177839.fb2 W ?ywe Oczy - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 27

W ?ywe Oczy - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 27

ROZDZIAŁ 25

Marv miał rację.

Miata wyglądała jak gruchot porucznika Columbo. Wyklepał wgniecenia, ale blacha była pogięta jak używana folia aluminiowa. Wymienił przedni zderzak na inny, ewidentnie nie od miaty, który w dodatku był przekrzywiony i o kilka cali za szeroki.

Silnik pracował jednak bez zarzutu.

Jechałem właśnie na północ autostradą wzdłuż Pacyfiku przyzwoite sto dziesięć na godzinę, żeby spotkać się z Johnem Wrenem.

Oddzwonił do mnie kilka dni po naszej rozmowie.

Odszukał swoje notatki. Dał mi jedynie do zrozumienia, że było w nich kilka interesujących rzeczy. Porównał swoją wiarę w artykuł z obrzydzeniem, jakie czuł do mnie. Artykuł zwyciężył. Ale był w tym haczyk – jeśli potrzebowałem notatek, musiałem sam po nie przyjechać. Nie miał faksu, a najbliższy aparat znajdował się w odległości dobrych sześćdziesięciu kilometrów, bo Wren zaszył się w jakimś opustoszałym ośrodku rybackim nad jeziorem.

„Odniosłam wrażenie, że gdzieś się zaszył”, powiedziała Anna. Najwyraźniej na dobre został samotnikiem.

Powiedziałem Hinchowi, że chciałbym wziąć kilka dni wolnego.

Nie zdradziłem mu, co zamierzam robić, bo obawiałem się, że będzie się ze mnie śmiał. A potem z miejsca mnie zwolni.

Właściwie mogłem polecieć samolotem, ale z pieniędzmi było krucho, zresztą, tak jak Herman Wentworth, miałem ochotę na zmianę krajobrazu.

Jadąc na północ wzdłuż Pacyfiku, obserwuje się, jak znikają warte milion dolarów domy na plaży, podłe motele dla amatorów surfingu, siatki do gry w piłkę i hałaśliwe mola. Linia brzegowa staje się stroma, urwista i bardziej malownicza. Za San Francisco ogromne sosny zasłaniają wprawdzie widok fal, ale i tak słychać ich ryk, którego nie zagłuszają nawet samochody.

Zatrzymałem się tylko raz, w motelu Big Sur, gdzie dostałem klucz do ostatniego wolnego pokoju, tego najbliżej drogi. Był wyposażony w naturalny sprzęt nagłaśniający: samochody z jednej strony, ocean z drugiej – dźwiękowy befsztyk z owocami morza, który ukołysał mnie do snu swoją stereofonia. Miałem hałaśliwe, pełne żywych kolorów sny, ale żadnego z nich nie pamiętałem, kiedy obudziłem się w szarym świetle przefiltrowanym przez zasłony, które naprędce zaciągnąłem poprzedniego wieczoru. Materac był przesiąknięty morskim powietrzem.

Potrzebowałem dwóch kaw, żeby się dobudzić.

Nigdy nie byłem tak daleko na północy Kalifornii. W miarę zbliżania się do granic stanu zacierały się różnice; teoretycznie może i byłem w Kalifornii, ale czułem się jak w Oregonie. Był prawie lipiec, lecz panował przenikliwy chłód. Bujna, splątana roślinność śmierdziała zgnilizną.

Starannie kreśliłem trasę do drzwi Wrena.

A jednak się zgubiłem. Dopiero po przejechaniu sześćdziesięciu kilometrów zorientowałem się, że przeoczyłem zjazd z autostrady. Las wszędzie wyglądał podobnie. Czułem się, jakbym błądził w zielonym ogrodowym labiryncie – w lewo i w prawo, w tył i w przód – ale nie mógł nigdzie dotrzeć, ciągle natrafiając na nieprzebytą ścianę zieleni.

W końcu odnalazłem właściwą drogę.

Skręciłem zgodnie z drogowskazem na jezioro Bluemount.

Wkrótce dostrzegłem między sosnami prześwity chłodnego błękitu. Niestety, miałem wrażenie, że jednopasmowa droga okrąża jezioro w nieskończoność, wcale się do niego nie zbliżając.

Po jakichś dwudziestu minutach zobaczyłem kolejny znak: „Ośrodek wędkarski Bluemount – zjazd: dwadzieścia metrów”.

Zwolniłem, szukając zjazdu, co nie było łatwe, ponieważ resztki dnia szybko ginęły w cieniu grubych sosen.

Był ledwo widoczny.

Właściwie przypominał zatoczkę wśród pełzających paproci.

Zatrzymałem się i znalazłem przybity do drzewa prymitywnie narysowany znak – czarną strzałkę wskazującą kierunek.

Moja miata nie nadawała się do jazdy terenowej. Nawet w czasach, kiedy była nowa i określała status swego właściciela jako człowieka sukcesu, nie byłaby w stanie łatwo pokonać krętej i wyboistej drogi.

Teraz leśne wyboje były dla niej w gruncie rzeczy mordercze.

Z każdym metrem zaliczałem kolejne potężne wstrząsy. Z okolic podwozia dobiegały dziwne dźwięki – skrzypnięcia, piski i chorobliwe jęki. Jakbym ciągnął tłumik po ziemi. W pewnym momencie zacząłem się zastanawiać, czy nie porzucić samochodu i nie pójść dalej piechotą. Ale las na zewnątrz auta wydawał się mniej zapraszający, niż gdy patrzyło się na niego ze

środka. Zresztą jezioro było już blisko, czułem jego zapach.

