177622.fb2 Trzeci Bli?niak - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 5

Trzeci Bli?niak - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 5

WTOREK

15

Miasto Richmond żyło wspomnieniem dawnej świetności i Jeannie pomyślała, że rodzice Dennisa Pinkera doskonale do niego pasują. Charlotte Pinker, piegowata ruda piękność w szeleszczącej sukni z jedwabiu, miała maniery wielkiej wirgińskiej damy, chociaż mieszkała w drewnianym domku przy bocznej ulicy. Twierdziła, że ma pięćdziesiąt pięć lat, ale Jeannie oceniała ją raczej powyżej sześćdziesiątki. Jej mąż, którego tytułowała „majorem”, był mniej więcej w tym samym wieku, lecz wyglądał i zachowywał się jak człowiek, który dawno temu przeszedł na emeryturę.

– Dziewczęta, macie ochotę na koktajl? – zapytał, mrugając szelmowsko okiem do Jeannie i Lisy.

Jego żona miała wyszukany południowy akcent i mówiła trochę zbyt głośno, tak jakby zwracała się do licznego audytorium.

– Na litość boską, majorze, jest dopiero dziesiąta rano!

Major wzruszył ramionami.

– Próbuję po prostu rozbawić towarzystwo.

– To nie jest potańcówka; te panie przyjechały przeprowadzić z nami wywiad. Dlatego, że nasz syn jest mordercą.

Jeannie zauważyła, że nazwała go „naszym synem”; ale to niewiele znaczyło. Mogli go zaadoptować. Postanowiła, że ich o to spyta. Gdyby przyznali, że Dennis nie jest ich naturalnym synem, rozwiązałoby to połowę łamigłówki. Ale musiała zachować ostrożność. Pytanie było delikatne. Jeśli zada je zbyt niespodziewanie, na pewno ją okłamią. Powinna zaczekać na odpowiedni moment.

Nie mogła się również doczekać, żeby zobaczyć, jak wygląda Dennis. Czy był sobowtórem Stevena? Przyglądała się bacznie stojącym w salonie fotografiom w tanich ramkach. Wszystkie zrobione były przed wielu laty. Mały Dennis siedział w wózeczku, jechał na trójkołowym rowerku, pozował w stroju do baseballa i ściskał dłoń Myszki Mickey w Disneylandzie. Nigdzie nie widziała zdjęć, które przedstawiałyby go jako dojrzałego młodego człowieka. Rodzice chcieli go niewątpliwie zapamiętać jako niewinnego chłopca, sprzed okresu, gdy oskarżono go o morderstwo. W rezultacie Jeannie nie zdołała się niczego dowiedzieć z fotografii. Jasnowłosy dwunastolatek mógł teraz wyglądać tak samo jak Steven Logan, ale mógł również wyrosnąć na brzydkiego, ciemnego konusa.

Charlotte i major wypełnili już wcześniej kilka kwestionariuszy i wywiad nie powinien trwać dłużej niż godzinę. Lisa zabrała majora do kuchni, a Jeannie została z Charlotte w salonie.

Miała trudności ze skupieniem się na prostych pytaniach. Myślą wracała stale do siedzącego w areszcie Stevena. Nie potrafiła uwierzyć, że dokonał gwałtu. Nie dlatego, że podważyłoby to jej teorię. Polubiła go: sprawiał wrażenie bystrego, ujmującego i miłego. Był również wrażliwy: jego zmieszanie i przygnębienie na wieść o tym, że ma brata psychopatę, sprawiły, że chciała objąć go ramieniem i pocieszyć.

Gdy zapytała Charlotte, czy inni członkowie jej rodziny mieli kiedyś kłopoty z prawem, ta zmierzyła ją władczym spojrzeniem.

– Wszyscy mężczyźni w naszej rodzinie byli zawsze strasznie porywczy – oświadczyła, wciągając powietrze przez rozszerzone nozdrza. – Z domu jestem Marlowe, a to gorąca krew.

Wynikało z tego, że Dennis nie był adoptowany albo że jego adopcja jest trzymana w tajemnicy. Jeannie starała się ukryć rozczarowanie. Czy Charlotte zaprzeczy, że Dennis może być bliźniakiem?

Pytanie trzeba było zadać.

– Pani Pinker, czy jest możliwe, że Dennis mógł mieć brata bliźniaka?

– Nie.

Odpowiedź była prosta: żadnego oburzenia, żadnego zmieszania, zwykłe stwierdzenie faktu.

– Jest pani pewna?

Charlotte roześmiała się.

– Moja droga, to jedna z niewielu rzeczy, co do których matka raczej nie może się mylić.

– Na pewno nie jest adoptowany?

– Nosiłam tego chłopca w moim łonie, niechaj mi Bóg wybaczy.

Jeannie nie wiedziała, co o tym sądzić. Charlotte Pinker była bardziej skłonna do mijania się z prawdą niż Lorraine Logan, ale to, iż obie stanowczo zaprzeczały, że ich synowie są bliźniakami, wydawało się dziwne i niepokojące.

Kiedy wychodziły od Pinkerów, ogarnął ją pesymizm. Obawiała się, że Dennis będzie wyglądał zupełnie inaczej niż Steve.

Przed domem stał ich wynajęty ford aspire. Dzień był gorący. Jeannie ubrana była w sukienkę bez rękawów i żakiet, który włożyła, żeby dodać sobie powagi. Klimatyzator w fordzie zakwękał i zaczął pompować do środka letnie powietrze. Jeannie zdjęła rajstopy i powiesiła żakiet na tylnym wieszaku.

– Naprawdę wkurza mnie to, że twoim zdaniem wskazałam niewłaściwego faceta – oświadczyła Lisa, kiedy wyjechały na autostradę, kierując się w stronę więzienia.

– Mnie też nie daje to spokoju – odparła Jeannie. – Wiem, że nie zrobiłabyś tego, gdybyś nie miała pewności.

– Jak możesz być tak przeświadczona o tym, że nie mam racji?

– Nie jestem o niczym przeświadczona. Mam po prostu głębokie przekonanie, że to nie mógł być Steve Logan.

– Wydaje mi się, że mając do wyboru głębokie przekonanie i zeznanie naocznego świadka, powinnaś wybrać świadka.

– Wiem. Ale czy widziałaś kiedyś ten program Alfreda Hitchcocka? Ten czarno-biały, powtarzają go czasami na kablówce.

Tak, widziałam. To ten program, gdzie cztery osoby oglądają na własne oczy ten sam wypadek drogowy i każda z nich dostrzega co innego.

– Jesteś obrażona?

Lisa westchnęła.

– Chyba powinnam, ale za bardzo cię lubię, żeby się wściekać.

Jeannie wyciągnęła rękę i uścisnęła jej dłoń.

– Dzięki.

Zapadło długie milczenie.

– Denerwuje mnie, kiedy ludzie myślą, że jestem słaba – odezwała się w końcu Lisa.

Jeannie zmarszczyła brwi.

– Ja wcale tak nie myślę.

– Ale większość ludzi tak właśnie uważa. Dlatego, że jestem nieduża, mam mały zadarty nos i piegi.

– To prawda, że nie wyglądasz na ostrą babkę.

– A jednak nią jestem. Mieszkam sama, potrafię o siebie zadbać, mam niezłą robotę i nikt nie może mi podskoczyć. Tak przynajmniej mi się zdawało do tej niedzieli. Teraz myślę, że ludzie mają jednak rację: jestem słaba. W ogóle nie potrafię się obronić! Każdy psychopata chodzący po ulicy może mnie złapać, przystawić nóż do twarzy, zrobić co chce z moim ciałem i zostawić we mnie swoją spermę.

Jeannie zerknęła na pobladłą z emocji Lisę. Miała nadzieję, że wyrzucenie z siebie tego wszystkiego dobrze jej zrobi.

– Nie jesteś słaba – powiedziała.

– Ty jesteś mocna – stwierdziła Lisa.

– Ja mam odwrotny problem: ludzie myślą, że jestem niewrażliwa. Ponieważ mam sześć stóp wzrostu, kolczyk w nosie i złe maniery, uważają, że nie sposób mnie zranić.

– Nie masz wcale złych manier.

– Chyba żartujesz.

– Kto uważa, że jesteś niewrażliwa? Ja nie.

– Kobieta, która prowadzi Bella Vista, dom opieki, w którym jest moja mama. „Pani matka nie dożyje sześćdziesiątego piątego roku życia”, oznajmiła mi prosto z mostu. To, że mam kolczyk w nosie, chciałam jej powiedzieć, nie oznacza jeszcze, że jestem pozbawiona ludzkich uczuć.

– Mish Delaware mówi, że tak naprawdę gwałciciela wcale nie interesuje seks. Najbardziej lubi mieć władzę nad kobietą, dominować, budzić w niej strach i zadawać cierpienie. Wybiera osobę, którą jego zdaniem można łatwo nastraszyć.

– Kto nie byłby przestraszony na twoim miejscu?

– Ale ciebie nie wybrał. Ty byś mu pewnie przywaliła.

– Bardzo bym chciała.

– Tak czy owak, broniłabyś się bardziej zdecydowanie ode mnie. Nie byłabyś taka bezradna i przerażona. Dlatego cię nie wybrał.

Jeannie domyśliła się, do czego to wszystko zmierza.

– Może to i prawda, Liso, ale to wcale nie znaczy, że jest w tym choć trochę twojej winy. Nie możesz mieć do siebie pretensji. Znalazłaś się po prostu w rozbitym pociągu; to mogło się przytrafić każdemu.

– Masz rację – przyznała Lisa.

Dziesięć mil za miastem zjechały z autostrady przy znaku prowadzącym do zakładu karnego Greenwood. Więzienie było tradycyjne: kompleks szarych budynków i wysokie mury zwieńczone drutem kolczastym. Zaparkowały samochód w cieniu drzewa. Jeannie włożyła z powrotem żakiet, ale rajstopy zostawiła w fordzie.

– Jesteś gotowa? – zapytała. – Dennis będzie wyglądał dokładnie jak facet, który cię zgwałcił, chyba że moja metodologia jest zupełnie do dupy.

Lisa pokiwała ponuro głową.

– Jestem gotowa.

Główna brama otworzyła się, żeby wpuścić dostawczą ciężarówkę, i przez nikogo nie niepokojone weszły do środka. Mimo drutu kolczastego, pomyślała Jeannie, nie przestrzegano tutaj zbyt rygorystycznie zasad bezpieczeństwa. Były oczekiwane. Strażnik sprawdził ich tożsamość i poprowadził przez spalony przez słońce dziedziniec, na którym kilku czarnych młodzieńców w więziennych drelichach rzucało piłkę do kosza.

W budynku administracji działała klimatyzacja. Jeannie i Lisa weszły do gabinetu dyrektora, Johna Temoigne'a. Miał na sobie koszulę z krótkim rękawem i krawat, w popielniczce tkwiły niedopałki cygar.

– Jestem doktor Jean Ferrami z Uniwersytetu Jonesa Fallsa – przedstawiła się Jeannie, podając mu rękę.

– Cześć, Jean.

Temoigne należał najwyraźniej do mężczyzn, którzy nie potrafią odezwać się do kobiety po nazwisku.

– A to moja asystentka, pani Hoxton – dodała Jeannie, celowo nie wymieniając imienia Lisy.

– Cześć, złotko.

– Napisałam panu, na czym polega nasza praca, ale jeśli ma pan jakieś pytania, z przyjemnością na nie odpowiem. – Musiała zamienić z nim kilka słów, mimo że nie mogła się wprost doczekać, żeby rzucić okiem na Dennisa Pinkera.

Musi pani pamiętać, że Pinker jest agresywnym i niebezpiecznym osobnikiem – oświadczył Temoigne. – Zna pani szczegóły jego zbrodni?

– Próbował podobno zgwałcić kobietę w kinie i zabił ją, kiedy mu się opierała.

– Jest pani blisko. Było to w starym kinie Eldorado w Greensburgu. Puszczali jakiś horror. Pinker zszedł do piwnicy i wyłączył dopływ prądu. A potem, kiedy zapadła ciemność i wszyscy wpadli w panikę, zaczął obmacywać dziewczyny.

Jeannie i Lisa spojrzały na siebie zaskoczone. To, o czym opowiadał Temoigne, przypominało do złudzenia wypadki, które zaszły w niedzielę na Uniwersytecie Jonesa Fallsa. Umyślny sabotaż spowodował zamieszanie i panikę i dostarczył okazji sprawcy. Oba scenariusze łączył również element młodzieńczych fantazji: obmacywanie dziewcząt w ciemnym kinie i oglądanie biegających po szatni nagich kobiet. Jeśli Steve Logan był jednojajowym bliźniakiem Dennisa, wyglądało na to, że popełnili bardzo podobne zbrodnie.

– Jedna z kobiet próbowała całkiem nierozsądnie stawiać opór i zadusił ją – stwierdził Temoigne.

– Gdyby Pinker obmacywał pana – żachnęła się Jeannie – czy nie próbowałby pan nierozsądnie stawiać oporu?

– Nie jestem kobietą – odparł Temoigne z uśmiechem człowieka, który wie, że trzyma w ręku atutową kartę.

– Powinnyśmy już zacząć, doktor Ferrami – wtrąciła się taktownie Lisa. – Mamy mnóstwo roboty.

– Masz rację.

– Normalnie powinna pani rozmawiać z więźniem przez kratę – oznajmił Temoigne. – Zależało jednak pani specjalnie, żeby przebywać z nim w jednym pomieszczeniu, i otrzymałem polecenie, aby to pani umożliwić. Mimo to chcę, żeby się pani jeszcze zastanowiła. To niebezpieczny i agresywny przestępca.

Jeannie poczuła, jak przechodzi ją dreszcz, ale nie dała po sobie nic poznać.

– Przez cały czas będzie nam towarzyszył uzbrojony strażnik.

– Zgadza się. Ale byłbym spokojniejszy, gdyby od więźnia oddzielała panią stalowa siatka. – Temoigne uśmiechnął się lubieżnie. – Mężczyzna nie musi być psychopatą, żeby nachodziły go zdrożne myśli w obecności dwóch takich atrakcyjnych dziewcząt.

Jeannie wstała z krzesła.

