177837.fb2
Roger Perry stał przy oknie salonu w swoim domu przy Driftwood Lane, wpatrując się niewidzącym wzrokiem w ciemność. Noc była paskudna i cieszył się, że jest teraz w domu. Nagle uzmysłowił sobie, że śnieg pada coraz gęściej.
Ciekawe, wszystkie spostrzeżenia tego dnia go rozdrażniały. Glenda od kilku tygodni nie wyglądała najlepiej. O to chodziło. Zawsze przekomarzał się z nią, mówiąc, że jest jedną z tych szczęśliwych kobiet, które z każdym rokiem wyglądają korzystniej. Włosy, teraz już całkiem srebrne, wspaniale podkreślały chabrowy błękit oczu i cudowną cerę.
Kiedy chłopcy byli mali, była dobrze zbudowana, ale dziesięć lat temu zeszczuplała. „Po prostu chcę dobrze wyglądać w swoich ostatnich latach” – żartowała. Tego ranka jednak, gdy Roger przyniósł jej kawę do łóżka, spostrzegł, że twarz Glendy jest śmiertelnie blada i chorobliwie szczupła. Z biura zadzwonił do lekarza, który potwierdził jego podejrzenia, że to wynik owej tragicznej środy. Zeznanie Glendy przyczyniło się do skazania Thompsona.
Roger pokręcił głową. Straszna sprawa. Okropna dla tego nieszczęsnego chłopca i wszystkich, którzy byli w nią zamieszani. Steve… mały Neil… matka chłopca… no i Glenda. To był dla niej zbyt duży ciężar. Zeznawanie w procesie przypłaciła chorobą serca. Roger starał się oddalić myśl, że następny atak mógłby ją zabić. Glenda miała tylko pięćdziesiąt osiem lat. Teraz, kiedy chłopcy stali się już samodzielni, oni dwoje mogli zająć się wyłącznie sobą. Bez niej wszystko straciłoby sens.
Cieszył się, kiedy żona zgodziła się przyjąć pomoc domową. Pani Vogler będzie przychodziła codziennie o dziewiątej i pracowała do pierwszej po południu. Dzięki temu Glenda odpocznie, nie martwiąc się o dom.
Odwrócił się, słysząc, że żona weszła do pokoju.
– Właśnie miałem do ciebie zajrzeć – powiedział z łagodnym wyrzutem.
– Nie szkodzi. Wydaje mi się, że to ci się przyda. – Wręczyła mu szklaneczkę burbona i stanęła razem z Rogerem przy oknie.
– Rzeczywiście, potrzebuję tego. Dziękuję, kochanie. – Zauważył, że sama popijała colę.
Jeśli Glenda zrezygnowała z tradycyjnego drinka przed kolacją, mogło to oznaczać tylko jedno.
– Bolało cię dzisiaj? – Właściwie nie było to pytanie.
– Trochę…
– Dużo nitrogliceryny wzięłaś?
– Tylko kilka tabletek. Nie denerwuj się, czuję się dobrze. O, popatrz! To ciekawe.
– Co takiego?
– Dom Steve’a. Światło przed wejściem się nie pali.
– To dlatego wydało mi się, że na zewnątrz jest ciemno. – Roger zastanawiał się przez chwilę. – Jestem pewien, że było zapalone, kiedy wróciłem do domu.
– Ciekawe, kto i dlaczego je wyłączył. – W głosie Glendy pojawiła się troska. – Dora Lufts jest taka nerwowa. Może przeszedłbyś się tam…
– Och, nie ma potrzeby, kochanie. Jestem pewien, że nic się nie stało.
Westchnęła.
– Mam nadzieję. Tylko że… Ostatnio tyle się wydarzyło… Jeszcze nie mogę się otrząsnąć.
– Wiem. – Objął ją troskliwie, czując, jak cała drży. – A teraz usiądź i odpręż się…
– Czekaj, Roger, spójrz! – Pochyliła się do przodu. – Jakiś samochód rusza sprzed domu Steve’a. Ma wyłączone światła. Kto to może być?
– Nie myśl o tym teraz. – Jego głos stał się stanowczy. – Usiądź, przyniosę trochę sera.
– Brie leży na stole.
Nie zważając na delikatny nacisk, z jakim mąż chwycił jej łokieć, Glenda sięgnęła do kieszeni spódnicy i wyciągnęła okulary. Włożyła je i jeszcze raz wychyliła się do przodu, wpatrując się w ciemność. Jednak samochód, który zauważyła na podjeździe Petersonów, zniknął już z pola widzenia, rozpływając się w wirującym, gęstym śniegu.