177839.fb2
„Kłamię, więc jestem”.
Pewnego dnia znalazłem te słowa wyryte scyzorykiem na blacie swojego biurka w Nowym Jorku.
Domyślałem się, że szkody dokonano za pomocą scyzoryka armii szwajcarskiej, ponieważ wiedziałem, że jeden z kolegów po fachu taki miał. Był to jego talizman, tak powiedział. Dzięki niemu wyszedł cało z dwóch wojen i uniknął porwania w Tikricie.
Ostatnio czytał moje teksty z żywym zainteresowaniem. Pewnego wieczoru zaprosił mnie na drinka. Powiedział, że podziwia moją umiejętność zdobywania informacji. Mój talent błyskawicznego znajdowania się w centrum wydarzeń. Mojego nosa do tematu.
Zadawał przymilne pytania i podziwiał gorliwość, z jaką dążyłem do ujawnienia prawdy.
Dopiero później zdałem sobie sprawę, że być może zamówił więcej drinków, niż byłem w stanie policzyć, i że to wszystko były moje drinki. Jego wódka – grey goose bez lodu – stała nietknięta tam, gdzie ją postawił.
Jeden z nas rzeczywiście gorliwie dążył do wykrycia prawdy, tylko że to nie byłem ja.
Kłamię, więc jestem.
Winny postawionych mu zarzutów.
Po ponownym przejrzeniu notatek, tym razem żałując, że nie zaprzyjaźniłem się z magnetofonami, pojechałem do Niech Mnie Kule Biją. Zamówiłem margaritę bez soli u kuzyna BJ-a, który stał za barem w te wieczory, które BJ spędzał w domu, bawiąc się w tatę (miał podobno czwórkę dzieci z trzema różnymi kobietami, przy czym z żadną się nie ożenił).
Czułem się trochę jak za dawnych lat.
Gdyby tak można było cofnąć czas. Do tych dawnych, dawnych lat.
Lat pierwszej miłości. Pierwszych pokłonów bóstwom Boba Woodwarda i Carla Bernsteina*, składanych im codziennie ofiar z wolnego czasu, wyrzekania się wszystkiego, co przypominałoby życie towarzyskie. Do czasów, kiedy przebiegałem ulice jak klawiaturę swojego maca – z desperacją zrodzoną z obsesyjnej lojalności.
* Bob Woodward i Carl Bernstein – znani amerykańscy dziennikarze, którzy zasłynęli udziałem w ujawnieniu afery Watergate.
Do tamtych lat, kiedy wierzyłem, że naprawdę mam nosa – nawet jeśli byłem w swoich złudzeniach osamotniony. Że potrafię wywęszyć temat jak pies policyjny. Ktoś, kongresmen, prawa ręka burmistrza, funkcjonariusz policji, powie coś bez przygotowania i nagle na częstotliwości niesłyszalnej dla przeciętnego pismaka rozdzwonią się alarmy. Tylko ja je usłyszę i zacznę gorączkowo kopać, szukając czegoś odrażającego, głęboko ukrytego, co nigdy nie miało ujrzeć światła dziennego.
Przez większość czasu grzebie się wtedy w błocie. Mętnym i grząskim. Bez niezbitych dowodów z niezależnych źródeł nikogo nie można nim obrzucić.
Oczywiście zdarzają się wyjątki. Sporadyczne śledztwa, które odsłaniają trochę ciekawych szczegółów. Nie jakiś istotny temat, a w każdym razie nie na tyle gorący, żeby wypalił dziurę w świadomości społecznej, ale wystarczająco ważny, by pozwolił mi wylądować gdzieś na otwarciu dziesiątej strony.
W tamte poranki patrzyłem na swoje nazwisko pod nagłówkiem z pełną podziwu i wdzięczności pokorą, myśląc, że chyba naprawdę stoję po słusznej stronie.
Teraz znowu słyszałem alarmy.
Ktoś łączył przewody, zamykał obwód i w mojej głowie rozlegał się zgrzytliwy dźwięk dzwonka.
Pojawił się Seth.
– Co tam słychać? – spytał, wskakując na sąsiedni stołek.
Mnie, chciałem powiedzieć, jak drżę, szczękam zębami i staczam się.
– Rozpracowuję temat – powiedziałem.
– Zabawne. A wyglądasz, jak gdybyś rozpracowywał margaritę. He, he.
W pewnym sensie lubiłem Setha. Był to rodzaj sympatii, jaką jeden popapraniec może darzyć drugiego, tylko że tego wieczoru poczułem raczej… dystans między nami. Ja znowu siedziałem w siodle, a on wciąż tkwił w błocie.
– Potrzebuję dziesięciu… – zacząłem.
– Zły adres, amigo – odparł. – Jestem spłukany. Szczerze.
– Dziesięciu minut.
– Aha. – Zmieszał się od razu, a ja poczułem się podle, degradując kumpla z drużyny do poziomu irytującego natręta. Nawet jeżeli strzygł się jak MacGyver.
– Dobra – powiedział, zsuwając się ze stołka z udawaną obojętnością. – Ekstra.
– Postawię ci drinka, jak skończę – powiedziałem.
– Spoko.
Pozostawało pytanie, co mam skończyć. Poprosiłem kuzyna BJ-a o długopis. Zacząłem spisywać na serwetce wszystko, co do tej pory wiedziałem.
Znowu siedziałem w Acropolis Diner nad ukrytym rysunkiem.
Co to jest: jest czarne i jest białe, nie ma jąder ani śladów poślizgu?
Poddaję się.
Dorzuciłem napaść w piwnicy – odnotowałem to u dołu serwetki jako coś w rodzaju dodatku.
Nadal nie miałem pojęcia.
Albo wiele pojęć bez objaśnień.
Albo przypadkowych okoliczności.
Układających się w zbieg okoliczności.
Bazgrałem na marginesach. Rysowałem linie i łączyłem elementy. Jakbym się bawił znikopisem.
Narysowałem dwa samochody i zamalowałem jeden, aż zniknął. Zanotowałem nazwiska. Ed Crannell i Dennis Flaherty – który był albo nie był czarnoskóry.
Zacznę od niego, zdecydowałem.
Od nieboszczyka.
Wrócił Seth i poprosił o drinka seven and seven. Pewnie przyzwyczajenie z czasów ogólniaka, kiedy Seth był jeszcze niezłym towarem i może nawet miał przed sobą jakąś przyszłość, pomyślałem, gapiąc się na niego nieobecnym wzrokiem.
– Mój drink, chłopie. Zdawało mi się, czy obiecałeś mi drinka?
– A, jasne. Po prostu go zamów. Ja muszę lecieć.
– O, a to dlaczego?
– Piszę nekrolog – powiedziałem.
Tak zaczynałem.
Wciśnięty w zagracony boks pisałem nekrologi żywych, oddychających ludzi – głównie sławnych – wyciosywałem im nagrobki, żeby były gotowe, gdy zajdzie potrzeba. Kiedy spycha się rzesze żywych w niedawną przeszłość, najtrudniej jest pamiętać o użyciu właściwego czasu.
Zamień „jest” na „był”. „Robi” na „robił”. „Żyje” na „żył”.
Moje pierwsze zawodowe kłamstwa.