– Doceniam pańską troskę, dyrektorze, naprawdę. Musimy jednak wykonać pewne określone czynności, takie jak pobranie krwi, sfotografowanie badanego i tak dalej i nie można tego zrobić przez kraty. Co więcej, część naszych pytań ma intymny charakter i uważam, że wszelkie dzielące nas sztuczne bariery mogłyby mieć niekorzystny wpływ na wyniki badań.

Temoigne wzruszył ramionami.

– Mam nadzieję, że nic się paniom nie stanie. Odprowadzę panie na miejsce.

Wyszli z budynku administracyjnego i stąpając po spieczonej ziemi, ruszyli w stronę dwupiętrowego betonowego bloku. Strażnik otworzył stalowe drzwi i wpuścił je do środka. Było tam tak samo gorąco jak na zewnątrz.

– Od tej chwili będzie się wami opiekował tu obecny pan Robinson – oznajmił Temoigne. – Gdybyście czegoś potrzebowały, dziewczęta, po prostu krzyczcie.

– Dziękuję, dyrektorze – odparła Jeannie. – Bardzo nam pan pomógł.

Robinson był budzącym zaufanie wysokim czarnym mężczyzną koło trzydziestki. U pasa miał pistolet w zapinanej kaburze i potężną pałkę. Zaprowadził je do pozbawionej okien sali widzeń ze stołem i sześcioma stojącymi przy ścianie krzesłami. Na stole stała popielniczka, w kącie źródełko z wodą i na tym kończyło się całe wyposażenie. Podłoga wyłożona była szarym plastikiem, ściany pomalowane na ten sam kolor.

– Pinker zaraz tu przyjdzie – powiedział Robinson. Pomógł Jeannie i Lisie przysunąć krzesła do stołu, a potem wszyscy usiedli.

Chwilę później otworzyły się drzwi.

16

Berrington Jones umówił się z Jimem Proustem i Prestonem Barckiem w Monocle, restauracji położonej tuż obok biur Senatu w Waszyngtonie. Był to lokal, gdzie podczas lunchu zapadały decyzje o kluczowym znaczeniu i gdzie spotykali się ich znajomi: kongresmani, polityczni konsultanci, doradcy i dziennikarze. Berrington zdecydował, że nie ma sensu kryć się po kątach. Byli zbyt dobrze znani, zwłaszcza senator Proust zwracający uwagę swoją łysą czaszką i wielkim nosem. Gdyby wybrali mało znany lokal, jakiś reporter mógł ich zobaczyć i napisać, że spotykają się potajemnie. Lepiej było pójść tam, gdzie rozpozna ich trzydzieści osób i wszyscy uznają, że spotkali się, aby porozmawiać na temat prowadzonych wspólnie legalnych interesów.

Berrington zdecydowany był nie dopuścić do zerwania kontraktu z Landsmannem. Zgoda, transakcja była od samego początku ryzykowna, a Jeannie Ferrami mogła jej poważnie zagrozić. Ale poddając się teraz, zaprzepaściliby wszystkie swoje marzenia. Istniała tylko jedna szansa, aby uratować Amerykę i przywrócić jej rasową integralność. Nie było na to za późno, jeszcze nie. Wizja praworządnej, bogobojnej, ceniącej wartości rodzinne Ameryki mogła zostać urzeczywistniona. Wszyscy trzej mieli już jednak prawie sześćdziesiątkę; następna taka okazja mogła im się już po prostu nie trafić.

Jim Proust zawsze robił wokół siebie dużo szumu, i chociaż często irytował Berringtona, można go było łatwo przekabacić. Kulturalny Preston, o wiele bardziej sympatyczny, był również znacznie bardziej uparty.

Berrington miał dla nich złe wieści i przedstawił je na samym wstępie.

– Jeannie Ferrami pojechała dzisiaj do Richmond zobaczyć się z Dennisem Pinkerem.

Jim skrzywił się.

– Dlaczego jej, do diabła, nie powstrzymałeś? – Głos miał głęboki i zachrypnięty od wydawania rozkazów przez wiele lat.

Jego arogancki ton jak zwykle wyprowadził z równowagi Berringtona.

– A co miałem zrobić, związać ją?

– Jesteś chyba jej szefem?

– To jest uniwersytet, a nie pierdolona armia, Jim.

– Nie wydzierajcie się tak głośno – zwrócił im uwagę podenerwowany Preston. Na nosie miał wąskie okulary w czarnych oprawkach; nosił takie same od roku 1959 i Berrington zauważył, że ostatnio znowu wracają do mody. – Wiedzieliśmy, że to może się kiedyś wydarzyć. Moim zdaniem powinniśmy przejąć inicjatywę i do wszystkiego się przyznać.

– Przyznać się? – powtórzył z niedowierzaniem Jim. – Uważasz, że zrobiliśmy coś złego?

– Niektórzy ludzie mogą to tak widzieć.

– Może już zapomniałeś, że po przedstawieniu przez CIA raportu, od którego wszystko się zaczęło, „Nowe osiągnięcia sowieckiej nauki”, sam prezydent Nixon stwierdził, że to najbardziej niepokojące wieści z Moskwy, odkąd Sowietom udało się rozbić atom.

– Ten raport nie musiał być wcale prawdziwy – mruknął Preston.

– Ale myśleliśmy, że jest. Co więcej, uwierzył w to nasz prezydent. Nie pamiętasz, jak cholernie groźnie to wtedy wyglądało?

Berrington dobrze wszystko pamiętał. Sowieci mają program hodowli ludzi, twierdziła CIA. Mają zamiar stworzyć genialnych naukowców, genialnych szachistów, niepokonanych sportowców i niepokonanych żołnierzy. Nixon zlecił Wojskowej Służbie Badań Medycznych opracowanie podobnego programu i przedstawienie metody stworzenia idealnych amerykańskich żołnierzy. Jim Proust miał czuwać nad jego realizacją. Natychmiast zwrócił się o pomoc do Berringtona. Kilka lat wcześniej Berrington zaszokował wszystkich, zwłaszcza swoją żonę Vivvie, wstępując do wojska w momencie, gdy wśród jego rówieśników sięgnęły szczytu antywojenne nastroje. Zaczął pracować w Fort Detrick w Frederick, w stanie Maryland, gdzie badał odporność żołnierzy na zmęczenie. Na początku lat siedemdziesiątych stał się czołowym światowym ekspertem, jeśli chodzi o dziedziczenie takich typowo żołnierskich cech osobowych, jak wytrwałość i agresja. W tym czasie Preston, który pozostał na Harvardzie, dokonał kilku przełomowych odkryć, pozwalających lepiej poznać proces ludzkiego zapłodnienia. Berrington namówił go, aby opuścił uniwersytet i razem z nim i Proustem wziął udział w wielkim eksperymencie.

To była jedna z najpiękniejszych chwil w jego życiu.

– Pamiętam również, jakie to było ekscytujące – stwierdził. – Otwieraliśmy nowe horyzonty nauki, ratowaliśmy Amerykę przed kryzysem i sam prezydent prosił nas, byśmy wykonali dla niego to zadanie.

Preston dziobnął smętnie swoją sałatkę.

– Czasy się zmieniły. Dzisiaj nie wystarczy już tłumaczyć, że zrobiło się coś, bo prosił o to osobiście prezydent Stanów Zjednoczonych. Ludzie trafiają do więzienia za to, że zrobili coś, o co prosił ich prezydent.

– Co było w tym złego? – zapytał gniewnie Jim. – Robiliśmy to w tajemnicy, zgoda. Ale do czego mamy się, na litość boską, przyznawać?

– Zeszliśmy do podziemia – powiedział Preston.

Jim zaczerwienił się pod swoją opalenizną.

– Kontynuowaliśmy nasze badania w sektorze prywatnym – stwierdził z naciskiem.

Ładny eufemizm, pomyślał Berrington, nie powiedział jednak tego na głos, żeby nie denerwować Jima. Ci klauni z komitetu na rzecz reelekcji Nixona włamali się do hotelu Watergate i wszyscy w Waszyngtonie zaczęli srać ze strachu. Preston założył Genetico jako spółkę z ograniczoną odpowiedzialnością, a Jim podrzucił jej dość intratnych wojskowych kontraktów, żeby stanęła na nogi. Po pewnym czasie ośrodki sztucznego zapłodnienia stały się tak dochodowe, że mogli finansować dalsze badania bez pomocy wojska. Berrington wrócił na uniwersytet, a Jim przeszedł z armii do CIA, a potem do Senatu.

– Nie mówię, że nie mieliśmy racji – powiedział Preston – ale pewne rzeczy, które robiliśmy na początku, były niezgodne z prawem.

Berrington nie chciał, żeby doszło między nimi do sporu.

– Ironia losu polega na tym – stwierdził spokojnie – że wyhodowanie idealnych Amerykanów okazało się niemożliwe. Cały projekt szedł w złym kierunku. Naturalna hodowla nie pozwalała na dokładność. Ale my byliśmy dość sprytni, żeby dostrzec możliwości, jakie daje inżynieria genetyczna.

– Wówczas nikt jeszcze nie łączył tych dwu cholernych słów – mruknął Proust, krojąc swój stek.

– Jim ma rację – przyznał, kiwając głową Berrington. – Powinniśmy być dumni, a nie wstydzić się tego, co zrobiliśmy. Kiedy się nad tym zastanowić, dokonaliśmy cudu. Postawiliśmy sobie jasne zadanie: ustalić, czy pewne cechy, takie jak inteligencja i agresywność, są dziedziczne; zidentyfikować odpowiedzialne za to geny; na koniec zaś umieścić je w hodowanych w probówce embrionach… i otarliśmy się niemal o sukces!

Preston wzruszył ramionami.

– Zajmują się tym biolodzy na całym świecie…

– Niezupełnie. My byliśmy bardziej ukierunkowani i lepiej się zabezpieczyliśmy.

To prawda.

Obaj przyjaciele Berringtona udobruchali się, każdy na swój sposób. Ich reakcje tak łatwo było przewidzieć, pomyślał pogodnie; może tacy są właśnie wszyscy starzy przyjaciele. Jim sypał zawsze pogróżkami, a Preston szukał dziury w całym. Może teraz, kiedy się uspokoili, zdołają ocenić na trzeźwo sytuację.

– W ten sposób wracamy do Jeannie Ferrami – oznajmił. – Za rok albo dwa doktor Ferrami może nam powiedzieć, jak wzbudzić w ludziach agresję, nie zmieniając ich w kryminalistów. Na swoje miejsce trafią ostatnie fragmenty łamigłówki. Dzięki ofercie Landsmanna przyspieszymy tempo badań, a Jim może znaleźć się w Białym Domu. Nie pora teraz się wycofywać.

– Wszystko to bardzo pięknie – stwierdził Preston – ale co mamy konkretnie robić? Landsmann jest cholernie czuły na punkcie etyki.

Berrington przełknął kawałek steku.

– Przede wszystkim musimy sobie uświadomić, że nie mamy do czynienia z kryzysem, lecz z problemem – oświadczył. I że tym problemem nie jest Landsmann. Ich księgowi nie odkryją prawdy, gdyby nawet sto lat wertowali nasze księgi. Naszym problemem jest Jeannie Ferrami. Nie możemy dopuścić, żeby dowiedziała się czegoś więcej, przynajmniej przed poniedziałkiem, kiedy podpiszemy umowę.

– Nie możesz jej przecież niczego zabronić, bo to jest uniwersytet, a nie pierdolona armia – stwierdził z przekąsem Jim.

Berrington pokiwał głową. Teraz obaj główkowali dokładnie tak, jak chciał.

– To prawda – odparł spokojnie. – Nie mogę jej wydawać rozkazów. Ale istnieją bardziej subtelne metody manipulowania ludźmi aniżeli te, którymi posługują się wojskowi. Jeśli zostawicie to mnie, na pewno to załatwię.

Preston nie wydawał się usatysfakcjonowany.

– W jaki sposób? – zapytał.

Berrington od dłuższego czasu zadawał sobie w myśli to pytanie. Nie miał na razie planu, ale chodził mu po głowie pewien pomysł.

– Wydaje mi się, że mogą wyłonić się pewne problemy w związku z wykorzystywaniem przez nią danych medycznych. To budzi wątpliwości natury etycznej. Sądzę, że uda mi się zmusić ją do zaniechania dalszych badań.

– Musiała się jakoś zabezpieczyć.

– Nie potrzebuję ważnego powodu, lecz pretekstu.

– Jak – ona wygląda? – zapytał Jim.

– Ma koło trzydziestki. Wysoka, bardzo wysportowana. Ciemne włosy, kolczyk w nosie, jeździ starym czerwonym mercedesem. Przez dłuższy czas miałem o niej bardzo dobre zdanie, ale wczoraj wieczorem odkryłem, że jest dziedzicznie obciążona. Ma ojca kryminalistę. Lecz jest również sprytna, zadziorna i uparta.

– Mężatka, rozwiedziona?

– Samotna, nikogo nie ma.

– Brzydka?

– Nie, jest bardzo atrakcyjna. Chociaż trudna we współżyciu.

Jim pokiwał w zamyśleniu głową.

Wciąż mamy wielu przyjaciół wśród ludzi z wywiadu. Wyeliminowanie takiej dziewczyny nie powinno sprawić zbyt wiele kłopotu.

Preston zrobił przestraszoną minę.

– Żadnej przemocy, Jim, na litość boską.

Do stolika zbliżył się kelner, żeby sprzątnąć talerze, i na chwilę umilkli czekając, aż odejdzie. Berrington wiedział, że musi powtórzyć im to, czego dowiedział się wieczorem od sierżant Delaware.

– Jest jeszcze coś, co powinniście wiedzieć – oświadczył z ciężkim sercem. – W niedzielę po południu w szatni sali gimnastycznej zgwałcono dziewczynę. Policja aresztowała Stevena Logana. Ofiara rozpoznała go podczas konfrontacji.

– Czy to on jest sprawcą? – zapytał Jim.

– Nie.

– Wiesz, kto to zrobił?

Berrington spojrzał mu prosto w oczy.

– Tak, Jim, wiem.

– O kurwa – zaklął Preston.

– Może powinniśmy raczej wyeliminować chłopców – mruknął Jim.

Berrington poczuł, jak coś dławi go w gardle. Zdawał sobie sprawę, że się czerwieni. Pochylił się nad stołem i zbliżył palec do twarzy Jima.

– Nie waż się więcej mówić przy mnie takich rzeczy! – huknął, wymachując palcem tak blisko jego oczu, że senator, choć znacznie od niego większy, musiał się cofnąć.

