177839.fb2
„Pewnie będę musiał zadzwonić do Iowa i poprosić o ekshumację zwłok”.
Szeryf Swenson powiedział to takim tonem, jakby sprawdzał listę zakupów. Będę musiał kupić mleko, margarynę, mrożone frytki, sześć puszek tuńczyka Bumble Bee, a tak, jeszcze zadzwonić do Iowa i poprosić, żeby wykopali fałszywego Dennisa z tego cmentarza, na którym go pochowali. To znaczy, jeżeli ich to w ogóle obchodzi, bo mnie osobiście nie.
Znowu siedziałem w sterylnym, klimatyzowanym biurze szeryfa Littleton. Było zupełnie niepodobne do miejskiego komisariatu, przypominało raczej biuro firmy ubezpieczeniowej w typowym centrum handlowym koło domu. Zbudowane z prefabrykatów, uporządkowane i schludne.
Nie popełniono przestępstwa. Tak można by podsumować punkt widzenia Swensona. O ile mu było wiadomo, nie popełniono przestępstwa. Ewentualna kradzież portfela Dennisa Flaherty'ego mogła być przestępstwem, ale to było poza obszarem jego jurysdykcji, prawda? Może przebieg wypadku nie
zgadzał się z relacją Eda Crannella, ale nadal był to wypadek. Nie przestępstwo. I jeśli Ed Crannell nie był tym, za kogo się podawał, trudno, punkt dla niego.
– Co cię właściwie tak zainteresowało? – Zabrzmiało to bardziej jak odprawa niż pytanie. Widocznie chciał wrócić do prawdziwych problemów policji, takich jak chociażby mandaty za parkowanie.
Nie poinformowałem go o kartce, którą znalazłem w ramce zdjęcia zabranego z pokoju Belindy.
– Dwaj uczestnicy wypadku, z których żaden nie jest tym, za kogo go uważaliśmy. Czy to cię nie zastanawia? – Chciałem go zaintrygować.
– Właściwie nie.
Może go nie zastanawiało, ponieważ ja o to pytałem.
– Nie otwierają jakiegoś komisu samochodowego, o którym mógłbyś napisać? – zapytał.
Tak, najprawdopodobniej chodziło o moją osobę.
– Spotkałem hydraulika – powiedziałem.
Szeryf Swenson odplątał nogi, które trzymał oparte na biurku w pozycji wyrażającej postawę „ja tu rządzę”. Jest coś upokarzającego w oglądaniu podeszew czyichś butów – o to w tym chyba chodzi.
– Naprawdę? – zapytał. – Gdzie?
– W Niech Mnie Kule Biją. Któregoś wieczoru.
– Mmhm. Jesteś pewien?
– Tak. Jestem pewien.
– To bardzo ciekawe. Dlaczego do mnie nie zadzwoniłeś?
– Bo uciekł.
– Uciekł? Co to ma znaczyć? Goniłeś go czy co?
– Nie. Po prostu był tam, a potem już go nie było. Kiedy zobaczył, że go zauważyłem, zwiał.
– I wyglądał dokładnie tak, jak nam to opisałeś?
– Tak. Trudno go pomylić z kimś innym. Były inne przypadki? – zapytałem.
– Przypadki czego?
– Włamań.
Nie odpowiedział.
– Powinieneś był do mnie zadzwonić, Lucas. Wiesz o tym? – powiedział.
– Tak.
– Dobra, w porządku. Daj mi znać, jeśli zostanie członkiem twojej drużyny, dobrze?
– Jasne. – Odwróciłem się, żeby wyjść, a potem zatrzymałem się. – Co wiesz na temat katastrofy?
– Jakiej katastrofy?
– Katastrofy tamy Aurora. W latach pięćdziesiątych.
– To znaczy?
– Czy… czy ktoś, o kim myślano, że zginął… odnalazł się później? Ktoś, kogo uznano za jedną z ofiar, a potem się okazało, że jednak przeżył?
Przez chwilę myślałem, że powie „tak”.
