnym oburęcznym backhandem, przeniosła ciężar ciała na wysuniętą do przodu stopę, zwarła dłonie i trzasnęła Harveya z całej siły w tył głowy.

Rozległ się głuchy odgłos. Pod Harveyem ugięły się nogi. Zatoczył się i upadł na kolana. Jeannie podniosła wysoko patelnię i rąbnęła go w czubek głowy, tak jakby ścinała piłkę przy samej siatce.

Oczy stanęły mu w słup i runął jak długi na podłogę.

– Rany, cieszę się, że nie przywaliłaś niewłaściwemu bliźniakowi – powiedział Steve.

Jeannie zaczęła się trząść. Upuściła z ręki patelnię i usiadła na kuchennym stołku. Steve objął ją ramieniem.

– Już po wszystkim – szepnął.

– Nieprawda – odparła. – To dopiero się zaczęło.

A telefon wciąż dzwonił.

57

– Znokautowałaś drania – stwierdził Steve. – Kto to jest?

– Nazywa się Harvey Jones – odparła Jeannie. – I jest synem Berringtona Jonesa.

– Berrington wychował jednego z nich jako własnego syna? – zdziwił się Steve. – Nigdy bym na to nie wpadł.

Jeannie przyjrzała się leżącemu na podłodze nieprzytomnemu mężczyźnie.

I co teraz zrobimy?

– Na początek może odbierzesz telefon.

Podniosła machinalnym ruchem słuchawkę. Dzwoniła Lisa.

– O mały włos przytrafiłoby mi się to samo co tobie – poinformowała ją Jeannie bez zbędnych wstępów.

– Nie mów!

– Ten sam facet.

– Nie mogę w to uwierzyć. Mam do ciebie przyjść?

– Byłabym ci bardzo wdzięczna.

Jeannie odłożyła słuchawkę. Wargi spuchły jej od knebla i była cała obolała po upadku na podłogę, Wciąż czuła w ustach smak jego krwi. Nalała sobie szklankę wody, wypłukała usta i wypluła ją do zlewu.

– Jesteśmy w poważnym niebezpieczeństwie, Steve – powiedziała. – Ludzie, z którymi zadarliśmy, mają ustosunkowanych przyjaciół.

– Wiem.

– Mogą próbować nas zabić.

– Nie musisz mi o tym mówić – stwierdził.

Przez chwilę miała trudności z koncentracją. Nie mogę pozwolić, żeby sparaliżował mnie strach, pomyślała.

– Sądzisz, że jeśli obiecam im, iż nie powiem nikomu, co wiem, zostawią mnie w spokoju?

– Nie, nie sądzę – odparł po krótkim namyśle Steve.

– Ja też nie. Nie mam więc wyboru. Muszę walczyć.

Usłyszeli, jak ktoś wchodzi po schodach. Po chwili do mieszkania wsadził głowę pan Oliver.

– Co się tu, u licha, działo? – zapytał. Spojrzał na nieprzytomnego Harveya, na Steve'a, i z powrotem na Harveya. – Niech mnie kule biją – mruknął.

Steve podał Jeannie jej czarne levisy, a ona wciągnęła je szybko, okrywając nagość. Jeśli pan Oliver coś zauważył, był za dobrze wychowany, żeby to skomentować.

– To na pewno ten facet z Filadelfii – stwierdził, wskazując Harveya. – Nic dziwnego, że wzięła go pani za swojego chłopaka. Muszą być bliźniakami!

– Powinienem go związać, nim się ocknie – powiedział Steve. – Masz jakiś sznur, Jeannie?

– Mam trochę kabla. Zaraz przyniosę moją skrzynkę z narzędziami – oznajmił pan Oliver i zszedł na dół.

Jeannie objęła czule Steve'a. Miała wrażenie, że zbudziła się ze złego snu.

– Myślałam, że to ty – wyjaśniła. – Wyglądało to dokładnie tak samo jak wczoraj, tyle że tym razem to nie była paranoja. Tym razem miałam rację.

– Powiedzieliśmy, że musimy ustalić jakieś hasło i odzew, a potem o tym zapomnieliśmy.

– Zróbmy to teraz. Podchodząc do mnie w zeszłą niedzielę na korcie, powiedziałeś: „Sam też gram trochę w tenisa”.

– A ty odparłaś skromnie: „Jeśli grasz tylko trochę, nie należysz chyba do mojej ligi”.

– To będzie nasze hasło i odzew.

– Załatwione.

Do mieszkania wszedł pan Oliver ze swoimi narzędziami. Przewrócił Harveya na plecy i związał mu ręce z przodu, krępując złożone ze sobą dłonie i zostawiając wolne małe palce.

– Dlaczego nie związał mu pan rąk z tyłu? – zapytał Steve.

Pan Oliver rzucił mu zakłopotane spojrzenie.

– Przepraszam, że wspominam o takich rzeczach, ale dzięki temu będzie mógł trzymać małego, kiedy zachce mu się sikać. Nauczyłem się tego w Europie podczas wojny – wyjaśnił i zaczął wiązać nogi Harveya. – Ten facet nie przysporzy wam więcej kłopotów. Co. macie zamiar zrobić z frontowymi.drzwiami?

Jeannie spojrzała na Steve'a.

– Kompletnie je rozwaliłem – przyznał.

– Będę musiała wezwać stolarza – stwierdziła.

– Mam trochę desek na podwórzu – oznajmił pan Oliver. – Załatam je jakoś, żebyśmy mogli się dzisiaj zamknąć. Jutro wezwiemy kogoś, by je porządnie wyreperował.

Jeannie poczuła do niego głęboką wdzięczność.

– Dziękuję, jest pan naprawdę wspaniały.

– Nie ma sprawy. To najciekawsza rzecz, jaka przydarzyła mi się od drugiej wojny światowej.

– Pomogę panu – zaproponował Steve.

Pan Oliver potrząsnął głową.

– Wy dwoje macie do omówienia mnóstwo spraw, dobrze to widzę. Na przykład, czy wezwać gliniarzy do tego faceta, który leży na dywanie – powiedział i nie czekając na odpowiedź, zabrał swoją skrzynkę z narzędziami i zszedł na dół.

Jeannie zebrała myśli.

– Jutro Genetico zostanie sprzedane za sto osiemdziesiąt milionów dolarów i Proust wystartuje w wyborach prezydenckich. Ja tymczasem zostanę bez pracy, ze zszarganą reputacją. Lecz wiedząc to, co wiem, mogę to wszystko zmienić.

– Jak chcesz tego dokonać?

– Nie wiem… moglibyśmy przekazać prasie oświadczenie na temat eksperymentów.

– Czy nie będziesz musiała przedstawić jakichś dowodów?

– Najlepszy dowód stanowilibyście ty i Harvey. Zwłaszcza gdyby udało się was pokazać obu w telewizji.

– Tak… w Sixty Minutes albo podobnym programie. Podoba mi się to – stwierdził Steve, ale po chwili spochmurniał. – Harvey nie będzie z nami współpracować.

– Mogą go sfilmować związanego. A potem wezwiemy policję i to też mogą sfilmować.

Steve pokiwał głową.

– Kłopot z tym, że musisz to załatwić, zanim Landsmann i Genetico sfinalizują transakcję. Kiedy dostaną pieniądze, będą w stanie zatkać usta środkom przekazu. A nie sądzę, żeby udało ci się wystąpić w telewizji w ciągu kilku następnych godzin. Ich konferencja prasowa odbędzie się według „Wall Street Journal” jutro rano.