– Uspokójcie się – syknął Preston. – Ludzie na was patrzą.

Berrington cofnął palec, ale nie miał zamiaru na tym zakończyć. Gdyby nie znajdowali się w publicznym miejscu, złapałby Jima za gardło. Zamiast tego chwycił go za klapy marynarki.

– Daliśmy tym chłopcom życie. Wydaliśmy ich na świat i jesteśmy za nich odpowiedzialni.

– Dobrze, już dobrze – mruknął Jim.

– Chcę, żebyś mnie dobrze zrozumiał. Jeśli któremuś z nich spadnie choć włos z głowy, przysięgam na Boga, że odstrzelę ci łeb, Jim.

Podszedł do nich kelner.

– Czy panowie życzą sobie jakiś deser? – zapytał.

Berrington puścił Jima, który wygładził gniewnym ruchem marynarkę.

– Przysięgam – powtórzył Berrington. – Przysięgam.

– Niech pan przyniesie rachunek – powiedział Preston do kelnera.

17

Steve Logan nie zmrużył oka przez całą noc.

Prosiak Butcher spał jak dziecko, co jakiś czas lekko pochrapując. Steve siedział na podłodze, nie spuszczając go z oczu, obserwując trwożnie każdy jego ruch i rozmyślając o tym, co będzie, kiedy facet w końcu się ocknie. Czy będzie chciał z nim walczyć? Czy będzie próbował go zgwałcić albo pobić?

Miał powody do obaw. Mężczyźni zawsze biją się w więzieniu. Wielu odnosi rany, zdarzają się zabójstwa. Społeczeństwo nie bardzo się tym przejmuje, wychodząc z założenia, że jeśli więźniowie będą się tłukli między sobą, zostanie im mniej sił, żeby rabować i mordować porządnych obywateli.

Musiał zrobić wszystko, aby nie sprawiać wrażenia łatwej ofiary. Wiedział, że ludzie często niewłaściwie go oceniają. Ten błąd popełnił między innymi Tip Hendricks. Steve miał łagodny charakter. Chociaż był duży, wydawało się, że nie potrafi skrzywdzić muchy.

Nie zachowując się w sposób prowokacyjny, powinien dać do zrozumienia, że nie da sobie grać na nosie. Przede wszystkim nie może pozwolić, żeby Prosiak wziął go za grzecznego studenta. To uczyniłoby go łatwym celem docinków, żartobliwych razów, a w końcu otwartej agresji. Musiał, jeżeli to możliwe, udawać zatwardziałego przestępcę. A jeśli się nie uda, zdeprymować Prosiaka, wysyłając niejasne sygnały.

A jeśli nic z tego nie odniesie skutku?

Prosiak był wyższy i cięższy od Steve'a i sprawiał wrażenie zahartowanego w bojach bandziora. Steve był bardziej wysportowany i prawdopodobnie szybszy, ale od siedmiu lat nie uderzył nikogo w gniewie. Na otwartej przestrzeni mógł uprzedzić jego atak i uciec bez większych obrażeń. Ale tu, w celi, zapowiadało się na krwawą walkę bez względu na to, kto wygra. Jeśli wierzyć detektywowi Allastonowi, w ciągu ostatnich dwudziestu czterech godzin Prosiak dowiódł, że jest urodzonym mordercą. Czy ja też mam instynkt mordercy? – pytał sam siebie Steve. Czy w ogóle jest coś takiego jak instynkt mordercy? o mało nie zabiłem Tipa Hendricksa. Czy to upodabnia mnie do Prosiaka?

Rozmyślając o tym, co oznaczało wygranie bójki z Prosiakiem, poczuł, jak przechodzi go dreszcz. Wyobraził sobie leżącego na podłodze, zalanego krwią wielkiego mężczyznę, samego siebie, stojącego nad nim, tak samo jak stał nad Tipem, i głos Spike'a: „Jezu Chryste, on chyba jest martwy”. Z dwojga złego wolał chyba dać się pobić.

Może powinien być pasywny. Najlepiej było chyba zwinąć się bez ruchu na podłodze i pozwolić, żeby Prosiak kopał go tak długo, aż się zmęczy. Ale nie wiedział, czy potrafi to zrobić. Siedział więc z wyschniętym gardłem i walącym szybko sercem, przyglądając się śpiącemu psychopacie i wyobrażając sobie różne warianty bójki, którą zawsze przegrywał.

Domyślał się, że gliniarze często stosują ten numer. Polecenie Allastona wcale nie zdziwiło strażnika. Zamiast katować podejrzanych w pokoju przesłuchań, wygodniej było pozwolić, aby robili to za nich inni więźniowie. Zastanawiał się, ilu ludzi przyznało się do nie popełnionych zbrodni tylko dlatego, że nie chcieli znaleźć się w jednej celi z kimś takim jak Prosiak.

Przyrzekał sobie, że nigdy tego nie zapomni. Kiedy zostanie adwokatem i będzie bronić ludzi oskarżonych o różne przestępstwa, nigdy nie potraktuje przyznania się do winy jako ostatecznego dowodu. Wyobrażał sobie, jak przemawia do ławy przysięgłych: „Byłem raz oskarżony o czyn, którego nie popełniłem, i o mały włos nie przyznałem się do winy”.

A potem zdał sobie sprawę, że jeśli zostanie skazany, wyrzucą go z uczelni i nigdy już nie będzie nikogo bronił.

Powtarzał sobie, że nie mogą go skazać. Oczyści go z winy test DNA. Koło północy zabrano go w kajdankach z celi i zawieziono do szpitala Mercy, kilka przecznic od komendy. Tam pobrano mu krew, z której mieli wyekstrahować DNA. Zapytał pielęgniarkę, jak długo to potrwa, i dowiedział się z przerażeniem, że wyniki nie będą znane przed upływem trzech dni. Wrócił do celi zupełnie załamany. Umieszczono go z powrotem z Prosiakiem, który na szczęście w dalszym ciągu spał.

Oceniał, że może nie spać przez jakieś dwadzieścia cztery godziny. Nie mogli go przetrzymywać dłużej bez nakazu sądowego. Został aresztowany mniej więcej o szóstej po południu, więc wolno im było trzymać go w celi do tej samej godziny. Wtedy albo nawet wcześniej będzie mógł się zwrócić o zwolnienie za kaucją. Będzie miał szansę na wydostanie się stąd.

Usiłował rozpaczliwie przypomnieć sobie wykład na temat kaucji. „Jedynym pytaniem, które rozważa sąd, jest to, czy oskarżony stawi się na rozprawie”, tłumaczył profesor Rexam. Wtedy wydawało się to nudne jak flaki z olejem; teraz zależało od tego wszystko. Zaczął odtwarzać w pamięci szczegóły. Pod uwagę brało się dwa czynniki. Pierwszym była wysokość ewentualnego wyroku. Jeśli wysunięto poważne oskarżenie, zwolnienie za kaucją było bardziej ryzykowne; oskarżony o morderstwo łatwiej decydował się na ucieczkę niż drobny złodziejaszek. Ten sam czynnik wchodził w grę, gdy podejrzany figurował w rejestrze skazanych i groził mu wysoki wyrok jako recydywiście. Steve nie figurował w rejestrze; chociaż sądzono go za ciężkie pobicie, działo się to, nim ukończył osiemnaście lat i wyrok uległ zatarciu. Stanie przed sądem z czystym kontem. Ciążące na nim zarzuty były jednak bardzo poważne.

Drugi czynnik to „więzi oskarżonego ze społecznością”: rodzina, dom, praca. Ktoś, kto od pięciu lat mieszkał z żoną i dziećmi pod tym samym adresem i pracował w firmie za rogiem, miał większe szansę od kogoś, kto nie miał w mieście rodziny, wprowadził się do obecnego mieszkania przed sześcioma tygodniami i w rubryce „zawód” podał, że jest bezrobotnym muzykiem. Pod tym względem Steve czuł się pewniejszy. Mieszkał razem z rodzicami i studiował na drugim roku prawa; decydując się na ucieczkę, wiele by tracił.

Sąd nie powinien rozważać, czy zwolnienie oskarżonego stanowi zagrożenie dla społeczeństwa, przesądzałby bowiem w ten sposób o jego winie. W praktyce jednak często się to zdarzało. Osoba zamieszana w nie zakończone jeszcze przestępcze porachunki miała mniejsze szansę od kogoś, kto dopuścił się pojedynczego przestępstwa. Gdyby Steve'a oskarżano nie o jeden, lecz o całą serię gwałtów, jego szansę na zwolnienie byłyby bliskie zeru.

Uwzględniwszy to wszystko, oceniał swoje szansę na pięćdziesiąt procent. Obserwując Prosiaka, układał w myśli coraz dłuższe mowy, które miał zamiar wygłosić w sądzie.

Zdecydowany był bronić się sam. Nie poprosił o rozmowę telefoniczną, do której miał prawo. Aż do chwili gdy będzie mógł powiedzieć, że oczyszczono go z zarzutów, starał się nie mieszać w to rodziców. Nie wyobrażał sobie, że mógłby powiedzieć im, co go spotkało: byliby zbyt wstrząśnięci i zrozpaczeni. Podzielenie się złą wieścią przyniosłoby mu ulgę, ale za każdym razem, gdy o tym myślał, stawały mu przed oczyma ich twarze, gdy przed siedmiu laty weszli na posterunek po bójce z Tipem Hendricksem. Wiedział, że rozmowa z nimi zraniłaby go o wiele bardziej niż kiedykolwiek był go w stanie zranić Prosiak Butcher.

W ciągu nocy do aresztu trafili kolejni mężczyźni. Część była apatyczna i posłuszna, inni krzyczeli, że są niewinni, a jeden stawiał opór strażnikom i został w związku z tym profesjonalnie pobity.

Koło piątej zrobiło się cicho. O ósmej zmiennik Spike'a przyniósł w styropianowych pojemnikach śniadanie z knajpy o nazwie Mother Hubbard. Więźniowie w innych celach ożywili się na widok jedzenia i hałas obudził Prosiaka.

Steve nie ruszał się z miejsca, siedząc na podłodze i wpatrując się pozornie pustym wzrokiem w ścianę, w istocie zaś obserwując Prosiaka kątem oka. Przyjazne nastawienie mogło być wzięte za oznakę słabości. Najlepszą postawą była wroga bierność.

Prosiak siadł na pryczy, złapał się za głowę i wlepił oczy w Steve'a, na razie jednak milczał. Steve domyślał się, że facet usiłuje go rozgryźć.

– Co tutaj, kurwa, robisz? – zapytał po kilku minutach Prosiak.

Steve wykrzywił twarz w wyrazie niemego oburzenia, a potem przesunął oczyma po celi i zatrzymał je na Prosiaku. Przez kilka chwil wytrzymywał jego spojrzenie. Prosiak był przystojnym mężczyzną z mięsistą twarzą, na której malowała się agresja. Wpatrywał się przekrwionymi oczyma w swojego współlokatora. Sprawiał wrażenie zmarnowanego i przegranego, lecz mimo to niebezpiecznego. Steve odwrócił wzrok, udając znudzenie. Nie odpowiedział na pytanie. Im więcej czasu zajmie Prosiakowi rozszyfrowanie go, tym będzie bezpieczniejszy.

Kiedy strażnik wsunął śniadanie między prętami, Steve zignorował je. Prosiak podniósł tackę. Wtrąbił cały bekon, jajka i grzankę, po czym bez żenady skorzystał głośno z toalety.

Załatwiwszy się, podciągnął spodnie, usiadł na pryczy i spojrzał na Steve'a.

– Za co tutaj trafiłeś, biały chłopcze? – zapytał.

To był moment największego zagrożenia. Prosiak starał się go wyczuć. Steve nie mógł teraz pozwolić, żeby domyślił się, kim naprawdę jest: porządnym studentem, który od wielu lat nie brał udziału w żadnej bójce.

Obrócił głowę i spojrzał na Prosiaka tak, jakby dopiero teraz go zauważył. Patrzył mu w oczy bardzo długo, zanim się odezwał.

– Zasraniec zaczął się do mnie dopierdalać, więc przypierdoliłem mu raz a dobrze – odparł, lekko się zacinając.

Prosiak nie spuszczał z niego oczu. Steve nie potrafił powiedzieć, czy facet dał się nabrać.

– Morderstwo? – zapytał po dłuższej chwili.

– Zgadza się, kurwa.

– Ja też.

Wyglądało na to, że Prosiak uwierzył mu.

– Zasraniec nie będzie się do mnie, kurwa, więcej dopierdalać – dodał po chwili buńczucznym tonem Steve.

– Jasne – zgodził się Prosiak.

Zapadło długie milczenie. Prosiak chyba się nad czymś zastanawiał.

– Dlaczego nas razem wsadzili? – zapytał w końcu.

– Nic na mnie, kurwa, nie mają – odparł Steve. – Kombinują, że jeśli cię skasuję, będą mogli mnie skazać.

Prosiak poczuł się dotknięty na honorze.

– A co, jeżeli to ja cię skasuję? – zapytał.

Steve wzruszył ramionami.

– Wtedy będą mieli coś na ciebie.

Prosiak pokiwał powoli głową.

– Cwaniaki – mruknął.

Wyglądało na to, że nie ma nic więcej do powiedzenia. Po chwili z powrotem się położył.

Steve czekał. Czy niebezpieczeństwo minęło?

Po kilku minutach Prosiak zapadł chyba w sen.

Kiedy zaczął chrapać, Steve oparł się z ulgą o ścianę.

Przez kilka następnych godzin nic się nie zdarzyło.

Nikt nie przyszedł, żeby z nim porozmawiać, nikt nie powiedział mu, co się dzieje. Nie było okienka z informacją, do którego mógłby podejść. Chciał wiedzieć, kiedy będzie mógł poprosić o zwolnienie za kaucją, ale nikt go o tym nie poinformował. Próbował zagadnąć nowego strażnika, lecz facet po prostu go zignorował.

Prosiak wciąż spał, kiedy strażnik przyszedł i otworzył drzwi celi. Założył Steve'owi kajdanki i łańcuchy na nogi, a potem obudził Prosiaka i zrobił z nim to samo. Przykuto ich do innych mężczyzn i zaprowadzono do małej sali na tym samym piętrze.