Że powie coś innego niż: „Katastrofa tamy Aurora wydarzyła się w czasach, kiedy nie było mnie na świecie. Co, do cholery, miałbym o tym wiedzieć?”.
Ale tak właśnie powiedział.
A potem, jakby zachęcając mnie do wyjścia, odebrał telefon.
Zapytałem Normę, czy John Wren zostawił jakieś notatki.
Kiedy rozmawiałem z Hinchem o artykule, który chciałem napisać na pięćdziesiątą rocznicę katastrofy tamy Aurora, powiedział: „Powodzenia, twój poprzednik już próbował”.
– Nie – powiedziała Norma. – Nawet gdyby zostawił, już byśmy je wyrzucili.
– Jesteś pewna?
– Na dziewięćdziesiąt dziewięć przecinek dziewięć procent. – Norma usiłowała czytać tygodnik ze spowitą w ślubny welon Britney Spears na okładce. Znowu to zrobiła, głosił pełen wigoru nagłówek.
– A gdyby nie zostały wyrzucone, to gdzie by były?
– Jeeeezu, dałbyś asystentce kierownictwa poczytać brukowiec w spokoju.
– Chciałbym, ale to jest akurat zadanie dla asystentki kierownictwa.
Norma porzuciła Britney. Poczłapała do szafki na akta, na której stały ekspres do kawy i faks. Norma była kiedyś żoną dyrygenta chóru kościelnego, który uciekł z organistką. Zbliżała się do granicy wieku średniego, a to, po której akurat była stronie, zależało od stosowanej przez nią aktualnie kombinacji diety i ćwiczeń. Teraz była na diecie South Beach i ćwiczyła aerobik do muzyki André 3000 i spółki.
Otworzyła trzecią szufladę i zaczęła w niej grzebać.
– Nic nie zostało, tak jak mówiłam. – Wyjęła plik sfatygowanych szarych teczek. Były puste.
– Czy mogę je obejrzeć?
– Nic w nich nie ma, Tom.
– Proszę.
Rzuciła je na mojego laptopa.
– Wiesz co, ta Britnejka jest jakaś głupkowata.
Na teczkach zostały etykietki z tytułami. Rozpoznałem pismo Wrena znane mi z rozsianych po domu licznych śladów obecności mego poprzednika.
Litania banałów: Największa na świecie kolekcja hula-hoop, Parada z okazji Czwartego Lipca, Konkurs w pędzeniu bydła. Miały szansę znaleźć się na mojej liście tematów na nadchodzący rok.
Były też wyjątki. Na przykład teczka z napisem Historia weterana.
Ta teczka nie była pusta, w każdym razie nie całkiem: kiedy ją otworzyłem, wypadły z niej dwa zdjęcia.
Pomnik weteranów Wietnamu w Waszyngtonie.
Jedno ze zdjęć przedstawiało panoramę z czarnym granitowym „V” – pełnym przejmującego wdzięku, a zarazem wyniosłej prostoty. Druga fotografia była zbliżeniem tego pomnika.
Widać było wyrzeźbioną w kamieniu przygnębiającą listę poległych.
Artykuł który znalazłem w domu…
Smutna historia.
Weteran po przejściach, który pewnego październikowego popołudnia zawitał do Littleton i został tu wystarczająco długo, by dziennikarzowi udało się ustalić, że nie wiadomo, gdzie mieszkał, że nie miał żadnej rodziny, a nazwisko pożyczył sobie od zaginionego w akcji kolegi, z którym służył w delcie Mekongu. „Kim jest Eddie Bronson?” Dręczonym poczuciem winy weteranem wojny wietnamskiej – to było wszystko, czego Wren tak naprawdę się dowiedział, zanim nieznany żołnierz został wypędzony z miejskiej altany i umieszczony w domu opieki. Wren wykorzystał ten przykry incydent i sklecił wzruszający tekścik o zaniedbywaniu przez państwo weteranów wojny, o której zresztą Ameryka nie chce pamiętać.