– Może powinniśmy zwołać naszą własną konferencję?

Steve strzelił palcami.

– Wiem! Wtargniemy na ich obrady.

– To jest myśl! Przedstawiciele Landsmanna nie podpiszą papierów i nie dojdzie do kupna firmy.

– Berrington nie zarobi milionów dolarów.

– A Jim Proust nie zostanie prezydentem.

– Postradaliśmy chyba zmysły – podsumował Steve. – To są najbardziej ustosunkowani ludzie w Ameryce, a my mamy zamiar pokrzyżować im szyki.

Z dołu doszedł ich stukot młotka. Pan Oliver zaczął naprawiać drzwi.

– Oni nienawidzą czarnych – powiedziała Jeannie. – Całe to gadanie o dobrych genach i wybrakowanych Amerykanach to tylko przykrywka. To są przybrani w szaty nauki biali rasiści. Chcą zrobić z pana Olivera obywatela drugiej kategorii. Do diabła, nie zamierzam stać z boku i się temu przyglądać.

– Musimy wymyślić jakiś plan – stwierdził rzeczowym tonem Steve.

– Dobrze, zaczynajmy. Najpierw trzeba odkryć, gdzie ma się odbyć ta konferencja.

– Najprawdopodobniej w jakimś hotelu w Baltimore.

– Jeśli to konieczne, przedzwonimy do wszystkich.

– Powinniśmy chyba wynająć tam pokój.

– Dobry pomysł. Rano wkradnę się jakoś na salę i poinformuję o całej sprawie zgromadzonych dziennikarzy.

– Każą ci się zamknąć.

– Powinnam mieć oświadczenie na piśmie, żeby im rozdać. A potem na salę wejdziesz ty z Harveyem. Bliźniaki są takie fotogeniczne. Od razu skierują się na was wszystkie kamery.

Steve zmarszczył czoło.

– Co chcesz udowodnić, pokazując razem mnie i Harveya? To, że jesteście identyczni, wywoła dramatyczny efekt i dziennikarze zaczną zadawać pytania. Nie zajmie im wiele czasu odkrycie, że macie różne matki. Podobnie jak ja, domyśla się wtedy, że coś tu nie gra. A wiesz, jak dokładnie sprawdzają kandydatów na prezydenta.

– Trzech wywarłoby jeszcze większy efekt niż dwóch zauważył Steve. – Jak myślisz, może uda nam się ściągnąć jeszcze jednego?

– Spróbujmy zaprosić wszystkich. Może zjawi się choć jeden.

Leżący na podłodze Harvey otworzył oczy i jęknął.

Jeannie prawie o nim zapomniała. Spoglądając na niego teraz, miała nadzieję, że boli go głowa. A potem zawstydziła się, że jest taka mściwa.

– Po tym, jak go walnęłam, potrzebny mu będzie chyba lekarz.

Harvey szybko oprzytomniał.

– Rozwiąż mnie, ty pierdolona dziwko – warknął.

– Możemy zapomnieć o lekarzu – stwierdziła.

– Rozwiąż mnie albo przysięgam, że potnę ci cycki żyletką, kiedy się tylko uwolnię.

Jeannie wsadziła mu do ust ścierkę.

– Stul dziób, Harvey – rzuciła.

– Próba przemycenia go związanego do hotelu może okazać się całkiem interesująca – oświadczył Steve.

Na dole usłyszeli głos Lisy witającej się z panem Oliverem. Chwilę później weszła do środka w dżinsowej kurtce, spodniach i martensach na nogach.

– Mój Boże, to prawda – szepnęła, spoglądając na Steve'a i Harveya.

Steve wstał z fotela.

– Wskazałaś mnie podczas konfrontacji – powiedział – ale to on cię zaatakował.

– Harvey próbował zrobić mi to samo co tobie – wyjaśniła Jeannie. – Steve zjawił się w samą porę i wyłamał drzwi na dole.

Lisa podeszła do Harveya. Przyglądała mu się przez dłuższą chwilę z zamyślonym wyrazem twarzy, a potem cofnęła obutą w martensa stopę i kopnęła go z całej siły. Harvey jęknął i skulił się z bólu.

Kopnęła go jeszcze raz.

– Jezu, jakie to przyjemne uczucie – oznajmiła, potrząsając głową.

Jeannie zapoznała ją szybko z sytuacją.

– Kiedy spałam, wydarzyło się mnóstwo rzeczy – stwierdziła ze zdumieniem Lisa.

– Dziwne, że pracujesz od roku na uniwersytecie i nigdy nie spotkałaś syna Berringtona – zauważył Steve.

– Berrington nie koleguje się z plebsem – odparła. – Uważa się za kogoś lepszego. Nie zdziwiłabym się, gdyby nikt na JFU nie widział nigdy Harveya.

Jeannie przedstawiła jej plan wtargnięcia na konferencję.

– Mówiliśmy właśnie, że lepiej byłoby, gdybyśmy mieli na sali kilku pozostałych sobowtórów.

– Per Ericson nie żyje, a Dennis Pinker i Murray Claud odsiadują wyroki, ale mamy jeszcze Henry'ego Kinga w Bostonie, Wayne'a Stattnera w Nowym Jorku oraz George'a Dassaulta, który może mieszkać w Buffalo, Sacramento lub Houston. Nie wiemy tego, lecz nic nie stoi na przeszkodzie, żeby spróbować go zlokalizować. Zachowałam wszystkie numery.

– Ja też – powiedziała Jeannie.

– Czy zdążymy ich sprowadzić? – zapytał Steve.

– Możemy sprawdzić rozkład lotów na CompuServe – zaproponowała Lisa. – Gdzie jest twój komputer, Jeannie?

– Skradziony.

– Mam w bagażniku mój powerbook. Zaraz go przyniosę.

– Będziemy musieli się poważnie zastanowić, jak skłonić tych facetów, żeby przylecieli jutro do Baltimore – powiedziała Jeannie po jej wyjściu. – I będziemy musieli fundnąć im bilety. Nie jestem pewna, czy uda mi się zapłacić za nie moją kartą.

– Mam kartę American Express. Mama dała mi ją na wypadek, gdybym znalazł się w krytycznej sytuacji. Wiem, że uzna to za krytyczną sytuację.

– Masz wspaniałą mamę – stwierdziła z zazdrością Jeannie. To prawda.

Lisa wróciła i podłączyła swój komputer do modemu Jeannie.

– Poczekaj chwilę – powstrzymała ją Jeannie. – Musimy ustalić, co kto ma robić.

58

Jeannie zajęła się pisaniem oświadczenia dla prasy, Lisa włączyła komputer, weszła do WorldSpan Travelshopper i sprawdzała rozkład lotów, a Steve otworzył książkę telefoniczną i zaczął dzwonić do wszystkich większych hoteli, pytając, czy nie odbywa się tam przypadkiem jutro konferencja prasowa Genetico albo Landsmanna.

Po sześciu telefonach uświadomił sobie, że konferencja prasowa nie musi się wcale odbyć w hotelu. Mogli ją zorganizować w restauracji albo w bardziej egzotycznym miejscu, na przykład na pokładzie statku; mogli nawet dysponować odpowiednio dużą salą w siedzibie Genetico, na północy miasta. A jednak za siódmym razem uczynny recepcjonista udzielił mu wyczerpującej odpowiedzi:

– Tak, konferencja odbędzie się jutro w południe w Sali Regencyjnej, proszę pana.