Wewnątrz były dwa biurka, każde z komputerem i laserową drukarką, przed nimi rząd szarych plastikowych krzeseł. Przy pierwszym biurku siedziała elegancko ubrana czarna kobieta koło trzydziestki. Zerknęła na więźniów, mruknęła: „proszę usiąść” i zaczęła z powrotem stukać wypielęgnowanymi palcami w klawiaturę.

Szurając nogami, przedefilowali przed biurkiem i usiedli. Steve rozejrzał się dookoła. Ze swoimi stalowymi szafkami, tablicami ogłoszeń, przeciwpożarową gaśnicą i staroświeckim sejfem sala przypominała zwykły sekretariat. Po kilkunastu godzinach spędzonych w celi wydawała mu się piękna.

Prosiak zamknął oczy i chyba ponownie zasnął. Z dwu pozostałych mężczyzn, jeden wpatrywał się z niedowierzaniem w gips, w którym tkwiła jego prawa noga, drugi uśmiechał się błogo, wyraźnie nie mając pojęcia, gdzie jest, naćpany jak świnia, opóźniony w rozwoju albo jedno i drugie.

Kobieta odwróciła w końcu wzrok od ekranu.

– Proszę podać nazwisko.

– Steve Logan – odparł Steve, który siedział pierwszy w szeregu.

– Nazywam się Williams i jestem komisarzem sądowym, panie Logan.

Przypomniał sobie zajęcia na temat procedury sądowej. Komisarz był funkcjonariuszem sądowym, stojącym o wiele niżej od sędziego. Zajmował się nakazami aresztowania i innymi pomniejszymi formalnościami. Miał również prawo zwolnić za kaucją i Steve'a podniosło to na duchu. Może jednak uda mu się stąd wydostać.

– Do moich obowiązków – oznajmiła Williams – należy poinformowanie pana, o co jest pan oskarżony, kiedy i gdzie odbędzie się proces, czy zostanie pan zwolniony za kaucją lub za poręczeniem, a jeśli tak, to pod jakimi warunkami.

Mówiła bardzo szybko, ale Steve usłyszał wzmiankę o kaucji, która potwierdziła to, co zapamiętał z zajęć. Znajdowała się przed nim osoba, którą musiał przekonać, że można mu wierzyć i że pojawi się na rozprawie.

– Zarzuca się panu gwałt pierwszego stopnia, napaść z zamiarem gwałtu, pobicie oraz sodomię. – Na jej okrągłej twarzy nie odbiły się żadne emocje, gdy wyliczała potworne zbrodnie, o które został oskarżony. Podała mu datę procesu, który miał się odbyć za trzy tygodnie, i Steve przypomniał sobie, że każdemu podejrzanemu przysługuje prawo do rozprawy w ciągu trzydziestu dni od zatrzymania.

– Za gwałt grozi panu dożywocie. Za napaść z zamiarem gwałtu od dwu do piętnastu lat. Oba czyny stanowią przestępstwa kwalifikowane.

Steve wiedział, czym jest przestępstwo kwalifikowane, wątpił jednak, czy zdawał sobie z tego sprawę Prosiak Butcher. Przypomniało mu się, że gwałciciel podpalił również budynek sali gimnastycznej. Dlaczego nie postawiono mu tego zarzutu? Być może policja nie miała żadnego dowodu łączącego go z pożarem.

Williams zadała mu serię szybkich pytań i wpisała odpowiedzi do komputera.

– Proszę podać pełne nazwisko. Adres? Numer telefonu? Jak długo mieszka pan w tym samym miejscu? Gdzie mieszkał pan przedtem?

Informując ją, że mieszka z rodzicami, że studiuje na drugim roku prawa i nie ma kryminalnej przeszłości, czuł, jak budzi się w nim nadzieja. Zapytała, czy jest uzależniony od narkotyków lub alkoholu, a on mógł udzielić jej odpowiedzi przeczącej. Zastanawiał się, kiedy będzie miał okazję zwrócić się z prośbą o zwolnienie, ale ona trajkotała jak nakręcona, stosując się najwyraźniej do z góry ustalonej procedury.

– Co się tyczy sodomii, nie znajduję wystarczających dowodów – stwierdziła. Oderwała wzrok od ekranu i spojrzała mu prosto w oczy. – Nie oznacza to, że nie mógł pan popełnić tego wykroczenia, lecz tylko to, że w policyjnym raporcie nie znajduję dosyć informacji, by taki zarzut potwierdzić.

Steve zastanawiał się, dlaczego policja oskarżyła go o sodomię. Może mieli nadzieję, że zaprzeczy z oburzeniem i zdradzi się mówiąc: To obrzydliwe, przeleciałem ją, ale nie waliłem od tyłu, za kogo mnie macie?

– Zarzut zostanie jednak postawiony podczas rozprawy – dodała Williams.

Steve zupełnie się pogubił. Jaki był sens jej poprzedniego stwierdzenia, skoro i tak postawią mu ten zarzut podczas rozprawy? I jeśli on, student drugiego roku prawa, miał trudności z nadążaniem za tym, co mówiła, co można było powiedzieć o zwyczajnym śmiertelniku?

– Ma pan jakieś pytania? – zapytała komisarz.

Steve wziął głęboki oddech.

– Chcę prosić o zwolnienie za kaucją – zaczął. – Jestem niewinny…

– Jest pan oskarżony o przestępstwa kwalifikowane, panie Logan – przerwała mu – które podpadają pod paragraf sześćset trzydzieści osiem B postępowania sądowego. A to oznacza, że jako komisarz sądowy nie mogę udzielić panu zwolnienia za kaucją. Ta decyzja należy wyłącznie do sędziego.

To było jak policzek. Zrobiło mu się niedobrze. Wpatrywał się w nią z niedowierzaniem.

– W takim razie jaki jest sens tej całej farsy? – zapytał gniewnie.

– W tym momencie nie dotyczą pana przepisy o zwolnieniu za kaucją.

– Więc po co zadawała mi pani te wszystkie pytania i obudziła we mnie nadzieję? Myślałem, że stąd się wydostanę! – oznajmił podniesionym tonem.

Wcale jej to nie poruszyło.

– Adres, który mi pan podał, i inne informacje zostaną sprawdzone przez śledczego przedprocesowego, który zda raport sędziemu – oświadczyła spokojnie. – Jutro czeka pana przesłuchanie, podczas którego sędzia podejmie decyzję w sprawie zwolnienia za kaucją.

– Trzymają mnie w celi razem z nim! – poskarżył się Steve, wskazując śpiącego Prosiaka.

– Nie odpowiadam za warunki panujące w celach.

– Ten facet jest mordercą. Nie zabił mnie dotychczas tylko dlatego, że nie może ustać na nogach. Składam pani w tej chwili, jako urzędnikowi sądowemu, formalną skargę. Jestem dręczony psychicznie i moje życie znajduje się w niebezpieczeństwie.

– Kiedy cele są pełne, musi pan dzielić…

– Cele nie są pełne, co może pani stwierdzić, wystawiając głowę z tego pokoju. Większość jest pusta. Umieścili mnie razem z nim, żeby mógł mnie skatować. I jeśli to zrobi, zaskarżę panią osobiście za to, że pani do tego dopuściła.

Williams trochę zmiękła.

– Zajmę się tym. A teraz wręczę panu kilka dokumentów. – Dała mu listę zarzutów i parę innych papierów. – Proszę podpisać każdy z nich i wziąć sobie kopię.

Sfrustrowany i przygnębiony Steve wziął od niej długopis i podpisał papiery. Kiedy to robił, strażnik trącił w ramię Prosiaka i obudził go. Steve oddał dokumenty kobiecie, która włożyła je do teczki.

– Proszę podać nazwisko – zwróciła się do Prosiaka.

Steve schował twarz w dłoniach.

18

Jeannie nie odrywała wzroku od wolno otwierających się drzwi.

Mężczyzna, który wszedł do sali widzeń, był sobowtórem Stevena Logana.

Usłyszała, jak siedząca obok Lisa bierze głęboki oddech.

Dennis Pinker był tak uderzająco podobny do Stevena, że Jeannie nigdy nie zdołałaby ich odróżnić.

Metoda okazała się skuteczna, pomyślała z triumfem. Miała na to wyraźny dowód. Chociaż rodzice stanowczo zaprzeczali, by któryś z tych dwóch mężczyzn mógł mieć brata bliźniaka, byli do siebie podobni jak dwie krople wody.

Kręcone jasne włosy miał ostrzyżone w ten sam sposób, krótko, z przedziałkiem. Dennis zawinął rękawy więziennych drelichów, tak samo jak zrobił to Steven z mankietami swojej niebieskiej płóciennej koszuli. Zamknął za sobą drzwi piętą, podobnie jak zrobił to Steven, wchodząc do jej gabinetu. Siadając, posłał jej taki sam jak Steven chłopięcy ujmujący uśmiech. Trudno było uwierzyć, że nie ma przed sobą Steve'a.

Jeannie spojrzała na Lisę, która pobladła i wpatrywała się w Dennisa szeroko otwartymi oczyma. To on – szepnęła.

Dennis zmierzył Jeannie wzrokiem.

– Oddasz mi jeszcze dzisiaj swoje majtki – mruknął.

Jeannie zmroziła chłodna pewność brzmiąca w jego głosie, ale odczuła jednocześnie intelektualną satysfakcję. Steven nigdy by czegoś takiego nie powiedział. Ten sam materiał genetyczny dał w rezultacie dwóch zupełnie odmiennych osobników: i czarującego studenta, i psychopatę. Ale czy dzielące ich różnice nie były tylko złudzeniem?

– Zachowuj się grzecznie, bo będziesz miał kłopoty – powiedział spokojnym tonem strażnik Robinson.

Dennis posłał jej znowu ten chłopięcy uśmiech, ale jego słowa napawały strachem.

– Robinson nawet się nie zorientuje, kiedy to zrobisz – zwrócił się do Jeannie. – Wyjdziesz stąd, czując na tyłku chłodny powiew bryzy.

Jeannie opanowała się. To tylko czcze przechwałki. Była sprytna i silna; Dennisowi niełatwo byłoby ją zaatakować, gdyby nawet siedzieli tu zupełnie sami. Ze stojącym obok, uzbrojonym w pistolet i pałkę strażnikiem czuła się absolutnie bezpieczna.

– Dobrze się czujesz? – mruknęła do Lisy.

Lisa była blada, ale zacisnęła z determinacją usta.

– Nic mi nie jest – odparła ponuro.

Podobnie jak jego rodzice, Dennis wypełnił już wcześniej kilka kwestionariuszy. Lisa zaczęła mu teraz zadawać bardziej skomplikowane pytania, na które nie można było odpowiedzieć, wstawiając krzyżyki do odpowiednich rubryk, Jeannie przeglądała wyniki, porównując Dennisa ze Stevenem. Podobieństwa były uderzające: zbliżony profil psychologiczny, podobne zainteresowania, upodobania, hobby, sprawność fizyczna. Dennis miał nawet tak samo jak Steven zdumiewająco wysoki iloraz inteligencji.

Co za szkoda, myślała. Ten młody człowiek mógł zostać naukowcem, chirurgiem, inżynierem, programistą komputerowym. Zamiast tego gnił tutaj w więzieniu.

Zasadnicza różnica między Dennisem i Stevenem polegała na stopniu ich przystosowania. Steven był dojrzałym mężczyzną z wyższymi niż przeciętne cechami prospołecznymi – łatwo nawiązujący znajomości, akceptujący cudzy autorytet, na luzie z przyjaciółmi, szczęśliwy, gdy stanowił część zespołu. Dennis miał interpersonalne predyspozycje trzyletniego dziecka. Zabierał innym wszystko, co chciał, nie lubił się niczym dzielić, bał się obcych i jeśli nie mógł postawić na swoim, tracił panowanie nad sobą i stawał się agresywny.

Jeannie pamiętała pewne wydarzenie z wczesnego dzieciństwa. Miała wtedy trzy lata i było to jej najwcześniejsze wspomnienie. Pochylała się nad łóżeczkiem, w którym leżała jej młodsza siostrzyczka. Patty ubrana była w różowe śpioszki z wyhaftowanymi na kołnierzyku jasnoniebieskimi kwiatkami. Jeannie jeszcze dziś czuła nienawiść, która ogarnęła ją, gdy przyglądała się małej twarzyczce. Patty ukradła jej tatusia i mamę. Chciała zabić tego intruza, który odebrał miłość i troskę, poprzednio przeznaczoną wyłącznie dla niej samej. „Kochasz swoją małą siostrzyczkę?” – zapytała ciotka Rosa i Jeannie odpowiedziała: „Nienawidzę jej, chciałabym, żeby umarła”. Ciotka Rosa dała jej klapsa i Jeannie poczuła się podwójnie skrzywdzona.

Jeannie dorosła podobnie jak Steven, ale Dennisowi nigdy się to nie udało. Dlaczego Steven różnił się od Dennisa? Czy zadecydowało o tym jego wychowanie? A może tylko wydawał się inny? Może jego prospołeczne cechy były jedynie maską, pod którą krył się psychopata?

Obserwując i słuchając, Jeannie zdała sobie sprawę, że jest jeszcze jedna różnica. Bała się Dennisa. Nie potrafiła powiedzieć dlaczego, ale zagrożenie emanowało z całej jego osoby. Miała poczucie, że facet może zrobić wszystko, co mu przyjdzie do głowy, bez względu na konsekwencje. Steven ani przez chwilę nie robił na niej takiego wrażenia.

Sfotografowała Dennisa, robiąc między innymi zbliżenia obojga uszu. U jednojajowych bliźniąt uszy, a zwłaszcza ich płatki, są na ogół bardzo podobne.

Następnie Lisa, która przeszła w tej dziedzinie specjalne szkolenie, pobrała krew Dennisowi. Jeannie nie mogła się doczekać, żeby porównać ich DNA. Była pewna, że Steven i Dennis mają takie same geny. To wykaże ponad wszelką wątpliwość, że są jednojajowymi bliźniętami.

Lisa wprawnie zapieczętowała i oznaczyła probówkę, a potem wyszła, żeby umieścić ją w pojemniku z lodem, którą miały w bagażniku samochodu. Jeannie została, aby zakończyć wywiad.

