177834.fb2
Muse przesłała mi faksem trzystronicowe sprawozdanie o Waynie Steubensie.
Na Muse można polegać. Nie przysłała mi całej teczki. Przeczytała zawartość i wyciągnęła najważniejsze fakty. Większość znałem. Pamiętam, że kiedy został aresztowany, wielu ludzi zastanawiało się, co go skłoniło do zabijania obozowiczów. Czyżby jakieś złe przeżycia na letnim obozie? Jeden z psychiatrów tłumaczył, że chociaż Steubens nic o tym nie mówił, jego zdaniem w dzieciństwie był molestowany seksualnie właśnie na jakimś obozie. Jednak inny psychiatra podejrzewał, że Steubens zabijał obozowiczów tylko dlatego, że to było łatwe: swoje pierwsze cztery ofiary zabił na obozie PLUS i uniknął złapania. Letnie obozy zaczęły mu się kojarzyć z polowaniem i dreszczykiem emocji, dlatego kontynuował tę działalność.
Wayne nie był pracownikiem tych następnych obozów. Oczywiście, to byłoby zbyt oczywiste. Jednak zbieżność okoliczności i tak go zgubiła. Przygwoździł go Geoff Bedford, jeden z najlepszych specjalistów FBI od sporządzania profili psychologicznych seryjnych morderców. Od czasu tych pierwszych czterech morderstw Wayne znajdował się w kręgu podejrzanych. Jeszcze zanim zamordował tego chłopaka w Indianie, Bedford już zaczął szukać kogoś, kto w czasie zabójstw znajdował się w tych wszystkich miejscach. Oczywiście pierwszymi na liście podejrzanych byli obozowi wychowawcy.
A wśród nich, o czym dobrze wiedziałem, ja.
Początkowo Bedford niczego nie znalazł w Indianie, będącej miejscem drugiego morderstwa, ale odkrył, że Wayne Steubens pobrał pieniądze z bankomatu w mieście znajdującym się niedaleko miejsca, gdzie zamordowano chłopca w Wirginii. To był przełom. Bedford zaczął sprawdzać jeszcze dokładniej. Wayne Steubens nie korzystał z żadnego bankomatu w stanie Indiana, ale zrobił to w Everett w Pensylwanii oraz w Columbus w Ohio. Wzór sugerował, że jechał tamtędy samochodem ze swojego domu w Nowym Jorku. Nie miał alibi i w końcu znaleźli właściciela małego motelu w pobliżu Muncie, który go zidentyfikował. Bedford poszperał jeszcze trochę i zdobył nakaz.
Znaleźli pamiątki zakopane na podwórku Steubensa.
Nie było wśród nich niczego po pierwszej czwórce zamordowanych. Według przyjętej teorii, ponieważ były to jego pierwsze morderstwa, nie miał czasu na zabieranie pamiątek albo nie przyszło mu to do głowy.
Wayne odmówił zeznań. Twierdził, że jest niewinny. Powiedział, że został wrobiony.
Skazano go za morderstwa w Wirginii i Indianie. W tych sprawach zgromadzono najwięcej dowodów. Nie było ich wystarczająco dużo w sprawie morderstw na letnim obozie. Ponadto były z nią pewne problemy. Steubens posługiwał się nożem. Jak zdołał zabić całą czwórkę? Jak zwabił ich do lasu? W jaki sposób pozbył się dwóch ciał? Wszystko to można było wytłumaczyć – że zdążył ukryć zwłoki tylko dwóch ofiar, które zagnał daleko w las – ale nie była to czysta sprawa. Natomiast morderstwa w Indianie i Wirginii nie budziły najmniejszych wątpliwości.
Lucy zadzwoniła prawie o północy.
– Jak ci poszło z Jorge Perezem? – Zapytała.
– Miałaś rację. Oni kłamią. Jednak on też nie chciał mówić.
– Zatem jaki będzie następny ruch?
– Spotkam się z Wayne'em Steubensem.
– Naprawdę?
– Yhm.
– Kiedy?
– Jutro rano.
Cisza.
– Lucy?