– Świetnie – odparł Steve. Jeannie rzuciła mu pytające spojrzenie, a on uśmiechnął się i podniósł w górę kciuk. – Czy może pan zarezerwować pokój na dzisiejszą noc?

– Połączę pana z rezerwacją, proszę chwilę zaczekać.

Steve zarezerwował pokój, płacąc kartą American Express swojej matki.

– Henry King ma do wyboru trzy loty z Bostonu, wszystkie USAir – stwierdziła Lisa, kiedy odłożył słuchawkę. – O szóstej trzydzieści, o siódmej czterdzieści i o dziewiątej czterdzieści pięć. Na wszystkie są wolne miejsca.

– Zarezerwuj bilet na dziewiątą czterdzieści pięć – zadecydowała Jeannie.

Steve podał kartę kredytową Lisie, która wpisała szczegóły.

– Wciąż nie wiem, jak mam go przekonać – mruknęła Jeannie.

– Powiedziałaś, że jest studentem i pracuje w barze? – upewnił się Steve.

– Zgadza się.

– W takim razie na pewno potrzebuje pieniędzy. Spróbuję z nim pogadać. Jaki jest jego numer?

Jeannie podała mu.

– Mówią na niego Hank – dodała.

Steve wystukał numer, ale nikt nie podnosił słuchawki.

– Nikogo nie ma – stwierdził, potrząsając z rozczarowaniem głową.

Jeannie zmartwiła się, ale po chwili strzeliła palcami.

– Na pewno pracuje teraz w barze – przypomniała sobie i dała numer Steve'owi.

Telefon odebrał mężczyzna z latynoskim akcentem.

– Blue Note Cafe.

– Czy mogę mówić z Hankiem?

– On ma pracować, a nie gadać przez telefon – stwierdził poirytowanym tonem mężczyzna.

Steve uśmiechnął się do Jeannie. „Jest tam”, szepnął bezgłośnie.

– To bardzo ważna sprawa, nie zabiorę mu dużo czasu – powiedział do telefonu.

Chwilę później usłyszał głos do złudzenia przypominający jego własny.

– Tak, kto mówi?

– Cześć, Hank, nazywam się Steve Logan i coś nas łączy.

– Chcesz mi coś sprzedać?

– Nasze matki leczyły się przed naszym urodzeniem w klinice, która nazywa się Aventine. Możesz ją o to zapytać.

– I co z tego?

– Żeby nie zabierać ci dużo czasu, chodzi o to, że wnoszę przeciwko klinice pozew o odszkodowanie w wysokości dziesięciu milionów dolarów i chcę, żebyś się do mnie przyłączył.

W słuchawce zapadła długa cisza.

– Nie wiem, czy mówisz serio, czy żartujesz, chłopie, ale ja nie mam forsy na jakieś procesy.

– Zapłacę wszystkie koszty. Nie potrzebuję twoich pieniędzy.

– Więc po co dzwonisz?

– Ponieważ razem z tobą będę miał większe widoki na wygraną.

– Lepiej przedstaw mi w liście wszystkie szczegóły.

– W tym problem. Jutro w południe musisz być w Baltimore, w hotelu Stouffer. Zwołuję konferencję prasową i chcę, żebyś się na niej pojawił.

– Komu by się chciało jeździć do Baltimore? To nie Honolulu.

Nie rób sobie żartów, dupku.

– Masz załatwioną rezerwację na samolot o dziewiątej czterdzieści pięć. Bilet jest opłacony, możesz to sprawdzić w USAir. Musisz go tylko odebrać na lotnisku.

– Chcesz podzielić się ze mną dziesięcioma milionami dolarów?

– Nie. Możesz od nich wyciągnąć swoje dziesięć baniek.

– O co dokładnie ich oskarżasz?

– O umyślne naruszenie umowy.

– Studiuję biznes. Czy w sprawach tego rodzaju nie obowiązuje przedawnienie? Coś, co zdarzyło się dwadzieścia trzy lata temu…

– Okres przedawnienia liczy się od momentu odkrycia przestępstwa. Czyli w tym przypadku od zeszłego tygodnia.

Gdzieś obok odezwał się głos z latynoskim akcentem.

– Hej, Hank, czeka na ciebie ze stu klientów!

– To, co mówisz, zaczyna być coraz bardziej przekonujące – powiedział Hank do telefonu.

– Czy to znaczy, że przyjedziesz?

– Nie. To znaczy, że pomyślę o tym, kiedy wrócę do domu z roboty. Teraz muszę podawać drinki.

– Możesz skontaktować się ze mną w hotelu – dodał Steve, ale spóźnił się; w słuchawce zabrzmiał sygnał centrali.

Jeannie i Lisa spojrzały na niego z oczekiwaniem.

– Nie wiem – stwierdził, wzruszając ramionami. – Nie mam pojęcia, czy udało mi się go przekonać.

– Musimy po prostu czekać. Może się pojawi – powiedziała Lisa.

– Z czego utrzymuje się Wayne Stattner?

– Jest właścicielem nocnych klubów. Najprawdopodobniej ma już na koncie dziesięć milionów dolarów.

– W takim razie powinniśmy wzbudzić w nim ciekawość. Masz jego numer?

– Nie.

– Jeśli taki z niego ważniak, ma pewnie zastrzeżony telefon. Może dadzą mi numer klubu. – Steve zadzwonił do informacji, podał im nazwisko, otrzymał numer, wystukał go i połączył się z automatyczną sekretarką. – Cześć, Wayne, nazywam się Steve Logan i zauważyłeś być może, że mój głos brzmi dokładnie tak samo jak twój – powiedział po usłyszeniu sygnału. – Możesz mi wierzyć lub nie, ale to dlatego, że jesteśmy identyczni. Mam sześć stóp dwa cale wzrostu, ważę sto dziewięćdziesiąt funtów i wyglądam tak samo jak ty, z wyjątkiem koloru włosów. Oto kilka innych rzeczy, które nas łączą: jestem uczulony na orzechy macadama, nie mam paznokci na małych palcach u nóg, kiedy się nad czymś zastanawiam, drapię się palcami prawej ręki po zewnętrznej stronie lewej. Dowcip polega na tym, że nie jesteśmy bliźniakami. Jest nas kilku. Jeden popełnił w niedzielę przestępstwo na Uniwersytecie Jonesa Fallsa: dlatego wczoraj złożyła ci wizytę policja z Baltimore. Spotykamy się jutro w hotelu Stouffer w Baltimore. To wszystko jest bardzo dziwne, Wayne, ale przysięgam ci, że to prawda. Zadzwoń do mnie albo do doktor Ferrami do hotelu, albo po prostu przyjedź. To będzie coś ciekawego. – Odłożył słuchawkę i spojrzał na Jeannie. – Co o tym sądzisz?

– To człowiek, którego stać na różne kaprysy – odparła, wzruszając ramionami. – Może go to zaintrygować. Jako właściciel nocnego klubu nie ma prawdopodobnie nic do roboty w poniedziałek rano. Z drugiej strony nie wydaje mi się, żebym wybrała się w podróż samolotem po otrzymaniu takiej wiadomości.

Nagle zadzwonił telefon. Steve podniósł machinalnie słuchawkę.

– Czy mogę mówić ze Steve'em? – Głos brzmiał zupełnie obco.

– Przy telefonie.

