177834.fb2
Nie wiedziałem, co myśleć.
I nie miałem na to czasu. Pięć minut po tym, jak pani Perez wyszła z mojego pokoju, przyszła Muse.
– Musisz jechać do sądu.
Bez trudu wypisałem się ze szpitala. W biurze miałem zapasowy garnitur. Przebrałem się, po czym skierowałem do pokoju sędziego Pierce'a. Flair Hickory i Mort Pubin już tam byli. Słyszeli o moim wypadku poprzedniej nocy, ale jeśli się tym przejęli, to nie było tego po nich widać.
– Panowie – zaczął sędzia – mam nadzieję, że zdołamy znaleźć sposób rozwiązania tej sprawy.
Nie byłem w nastroju.
– Zatem o to tu chodzi?
– O to.
Popatrzyłem na sędziego. On na mnie. Pokręciłem głową. No tak. Jeśli próbowali wywrzeć na mnie presję, szukając haków, co miałoby ich powstrzymać przed przyciśnięciem sędziego?
– Prokuratura nie jest zainteresowana ugodą – oznajmiłem.
Wstałem.
– Niech pan siada, panie Copeland – rzekł sędzia Pierce.
– Mogą być problemy z tym dowodem, jakim jest płyta DVD. Może będę musiał ją wyłączyć. Ruszyłem do drzwi.
– Panie Copeland!
– Nie zamierzam tu zostać. Taka jest moja decyzja, panie sędzio. Pan zrobił swoje. Może pan zrzucić winę na mnie.
Flair Hickory zmarszczył brwi.
– O czym ty mówisz?
Nie odpowiedziałem. Położyłem rękę na klamce.
– Niech pan siada, panie Copeland, albo zostanie pan zawieszony.
– Za to, że nie chcę ugody?
Odwróciłem się i spojrzałem na Arnolda Pierce'a. Drżała mu dolna warga.
– Czy ktoś mi wyjaśni, co się tu, u diabła, dzieje? – Zapytał Mort Pubin.
Pierce i ja zignorowaliśmy go. Skinąłem głową, dając sędziemu znać, że wszystko rozumiem. Jednak nie zamierzałem ustąpić. Nacisnąłem klamkę i wyszedłem. Ruszyłem korytarzem. Bolał mnie zraniony bok. Łupało mnie w głowie. Chciałem usiąść i zapłakać. Chciałem usiąść i pomyśleć o tym, czego właśnie dowiedziałem się o mojej matce i siostrze.
– Wiedziałem, że to się nie uda. Odwróciłem się. To był E.J. Jenrette.
– Ja tylko próbuję uratować mojego syna – powiedział.
– Pański syn zgwałcił dziewczynę.
– Wiem.
Przystanąłem. W ręku trzymał brązową kopertę.
– Usiądźmy na chwilę – zaproponował.
– Nie.
– Niech pan pomyśli o pańskiej córce. O Carze. Proszę sobie wyobrazić, że jest już dorosła. Może wypije za dużo na przyjęciu. Może siądzie za kierownicą i kogoś przejedzie. Może ten ktoś umrze. Coś w tym rodzaju. Jakiś błąd.
– Gwałt to nie błąd.
– A jednak. Pan wie, że on już nigdy czegoś takiego nie zrobi. Schrzanił. Myślał, że jest niepokonany. Teraz wie, że nie.
– Nie będziemy znów tego roztrząsali – powiedziałem.
– Wiem. Jednak każdy ma jakieś sekrety. Każdy popełnia błędy, przestępstwa, wykroczenia. Tylko niektórzy ukrywają je lepiej od innych.
Nic nie powiedziałem.
– Nawet nie próbowałem grozić pańskiemu dziecku – rzekł Jenrette. – Dobierałem się do pana. Grzebałem w pańskiej przeszłości. Dobrałem się nawet do pańskiego szwagra. Jednak tego nigdy nie próbowałem. To dla mnie nieprzekraczalna granica.
– Jest pan wielki – powiedziałem. – Co ma pan na sędziego Pierce'a?
– Nieważne.
Miał rację. Nie musiałem tego wiedzieć.
– Jak mam pomóc mojemu synowi, panie Copeland?
– Ten koń już uciekł ze stajni – odparłem.
– Naprawdę tak pan uważa? Myśli pan, że jego życie się skończyło?
– Pański syn zapewne odsiedzi najwyżej pięć lub sześć lat. O jego dalszym życiu zadecyduje to, co będzie robił w więzieniu i po wyjściu na wolność.
E.J. Jenrette podał mi brązową kopertę.
– Nie wiem, co mam z tym zrobić.
Milczałem.
– Człowiek robi, co w jego mocy, żeby ochronić swoje dzieci. Może tak mogę się usprawiedliwiać. I pana ojciec również.
– Mój ojciec?
– Pana ojciec był w KGB. Wiedział pan o tym?
– Nie mam czasu na takie rozmowy.
– To streszczenie jego akt. Moi ludzie przetłumaczyli je na angielski.
– Nie chcę tego czytać.
– Myślą, że powinien pan, panie Copeland. – Wyciągnął rękę. Nie wziąłem koperty. – Jeśli chce się pan dowiedzieć, jak daleko może posunąć się ojciec, żeby zapewnić lepsze życie swoim dzieciom, powinien pan to przeczytać. Może wtedy trochę lepiej będzie mnie pan rozumiał.
– Nie chcę pana rozumieć.
E.J. Jenrette tylko podał mi kopertę. W końcu ją wziąłem. Odszedł bez słowa.
Wróciłem do mojego gabinetu i zamknąłem drzwi. Usiadłem za biurkiem i otworzyłem akta. Przeczytałem pierwszą stronę. Nic zaskakującego. Potem przeczytałem drugą i wtedy, kiedy myślałem, że nic nie może mnie już bardziej zaboleć, słowa otworzyły nową ranę w mojej piersi i rozdarły mnie na strzępy.
Muse weszła bez pukania.
– Ten szkielet, który znaleźli niedaleko dawnego obozu, nie należał do twojej siostry – powiedziała.
Nie mogłem wykrztusić słowa.
– Widzisz, ta cała O’Neill znalazła coś, co nazywa kością gnykową. Sądzę, że to część krtani. W kształcie podkowy. Była złamana na pół. A to oznacza, że ofiara została uduszona. Jednak u młodych ludzi kość gnykowa nie jest taka krucha i bardziej przypomina chrząstkę. Dlatego O’Neill zrobiła kilka dodatkowych zdjęć rentgenowskich, sprawdzając ośrodki kostnienia. Krótko mówiąc, ten szkielet należał do kobiety po czterdziestce, może nawet po pięćdziesiątce, nie do dziewczyny w wieku Camille.
Nic nie powiedziałem. Tylko patrzyłem na leżącą przede mną kartkę.
– Nie rozumiesz? To nie jest twoja siostra. Zamknąłem oczy. Było mi tak cholernie ciężko na sercu.
– Cope?
– Wiem – powiedziałem.
– Co?
– Tam, w tych lasach, nie leży moja siostra. To moja matka.