– Tak?
– Kiedy go aresztowano, co pomyślałaś?
– O co ci chodzi?
– Tamtego lata Wayne miał… Ile, dwadzieścia lat?
– Tak.
– Ja byłem opiekunem czerwonej chaty – przypomniałem. – On żółtej, dwie alejki dalej. Widywałem go codziennie. Przez cały tydzień robiliśmy boisko do koszykówki, tylko my dwaj. Owszem, uważałem, że jest trochę dziwny. Ale żeby zaraz zabójca?
– To nie jest jak tatuaż czy coś. Przecież pracujesz z przestępcami. Sam wiesz.
– Chyba tak. Ty też go znałaś, prawda?
– Znałam.
– Co o nim myślałaś?
– Uważałam, że to palant.
Uśmiechnąłem się mimo woli.
– Przypuszczałaś, że jest do tego zdolny?
– Do czego? Do podrzynania gardeł i zakopywania ludzi żywcem? Nie, Cope. Nie przyszło mi to do głowy.
– On nie zabił Gila Pereza.
– Jednak zabił tamtych ludzi. Wiesz o tym.
– Chyba tak.
– Daj spokój, przecież wiesz, że to on musiał zabić Margot i Douga. Jak inaczej można to wytłumaczyć? Może przypadkiem był wychowawcą na obozie, na którym miały miejsce te morderstwa i potem sam zaczął zabijać?
– Nie można tego wykluczyć.
– Hę?
– Może te morderstwa wytrąciły go z równowagi. Może miał to w sobie i tamtego lata, kiedy był opiekunem na obozie i dwojgu uczestnikom poderżnięto gardła, to wydarzenie zadziałało jak katalizator.
– Naprawdę kupujesz tę wersję?
– Raczej nie, ale kto wie?
– Jest jeszcze związany z nim fakt, który zapamiętałam.
– Jaki?
– Wayne był patologicznym kłamcą. No wiesz, teraz, mając w szufladzie dyplom z psychologii, znam fachowe określenie. Jednak nawet wtedy wiedziałam. Nie pamiętasz tego? Zawsze kłamał. Dla samej frajdy. Taki już był. Nie powiedziałby prawdy, nawet gdybyś go zapytał, co jadł na śniadanie.
Zastanowiłem się.
– Taaak, pamiętam. Częściowo były to normalne obozowe przechwałki. Był bogatym dzieciakiem i próbował dopasować się do nas, stojących po drugiej stronie barykady. Mówił, że jest dilerem narkotyków. I należy do gangu. Ma dziewczynę, która pozowała do „Playboya". Wygadywał same bzdury.
– Pamiętaj o tym, kiedy będziesz z nim rozmawiał – poprosiła.
– Będę pamiętał.
Cisza. Śpiący wąż znikł. Teraz poczułem, jak budzą się inne uśpione uczucia. Wciąż coś czułem do Lucy. Nie wiedziałem, czy to fakt, nostalgia czy rezultat całego tego stresu, ale czułem to i nie chciałem tego ignorować, a jednocześnie wiedziałem, że muszę.
– Jesteś tam jeszcze? – Zapytała.
– Jestem.
– To wciąż jest niesamowite, nieprawdaż? To z nami.
– Tak, owszem.
– Tak tylko, żebyś wiedział. Nie jesteś osamotniony. Ja też w tym siedzę, jasne?
– Jasne.
– Czy to ci pomogło?
– Tak. A tobie?
– Też. Byłoby paskudnie, gdybym tylko ja to czuła. Uśmiechnąłem się.
– Dobranoc, Cope.
– Dobranoc, Luce.
Seryjne zabójstwa – a przynajmniej poważny niedobór sumienia – najwidoczniej nie są stresujące, ponieważ Wayne Steubens przez te dwadzieścia lat prawie się nie postarzał. Kiedy go znałem, był przystojnym chłopakiem. I takim pozostał. Teraz miał włosy obcięte na jeża, a nie falujące, ukochane przez mamusię loki, ale dobrze mu było w tej fryzurze. Wiedziałem, że wypuszczają go z celi tylko na godzinę dziennie, ale najwidoczniej spędzał ten czas na słońcu, gdyż nie miał tej typowo więziennej, bladej cery.