– Mówi wujek Preston. Daję ci ojca.

Steve nie miał żadnego wujka Prestona. Zaintrygowany zmarszczył czoło. Po chwili w słuchawce odezwał się kolejny głos.

– Jesteś sam? Czy ona słucha?

Steve nagle zrozumiał. Zdumienie ustąpiło miejsca szokowi. Nie miał pojęcia, co robić.

– Chwileczkę – powiedział i zakrył dłonią mikrofon. – To Berrington Jones! – poinformował Jeannie. – Wziął mnie – za Harveya. Co mam, do diabła, robić?

Jeannie rozłożyła bezradnym gestem ręce.

– Improwizuj.

– Wielkie dzięki. – Steve przystawił słuchawkę do ucha. – Steve przy telefonie – mruknął.

– Co się dzieje? Siedzisz tam już kilka godzin!

– Zgadza się.

– Dowiedziałeś się, co planuje?

– Chyba tak.

– Więc wracaj i wszystko nam opowiedz.

– Dobrze.

– Nic ci nie grozi?

– Nie.

– Domyślam się, że ją przeleciałeś.

– Można tak powiedzieć.

– No to zapinaj spodnie i wracaj do domu! Jesteśmy w opałach.

– Dobrze.

– Kiedy odłożysz słuchawkę, wytłumacz jej, że dzwonił ktoś, kto pracuje dla adwokata twoich rodziców, i poinformował cię, że musisz zaraz wracać do Waszyngtonu. To wyjaśni twój pośpiech. W porządku?

– W porządku. Postaram się jak najszybciej wrócić.

Berrington odłożył słuchawkę i Steve zrobił to samo.

– Chyba udało mi się go nabrać – stwierdził, opuszczając z ulgą ramiona.

– Co powiedział? – zapytała Jeannie.

– Bardzo interesujące rzeczy. Wygląda na to, że przysłali tutaj Harveya, żeby dowiedzieć się, jakie masz zamiary. Martwią się, w jaki sposób wykorzystasz zebrane przez siebie informacje.

– Kto się martwi?

– Berrington i jakiś wujek Preston.

– Preston Barek, prezes Genetico. Po co dzwonili?

– Z niecierpliwości. Berrington miał dość czekania. On i jego kumple chcą się dowiedzieć, co zamierzasz, żeby móc obmyślić sposób obrony. Mam ci powiedzieć, że jadę do Waszyngtonu na spotkanie z adwokatem, i wracać jak najszybciej do niego do domu.

Na twarzy Jeannie odbił się niepokój.

– To niedobrze – stwierdziła. – Kiedy Harvey nie wróci, Berrington domyśli się, że coś jest nie w porządku. Nie sposób przewidzieć, co wtedy zrobią. Mogą zwołać konferencję w innym miejscu, zaostrzyć środki ostrożności, żebyśmy nie mogli dostać się na nią, albo nawet odwołać spotkanie z prasą i podpisać papiery w kancelarii u adwokata.

Steve zmarszczył czoło i wbił wzrok w podłogę. Miał pewien pomysł, ale bał się go przedstawić.

– W takim razie Harvey musi wrócić do domu – oświadczył w końcu.

Jeannie potrząsnęła głową.

– Leży tutaj na podłodze i słucha, co mówimy. Wszystko im powtórzy.

– Nie zrobi tego, jeśli pojawię się tam zamiast niego.

Jeannie i Lisa popatrzyły przerażone.

Steve nie miał czasu się nad tym lepiej zastanowić i teraz zaczął myśleć na głos.

– Pojadę do domu Berringtona i będę udawał Harveya. Rozproszę ich obawy.

– To jest zbyt ryzykowne, Steve. Nic o nich nie wiesz. Nie będziesz nawet wiedział, gdzie jest łazienka.

– Jeśli Harvey oszukał ciebie, mnie uda się oszukać Berringtona – odparł, chociaż w głębi duszy nie był tego taki pewien.

– Harvey nie oszukał mnie. Zdemaskowałam go.

– Przez jakiś czas cię oszukiwał.

– Krócej niż godzinę. A ty będziesz tam musiał zostać dłużej.

– Nie sądzę. Wiemy, że Harvey wraca normalnie w niedzielę do Baltimore. Przed północą będę z powrotem.

– Ale Berrington jest ojcem Harveya. To niemożliwe.

Wiedział, że Jeannie ma rację.

– Masz jakiś lepszy pomysł? – zapytał.

– Nie – odparła po długim namyśle.

59

Steve włożył sztruksowe spodnie i jasnoniebieski sweter Harveya i pojechał jego datsunem do Roland Parku. Kiedy zatrzymał się przed domem Berringtona, było już ciemno. Zaparkował za srebrzystym lincolnem town carem i przez chwilę siedział w samochodzie, mobilizując odwagę.

Musiał to odpowiednio rozegrać. Jeśli go zdemaskują, Jeannie będzie skończona. Niestety nie miał żadnych informacji, na których mógłby się oprzeć. Musiał uważać na każde słowo, domyślać się, czego od niego chcą, nie przejmować się drobnymi potknięciami. Żałował, że nie jest aktorem.

Zastanawiał się, w jakim nastroju może być Harvey. Został w raczej obcesowy sposób wezwany przez ojca. Na pewno miał ochotę pobyć dłużej z Jeannie. Jest chyba wściekły.

Westchnął. Nie mógł zwlekać. Wysiadł z samochodu i ruszył do wejścia.

Harvey miał kilka kluczy. Steve zerknął na zamek. Wydawało mu się, że widzi na nim napis Yale. Zaczął szukać odpowiedniego klucza, ale zanim go znalazł, Berrington otworzył drzwi.

– Na co tutaj czekasz? – zapytał. – Właź do środka.

Steve wszedł do przedpokoju.

– Idź do gabinetu – rzucił Berrington.

Gdzie tu jest, kurwa, gabinet? Steve starał się nie wpadać w panikę. Dom zbudowano w latach siedemdziesiątych w typowym stylu podmiejskiego rancza. Po lewej znajdował się elegancko umeblowany, pusty salon. Przed sobą miał korytarz z kilkoma drzwiami, prawdopodobnie do sypialni. Po prawej – dwoje zamkniętych drzwi. Jedne z nich prowadziły do gabinetu – ale które?

– Idź do gabinetu – powtórzył Berrington, jakby Harvey nie usłyszał go za pierwszym razem.

Steve nacisnął pierwszą klamkę.

Wybrał złe drzwi. Prowadziły do łazienki.

Berrington rzucił mu poirytowane spojrzenie.

Steve zawahał się, a potem przypomniał sobie, że ma być wściekły.

– Mogę się chyba wpierw odlać? – warknął i nie czekając na odpowiedź wszedł do środka i zamknął za sobą drzwi.

To była łazienka dla gości, z klozetem i małą umywalką. Steve oparł się o umywalkę i spojrzał w lustro.

– Chyba jesteś szalony – szepnął do swego odbicia.

Spuścił wodę, umył ręce i wyszedł.