– Normo, czy Wren pojechał obejrzeć pomnik weteranów Wietnamu? Kiedy pisał artykuł o tym byłym żołnierzu?
– W każdym razie na pewno nie na koszt Hincha – powiedziała. – Dlaczego pytasz?
– Musiał tam być. Zrobił zdjęcia.
– Aha. – Norma dotarła tymczasem do swojego biurka i ponownie zagłębiła się w lekturze o życiu sławnych i bogatych.
Wpatrywałem się w zbliżenie pomnika. Eddie Bronson -nazwisko zaginionego w akcji żołnierza, które przyjął tajemniczy weteran, było doskonale czytelne na czarnym granicie, choć szczątki prawdziwego Bronsona gniły w jakimś tunelu w Chu Lai.
Historia weterana wojny wietnamskiej, choć ładnie napisana, nie została doceniona. W każdym razie tak twierdziła Norma. Po pierwsze Hinch uważał, że małomiasteczkowe gazety powinny trzymać się małomiasteczkowych wiadomości. Na przykład o otwarciach centrów handlowych. Po drugie mieszkańcy Littleton niezbyt uprzejmie potraktowali niechlujnego,
na wpół szalonego włóczęgę, który obrał sobie za siedzibę miejską altanę i nazywał ją domem.
Wren sam wtedy był na wpół szalony. Może ów brak życzliwości odbił się i na nim? Albo wiał akurat wiatr Santa Ana? Albo wszechobecny piekielny żar pomieszał mu w głowie?
W każdym razie wyglądało na to, że skłonność do poważnych tematów obudziła w nim manię wielkości. Otwarcia centrów handlowych były dla rzemieślników. A Wren natychmiast pogrążył się w retrospektywnej publikacji demaskatorskiej na temat katastrofy tamy Aurora. Wywnioskowałem to z daty odnotowanej starannie na trzeciej teczce, podpisanej po prostu: Katastrofa. Tydzień po artykule na temat Eddiego Bronsona.
Ta teczka była pusta.
– Myślisz, że zabrał je ze sobą?
– Co zabrał? – spytała Norma, wyglądając zza silikonowego biustu Britney.
– Swoje notatki. Dokumenty. Myślisz, że zabrał je ze sobą, czy wyrzuciłaś je po jego odejściu?
– Nie pamiętam – odparła. – Nie był wtedy w najlepszej formie. Wiesz, co mam na myśli. Zamknął się tutaj pewnej nocy i wył do księżyca.
– Wył do księżyca?
– Tak się tylko mówi.
– Jasne. A co tu w takim razie robił?
– Bóg jeden wie. Wiem tylko, że trzeba było wezwać szeryfa, żeby go stąd zabrali.
– Aha. Kiedy wyjechał z miasta?
– Następnego dnia. Poważnie. Widocznie czuł się tym wszystkim zażenowany. Bóg mi świadkiem, ten człowiek naprawdę potrzebował zmiany krajobrazu.
Norma wspominała kiedyś, że wyjechał gdzieś na północ. Szczegóły rysowały się mgliście.
– Czy zostawił jakiś numer?
– Numer?
– Tak. Cyfry, które się wstukuje, kiedy chce się do kogoś zadzwonić. Numer.
Przewertowała obrotowy wizytownik na swoim biurku.
– Nie.
Potem przekrzywiła głowę i powiedziała:
– Zaczekaj.
Poszła do biura Hincha, skąd dobiegły niebawem dźwięki wysuwanych i zasuwanych szuflad. Wróciła, trzymając w ręce wygniecioną kartkę papieru.
– Dziękuję, Norma – powiedziała.
– Dziękuję, Norma – powtórzyłem.
Ostatni znany numer telefonu Johna Wrena. Sądząc po kierunkowym, północna Kalifornia. Zapisałem go na odwrocie jednego ze zdjęć i włożyłem do portfela.
Automatyczna sekretarka odpowiedziała głosem Wrena, który brzmiał, jakby jego właściciel czuł się wykorzystany, choć nie musiał nawet odbierać telefonu.