Obdarzył mnie zabójczym, niemal doskonałym uśmiechem.
– Przyszedłeś zaprosić mnie na zlot obozowiczów? – Zapytał.
– Urządzamy go w Rainbow Room na Manhattanie. O rany, mam nadzieję, że przyjdziesz.
Ryknął śmiechem, jakbym powiedział najprzedniejszy dowcip. Nie łudziłem się, że tak było, ale to przesłuchanie miało być tańcem na linie. Przesłuchiwali go najlepsi funkcjonariusze FBI w kraju. Badali psychiatrzy, którzy znali wszystkie sztuczki z Podręcznika psychopaty. Zwykłe metody tu nie podziałają. Mieliśmy wspólne wspomnienia. Byliśmy prawie przyjaciółmi. Powinienem to wykorzystać.
Jego śmiech przeszedł w chichot, a potem ucichł.
– Wciąż nazywają cię Cope?
– Tak.
– No to jak leci, Cope?
– Fajnie.
– Fajnie – powtórzył Wayne. – Mówisz jak wuj Ira. Na obozie nazywaliśmy starszych wujami i ciotkami.
– Ira to był szalony facet, no nie, Cope?
– Wtedy tak.
– Jasne. – Wayne odwrócił wzrok. Próbowałem spojrzeć w te jego szaroniebieskie oczy, ale wciąż gdzieś błądziły. Sprawiał wrażenie cierpiącego na lekką psychozę maniakalno-depresyjną. Zastanawiałem się, czy podają mu leki – zapewne – a potem zapytałem się w duchu, dlaczego tego nie sprawdziłem.
– No więc – rzekł Wayne – powiesz mi, dlaczego naprawdę tu jesteś? – A potem, zanim zdążyłem odpowiedzieć, podniósł dłoń. – Zaczekaj, nie, nie mów mi. Jeszcze nie.
Spodziewałem się czegoś innego. Nie wiem czego. Oczekiwałem, że będzie bardziej szalony czy ostentacyjny. Przez szalonego rozumiałem kompletnego wariata, jakiego wyobrażamy sobie, myśląc o seryjnych zabójcach: świdrujące spojrzenie, intensywne i przeszywające do szpiku kości oblizywanie warg, zaciskające się i prostujące palce, ledwie skrywana furia. W nim nie dostrzegałem niczego takiego. Przez ostentacyjnego rozumiałem ten typ socjopaty, jaki napotykamy codziennie, wygadanego faceta, który ewidentnie łże w żywe oczy i jest zdolny do wszystkiego. Do takich też nie dało się go zaliczyć.
Natomiast poczułem coś o wiele bardziej przerażającego. Siedząc tak i rozmawiając z nim – z człowiekiem, który najprawdopodobniej zamordował moją siostrę i siedem innych osób – czułem się zupełnie normalnie. Może nawet swobodnie.
– Minęło dwadzieścia lat, Wayne. Chcę wiedzieć, co się zdarzyło w tych lasach.
– Dlaczego?
– Ponieważ tam była moja siostra.
– Nie, Cope, nie o to pytam. – Nachylił się. – Dlaczego teraz? Jak sam powiedziałeś, minęło dwadzieścia lat. Zatem czemu, stary przyjacielu, chcesz wiedzieć to teraz?
– Nie jestem pewien.
Jego oczy znieruchomiały i przywarły do moich. Starałem się nie mrugnąć. Zamiana ról: psychopata usiłował sprawdzić, czy nie kłamię.
– Wybrałeś bardzo interesujący moment – zauważył.
– Dlaczego?
– Ponieważ nie jesteś pierwszym nieoczekiwanym gościem, który ostatnio mnie odwiedził.
Powoli pokiwałem głową, starając się nie okazać nadmiernego zaciekawienia.
– A kto jeszcze cię odwiedził?
– Dlaczego miałbym ci powiedzieć?