Usłyszał dobiegające z głębi domu męskie głosy. Wszedł do gabinetu, zamknął za sobą drzwi i rozejrzał się szybko dookoła. W środku było biurko, szafka, dużo półek z książkami, telewizor i kilka foteli. Na biurku stała fotografia atrakcyjnej blondynki koło czterdziestki, trzymającej na rękach dziecko. Ubrana była w strój mniej więcej sprzed dwudziestu lat. Czy to żona Berringtona? Moja „matka”? Otworzył po kolei szuflady biurka, a potem zajrzał do szafki. W najniższej szufladzie, prawie tak jakby Berrington chciał ją ukryć, stała butelka whisky Springbank i kilka kryształowych kieliszków. Kiedy zamykał szufladę, drzwi otworzyły się. Do gabinetu wszedł Berrington i dwaj inni mężczyźni. Steve rozpoznał senatora Prousta, którego łysa głowa i wielki nos stanowiły ulubiony motyw karykaturzystów. Domyślił się, że wysoki brunet to „wujek” Preston Barek, prezes Genetico.

Przypomniał sobie, że ma być w złym humorze.

– Nie musieliście mnie tutaj tak szybko ściągać – mruknął.

– Właśnie skończyliśmy kolację – powiedział pojednawczym tonem Berrington. – Chcesz coś zjeść? Mariannę może ci przynieść.

Żołądek Steve'a był ściśnięty ze zdenerwowania, ale Harvey na pewno nie pogardziłby kolacją. Steve udał, że poprawił mu się humor.

– Jasne, chętnie coś przegryzę.

– Mariannę! – zawołał Berrington.

Po chwili w progu stanęła ładna, sprawiająca wrażenie zdenerwowanej, czarna dziewczyna.

– Przynieś Harveyowi kolację – polecił jej Berrington.

– Już przynoszę, monsieur – odparła cicho i wyszła.

Steve zauważył, że idąc do kuchni, przeszła przez salon. Gdzieś obok musiała być również jadalnia, chyba że jedli w kuchni.

– No i czego się dowiedziałeś, mój chłopcze? – zapytał Proust, pochylając się w jego stronę.

Steve ustalił już wcześniej z Jeannie, co im powie.

– Myślę, że przynajmniej na razie nie musicie się zbytnio przejmować – oznajmił. – Jeannie Ferrami zamierza pozwać Uniwersytet Jonesa Fallsa pod zarzutem bezprawnego zwolnienia. Uważa, że będzie mogła wspomnieć o istnieniu klonów podczas procesu. Do tego czasu nie chce zwracać się z tym do prasy. Umówiła się na środę z adwokatem.

Trzej mężczyźni wyraźnie się odprężyli.

– Proces o bezprawne zwolnienie z pracy – powiedział Proust. – To potrwa co najmniej rok. Mamy mnóstwo czasu, żeby zrobić co trzeba.

Nabrałem was, starzy głupcy.

– A co ze sprawą Lisy Hoxton? – zapytał Berrington.

– Jeannie wie, kim jestem, i uważa, że to zrobiłem, ale nie ma żadnych dowodów. Najprawdopodobniej zawiadomi policję, ale będzie to wyglądać na bezpodstawne oskarżenie, wysunięte z chęci zemsty przez byłą pracownicę.

Berrington pokiwał głową.

– To dobrze, ale mimo wszystko będziesz potrzebował adwokata. Wiesz, co zrobimy? Zostaniesz tu na noc… i tak za późno już, żebyś wracał do Filadelfii.

Nie chcę spędzać tutaj nocy!

– No nie wiem…

– Rano pojedziesz ze mną na konferencję prasową, a zaraz potem odwiedzimy Henry'ego Quinna.

To zbyt ryzykowne!

Nie wpadaj w panikę, zastanów się.

Jeśli zostanę, będę przez cały czas wiedział, co szykują ci trzej dranie. Dla czegoś takiego warto zaryzykować. Kiedy będę spał, nic mi się chyba nie stanie. Mógłbym zadzwonić po kryjomu do Jeannie i powiedzieć, co się dzieje.

– W porządku – zadecydował po chwili.

– Wynika z tego, że niepotrzebnie zamartwialiśmy się na śmierć – oświadczył Proust.

Barek nie pozbył się tak szybko wątpliwości.

– Nie przyszło jej do głowy, żeby przeszkodzić w sprzedaży Genetico? – zapytał z powątpiewaniem.

– Jest sprytna, ale nie zna się chyba zbyt dobrze na interesach – stwierdził Steve.

Proust mrugnął do niego okiem.

– Jaka jest w łóżku?

– Ognista – odparł Steve, szczerząc zęby, i Proust ryknął śmiechem.

Do gabinetu weszła Mariannę, niosąc na tacy kilka plastrów pieczonego kurczaka, sałatkę z cebulą, chleb i butelkę budweisera. Steve uśmiechnął się do niej.

– Dziękuję – powiedział. – Wygląda to wspaniale.

Marianne rzuciła mu zdumione spojrzenie i zdał sobie sprawę, że Harvey nie należy do ludzi, którzy mówią „dziękuję”. Złapał spojrzenie Prestona Barcka, który uważnie mu się przyglądał. Ostrożnie, ostrożnie! Nie zepsuj tego teraz, wszystko poszło tak, jak chciałeś, musisz tylko przetrwać jakoś tę godzinę przed pójściem spać.

Zaczął jeść.

– Pamiętasz, jak zabrałem cię na lunch do hotelu Plaża w Nowym Jorku, kiedy miałeś dziesięć lat? – zapytał nagle Preston.

Steve miał już zamiar odpowiedzieć twierdząco, kiedy dostrzegł zdziwienie na twarzy Berringtona. Czy to jest test? Czy Barek nabrał podejrzeń?

– Do hotelu Plaża? – powtórzył, marszcząc czoło. Nie mógł się wykręcić, musiał odpowiedzieć tak albo nie. – Nie, za cholerę nie pamiętam.

– Może to był syn mojej siostry – wycofał się Barek.

Mało brakowało.

Berrington wstał z fotela.

– Po tym piwie leję jak koń – stwierdził i wyszedł.

– Napiłbym się szkockiej – mruknął Proust.

– Zajrzyj do najniższej szuflady. Tam ją zwykle chowa – poradził mu Steve.

Proust podszedł do szafki i otworzył szufladę.

– Brawo, chłopcze – powiedział, wyjmując butelkę i kilka kieliszków.

– Wiem o tym od dwunastego roku życia – oznajmił Steve. – Wtedy właśnie zacząłem ją podpijać.

– Proust wybuchnął śmiechem. Steve zerknął ukradkiem na Barcka. Z jego twarzy zniknęły wątpliwości i szeroko się uśmiechał.

60

Pan Oliver wyciągnął olbrzymi pistolet, który zachował z drugiej wojny światowej.

– Zabrałem go niemieckiemu więźniowi. Kolorowym żołnierzom nie wolno było na ogół w tamtych czasach nosić broni – mówił, sadowiąc się na kanapie i biorąc na muszkę Harveya.

Lisa siedziała przy telefonie, próbując odnaleźć George'a Dassaulta.

– Pojadę teraz do hotelu zameldować się i trochę rozejrzeć – powiedziała Jeannie. Wrzuciła kilka rzeczy do walizki i wyszła.

Jadąc przez miasto, zastanawiała się, jak przemycić Harveya do pokoju, nie zwracając na siebie uwagi hotelowej ochrony.

Hotel Stouffer miał podziemny garaż; to był plus. Zostawiła tam samochód i wjechała windą do hallu wejściowego. Żeby dostać się na wyższe piętra, trzeba było skorzystać z innych wind, ale wchodziło się do nich z bocznego korytarza, niewidocznego z recepcji. Przejście z jednej do drugiej windy nie powinno zabrać więcej niż kilka sekund. Ciekawe, czy będą go musieli nieść lub wlec po podłodze, czy też okaże się bardziej uległy i pójdzie o własnych siłach? Trudno to było przewidzieć.