Zadając ostatnie pytania, żałowała, że nie może ich mieć obu przez tydzień w laboratorium. Ale to mogło się okazać niemożliwe w kontakcie z wieloma parami. Studiując przestępców, napotykała liczne trudności wynikające z tego, że siedzieli w więzieniu. Bardziej skomplikowane badania, wymagające użycia specjalistycznego sprzętu, mogły zostać przeprowadzone dopiero po wyjściu Dennisa na wolność. Musiała się z tym pogodzić. Na szczęście miała do przeanalizowania dużo innych danych.

– Dziękuję, że zgodził się pan na tę rozmowę, panie Pinker – powiedziała, wypełniwszy ostatni kwestionariusz.

– Nie dałaś mi jeszcze swoich majtek – odparł zimno.

– Słuchaj, Pinker, byłeś grzeczny przez całe popołudnie, nie psuj tego – oświadczył Robinson.

Dennis popatrzył na niego z bezbrzeżną pogardą.

– Robinson boi się szczurów, wiedziała pani o tym, pani psycholog? – zapytał, zwracając się do Jeannie.

Ogarnął ją nagły niepokój. Działo się coś, czego nie rozumiała. Zaczęła szybko zbierać swoje papiery.

Robinson zrobił zakłopotaną minę.

– Nienawidzę szczurów, to prawda, ale wcale się ich nie boję.

– Nawet takiego dużego, jak ten szary w kącie? – zapytał Dennis, wskazując ręką.

Robinson odwrócił się do tyłu. W kącie nie było szczura, kiedy jednak strażnik odwrócony był plecami, Dennis sięgnął do kieszeni i wyciągnął ciasno opakowane zawiniątko. Zrobił to tak szybko, że Jeannie domyśliła się, co jest w środku o wiele za późno. Dennis rozwinął niebieską poplamioną chustkę. Schowany był w niej tłusty szary szczur z długim różowym ogonem. Jeannie zadrżała. Nie brzydziła się gryzoni, ale było coś głęboko wstrętnego w widoku szczura trzymanego w tych samych dłoniach, które udusiły kobietę.

Zanim Robinson odwrócił się z powrotem, Dennis wypuścił szczura, który przebiegł przez pokój.

– Tam, Robinson, tam! – zawołał Dennis.

Strażnik obejrzał się, zobaczył szczura i pobladł.

– Cholera – mruknął, wyciągając pałkę.

Szczur biegł wzdłuż ściany, szukając miejsca, gdzie mógłby się ukryć. Robinson ruszył za nim w pogoń, waląc raz po raz pałką. Zostawił kilka czarnych śladów na ścianie, ale nie udało mu się trafić.

Jeannie obserwowała Robinsona z rosnącym niepokojem. Coś było tutaj nie w porządku, coś nie miało sensu. Wyglądało to na niewinny wygłup, ale Dennis nie był przecież żartownisiem. Był zboczeńcem i mordercą. To, co robił, zupełnie do niego nie pasowało. Chyba że chodziło mu wyłącznie o odwrócenie uwagi i miał jakiś inny zamiar…

Poczuła, jak coś dotyka jej włosów. Odwróciła się i zamarło jej serce.

Dennis wstał z krzesła i był teraz tuż obok. Przy jej twarzy trzymał coś, co wyglądało na własnoręcznie zrobiony nóż; była to blaszana łyżka ze spłaszczonym i zaostrzonym końcem.

Chciała krzyknąć, lecz żaden dźwięk nie wydobył się z jej gardła. Przed kilkoma sekundami uważała, że jest zupełnie bezpieczna; teraz zagrażał jej morderca z nożem. Jak mogło się to tak szybko zdarzyć? Krew odpłynęła jej z twarzy i miała trudności z zebraniem myśli.

Dennis złapał ją lewą ręką za włosy i przysunął ostrze tak blisko oka, że nie mogła go dobrze widzieć. Pochylił się do jej ucha i poczuła zapach jego potu i ciepły oddech na policzku.

– Rób, co każę, albo wydłubię ci oczy – mruknął tak cicho, że ledwie go usłyszała.

Sparaliżowało ją przerażenie.

– O Boże, nie oślepiaj mnie – jęknęła.

Usłyszała we własnym głosie zupełnie obcy poddańczy i błagalny ton i trochę to ją otrzeźwiło. Próbowała rozpaczliwie wziąć się w garść i coś wymyślić. Robinson wciąż ścigał szczura; nie miał pojęcia, co dzieje się za jego plecami. Nie była w stanie w to uwierzyć. Znajdowali się w środku stanowego więzienia, miała przy sobie uzbrojonego strażnika, a mimo to była zdana na łaskę Dennisa. Jak bardzo okazała się niemądra, wyobrażając sobie przed kilku godzinami, że nauczy go moresu, jeśli ją zaatakuje. Zaczęła trząść się ze strachu.

Dennis pociągnął ją boleśnie za włosy i poderwała się z krzesła.

– Proszę – wyszeptała. Gardziła sobą za to, że tak się płaszczy, ale nie mogła na to nic poradzić. – Zrobię wszystko!

Przysunął wargi do jej ucha.

– Zdejmuj majtki – mruknął.

Zamarła w bezruchu. Była gotowa zrobić wszystko, nawet najbardziej się upokorzyć, byle tylko ją puścił, lecz zdjęcie bielizny mogło okazać się równie niebezpieczne jak sprzeciw. Nie wiedziała, co robić. Próbowała zobaczyć, gdzie jest Robinson. Znajdował się poza polem jej widzenia i bała się obrócić głowę, żeby nóż nie wbił jej się w oko. Słyszała jednak, jak przeklina i wali w ścianę swoją pałką. Było oczywiste, że nie zdawał sobie sprawy, co jej grozi.

– Nie mam dużo czasu – mruknął Dennis głosem, który przypominał lodowaty wiatr. – Jeśli nie dostanę, czego chcę, nigdy już nie zobaczysz, jak świeci słońce.

Wierzyła w to, co mówił. Przed chwilą skończyła z nim trzygodzinny wywiad i zdawała sobie sprawę, do czego jest zdolny. Nie miał sumienia; nie wiedział, czym jest poczucie winy albo skrucha. Jeśli nie zaspokoi jego życzeń, bez wahania ją oślepi.

Ale co ją czeka, gdy zdejmie majtki? Czy będzie usatysfakcjonowany i odsunie ostrze od jej twarzy? Czy wydłubie jej oko, nie zważając na to, że go posłuchała? Czy może będzie chciał czegoś więcej?

Dlaczego Robinson nie potrafi zabić tego pieprzonego szczura?

– Szybciej! – syknął Dennis.

Czy może być coś gorszego od ślepoty?

– Dobrze – jęknęła.

Niezgrabnie się pochyliła. Dennis wciąż trzymał ją za włosy, przystawiając nóż do twarzy. Podkasała drżącymi rękoma sukienkę i ściągnęła kupione w K-Mart białe bawełniane figi. Kiedy opadły jej na stopy, Dennis wydał głęboki gardłowy dźwięk. Chociaż rozsądek podpowiadał jej, że nie ma w tym ani trochę jej winy, czuła głęboki wstyd. Wygładziła szybko sukienkę, okrywając nagość, a potem podniosła jedną i drugą nogę i cisnęła majtki jak najdalej od siebie.

Czuła się potwornie bezbronna.

Dennis puścił ją, złapał majtki, przycisnął je do twarzy i zaczął wdychać ich zapach, przymykając oczy w ekstazie.

Jeannie nie mogła oderwać od niego wzroku.

Chociaż jej nie dotykał, trzęsła się z obrzydzenia.

Co zrobi teraz?

Za plecami usłyszała głośne plaśnięcie. Odwróciła się i zobaczyła, że Robinson trafił w końcu szczura. Pałka zmiażdżyła mu grzbiet i na podłodze widniała czerwona plama. Szczur nie mógł już uciekać, ale wciąż żył. Miał otwarte oczy i jego ciało unosiło się w spazmatycznym oddechu. Robinson uderzył ponownie, tym razem prosto w głowę. Szczur przestał się poruszać i z rozbitej czaszki wypłynął szary mózg.

Jeannie spojrzała z powrotem na Dennisa. Ku jej zdziwieniu siedział spokojnie przy stole, udając niewiniątko. Nóż i jej majtki zniknęły.

Czy nic jej nie groziło? Czy było już po wszystkim?

Robinson dyszał ciężko ze zmęczenia.

– Czy to nie ty puściłeś tu tego szczura, Pinker? – zapytał, spoglądając spode łba na Dennisa.

– Nie, proszę pana – odparł bez namysłu więzień.

Tak, to jego sprawka, miała ochotę krzyknąć Jeannie. Ale z jakiegoś powodu milczała.

– Bo gdybyś kiedykolwiek zrobił coś takiego, wyrwałbym ci… – Robinson zerknął kątem oka na Jeannie i doszedł do wniosku, że nie powie, co takiego wyrwałby Dennisowi. – Wiesz chyba, że gorzko byś tego pożałował.

– Wiem, proszę pana.

Jeannie zdała sobie sprawę, że jest bezpieczna. Lecz zamiast ulgi poczuła gniew. Wpatrywała się oburzona w Dennisa. Czy miał zamiar udawać, że nic się nie stało?

– Dostaniesz wiadro z wodą i wymyjesz podłogę – oświadczył Robinson.

– Oczywiście, proszę pana.

– To znaczy, jeśli doktor Ferrami już z tobą skończyła.

Kiedy uganiałeś się za tym szczurem, gamoniu, Dennis ukradł mi majtki, chciała powiedzieć, ale nie potrafiła wydobyć z siebie głosu. To było takie żałosne. I wyobrażała sobie konsekwencje złożenia podobnej skargi. Będzie musiała sterczeć tu przez godzinę albo dłużej, do czasu zakończenia śledztwa. Dennis zostanie przeszukany, majtki odnalezione. Pokażą je dyrektorowi. Wyobrażała sobie, jak Temoigne bada dowód rzeczowy, macając majtki i przewracając je na drugą stronę z dziwnym wyrazem twarzy.

Nie. Nie powie niczego.

Poczuła ukłucie winy. Zawsze miała za złe kobietom, które zostały poszkodowane i nie wnosiły skargi pozwalając, żeby sprawcy uszło to na sucho. Teraz robiła to samo.

Zdała sobie sprawę, że Dennis dokładnie na to liczył. Przewidział, jak będzie się czuła, i zgadł, że nie poniesie żadnych konsekwencji. Ta myśl tak ją rozwścieczyła, że przez moment zastanawiała się, czy nie narazić się na wszystkie nieprzyjemności po to tylko, by pokrzyżować mu plany. A potem wyobraziła sobie Temoigne'a, Robinsona i wszystkich innych mężczyzn w tym więzieniu, spoglądających na nią i myślących: „Ta babka nie ma na sobie majtek” – i zrozumiała, że nie ma zamiaru zgodzić się na takie upokorzenie.

Dennis był wyjątkowo sprytny – tak samo sprytny jak mężczyzna, który podłożył ogień w szatni i zgwałcił Lisę, tak samo sprytny jak Steve…

– Jest pani trochę roztrzęsiona – powiedział Robinson. – Domyślam się, że nie znosi pani szczurów tak samo jak ja.

Wzięła się w garść. Było już po wszystkim. Uszła z życiem i nie straciła nawet wzroku. Nie stało się w końcu nic złego, przekonywała sama siebie. Mogłam zostać okaleczona lub zgwałcona. Zamiast tego straciłam tylko parę majtek. Powinnam być wdzięczna losowi.

– Dziękuję, nic mi nie jest – odparła.

– W takim razie mogę panią odprowadzić do wyjścia.

Wyszli we troje z pokoju.

– Idź po szmatę, Pinker – rozkazał Robinson.

Dennis posłał Jeannie długi intymny uśmiech, tak jakby byli starymi kochankami i spędzili w łóżku całe popołudnie. A potem zniknął za rogiem korytarza. Jeannie patrzyła z olbrzymią ulgą, jak odchodzi, jednocześnie jednak płonęły jej policzki, ponieważ miał w kieszeni jej majtki. Czy będzie spał, przyciskając je do policzka, tak jak dziecko tuli do siebie pluszowego misia? Czy owinie je wokół penisa podczas masturbacji i będzie sobie wyobrażał, że ma z nią stosunek? Cokolwiek zamierzał zrobić, czuła, że będzie w tym uczestniczyć wbrew swojej woli. Naruszona została jej prywatność, jej wolność.

Robinson odprowadził ją do głównej bramy i podał na pożegnanie rękę. Jakie to szczęście, że już stąd wyjeżdżam, pomyślała, idąc przez parking do samochodu. Miała próbkę DNA Dennisa, to było najważniejsze.

Lisa siedziała za kierownicą. Klimatyzacja była włączona, żeby ochłodzić wnętrze forda. Jeannie opadła ciężko na fotel.

– Jesteś jakaś przybita – zauważyła Lisa, wyjeżdżając z parkingu.

– Zatrzymaj się przy pierwszym supermarkecie.

– Dobrze. Czego potrzebujesz?

– Mogę ci powiedzieć – odparła Jeannie – ale i tak mi nie uwierzysz.

19

Po lunchu Berrington zajrzał do spokojnego baru w pobliżu i zamówił martini.

Rzucona luźnym tonem przez Prousta propozycja morderstwa wstrząsnęła nim. Wiedział, że zrobił z siebie głupka, łapiąc Jima za klapy i drąc się na całe gardło, ale wcale tego nie żałował. Dał mu przynajmniej jasno do zrozumienia, co czuje.

Nie starli się po raz pierwszy. Pamiętał wielki kryzys w ich znajomości na początku lat siedemdziesiątych, kiedy wybuchł skandal Watergate. To były straszne czasy: konserwatyzm został zdyskredytowany, strzegący ładu i porządku politycy okazali się nieuczciwi i każda niejawna działalność, bez względu na to, jak szczytne przyświecały jej ideały, traktowana była nagle jako sprzeczna z konstytucją. Preston Barek był przerażony i chciał się z wszystkiego wycofać. Jim Proust wyzwał go od tchórzy, dowodził gniewnie, że nie ma żadnego zagrożenia i zaproponował, aby kontynuować działalność pod egidą CIA i wojska, zacieśniając tylko być może środki bezpieczeństwa. Nie ulegało wątpliwości, że gotów był pozbawić życia każdego wścibskiego dziennikarza, który próbowałby ujawnić ich działalność. To Berrington zasugerował wówczas założenie prywatnej firmy, aby w ten sposób zdystansowali się od rządu. Teraz ponownie miał ich wybawić z kłopotów.