– A dlaczego nie?
Wayne Steubens znów się wyprostował.
– Nadal jesteś przystojnym facetem, Cope.
– Ty też – powiedziałem. – Jednak nasza randka raczej nie wchodzi w grę.
– Właściwie powinienem być na ciebie zły.
– Ach tak?
– Popsułeś mi tamto lato.
Partycjonowanie. Mówiłem już o tym. Wiem, że moja twarz nie zdradziła żadnych uczuć, ale miałem wrażenie, że ktoś kroi mi wnętrzności brzytwą. Gawędziłem sobie z seryjnym mordercą. Spojrzałem na jego ręce. Wyobraziłem sobie krew. Wyobraziłem sobie ostrze przyciśnięte do odsłoniętego gardła. Te dłonie. Te pozornie nieszkodliwe dłonie, które teraz spoczywały na stalowym blacie stołu. Co zrobiły?
Oddychałem miarowo.
– W jaki sposób? – Zapytałem.
– Ona powinna być moja.
– Kto powinien być twój?
– Lucy. Tamtego lata czekała na chłopaka. Gdyby ciebie tam nie było, miałbym duże szanse na dobry finisz, jeśli rozumiesz, co mam na myśli.
Nie wiedziałem, co odpowiedzieć, ale brnąłem dalej.
– Myślałem, że interesowałeś się Margot Green.
Uśmiechnął się.
– Miała ciało, no nie?
– Istotnie.
– To była laska. Pamiętasz to na boisku do koszykówki?
Pamiętałem. Ten obraz natychmiast stanął mi przed oczami. Zabawne. Margot była obozową seksbombą i – człowieku – doskonale o tym wiedziała. Zawsze nosiła wyzywająco obcisłe topy, które wydawały się bardziej nieprzyzwoite niż zupełna nagość. Tamtego dnia któraś z dziewczyn miała wypadek na boisku do siatkówki. Nie pamiętam, jak się nazywała. Zdaje się, że złamała sobie nogę, ale kto to dziś pamięta? Natomiast wszyscy pamiętają – i to wspomnienie dzielę z tym psycholem – przerażoną Margot Green, pędzącą przez boisko do koszykówki w tym cholernym topie, z którego wszystko wyszło jej na wierzch, wzywającą pomocy, podczas gdy my, około trzydziestu lub czterdziestu chłopaków na boisku do kosza, staliśmy jak wryci i gapiliśmy się z rozdziawionymi ustami.
Mężczyźni to świnie, tak. Jednak nastoletni chłopcy też. Natura urządziła to tak, że samce homo sapiens w wieku od około czternastu do siedemnastu lat są chodzącą erekcją. Nic na to nie możesz poradzić. Tymczasem społeczeństwo uważa, że w tym wieku jesteś za młody, żeby robić coś innego, jak tylko cierpieć. A to cierpienie stawało się dziesięciokrotnie dotkliwsze w obecności Margot Green.
Bóg ma poczucie humoru, nie sądzicie?
– Pamiętam – powiedziałem.
– Co za laska – rzekł Wayne. – Wiesz, że rzuciła Gila?
– Margot?
– Tak. Tuż przed morderstwem. – Uniósł brew. – To daje do myślenia, co?
Nawet nie drgnąłem, pozwalając mu mówić w nadziei, że powie więcej. Powiedział.
– Miałem ją, wiesz. Margot. Jednak nie była tak dobra jak Lucy.
Przyłożył dłoń do ust, jakby powiedział za dużo. Niezłe przedstawienie. Nadal nie drgnąłem.
– Wiesz, że chodziliśmy ze sobą tamtego lata, zanim się pojawiłeś, prawda? Lucy i ja.
– Uhm.
– Trochę pozieleniałeś, Cope. Chyba nie jesteś zazdrosny, co?
– To było dwadzieścia lat temu.
– Tak, rzeczywiście. I mówiąc szczerze, doszedłem tylko do drugiej bazy. Założę się, że ty doszedłeś dalej, Cope. Założę się, że zerwałeś jej wianek, co?