Zameldowała się, zostawiła walizkę w pokoju, po czym natychmiast wyszła i wróciła do domu.

– Znalazłam George'a Dassaulta – poinformowała ją podekscytowana Lisa, kiedy tylko weszła do środka.

– To wspaniale! Gdzie?

– Dodzwoniłam się do jego matki w Buffalo, a ona dała mi jego numer w Nowym Jorku. Jest aktorem i gra w bardzo awangardowym teatrze.

– Czy przyjedzie jutro?

– Tak. „Zrobię wszystko, żeby zyskać trochę rozgłosu”, powiedział. Załatwiłam mu lot i obiecałam, że będę na niego czekać na lotnisku.

– To cudownie!

– Będziemy mieli trzech sobowtórów; dla telewizji to prawdziwa gratka!

– Pod warunkiem że uda nam się przemycić Harveya do hotelu. Możemy ominąć odźwiernego, wjeżdżając od razu do podziemnego garażu – zaczęła wyjaśniać Jeannie. – Winda z garażu wjeżdża tylko na parter. Żeby dostać się do pokoju, trzeba przesiąść się do innej. Ale wejście do wind jest trochę z boku.

– Tak czy inaczej, będzie musiał być cicho przez dobre pięć, a może nawet dziesięć minut, które zajmie nam przejście z samochodu do pokoju – zauważył z powątpiewaniem pan Oliver. – A co będzie, jeśli któryś z gości zobaczy, że ma związane ręce i nogi? Mogą zacząć zadawać pytania albo wezwać ochronę.

Jeannie spojrzała na Harveya, który leżał skrępowany i zakneblowany na podłodze i przysłuchiwał się rozmowie.

– Myślałam nad tym i mam chyba pewien pomysł – stwierdziła. – Czy może pan go związać tak, żeby mógł chodzić, ale niezbyt szybko?

– Jasne – odparł pan Oliver.

Gdy to robił, Jeannie poszła do sypialni i wyjęła z szafy kolorowy sarong, który kupiła kiedyś na plażę, długi szeroki szal, chustę oraz maskę Nancy Reagan, którą dostała na jakimś przyjęciu i zapomniała wyrzucić.

Pan Oliver postawił Harveya na nogi. Ten natychmiast usiłował go uderzyć obiema rękami. Jeannie zdrętwiała ze strachu, a Lisa krzyknęła głośno, ale pan Oliver tego się chyba spodziewał. Uchylił się bez trudu i wyrżnął Harveya w brzuch kolbą pistoletu. Harvey jęknął i zgiął się wpół, a pan Oliver uderzył go ponownie, tym razem w głowę. Harvey osunął się na kolana i pan Oliver musiał go ponownie stawiać na nogi. Teraz sprawiał wrażenie uległego.

– Chcę go ubrać – oznajmiła Jeannie.

– Proszę bardzo – powiedział pan Oliver. – Ja będę stał z boku i co jakiś czas mu przywalę, żeby był grzeczny.

Jeannie owinęła nerwowo sarong wokół bioder Harveya i związała go niczym spódnicę. Trzęsły jej się ręce: jego bliskość wytrącała ją z równowagi. Sarong był długi i okrywał kostki Harveya, zasłaniając elektryczny kabel, który krępował jego nogi. Jeannie udrapowała szal na jego ramionach i przypięła go agrafkami do więzów na nadgarstkach, tak że wyglądał niczym starsza dama ściskająca w dłoniach rąbki szala. Potem zrolowała chustkę, owinęła nią jego zakneblowane kuchenną ściereczką usta i zawiązała węzeł na karku. Na koniec nałożyła mu na twarz maskę Nancy Reagan, żeby zasłonić knebel.

– Był na balu kostiumowym. Przebrał się za Nancy Reagan i za dużo wypił – wyjaśniła.

– Dobra robota – stwierdził pan Oliver.

Zadzwonił telefon i Jeannie podniosła słuchawkę.

– Halo? – zapytała.

– Mówi Mish Delaware.

Jeannie zupełnie o niej zapomniała. Od chwili kiedy desperacko usiłowała się z nią skontaktować, minęło czternaście albo piętnaście godzin.

– Cześć – powiedziała.

– Miałaś rację. Zrobił to Harvey Jones.

– Skąd wiesz?

– Filadelfijska policja spisała się wyjątkowo szybko. Pojechali do jego mieszkania. Nie było go, ale sąsiad wpuścił ich do środka. Znaleźli czapkę i zdali sobie sprawę, że pasuje do opisu poszkodowanej.

– To świetnie!

– Chcę go aresztować, ale nie wiem, gdzie go znaleźć. A ty?

Jeannie spojrzała na Harveya, wyglądającego jak mierząca sześć stóp i dwa cale Nancy Reagan.

– Nie mam pojęcia – odparła. – Ale mogę ci powiedzieć, gdzie będzie jutro w południe.

– Mów.

– W hotelu Stouffer, w Sali Regencyjnej, na konferencji prasowej.

– Dziękuję.

– Czy mogę cię o coś prosić?

– O co?

– Nie aresztuj go przed zakończeniem konferencji. To dla mnie naprawdę ważne, żeby się tam znalazł.

– Dobrze – odparła po krótkim wahaniu Mish.

– Dziękuję. Jestem ci bardzo zobowiązana. – Jeannie odłożyła słuchawkę. – W porządku, ładujemy go do samochodu.

– Niech pani pójdzie przodem i otworzy drzwi – powiedział pan Oliver. – Ja go sprowadzę.

– Złapała klucze i wybiegła na dwór. Zapadła już noc, ale ulica skąpana była w jasnym świetle gwiazd i ulicznych latarni. Rozejrzała się dookoła. Chodnikiem oddalała się młoda para w postrzępionych dżinsach, trzymając się za ręce. Po drugiej stronie ulicy mężczyzna w słomkowym kapeluszu prowadził na smyczy żółtego labradora. Wszyscy troje mogli bez trudu zobaczyć, co się dzieje. Czy zwrócą na nich uwagę? Czy będzie ich obchodzić to, co zobaczą?

Otworzyła tylne drzwiczki mercedesa.

Z domu wyszli, stąpając bardzo blisko siebie, pan Oliver i Harvey. Pan Oliver popychał przed sobą więźnia, Harvey posuwał się do przodu małymi kroczkami. Lisa wyszła zaraz po nich i zamknęła drzwi domu.

Jeannie uświadomiła sobie nagle cały absurd tej sceny. W gardle wezbrał jej histeryczny śmiech i przytknęła dłoń do ust, żeby go stłumić.

Harvey dotarł do samochodu i pan Oliver pchnął go po raz ostatni. Harvey zwalił się na tylne siedzenie. Pan Oliver zatrzasnął drzwiczki.

Jeannie przestało być wesoło. Spojrzała ponownie na ludzi na ulicy. Mężczyzna w słomkowym kapeluszu obserwował swego psa, który odlewał się na oponę subaru. Trzymający się za ręce młodzi nie obejrzeli się.

Jak na razie wszystko szło dobrze.

– Siądę razem z nim z tyłu – powiedział pan Oliver.

– Dobrze.

Jeannie zajęła miejsce za kierownicą, Lisa obok niej.