W barze było ponuro i chłodno. W telewizji szedł jakiś serial, ale fonia była wyłączona. Zimny dżin uspokoił Berringtona. Stopniowo przeszła mu złość na Jima i skoncentrował się na osobie Jeannie Ferrami.

Strach skłonił go do złożenia nierozważnej obietnicy. Oświadczył Jimowi i Prestonowi, że sobie z nią poradzi. Teraz musiał dotrzymać słowa. Musiał coś zrobić, żeby Jeannie przestała się interesować Stevenem Loganem i Dennisem Pinkerem.

Było to irytująco trudne zadanie. Chociaż przyjął ją na etat i zapewnił pieniądze na badania, nie mógł tak po prostu wydawać poleceń naukowcom: zgodnie z tym, co powiedział Jimowi, uniwersytet nie był armią. Jeannie była zatrudniona przez Uniwersytet Jonesa Fallsa, a Genetico przekazało już fundusze na ten rok. W perspektywie uciszenie jej nie sprawiłoby mu oczywiście kłopotu, ale nie o to w tej chwili chodziło. Trzeba było ją powstrzymać jutro lub pojutrze, zanim dowie się dosyć, żeby doprowadzić ich do zguby.

Uspokój się, powtarzał sobie, uspokój się.

Wątpliwości mógł budzić fakt, że korzystała bez zgody pacjentów z medycznych banków informacji. Z czegoś takiego gazety mogły zrobić wielki szum bez względu na to, czy rzeczywiście naruszono czyjąś prywatność. A uniwersytety bały się skandali: utrudniało to w znacznym stopniu zbieranie funduszy.

Przerwanie tak obiecującego programu badań było prawdziwą tragedią. Sprzeciwiało się wszystkiemu, w co wierzył. Zachęcał i popierał Jeannie, a teraz musiał z nią walczyć. Potraktuje to jako cios poniżej pasa i będzie miała rację. Powtarzał sobie, że Jeannie jest dziedzicznie obciążona i prędzej czy później musiała wpaść w kłopoty, lecz mimo to żałował, że to on ma przyczynić się do jej klęski.

Starał się nie myśleć o jej ciele. Zawsze miał słabość do kobiet. To był jego jedyny nałóg: umiarkowanie pił, nigdy nie uprawiał hazardu i nie rozumiał, dlaczego ludzie biorą narkotyki. Kochał swoją żonę, ale nawet podczas trwania małżeństwa nie potrafił oprzeć się pokusie i Vivvie odeszła w końcu, nie mogąc znieść jego niewierności. Wyobraził sobie, jak Jeannie gładzi go po włosach i mówi: Byłeś dla mnie taki dobry, tyle dla mnie zrobiłeś, nie wiem, jak zdołam ci się odwdzięczyć.

Takie myśli zawsze go zawstydzały. Miał być jej opiekunem i mentorem, a nie uwodzicielem.

Poczuł, jak razem z pożądaniem ogarnia go oburzenie. Przecież to zwykła dziewczyna! Jak mogła im do tego stopnia zagrozić? Jak to możliwe, że gówniara z kolczykiem w nosie narażała na szwank całe przedsięwzięcie w chwili, gdy miały się spełnić ich życiowe ambicje? Nic nie mogło pokrzyżować im planów; od samej takiej myśli zrobiło mu się słabo. Kiedy nie fantazjował, że kocha się z Jeannie, wyobrażał sobie, że ją dusi.

Mimo to wahał się, czy napuścić na nią dziennikarzy. Niełatwo jest kontrolować środki przekazu. Istniała zawsze możliwość, że zaczną atakować Jeannie, a skończą na nim. To była niebezpieczna gra. Ale nie przychodziło mu do głowy nic innego, jeśli wykluczyć szalone rojenia Jima.

Wypił do dna martini. Barman zaproponował mu kolejnego drinka, ale Berrington odmówił. Rozglądając się dookoła, dostrzegł automat telefoniczny przy męskiej toalecie. Wsunął swoją kartę American Express w czytnik i wystukał numer Jima.

– Tu biuro senatora Prousta – odezwał się jeden z bezczelnych młodych asystentów Jima.

– Mówi Berrington Jones…

– Niestety pan senator ma teraz spotkanie.

Naprawdę powinien nauczyć swoich akolitów, żeby byli trochę uprzejmiejsi, pomyślał Berrington.

– W takim razie chyba nie będziemy mu przerywać – powiedział. – Czy ma dzisiaj jakieś spotkanie z prasą?

– Nie wiem. Czy mogę zapytać, dlaczego to pana interesuje?

– Nie, młody człowieku, nie może pan zapytać – odparł poirytowany Berrington. Przemądrzali asystenci byli przekleństwem Kapitelu. – Może pan odpowiedzieć na moje pytanie, połączyć mnie z Jimem Prostem albo stracić pracę. Co pan wybiera?

– Proszę zaczekać.

Przerwa trwała bardzo długo. Ktoś, kto spodziewał się, iż Jim nauczy swoich asystentów taktu, mógł równie dobrze liczyć, że szympansica nauczy swoje małe zachowania przy stole. Styl szefa przechodzi na personel: cham ma zawsze aroganckich podwładnych.

– Za piętnaście minut senator ma uczestniczyć w promocji książki pod tytułem Nowa nadzieja dla Ameryki kongresmana Dinkeya, profesorze Jones – odezwał się nowy głos w słuchawce.

To było dokładnie to, czego potrzebował.

– Gdzie?

– W hotelu Watergate.

– Niech pan powie Jimowi, że tam będę, i zadba o to, by moje nazwisko znalazło się na liście zaproszonych – powiedział i odwiesił słuchawkę, nie czekając na odpowiedź.

Wyszedł z baru i pojechał taksówką do hotelu. Tę sprawę trzeba było przeprowadzić bardzo delikatnie. Manipulowanie mediami było ryzykowne: dobry reporter mógł zlekceważyć podrzucony temat i zacząć zastanawiać się, dlaczego komuś zależy na jego nagłośnieniu. Ale uświadamiając sobie ryzyko, Berrington nie zapominał ani na chwilę o czekającej ich nagrodzie, i to pomagało mu opanować nerwy.

Odnalazł salę, w której miała się odbyć konferencja prasowa. Jego nazwiska nie było na liście – przemądrzali asystenci nigdy nie potrafili niczego porządnie załatwić – lecz organizatorka rozpoznała jego twarz i z radością przywitała wiedząc, że będzie stanowił dodatkową atrakcję dla kamerzystów. Cieszył się, że ma na sobie koszulę w paski, która tak dobrze wyglądała na fotografiach.

Wziął do ręki szklankę perriera i rozejrzał się po sali. Przed wielkim na całą ścianę powiększeniem okładki stała nieduża mównica, na bocznym stoliku leżał plik informacji dla prasy. Ekipy telewizyjne ustawiały światła. Widział kilku reporterów, których znał, ale żadnego, któremu naprawdę by ufał.

Wciąż jednak przybywali nowi. Berrington przechadzał się po sali, wymieniając luźne uwagi i zerkając co jakiś czas na drzwi. Większość dziennikarzy znała go; był jedną z pomniejszych znakomitości. Nie czytał Nowej nadziei, ale Dinkey znany był ze swoich prawicowych przekonań, które stanowiły nieco złagodzoną wersję jego własnych poglądów, mógł więc informować reporterów, że popiera z całego serca przesłanie książki.

Kilka minut po trzeciej przybył Jim z Dinkeyem. Tuż za nimi dryfował Hank Stone, jeden z ważniejszych redaktorów „New York Timesa”. Łysiejący, z czerwonym nochalem, wystającym brzuchem, rozpiętym guzikiem od koszuli i rozluźnionym krawatem, był chyba najgorzej ubranym facetem z całego korpusu prasowego Białego Domu.

Berrington zastanawiał się, czy Hank jest odpowiednim człowiekiem.

Nikt nie wiedział, czy ma jakiekolwiek polityczne przekonania. Z Berringtonem spotkał się przed piętnastoma laty, pisząc artykuł o Genetico. Odkąd przeniósł się do Waszyngtonu, napisał raz czy dwa o Berringtonie i kilkakrotnie na temat Jima Prousta. Traktował ich poglądy, co w gazecie jest nieuniknione, bardziej jako sensację niż jako wyzwanie intelektualne, nigdy jednak nie starał się moralizować na modłę liberalnych dziennikarzy.

Hank oceni temat na podstawie jego wartości: jeśli uzna, że jest ciekawy, napisze. Ale czy nie zacznie kopać głębiej? Berrington nie był w stanie tego przewidzieć.

Powitał Jima, uścisnął dłoń Dinkeyowi i przez kilka minut rozmawiał z nimi, wypatrując jednocześnie z nadzieją odpowiedniejszego kandydata. Nikt jednak się nie pojawił i w końcu zaczęła się konferencja.

Berrington wysłuchał, powstrzymując niecierpliwość, wszystkich przemówień. Brakowało mu po prostu czasu. Gdyby dano mu kilka dni, na pewno znalazłby kogoś lepszego od Hanka Stone'a, ale nie miał kilku dni, miał kilka godzin. A pozornie przypadkowe spotkanie było o wiele mniej podejrzane niż zaproszenie dziennikarza na lunch.

Mowy skończyły się, ale na sali wciąż nie widział stosowniejszej osoby. Kiedy dziennikarze zaczęli się rozchodzić, podszedł do Stone'a.

– Cieszę się, że cię spotkałem, Hank! Może będę miał dla ciebie temat.

– To świetnie.

– Sprawa dotyczy nadużyć przy korzystaniu z medycznych banków danych.

Hank skrzywił się.

– To naprawdę nie moja działka, Berry, ale mów dalej.

Berrington jęknął w duchu: Hank nie wydawał się zbyt chętny. Lecz brnął dalej, angażując w to cały swój urok.

– To chyba jednak coś dla ciebie, Hank. Zobaczysz w tym temacie możliwości, których mógłby nie spostrzec zwyczajny reporter.

– Dobra, sprawdź mnie.

– Po pierwsze, ta rozmowa w ogóle się nie odbyła.

– To brzmi już ciekawiej.

– Po drugie, może cię dziwić, dlaczego w ogóle daję ci ten cynk, ale nigdy o to nie zapytasz.

– Coraz lepiej – stwierdził Hank, najwyraźniej jednak nie zamierzał mu niczego obiecywać.

Berrington zdecydował, że nie będzie go cisnął.

– Na wydziale psychologii Uniwersytetu Jonesa Fallsa pracuje młoda doktor. Nazywa się Jean Ferrami. Szukając odpowiednich osób do swoich badań, korzysta z wielkich medycznych baz danych bez zgody ludzi, których dotyczą te informacje.

Hank pociągnął się za swój czerwony nos.

– Czy to jest historia o komputerach czy o etyce naukowca?

– Nie wiem. To ty jesteś dziennikarzem.

Na twarzy Hanka nie widać było entuzjazmu.

– To niezbyt wiele.

Nie próbuj grać ze mną w ciuciubabkę, ty sukinsynu. Berrington wziął Hanka przyjaznym gestem pod ramię.

– Zrób mi tę grzeczność i trochę się popytaj – powiedział. – Zadzwoń do rektora, nazywa się Maurice Obeli. Zadzwoń do doktor Ferrami. Powiedz im, że to będzie ważny artykuł, i sprawdź ich reakcję. Jestem przekonany, że cię zainteresuje.

– Sam nie wiem.

– Zaręczam ci, Hank, że to nie będzie stracony czas.

Powiedz „tak”, ty skurwysynu, powiedz „tak”!

– Dobrze, nadam temu bieg – odparł po krótkim wahaniu Hank.

Berrington próbował ukryć satysfakcję pod maską powagi, ale nie zdołał powstrzymać uśmiechu triumfu.

Hank spostrzegł go i popatrzył na niego podejrzliwie.

– Nie próbujesz mnie przypadkiem wykorzystać, Berry? Na przykład, żeby kogoś postraszyć?

Berrington uśmiechnął się i objął ramieniem dziennikarza.

– Zaufaj mi, Hank – powiedział.

20

Jeannie kupiła paczkę z trzema parami majtek w sklepie Walgreena w centrum handlowym zaraz za Richmond. Włożyła jedne z nich w damskiej toalecie w pobliskim Burger Kingu i od razu poczuła się lepiej.

Dziwne, jak bardzo była bezbronna bez bielizny. Nie potrafiła prawie myśleć o niczym innym. A przecież dawniej, gdy była zakochana w Willu Temple'u, lubiła chodzić bez majtek. Czuła się wtedy taka seksowna. Siedząc w bibliotece, pracując w laboratorium lub spacerując po prostu po ulicy, wyobrażała sobie, że pojawi się nagle roznamiętniony Will. „Nie mamy wiele czasu, ale muszę się z tobą pokochać natychmiast, w tym miejscu”, powie, a ona będzie gotowa na jego przyjęcie. Teraz jednak, kiedy w jej życiu zabrakło mężczyzny, potrzebowała bielizny, tak jak potrzebuje się butów.

Ubrana z powrotem, jak trzeba, wróciła do samochodu. Pojechały na lotnisko Richmond-Williamsburg, oddały wynajęty samochód i odleciały z powrotem do Baltimore.

Siedząc w samolocie, Jeannie uprzytomniła sobie, że klucz do rozwiązania zagadki musi znajdować się w szpitalu, gdzie urodzili się Dennis i Steven. Jednojajowe bliźnięta oddano różnym matkom. Scenariusz wydawał się rodem z bajki, ale nie można było tego inaczej wytłumaczyć.

Przejrzała papiery i porównała daty urodzenia obu badanych. Steven urodził się dwudziestego piątego sierpnia. Z przerażeniem odkryła, że Dennis urodził się siódmego września: prawie dwa tygodnie później.

To jakiś błąd. Nie wiem, dlaczego nie zauważyłam tego wcześniej – mruknęła, pokazując Lisie sprzeczne dokumenty.

– Możemy to jeszcze raz sprawdzić – stwierdziła Lisa.

– Czy w naszych kwestionariuszach pytałyśmy o to, w którym szpitalu urodził się badany?

Lisa roześmiała się.

– To chyba jedyna rzecz, o którą zapomniałyśmy zapytać.

– W tym wypadku w grę wchodzi chyba szpital wojskowy. Pułkownik Logan jest zawodowym wojskowym, a „major” pewnie też służył w wojsku, kiedy urodził się Dennis.