Próbował wyprowadzić mnie z równowagi. Nie zamierzałem dać się wciągnąć w tę grę.
– Dżentelmen nigdy nie opowiada o swoich podbojach.
– Racja, pewnie. I nie zrozum mnie źle. Wy dwoje byliście dobrą parą. Nawet ślepy by to zauważył. Ty i Lucy to było coś. Coś szczególnego, nieprawdaż?
Uśmiechnął się do mnie i zamrugał.
– To było dawno temu.
– Chyba w to nie wierzysz, co? Starzejemy się, pewnie, ale pod wieloma względami jesteśmy tacy sami jak kiedyś. Nie sądzisz?
– Niezupełnie, Wayne.
– No cóż, świat idzie naprzód, jak sądzę. Mamy tu dostęp do Internetu, wiesz. Żadnych witryn pornograficznych i tym podobnych rzeczy, i sprawdzają wszystkie nasze połączenia. Jednak poszperałem sobie w sieci. Wiem, że jesteś wdowcem i masz sześcioletnią córkę. Jednak nie mogłem znaleźć w sieci jej imienia. Jak ma na imię?
Tego było już za wiele. Przewracało mi się w żołądku. Słuchając, jak ten psychol mówi o mojej córce, czułem się gorzej, niż kiedy trzymałem jej zdjęcia w moim gabinecie. Jakoś opanowałem się i przeszedłem do rzeczy:
– Co się stało w tych lasach, Wayne?
– Zginęli ludzie.
– Daruj sobie te gierki.
– Tylko jeden z nas sobie pogrywa, Cope. Jeśli chcesz prawdy, to zacznijmy od ciebie. Dlaczego tu dziś przyszedłeś? Właśnie dzisiaj. Ponieważ to nie jest przypadek. Obaj o tym wiemy.
Obejrzałem się. Wiedziałem, że jesteśmy obserwowani. Wcześniej zażądałem, by wyłączono podsłuch. Teraz dałem znak, żeby ktoś wszedł. Strażnik otworzył drzwi.
– Tak, proszę pana? – Zapytał.
– Czy pan Steubens miał jakichś gości w ciągu… Powiedzmy, ostatnich dwóch tygodni?
– Tak, proszę pana. Jednego.
– Kogo?
– Mogę sprawdzić, jeśli pan chce.
– Proszę to zrobić.
Strażnik wyszedł. Znów spojrzałem na Wayne'a. Nie wyglądał na rozzłoszczonego.
– Celny strzał – pochwalił. – Nie musiałeś tego robić. Powiem ci. To był niejaki Curt Smith.
– Nie znam nikogo takiego.
– Ach, ale on zna ciebie. Widzisz, pracuje dla firmy zwanej MVD.
– Prywatny detektyw?
– Tak.
– I przyszedł tutaj, ponieważ chciał… – Teraz zrozumiałem. Cholerne sukinsyny. – Chciał wygrzebać jakieś brudy na mój temat.
Wayne Steubens dotknął nosa palcem, a potem wycelował go we mnie.
– I co ci zaproponował? – Spytałem.
– Jego szef był kiedyś szychą u federalnych. Powiedział, że może mi załatwić lepsze traktowanie.
– Powiedziałeś mu coś?
– Nie. Z dwóch powodów. Po pierwsze, jego propozycja była kompletną bzdurą. Były fedzio w niczym nie może mi pomóc.
– A po drugie?
Wayne Steubens pochylił się do mnie. Upewnił się, że patrzę mu prosto w oczy.
– Chcę, żebyś mnie wysłuchał, Cope. Chcę, żebyś posłuchał mnie bardzo uważnie.
Wytrzymałem jego spojrzenie.
– Zrobiłem w moim życiu wiele złych rzeczy. Nie będę wdawał się w szczegóły. Nie ma potrzeby. Popełniałem błędy. Spędziłem w tej piekielnej dziurze osiemnaście ostatnich lat, płacąc za nie. A nie powinienem. Naprawdę nie powinienem. Nie będę mówił o Indianie, Wirginii czy innych sprawach. Ludzie, którzy tam umarli… Nie znałem ich. To byli obcy.