„Jesteśmy na rybach, ale jeśli chcesz zostawić wiadomość, to zostaw”.
– Cześć, mówi Tom Valle. Objąłem twoje dawne stanowisko w „Littleton Journal”. – I mieszkam w twoim domu, mogłem dodać. – Chciałbym porozmawiać o artykule, nad którym pracowałeś, zanim odszedłeś z gazety. Czy mógłbyś do mnie oddzwonić?
Zostawiłem numer telefonu do pracy i na komórkę.
Potem zadzwoniłem do Anny.
Następnego dnia miała wyjechać. Wracała do Santa Monica. Ponieważ mieliśmy się jeszcze spotkać, chciałem, jak każdy dobry dziennikarz, potwierdzić czas i miejsce.
Odebrała po czwartym dzwonku.
– Hej – powiedziałem.
– Hej.
– Widzimy się dzisiaj?
– Jasne, przecież jesteśmy umówieni.
– Wiem, chciałem się tylko upewnić, czy to aktualne.
– Zadzwoniłabym do ciebie, gdyby coś się zmieniło.
– Dobra, świetnie. Więc jesteśmy umówieni. – Panie Głupkowaty, proszę poznać pana Potrzebującego. – Gdzie się widzimy?
– W Violetta's. Tak jak ustaliliśmy przedwczoraj. Rzeczywiście, masz objawy nadpobudliwości z deficytem uwagi. – Przynajmniej powiedziała to z sympatią w głosie.
– Tylko się upewniałem – broniłem się.
– Aha, jeszcze jedno.
– Tak?
– Zamawiamy białe wino – powiedziała.
– Jasne, bardzo mi przykro z powodu tego incydentu. Co z sukienką?
– Nic jej nie będzie. Znam pralnię chemiczną, w której obchodzą się z plamami w sposób bezwzględny. Gdyby Monica Lewinsky oddała im swoją niebieską kreację, nie byłoby impeachmentu.
Roześmiałem się i od razu zacząłem się zastanawiać, czy nawiązanie do plam spermy kryło w sobie jakieś zaproszenie. „Wystarczyło zapytać”, powiedziała, gdy wycierałem jej sukienkę.
Zapadła krótka cisza, jakby aluzja do seksu wciąż wisiała w powietrzu, a potem zapytałem, jak się czuje jej ojciec. Do tej pory unikałem tego tematu, wychodząc z założenia, że jeśli chciałaby o tym mówić, sama by zaczęła. Ale po pewnym czasie stało się to nienaturalne.
– Bez zmian – powiedziała. – Dziękuję, że zapytałeś.
– Twoja mama żyje?
– Tak. Ale rodzice są rozwiedzeni. Ojciec właściwie ma tylko mnie.
– To niełatwe.
– Nie wiem. To coś, co się robi, kiedy się kogoś kocha, prawda? To mój tato. Zrobiłabym dla niego wszystko. A ty?
– Ja?
– Twoi rodzice wciąż żyją?
– Nie, oboje odeszli.
Odeszli. Określenie, które odnosiło się do mojego ojca, gdy ja jeszcze grałem w scully na ulicach Queens. Wrócił kiedyś, przed pogrzebem, i zapytał mnie, czy chciałbym przejechać się wozem strażackim jak kiedyś. Przejechaliśmy przecznicę i zaparkowaliśmy na tyłach kościoła Świętego Antoniego. „Co się stało, Tommy?” Siedział obok w szoferce, ale nie patrzył na mnie. Patrzył na zdjęcie naszej czwórki zatknięte na desce rozdzielczej. Co się stało?
– Siostry, bracia?
– Nie… już nie.
– Co to znaczy?
– Miałem brata. Nie żyje. Od dawna.
– Och. Strasznie mi przykro. Pewnie nie lubisz o tym mówić.
– Nie, tylko że… to było dawno temu…
– Jasne, rozumiem.
Nie, nie rozumiesz, pomyślałem.
Niektóre rzeczy przechodzą ludzkie pojęcie.