– Dowiemy się.

Lisa nie bardzo rozumiała, po co ten pośpiech. Dla niej był to tylko kolejny projekt badawczy. Dla Jeannie sprawa życia i śmierci.

– Chciałabym to od razu sprawdzić – powiedziała. – Czy na pokładzie samolotu jest telefon?

Lisa zmarszczyła brwi.

– Masz zamiar zadzwonić do matki Stevena?

Jeannie usłyszała w jej głosie dezaprobatę.

– Tak. Uważasz, że nie powinnam?

– Czy ona wie, że Steven jest w więzieniu?

– Racja. Nie mam pojęcia. Cholera. Nie chciałabym być zwiastunem złych wieści.

– Możliwe, że zadzwonił już do domu.

– Może odwiedzę go w areszcie. To nie jest zabronione, prawda?

– Chyba nie. Ale mogą mieć godziny odwiedzin jak w szpitalu.

– Pojadę tam i może mnie wpuszczą. Tak czy owak, mogę teraz zadzwonić do Pinkerów. – Jeannie dała znak przechodzącej stewardesie. – Czy na pokładzie jest telefon?

– Nie, przykro mi.

– Wielka szkoda.

Stewardesa uśmiechnęła się.

– Nie poznajesz mnie, Jeannie?

Jeannie spojrzała na nią po raz pierwszy i natychmiast rozpoznała.

– Penny Watermeadow! – zawołała. Penny studiowała anglistykę i doktoryzowała się podobnie jak ona na Uniwersytecie Minnesota. – Co u ciebie słychać?

– Wszystko w porządku. A u ciebie?

– Przeniosłam się na Uniwersytet Jonesa Fallsa. Prowadzę badania, z którymi mam ostatnio trochę kłopotów. Myślałam, że masz zamiar zostać na uczelni.

– Chciałam, ale nie dostałam etatu.

Fakt, że ona odniosła sukces, a koleżance się nie udało, wprawił Jeannie w zakłopotanie.

– To fatalnie.

– Jestem zadowolona. Podoba mi się ta praca i płacą tu lepiej niż w większości szkół wyższych.

Jeannie nie uwierzyła jej. Wstrząsnęło nią, że kobieta z doktoratem pracuje jako stewardesa.

– Zawsze myślałam, że będzie z ciebie dobra nauczycielka.

– Uczyłam przez jakiś czas w liceum. Dźgnął mnie nożem uczeń, który nie zgadzał się ze mną w ocenie postaci Makbeta. Zapytałam siebie, po co to robię. Po co ryzykuję życie, ucząc Szekspira szczeniaków, którzy nie mogą się doczekać, żeby wrócić na ulicę i kupić sobie kokainę.

Jeannie przypomniała sobie imię jej męża.

– Co porabia Danny?

– Świetnie sobie radzi, jest teraz kierownikiem działu sprzedaży. Musi dużo podróżować, ale przynajmniej dobrze zarabia.

– Cóż, miło cię było znowu widzieć. Mieszkasz w Baltimore?

– Nie, w Waszyngtonie.

– Daj mi swój numer telefonu. Przedzwonię do ciebie. Jeannie podała Penny długopis i ta zapisała swój telefon na jednej z tekturowych teczek z kwestionariuszami.

– Wybierzemy się razem na lunch – powiedziała. – Będzie fajnie.

– Na pewno.

Penny ruszyła do przodu.

– Sprawia wrażenie bystrej – zauważyła Lisa.

– To bardzo inteligentna dziewczyna. Jestem przerażona. Nie ma nic złego w tym, że ktoś jest stewardesą, ale w ten sposób na marne idzie dwadzieścia pięć lat nauki.

– Zadzwonisz do niej?

– W żadnym wypadku. Jest w fazie zaprzeczenia. Przypomniałam jej to wszystko, o czym marzyła. To byłaby udręka.

– Chyba tak. Trochę mi jej żal.

– Mnie też.

Zaraz po wylądowaniu Jeannie znalazła automat i zatelefonowała do Pinkerów w Richmond, ale linia była zajęta.

– Cholera – zaklęła pod nosem. Po pięciu minutach spróbowała ponownie, lecz w słuchawce brzmiał ten sam irytujący sygnał. – Charlotte obdzwania pewnie całą swoją porywczą rodzinę, żeby opowiedzieć im o naszej wizycie – mruknęła. – Zadzwonię później.

Lisa odwiozła ją do domu swoim samochodem.

– Czy mogę cię prosić o pewną przysługę? – zapytała Jeannie, zanim wysiadła.

– Jasne. Ale to jeszcze nie znaczy, że się zgodzę – odparła z uśmiechem Lisa.

– Zacznijmy ekstrakcję DNA dziś wieczorem.

Lisa skrzywiła się.

– Och, Jeannie, nie było nas przez cały dzień. Muszę zrobić zakupy na kolację…

– Wiem. A ja muszę jechać do aresztu. Spotkajmy się w laboratorium później. Powiedzmy o dziewiątej?

– Dobrze. – Lisa uśmiechnęła się. – Sama jestem ciekawa, jaki będzie wynik testu.

– Jeśli zaczniemy dzisiaj, wyniki możemy mieć już pojutrze.

Lisa nie była tego taka pewna.

– Jeśli zrobimy to po łebkach – stwierdziła.

– Maruda! – mruknęła Jeannie, wysiadając z samochodu.

Najchętniej przesiadłaby się od razu do mercedesa i pojechała na komendę, ale po namyśle uznała, że powinna zobaczyć się najpierw z ojcem.

Oglądał Koło fortuny.

– Cześć, Jeannie. Późno wróciłaś – oznajmił.

– Przez cały dzień pracowałam i jeszcze nie skończyłam – odparła. – Jak minął ci dzień?

– Trochę się nudziłem, siedząc tu sam jak palec.

Zrobiła jej się go żal. Najwyraźniej nie miał żadnych przyjaciół. Wyglądał jednak o wiele lepiej niż wczoraj: czysty, ogolony i wypoczęty. Na obiad odgrzał sobie pizzę, którą zostawiła w zamrażalniku; brudne naczynia leżały na kuchennym blacie. Chciała go zapytać, kto ma je, do jasnej cholery, włożyć do zmywarki, ale ugryzła się w język.

Postawiła teczkę na podłodze i zaczęła sprzątać. Ojciec nie wyłączył telewizora.

– Byłam w Richmond, w Wirginii – powiedziała.

– To fajnie, złotko. Co jest na kolację?

Nie, pomyślała, nie mogę na to pozwolić. Nie będzie traktował mnie tak, jak traktował mamę.

– Dlaczego sam czegoś sobie nie zrobisz? – zapytała.

To zwróciło w końcu jego uwagę. Przyciszył telewizor i spojrzał na nią z wyrzutem.

– Nie potrafię gotować!

– Ja też nie, tato.

Zasępił się, a potem nagle uśmiechnął.

– W takim razie pójdziemy coś zjeść na mieście.

Wyraz jego twarzy był boleśnie znajomy. Jeannie cofnęła się dwadzieścia lat w przeszłość. Ona i Patty nosiły rozkloszowane dżinsy z denimu. Przypomniała sobie tatę z ciemnymi włosami i bokobrodami i usłyszała jego głos: „Jedziemy do wesołego miasteczka! Chcecie watę na patyku? Wskakujcie do samochodu!” Był najwspanialszym mężczyzną pod słońcem. A potem przebiegła pamięcią dziesięć lat do przodu. Miała na sobie czarne dżinsy i martensy, a włosy taty były krótsze i przetykane nitkami siwizny. „Zorganizuję jakąś furgonetkę i podwiozę cię z wszystkimi klarnetami do Bostonu. Będziemy mieli okazję trochę ze sobą pobyć. Zjemy coś w barze przy autostradzie, będzie fajnie! Przygotuj się na dziesiątą!” Czekała wtedy cały dzień, ale on się nie zjawił i nazajutrz pojechała greyhoundem.

Teraz, widząc ten sam wesoły błysk w oku ojca, żałowała, że nie ma dziewięciu lat i nie wierzy w każde jego słowo. Ale była już dorosła i nie dała się nabrać.

– Ile masz pieniędzy? – zapytała.

– Mówiłem ci już, nie mam ani grosza – odparł markotnie.

– Ja też. W takim razie nie możemy zjeść na mieście.

Otworzyła lodówkę. Miała sałatę, świeży kaczan kukurydzy, cytrynę, paczkę baranich kotletów, jeden pomidor i do połowy puste pudełko ryżu Uncle Ben. Wyjęła to wszystko i postawiła na blacie.

– Powiem ci, co zrobimy – oznajmiła. – Zjemy świeżą kukurydzę z masłem na przystawkę, kotlety baranie z sałatką i ryżem na drugie danie i lody na deser.

– Wspaniale!

– Przygotujesz to, kiedy mnie nie będzie.

Ojciec wstał z fotela i przyjrzał się leżącemu na blacie jedzeniu.

Jeannie wzięła do ręki teczkę.

– Wrócę po dziesiątej.

– Nie wiem, co z tym zrobić! – zawołał, dotykając kaczana kukurydzy.

Jeannie zdjęła z półki nad lodówką Książkę kucharską na cały rok, wydaną przez Reader's Digest.

– Poczytaj sobie – powiedziała, po czym pocałowała go w policzek i wyszła.

Wsiadając do samochodu miała nadzieję, że nie potraktowała go zbyt okrutnie. Należał do starszego pokolenia, za jego czasów wyglądało to inaczej. Nie mogła jednak zostać jego gosposią, gdyby nawet chciała: musiała pracować. Pozwalając mu u siebie mieszkać i tak zrobiła już dla niego więcej, niż on zrobił dla niej przez całe życie. Mimo to żałowała, że nie rozstali się w bardziej sympatyczny sposób. Nie był może najlepszy, ale to jedyny ojciec, jakiego miała.

Zostawiła samochód w piętrowym garażu i ruszyła przez dzielnicę czerwonych świateł w stronę budynku komendy. W reprezentacyjnym hallu wejściowym stały marmurowe ławy; malowidła na ścianach przedstawiały sceny z historii Baltimore. Powiedziała recepcjonistce, że przyszła odwiedzić Stevena Logana, który przebywa w areszcie. Obawiała się, że nie wpuszczą jej tak łatwo, po kilku minutach pojawiła się jednak młoda kobieta w mundurze i poszła z nią do windy.

Zaprowadzono ją do pokoju wielkości garderoby. W jednej ze ścian znajdowało się małe okienko, pod nim panel dźwiękowy. Po drugiej stronie zobaczyła taką samą klitkę. Nie sposób było przekazać żadnego przedmiotu z jednego do drugiego pomieszczenia, nie wybijając przy tym dziury w ścianie.

Jeannie wlepiła wzrok w szybę. Po kolejnych paru minutach wprowadzono Stevena. Kiedy wchodził, zobaczyła, że założyli mu kajdanki i łańcuchy na nogi niczym groźnemu przestępcy. Podszedł do okienka i zmrużył oczy. Kiedy ją rozpoznał, twarz rozjaśniła mu się w uśmiechu.

– Co za przyjemna niespodzianka! – stwierdził. – Prawdę mówiąc, to jedyna miła rzecz, która mi się dzisiaj przydarzyła.

Mimo wesołego tonu wyglądał okropnie: był napięty i zmęczony.

– Jak się czujesz?

– Nie najlepiej. Wsadzili mnie do jednej celi z mordercą, który ma kaca po cracku. Boję się zasnąć.

Zrobiło jej się go strasznie żal. Powtarzała sobie, że ten chłopak zgwałcił podobno Lisę. Ale nie mogła w to uwierzyć.

– Jak długo możesz tu zostać?

– Jutro mam przesłuchanie w sprawie kaucji. Jeśli sędzia jej nie wyznaczy, mogę tu siedzieć aż do czasu, kiedy przyjdą wyniki badań DNA. Trwa to podobno trzy dni.

Wzmianka o DNA przypomniała jej o powodzie wizyty.

– Widziałam dzisiaj twojego brata.

– I co?

– Nie ma wątpliwości. Jest twoim sobowtórem.

– Może to on zgwałcił Lisę Hoxton.

Jeannie potrząsnęła głową.

– Mógłby to zrobić, gdyby uciekł w niedzielę z więzienia. Ale on wciąż siedzi za kratkami.

– Nie sądzisz, że mógł ją zgwałcić i wrócić? Żeby mieć żelazne alibi?

– Mało prawdopodobne. Gdyby Dennis wydostał się z więzienia, nic nie zmusiłoby go do powrotu.

– Chyba masz rację – stwierdził ponuro Steve.

– Chciałam ci zadać kilka pytań.

– Strzelaj.

– Muszę jeszcze raz zapytać o twoją datę urodzenia.

– Dwudziesty piąty sierpnia.

Zgadzało się to z tym, co miała w dokumentach. Może zapisała błędnie datę urodzenia Dennisa.

– Wiesz, gdzie się urodziłeś?

Tak. Tato stacjonował wtedy w Fort Lee, w Wirginii, i urodziłem się w tamtejszym szpitalu wojskowym.

– Jesteś tego pewien?

– Najzupełniej. Mama opisała to w swojej książce Mam dziecko.

Steven zmrużył oczy w sposób, który już kilkakrotnie u niego zaobserwowała. Domyśliła się, że stara się odgadnąć jej myśli.

– Gdzie urodził się Dennis? – zapytał.

– Jeszcze nie wiem.

– Ale mamy tę samą datę urodzenia?

– Niestety, Dennis podaje, że urodził się siódmego września. To może być błąd. Zamierzam to jeszcze raz sprawdzić. Zadzwonię do jego matki, kiedy tylko wrócę do laboratorium. Rozmawiałeś już ze swoimi rodzicami?

– Nie.

– Chcesz, żebym do nich zadzwoniła?

– Nie! Proszę, nie rób tego. Nie chcę, żeby o czymkolwiek wiedzieli, dopóki nie oczyszczą mnie z zarzutów.

Jeannie zmarszczyła brwi.

– Z tego, co opowiadałeś, wynika, że mógłbyś na nich liczyć.

– Na pewno. Nie chcę jednak ich narażać na to wszystko.

– Nie wątpię, że to byłoby dla nich bolesne. Ale może woleliby o tym wiedzieć. Mogliby ci pomóc.