Umilkł, zamknął oczy, przesunął dłonią po twarzy. Miał szeroką twarz o błyszczącej, niemal woskowanej cerze. Znów otworzył oczy i upewnił się, że wciąż na niego patrzę. Patrzyłem. Nie mógłbym się poruszyć, nawet gdybym chciał.
– Jednak – i to jest drugi powód, Cope – nie mam pojęcia, co wydarzyło się w tamtych lasach dwadzieścia lat temu. Ponieważ mnie tam nie było. Nie wiem, co przydarzyło się moim przyjaciołom – nie obcym, Cope, ale przyjaciołom – Margot Green, Dougowi Billinghamowi, Gilowi Perezowi i twojej siostrze.
Cisza.
– Czy zabiłeś tych chłopców w Indianie i Wirginii? – Zapytałem.
– A uwierzyłbyś, gdybym powiedział, że nie?
– Było mnóstwo dowodów.
– Tak, było.
– Jednak ty wciąż twierdzisz, że jesteś niewinny.
– Tak twierdzę.
– Jesteś niewinny, Wayne?
– Skupmy się na jednym, dobrze? Mówię o tamtym lecie. Mówię o tym obozie. Nie zabiłem tam nikogo. Nie wiem, co się wydarzyło w tamtych lasach.
Nic nie powiedziałem.
– Jesteś teraz prokuratorem, zgadza się?
Skinąłem głową.
– Ludzie szperają w twojej przeszłości. Rozumiem to. Nie zwróciłbym na to uwagi. Jednak teraz ty też tu jesteś. A to oznacza, że coś się stało. Coś nowego. Coś związanego z tamtą nocą.
– Do czego zmierzasz, Wayne?
– Zawsze sądziłeś, że to ja ich zabiłem – rzekł. – Jednak teraz, po raz pierwszy, nie jesteś już tego pewien, prawda?
Nie odpowiedziałem.
– Coś się zmieniło. Widzę to po twojej minie. Po raz pierwszy poważnie się zastanawiasz, czy miałem coś wspólnego z wydarzeniami tamtej nocy. A jeśli dowiedziałeś się czegoś nowego, masz obowiązek powiedzieć mi o tym.
– Nie mam obowiązku, Wayne. Nie zostałeś skazany za te morderstwa. Osądzono cię i skazano za morderstwa w Indianie i Wirginii.
Rozłożył ręce.
– To co ci szkodzi powiedzieć mi, czego się dowiedziałeś?
Zastanowiłem się. Miał trochę racji. Gdybym mu powiedział, że Gil Perez do niedawna wciąż żył, w niczym nie podważyłoby to jego wyroku, ponieważ nie został skazany za zabicie Gila. Jednak ten fakt rzuciłby długi cień. Sprawa seryjnego mordercy jest dosłownie i w przenośni jak dom pełen trupów. Gdyby okazało się, że jedna z ofiar wcale nie została zamordowana – a przynajmniej nie wtedy, kiedy przypuszczano, i nie przez seryjnego mordercę – osłabiłoby to fundamenty całej konstrukcji.
Na razie postanowiłem zachować dyskrecję. Poza tym nie miałem podstaw, by coś mówić, dopóki nie zidentyfikujemy Gila Pereza. Spojrzałem na Wayne'a. Czy jest szaleńcem? Tak uważałem. Tylko czy mogłem być tego absolutnie pewny? Tak czy inaczej dowiedziałem się już wszystkiego, czego mogłem się dziś dowiedzieć. Wstałem.
– Żegnaj, Wayne.
– Zegnaj, Cope.
Ruszyłem do drzwi.
– Cope? Odwróciłem się.
– Wiesz, że ich nie zabiłem, prawda?
Nie odpowiedziałem.
– A jeśli ja ich nie zabiłem – ciągnął – to musisz na nowo przemyśleć wszystko, co wydarzyło się tamtej nocy – nie tylko Margot, Dougowi, Gilowi i Camille. Również to, co przydarzyło się mnie. I tobie.