W niedzielną noc w śródmieściu panował niewielki ruch. Jeannie wjechała do garażu pod hotelem i zaparkowała jak najbliżej windy, żeby skrócić dystans, jaki mieli do pokonania z Harveyem. Garaż nie był zupełnie pusty. Musieli poczekać, aż ubrana elegancko para wysiądzie z lexusa i wjedzie windą na parter. Dopiero kiedy w pobliżu nie było nikogo, wyszli z samochodu.

Jeannie wyjęła francuski klucz z bagażnika, pokazała go Harveyowi i włożyła do kieszeni dżinsów. Pan Oliver miał przy pasie swój zakryty połą koszuli wojenny pistolet. Wyciągnęli Harveya z samochodu. Jeannie bała się, że w każdej chwili może zacząć się szarpać, ale on podreptał spokojnie do windy.

Czekali na nią bardzo długo.

Kiedy w końcu przyjechała, wpakowali go do środka i Jeannie nacisnęła guzik na parter.

W trakcie jazdy pan Oliver uderzył Harveya ponownie w brzuch.

Jeannie była wstrząśnięta; więzień nie dał im żadnego powodu.

Harvey jęknął i zgiął się wpół dokładnie w momencie, kiedy otworzyły się drzwi. Dwaj mężczyźni czekający na windę wlepili w niego wzrok.

– Przepraszam panów, ale ten młody dżentelmen wypił o jednego drinka za dużo – powiedział pan Oliver, wyprowadzając potykającego się Harveya z windy. Mężczyźni zeszli im szybko z drogi.

Kolejna winda już na nich czekała. Załadowali do niej Harveya i Jeannie wcisnęła przycisk ósmego piętra. Kiedy drzwi się zamknęły odetchnęła z ulgą.

Dotarli na górę bez żadnych przeszkód. Harvey dochodził do siebie po ciosie pana Olivera, ale byli już prawie u celu. Jeannie ruszyła przodem do pokoju, który wynajęła, gdy nagle ujrzała z przerażeniem, że drzwi są otwarte, a na klamce wisi kartka z napisem: SPRZĄTANIE POKOJU. Pokojówka musiała słać łóżka albo coś w tym rodzaju. Jeannie jęknęła ze zdenerwowania.

Harvey zaczął się szarpać. Wymachiwał wściekle związanymi rękoma i wydawał głośne gardłowe odgłosy. Pan Oliver próbował go uderzyć, ale on się uchylił i przebiegł kilka kroków korytarzem.

Jeannie pochyliła się i złapała za kabel, który krępował jego kostki. Harvey zachwiał się. Pociągnęła ponownie, lecz tym razem bez rezultatu. Jezu, ale on ciężki. Harvey podniósł ręce, żeby ją uderzyć. Zmobilizowała wszystkie siły i szarpnęła jeszcze raz. Harvey stracił równowagę i runął jak długi na podłogę.

– Wielkie nieba, co się tutaj, na miłość boską, dzieje? – rozległ się nagle afektowany głos za ich plecami. Pokojówka – ubrana w nieskazitelny uniform czarna kobieta koło sześćdziesiątki – wyszła z pokoju i stanęła na środku korytarza.

Pan Oliver ukląkł obok Harveya i wziął go pod ramiona.

– Ten młody człowiek za ostro balował – stwierdził. – Zarzygał całą maskę mojej limuzyny.

Rozumiem, pomyślała Jeannie, na użytek pokojówki pan Oliver jest naszym szoferem.

– Balował? – zdziwiła się pokojówka. – Bardziej wygląda mi to na bójkę.

– Czy może pani złapać go za nogi? – zapytał pan Oliver, zwracając się do Jeannie.

Jeannie zrobiła to i podnieśli wspólnie Harveya, który zaczął się znowu szarpać. Pan Oliver puścił go niby przypadkiem i podstawił kolano, tak że wpadając na nie, Harvey stracił oddech.

– Uważajcie, zrobicie mu krzywdę! – zawołała pokojówka.

– Jeszcze raz, proszę pani – powiedział pan Oliver.

Dźwignęli go, zanieśli do pokoju i rzucili na stojące bliżej łóżko.

Pokojówka weszła za nimi do środka.

– Mam nadzieję, że nie będzie tu wymiotował.

Pan Oliver uśmiechnął się do niej.

– Jak to się stało, że cię nigdy przedtem nie spotkałem? – zapytał. – Mam oko na ładne dziewczyny, ale nie przypominam sobie, żebym cię tu kiedyś widział.

– Za dużo sobie nie pozwalaj – odparła, ale uśmiechnęła się. – Nie jestem dziewczyną.

– Mam siedemdziesiąt jeden lat, ale ty nie możesz mieć więcej niż czterdzieści pięć.

– Mam pięćdziesiąt dziewięć i jestem za stara, żeby słuchać takich głupot.

Pan Oliver wziął ją delikatnie pod ramię i wyprowadził z pokoju.

– Słuchaj, zaraz będę wolny. Chcesz się przejechać moją limuzyną? – zapytał.

– Z rzygami na masce? Nie ma mowy – odparła, rechocząc głośno.

– Mógłbym je zmyć.

– W domu czeka na mnie mąż. Gdyby usłyszał, co tutaj wygadujesz, miałby pan większe kłopoty niż paw na masce, panie szofer.

– Nie to nie. – Pan Oliver uniósł ręce w przepraszającym geście. – Nie miałem na myśli nic złego. – Udając strach, wycofał się do pokoju i zamknął drzwi.

Jeannie opadła na krzesło.

– Boże wszechmogący, udało nam się – szepnęła.

61

Zaraz po kolacji Steve wstał z fotela.

– Idę spać – oznajmił. Chciał jak najszybciej wycofać się do pokoju Harveya. Kiedy będzie sam, nikt go nie zdemaskuje.

Przyjęcie skończyło się. Proust wypił resztkę whisky i Berrington odprowadził obu gości do samochodu.

Steve zorientował się, że może zatelefonować do Jeannie i powiedzieć jej, co się dzieje. Zakradł się do telefonu i zadzwonił do informacji. Długo trwało, zanim podnieśli słuchawkę. Szybciej, szybciej! W końcu uzyskał połączenie i poprosił o numer hotelu. Za pierwszym razem pomylił się i połączył z jakąś restauracją. Drżącą ręką wystukał ponownie numer i tym razem dodzwonił się do hotelu.

– Chciałbym mówić z doktor Jean Ferrami – powiedział.

Berrington wszedł do gabinetu dokładnie w tej samej chwili, kiedy Steve usłyszał jej głos.

– Halo?

– Cześć, Linda, tu Harvey.

– To ty, Steve?

– Tak. Doszedłem do wniosku, że zostanę u taty. Za późno już, żeby wracać do domu.

– Na litość boską, Steve, wszystko u ciebie w porządku?

– Mam trochę kłopotów, ale to nic takiego, z czym nie mógłbym sobie poradzić. Jak minął ci dzień, kotku?

– Przemyciliśmy go do pokoju hotelowego. Nie było to łatwe, ale udało się. Lisa skontaktowała się z George'em Dassaultem. Obiecał, że przyjedzie, więc będziemy mieć co najmniej trzech.

– To dobrze. Teraz idę spać. Mam nadzieję, że się jutro zobaczymy.

– Życzę powodzenia.

– Ja tobie też. Dobranoc.

– Gorąca laska? – zapytał, mrugając okiem, Berrington.

– Ciepła.