– Nie, proszę, nie dzwoń do nich.

Jeannie wzruszyła ramionami. Czuła, że jest coś, o czym nie chce jej powiedzieć. Lecz to była jego decyzja.

– Jak on wygląda?

– Dennis? Zewnętrznie do złudzenia cię przypomina.

– Czy ma długie włosy, wąsy, brud za paznokciami, krosty na twarzy?

– Włosy ma obcięte krótko, dokładnie tak jak ty, nie ma zarostu i brudu za paznokciami, jest czysty. Można by go wziąć za ciebie.

– Jezu. – Na Stevenie wywarło to duże wrażenie.

– Różnica leży w jego zachowaniu. Nie bardzo wie, jak odnosić się do reszty ludzkiej rasy.

– To bardzo dziwne.

– Nie sądzę. W gruncie rzeczy potwierdza to moją teorię. Byliście obaj, jak ja to nazywam, dzikimi dziećmi. Zaczerpnęłam to określenie z pewnego francuskiego filmu. Określam nim dzieci, które są bardzo aktywne i odważne i nie dają się kontrolować. Takie dzieci bardzo trudno przyswajają sobie reguły społecznej gry. Charlotte Pinker i jej mężowi nie udało się to z Dennisem. Twoi rodzice odnieśli sukces.

Stevena zbytnio to nie pocieszyło.

– Mimo to pod spodem ja i Dennis jesteśmy tacy sami – stwierdził.

– Obaj urodziliście się dzicy.

– Ale mnie się udało trochę ucywilizować.

Widziała, że jest głęboko zaniepokojony.

– Dlaczego tak to cię dręczy?

– Wolę uważać się za istotę ludzką, a nie oswojonego goryla.

Nie zważając na jego poważną minę, wybuchnęła śmiechem.

– Goryle też muszą się przystosować społecznie. Podobnie jak wszystkie zwierzęta, które żyją w grupie. Stąd właśnie wywodzą się zachowania przestępcze.

Steven najwyraźniej się zainteresował.

– Z życia w grupie?

– Oczywiście. Zbrodnia jest złamaniem ważnej społecznej reguły. Samotne zwierzęta nie mają żadnych reguł. Niedźwiedź niszczy jamę innego niedźwiedzia, kradnie jego jedzenie i zabija młode. Wilki tego nie robią; gdyby tak się zachowywały, nie mogłyby żyć w stadzie. Są monogamiczne, troszczą się o cudze potomstwo i szanują osobistą przestrzeń innych. Jeśli któryś z nich łamie zasady, spotyka go kara; jeśli robi to dalej, zabijają go albo wyrzucają ze stada.

– A jak ma się do tego łamanie mniej ważnych społecznych reguł?

– Na przykład puszczanie bąków w windzie? Nazywamy to złymi manierami. Jedyną karę stanowi dezaprobata innych. Zdumiewające, jak bardzo jest skuteczna.

– Dlaczego tak cię interesują ludzie, którzy łamią reguły?

Jeannie pomyślała o swoim ojcu. Nie wiedziała, czy ma kryminalne geny, czy ich nie ma. Stevena mogła podnieść na duchu wiadomość, że ona także ma kłopoty ze swoim genetycznym dziedzictwem. Lecz kłamała na temat taty tak długo, że niełatwo jej było teraz mówić prawdę.

– To ważne zagadnienie – odparła wymijająco. – Wszyscy interesują się przestępczością.

Drzwi za jej plecami otworzyły się i do środka zajrzała kobieta w mundurze.

– Pani czas się skończył, doktor Ferrami.

– W porządku – odparła przez ramię. – Czy wiedziałeś, Steve, że Lisa Hoxton jest moją najlepszą przyjaciółką w Baltimore?

– Nie, nie wiedziałem tego.

– Pracuje na moim wydziale jako laborantka.

– Jaka jest?

– Nie należy do osób, które bezpodstawnie by kogoś oskarżały.

Steve pokiwał głową.

– Mimo to chcę, żebyś wiedział, że nie wierzę w twoją winę.

Przez moment myślała, że Steve wybuchnie płaczem.

– Dziękuję – odezwał się w końcu grubym głosem. – Nie potrafię powiedzieć, ile to dla mnie znaczy.

– Zadzwoń do mnie, kiedy stąd wyjdziesz. – Podała mu swój numer. – Potrafisz zapamiętać?

– Żaden problem.

Jeannie nie miała ochoty wyjść. Uśmiechnęła się, chcąc dodać mu w jakiś sposób otuchy.

– Życzę powodzenia.

– Dziękuję. Będzie mi tu potrzebne.

Odwróciła się i szybko wyszła.

Policjantka odprowadziła ją do hallu. Kiedy wracała na parking, było już ciemno. Po wjeździe na Jones Falls Expressway, włączyła długie światła i nacisnęła gaz do dechy, chcąc jak najszybciej dotrzeć na uniwersytet. Wiedziała, że jest dobrym, lecz trochę brawurowym kierowcą. Nie miała jednak cierpliwości wlec się pięćdziesiąt pięć mil na godzinę.

Biała honda accord Lisy stała już na parkingu przed Wariatkowem. Jeannie zaparkowała obok niej i weszła do budynku. Lisa zapalała właśnie światła w laboratorium. Pojemnik z pobraną od Dennisa Pinkera krwią stał na stole.

Gabinet Jeannie mieścił się po drugiej stronie korytarza. Jeannie otworzyła drzwi, wsuwając w otwór swoją plastikową kartę, po czym weszła do środka i wystukała numer domu Pinkerów w Richmond.

– Nareszcie! – szepnęła, kiedy w słuchawce odezwał się długi sygnał.

Telefon odebrała Charlotte.

– Jak cię czuje mój syn? – zapytała.

– Cieszy się dobrym zdrowiem – poinformowała ją Jeannie. Nie wyglądał na psychopatę, pomyślała, póki nie przystawił mi noża do oka i nie kazał zdjąć majtek. Zastanawiała się, co może o nim dobrego powiedzieć. – Bardzo miło się z nim współpracowało – dodała.

– Zawsze odznaczał się wykwintnymi manierami – wycedziła Charlotte z południowym akcentem, zarezerwowanym dla najbardziej wyszukanych zniewag.

– Chciałabym upewnić się co do jego daty urodzenia, pani Pinker.

– Urodził się siódmego września – odparła, tak jakby ten dzień powinien stać się narodowym świętem.

Nie była to odpowiedź, której spodziewała się Jeannie.

– W jakim to było szpitalu?

– Mieszkaliśmy wtedy w Fort Bragg w Karolinie Północnej.

Jeannie stłumiła cisnące się na usta przekleństwo.

– Major trenował poborowych przed ich wyjazdem do Wietnamu – oświadczyła z dumą Charlotte. – Wojskowa służba medyczna miała duży szpital w Bragg. Tam właśnie urodził się Dennis.

Jeannie nie przychodziło do głowy żadne inne pytanie. Wszystko to stawało się coraz bardziej tajemnicze.

– Dziękuję pani bardzo za pomoc, pani Pinker – powiedziała.

– Drobiazg.

Odłożyła słuchawkę i wróciła do laboratorium, w którym krzątała się już Lisa.

– Wygląda na to, że Steven i Dennis urodzili się w odstępie trzynastu dni w dwóch różnych stanach – poinformowała ją.

Lisa otworzyła nowe pudełko laboratoryjnych probówek.

– Można to sprawdzić ponad wszelką wątpliwość – odparła. – Jeśli mają takie samo DNA, są jednojajowymi bliźniętami bez względu na to, co ktokolwiek mówi na temat ich urodzenia.

Wyjęła dwie małe dwucalowe probówki. Każda miała korek na górze i stożkowate dno. Otworzyła opakowanie z nalepkami, napisała na jednej „Dennis Pinker”, na drugiej „Steven Logan”, przykleiła je do probówek, które postawiła na stojaku.

Następnie odkorkowała probówkę z krwią Dennisa, wpuściła kroplę do jednej ze świeżych probówek i zrobiła to samo z krwią Stevena, którą wyjęła z lodówki.

Używając wykalibrowanej pipety dodała do każdej z probówek dokładnie odmierzoną ilość chloroformu, a potem wzięła drugą pipetę i dodała tak samo ściśle odmierzoną ilość fenolu.

Na koniec zakorkowała obie probówki i umieściła je na kilka sekund w wirówce. Chloroform rozpuszczał tłuszcze, a fenol rozkładał proteiny, lecz długie spiralne cząsteczki kwasu dezoksyrybonukleinowego pozostawały nietknięte.

– To wszystko, co możemy dzisiaj zrobić – stwierdziła, stawiając z powrotem probówki w stojaku.

Rozpuszczalny w wodzie fenol oddzielał się powoli od chloroformu, a DNA pozostawało w roztworze, z którego można je było pobrać pipetą do następnego etapu badań. Ale z tym trzeba było zaczekać do rana.

Gdzieś w budynku zadzwonił telefon. Jeannie nadstawiła ucha; dzwonek dochodził chyba z jej gabinetu. Wróciła do siebie i podniosła słuchawkę.

– Halo?

– Czy mówię z doktor Ferrami?

Nienawidziła ludzi, którzy pytali o nazwisko osoby, do której się dodzwonili, sami się przy tym nie przedstawiając. To tak, jakby ktoś zapukał do czyichś drzwi i kazał gospodarzowi mówić, jak się nazywa.

Tak, to ja – odparła, choć na końcu języka miała sarkastyczną odpowiedź. – Mogę wiedzieć, z kim mówię?

– Naomi Freelander. Jestem z „New York Timesa”. – Facetka miała głos pięćdziesięcioletniej nałogowej palaczki. – Chciałabym pani zadać kilka pytań.

– O tej porze?

– Pracuję dwadzieścia cztery godziny na dobę. Pani raczej też.

– Dlaczego pani do mnie telefonuje?

– Zbieram materiały do artykułu na temat etyki badań naukowych.

– O! – Jeannie natychmiast pomyślała o Stevenie, który nie wiedział, że został adoptowany. To był rzeczywiście problem etyczny, choć nie taki, którego nie można by rozwiązać… ale w „Timesie” nie mogli przecież o niczym wiedzieć. – Co panią interesuje?

– Wertuje pani podobno medyczne bazy danych, szukając odpowiednich osób do swoich badań.

– O to pani chodzi… – Jeannie odetchnęła z ulgą. Pod tym względem nie miała się czego obawiać. – Zgadza się, napisałam program komputerowy, który przeszukuje bazy danych i odnajduje pasujące do siebie pary. Moim celem jest odnalezienie identycznych bliźniaków. Program można zastosować do każdej bazy danych.

– Żeby go jednak zastosować, uzyskała pani dostęp do danych medycznych.

– To zależy, co pani rozumie przez dostęp. Bardzo uważałam, aby nie naruszyć niczyjej prywatności. Nigdy nie oglądam wyników badań konkretnych osób. Program ich nie drukuje.

– A co drukuje?

– Nazwiska dwóch osób, ich adresy i numery telefonów.

– Ale podaje je parami.

– Oczywiście, taki jest przecież cel.

– Zatem jeśli program porównał na przykład elektro-encefalogramy, dowiedziała się pani, że ktoś ma takie same fale mózgowe jak ktoś inny.

– Takie same albo podobne. Ale nie dowiem się niczego na temat stanu zdrowia tych dwóch osób.

– Niemniej, jeżeli wiedziała pani wcześniej, że jedna z nich cierpi na paranoidalną schizofrenię, nietrudno będzie zgadnąć, że druga choruje na to samo.

– Nigdy nie wiemy takich rzeczy.

– Może pani znać którąś z osób stanowiących parę.

– Jakim cudem?

– Może być pani dozorcą, kimkolwiek.

– Niech pani nie żartuje.

– To jest możliwe.

– I o tym ma być ten artykuł?

– Niewykluczone.

– W porządku, rzecz jest teoretycznie możliwa, ale prawdopodobieństwo wydaje się tak nikłe, że żaden rozsądnie myślący człowiek nie weźmie go pod uwagę.

– Można się o to spierać.

Dziennikarka zdecydowana była szukać dziury w całym bez względu na fakty i Jeannie zaczęła się martwić. Miała dość problemów bez ściągania sobie na głowę prasy.

– Ma pani jakieś konkrety? – zapytała. – Znalazła pani kogoś, kto uważa, że naruszone zostały jego dobra osobiste?

– Interesuje mnie potencjalne niebezpieczeństwo.

Jeannie uderzyła nagła myśl.

– A swoją drogą, kto powiedział pani, żeby się do mnie zwrócić?

– Dlaczego pani pyta?

– Z takiego samego powodu, z jakiego pani pyta mnie. Chcę znać prawdę.

– Nie mogę pani powiedzieć.

– To ciekawe – stwierdziła Jeannie. – Opowiedziałam pani dość obszernie o swoich badaniach i metodach. Nie mam nic do ukrycia. O pani jednak nie można powiedzieć tego samego. Mam wrażenie, że pani się czegoś wstydzi. Może tego, w jaki sposób dowiedziała się o moim projekcie?

– Niczego się nie wstydzę – odparła ostro dziennikarka.

Jeannie czuła, jak ogarnia ją złość. Za kogo się uważa ta baba?

– Ktoś się w każdym razie wstydzi. Jeśli to nieprawda, dlaczego nie chce mi pani podać jego nazwiska?

– Muszę chronić swoich informatorów.

– Przed czym? – Jeannie wiedziała, że nie powinna zaogniać sytuacji. Niczego nie wygra, nastawiając prasę wrogo do siebie. Nie mogła jednak ścierpieć arogancji tej jędzy. – Jak już powiedziałam, moim metodom nie można nic zarzucić. Nie naruszają niczyjej prywatności. Dlaczego więc pani informator ma podlegać ochronie?

– Ludzie mają swoje powody…

– Nie sądzi pani, że ta osoba zrobiła to z nieczystych pobudek? – zapytała. Dlaczego ktoś chciałby mi zaszkodzić, zastanawiała się.

– Nie będę tego komentować.

– Bez komentarza, tak? – odparła z przekąsem. – Gdzieś już to słyszałam.

– Dziękuję za pomoc, doktor Ferrami.

– Nie ma o czym mówić – powiedziała. Odłożyła słuchawkę, a potem przez dłuższą chwilę wpatrywała się w telefon. – Co tu jest, do cholery, grane? – mruknęła.