Berrington wyjął jakieś tabletki i popił jedną z nich whisky.

– To dalmane – wyjaśnił widząc, że Steve przygląda się fiolce. – Po tym wszystkim potrzebuję po prostu czegoś, żeby zasnąć.

– Dobranoc, tato.

Berrington objął go ramieniem.

– Dobranoc, synu – powiedział. – I nie martw się, jakoś sobie poradzimy.

Naprawdę kocha tego degenerata, pomyślał Steve. Przez chwilę poczuł irracjonalne wyrzuty sumienia: oszukiwał kochającego ojca.

A potem zdał sobie sprawę, że nie wie, gdzie jest jego pokój.

Wyszedł z gabinetu i przeszedł kilka kroków korytarzem, który, jak się domyślał, prowadził do sypialni. Nie miał pojęcia, za którymi drzwiami może być pokój Harveya. Obejrzał się przez ramię i uspokoił widząc, że Berrington nie obserwuje go z gabinetu. Otworzył szybko pierwsze drzwi, starając się desperacko nie robić za wiele hałasu.

Zobaczył dużą łazienkę, z wanną i prysznicem.

Zamknął delikatnie drzwi.

Obok stała szafa z ręcznikami i pościelą.

Uchylił drzwi po drugiej stronie. Prowadziły do sypialni z dużym podwójnym łożem i kilkoma szafami. Na klamce wisiał opakowany w folię z pralni garnitur w prążki. Nie sądził, żeby Harvey nosił coś takiego. Miał zamiar je cicho zamknąć, kiedy usłyszał tuż za plecami głos Berringtona.

– Potrzebujesz czegoś z mojego pokoju?

Wzdrygnął się przerażony. Przez chwilę kompletnie stracił rezon. Co mam mu, do diabła, powiedzieć? A potem spłynęło na niego natchnienie.

– Nie mam w czym spać – oznajmił.

– Od kiedy to śpisz w piżamie?

Berrington mógł nabrać podejrzeń albo był po prostu zdumiony; Steve nie potrafił tego poznać po jego głosie.

– Myślałem, że masz może o kilka numerów za duży podkoszulek – odparł, brnąc dalej.

– Nic, co by pasowało na te bary – powiedział Berrington i ku jego uldze roześmiał się.

Steve wzruszył ramionami.

Trudno – stwierdził i ruszył dalej.

Na końcu korytarza drzwi były po lewej i prawej stronie: jedne prowadziły do pokoju Harveya, drugie pewnie do służbówki.

Ale które były które?

Ociągał się, mając nadzieję, że Berrington wejdzie do swojej sypialni, zanim będzie musiał dokonać wyboru.

Przy końca korytarza obejrzał się. Berrington obserwował go.

– Dobranoc, tato – powiedział.

– Dobranoc.

Na lewo, czy na prawo? Nie sposób zgadnąć. Wybierz na chybił trafił.

Otworzył drzwi po prawej stronie.

Koszulka rugby na oparciu krzesła, płyta Snoopa Doggy Doga na łóżku, „Playboy” na biurku.

Sypialnia młodego mężczyzny. Chwała Bogu.

Wszedł do środka, zatrzasnął za sobą drzwi piętą i oparł się o nie, czując jak nogi uginają się pod nim z przejęcia.

Po chwili rozebrał się i położył. Czuł się bardzo dziwnie w łóżku Harveya, w jego sypialni, w domu jego ojca. Zgasił światło i leżał jakiś czas z otwartymi oczyma, wsłuchując się w odgłosy obcego domu. Słyszał kroki, szum wody w łazience i zamykające się drzwi, a potem wszystko umilkło.

Zapadł w lekką drzemkę i nagle się obudził. Ktoś był w pokoju.

Poczuł wyraźny zapach kwiatowych perfum, zmieszanych z czosnkiem i przyprawami, a potem zobaczył wąski cień Mariannę, która mijała okno.

Zanim zdążył coś powiedzieć, wskoczyła do niego do łóżka.

– Hej – szepnął.

– Obciągnę ci dokładnie tak, jak lubisz – mówiła cicho, ale w jej głosie brzmiał strach.

– Nie – odparł, odsuwając ją, gdy przesunęła się pod kołdrą w stronę jego krocza. Była zupełnie naga.

– Proszę, nie rób mi dzisiaj nic złego, Arvey – szepnęła miękko. Miała francuski akcent.

Steve wszystkiego się domyślił. Mariannę była imigrantką i Harvey tak ją sterroryzował, że nie tylko robiła wszystko, co – chciał, ale starała się uprzedzać jego życzenia. Jak udawało mu się tuż pod bokiem ojca katować tę biedną dziewczynę? Czy Mariannę bała się odezwać? A potem przypomniał sobie tabletkę nasenną. Berrington spał tak twardo, że krzyki dziewczyny nie były w stanie go obudzić.

– Nie mam zamiaru cię skrzywdzić, Mariannę. Uspokój się.

Zaczęła całować go po twarzy.

– Bądź dobry, proszę, zrobię wszystko, co chcesz, ale nie rób mi nic złego.

– Nie ruszaj się, Mariannę – powiedział stanowczym tonem.

Zastygła w bezruchu.

Objął ręką jej chude ramiona. Miała miękką ciepłą skórę.

– Poleż tutaj przez chwilę i uspokój się – oznajmił. – Nikt nie będzie cię już krzywdził, obiecuję.

Była cała spięta. Spodziewała się, że ją uderzy, ale po jakimś czasie odprężyła się i przysunęła bliżej.

Miał erekcję, nie mógł na to nic poradzić. Wiedział, że może się z nią pokochać. Leżąc obok niej i obejmując jej drobne drżące ciało, miał wielką ochotę to zrobić. Nikt nigdy by się nie dowiedział. Jak cudownie byłoby ją pieścić i podniecić i jak bardzo czułaby się zaskoczona i zadowolona, mogąc się kochać łagodnie i czule. Mogliby się całować i dotykać przez całą noc.

Westchnął. To byłoby nie w porządku. Mariannę nie przyszła tutaj z własnej woli. Do jego łóżka nie przywiodło jej pożądanie, lecz przyczyną był strach i poczucie zagrożenia. Tak, Steve, możesz ją przelecieć – i wykorzystać w ten sposób zastraszoną imigrantkę, która sądzi, że nie ma innego wyboru. To byłaby podłość. Pogardzałbyś człowiekiem, który by to zrobił.

– Lepiej się teraz czujesz? – zapytał.

– Tak…

– Więc wracaj do siebie.

Dotknęła jego twarzy, a potem delikatnie go pocałowała. Steve trzymał wargi mocno zaciśnięte, ale pogładził ją przyjaznym gestem po włosach.

Przez chwilę przyglądała mu się w półmroku.

– Nie jesteś nim – szepnęła.

– Nie – odparł. – Nie jestem nim.

Chwilę później już jej nie było.

Wciąż miał erekcję.

Dlaczego nim nie jestem? Dlatego, że inaczej zostałem wychowany?

Nie, do diabła.

Mogłem ją przelecieć. Mogłem być Harveyem. Nie jestem nim, ponieważ tego nie chciałem. Tej decyzji nie podjęli za mnie rodzice; podjąłem ją sam. Dziękuję wam za pomoc, mamo i tato, ale to ja, nie wy, odesłałem ją z powrotem do jej pokoju.

Nie stworzył mnie Berrington i nie stworzyliście mnie wy.

Sam się stworzyłem.