Za ostrym zakrętem, który pozwalał ominąć stary gruby dąb, wyłonił się rząd chat z bali położonych nad brzegiem jeziora, które – wbrew swojej nazwie Bluemount – w wieczornym świetle połyskiwało purpurą.

Nad kominem jednej z chat unosił się dym.

Podjechałem bliżej, wyrzucając żwir spod kół, i zatrzymałem się.

Wysiadłem, ale nikt nie wyszedł mi naprzeciw.

Dziwne.

Moja poobijana miata musiała przecież narobić strasznego hałasu, szczególnie tutaj, gdzie najgłośniejsze dźwięki wydawały zapewne wędrowne ptaki.

– John! – zawołałem. Z jakiegoś powodu krępowałem się po prostu podejść i zapukać do jego drzwi.

Nie było odpowiedzi.

Jeszcze raz zawołałem go po imieniu. Wciąż nic. Poszedłem do domu, pokonałem trzy stopnie ganku i zdecydowanie zapukałem do drzwi. Bez odpowiedzi. Znowu zastukałem.

– Wren, to ja, Tom Valle. Jesteś tam?

Odczekałem chwilę i pchnąłem drzwi. Zamiast klamki miały przybitą gwoździami deskę z surowego drewna.

Otworzyły się powoli.

Prawdziwe pobojowisko. Nora chomika, przypominająca piwnicę mojego domu zaraz po tym, gdy go wynająłem. Sterty rupieci na łóżku, na kanapie, na stole, nawet na podłodze. Żeliwny piecyk wydzielał odrobinę ciepła.

Wrena nie było.

Odwróciłem się i wyjrzałem na jezioro.

Nic. Żadnych łodzi ani kąpiących się ludzi. Żadnych rybaków. Tylko maleńkie płochliwe zmarszczki na powierzchni

wody wywołane coraz silniejszą bryzą. To mi uświadomiło, że na zewnątrz było już zdecydowanie zimno, a ja byłem ubrany odpowiednio do pogody panującej w czerwcu w Littleton. Wypłowiała koszulka nowojorskich Yankees z nazwiskiem Pettitte na plecach, którą nosiłem w dowód uznania dla machlojek właściciela drużyny (Andy'ego Pettitte'a, tak jak mnie, dawno już nie było w Nowym Jorku), niestety nie najlepiej chroniła przed zimnem nocy nad jeziorem Bluemount. W bagażniku miałem kurtkę, ale nie byłem przekonany, czy ubranie jej cokolwiek by zmieniło.

Co robić?

Czułem się dość niezręcznie na myśl o tym, żeby po prostu wejść i się rozgościć. To nie był mój dom, należał do kogoś innego, kto w dodatku nie był nawet moim przyjacielem, kogoś, kto nazwał mnie oszustem i powiedział to całkiem poważnie. Mógł nie mieć ochoty zobaczyć po powrocie do domu tego samego oszusta na swojej kanapie. Mógł się obrazić.

Wróciłem do samochodu, wyjąłem z bagażnika kurtkę i szybko ją założyłem. Wśliznąłem się do środka, sprawdziłem, czy szyby są zamknięte, i czekałem.

Błyskawicznie zrobiło się ciemno.

Było ciemniej niż na pustyni. Tam przynamniej świeci księżyc. Tutaj przysłaniały go drzewa, choć widziałem jego odbicie połyskujące jak gorące języki ognia na dalekim krańcu jeziora.

Chcąc dodać sobie otuchy, włączyłem radio, ale udało mi się złapać tylko dalekie echo jakiejś stacji z Sacramento nadającej muzykę poważną. „Teraz trochę Debussy'ego”, powiedział szorstki głos gospodarza programu. To przypomniało mi, że znałem kiedyś jakiś dowcip na temat Debussy'ego, spróbowałem więc przypomnieć go sobie dla zabicia czasu.

Zastanawiałem się, czy pomyliłem dzień. Może powiedziałem „w przyszłym tygodniu”? Nie, dokładnie pamiętałem, że umawialiśmy się na dzisiaj. Wspominałem, że jeśli ruch będzie duży, to być może przyjadę późno, ale na pewno dzisiaj.

W takim razie gdzie on jest?

Może poszedł na ryby i miał wypadek. Łódź się wywróciła, uderzył głową o skałę i leży teraz nieprzytomny gdzieś na brzegu jeziora. Albo jeszcze gorzej.

Co wtedy?

Nie mogłem siedzieć w samochodzie do końca świata.

Mogłem wrócić do domu, ale jedno spojrzenie na otaczającą mnie jednolitą czerń wystarczyło, żebym od razu porzucił ten pomysł.

Nie było widać, gdzie zaczyna się droga w głąb lasu. Już nie. Poza tym określenie „droga” było tu nieco przesadzone. Wyobraziłem sobie mój samochód w jakiejś niewidocznej dziurze i siebie stąpającego niepewnym krokiem wśród drzew jak Tom Hanks w Cast Away - poza światem, kiedy w drugiej części filmu gadał już do poplamionej krwią piłki do siatkówki.

Nie ruszyłem się z miejsca.

Słuchałem Beethovena, Liszta i Chopina.

Kiedy miałem jedenaście lat, moja mama zapisała mnie na lekcje gry na fortepianie. Tak się złożyło, że nauczycielka, która chodząc od drzwi do drzwi, zachwalała dobrodziejstwa muzycznej edukacji, zastała moją mamę w chwili, gdy ta była przytomna i wielkoduszna. Lubiłem lekcje mniej więcej tak samo jak nauczycielkę, która musiała ścigać moją matkę, żeby wyegzekwować swoją zapłatę, a od czasu do czasu za pomocą prawego pedała próbowała zagłuszyć docierające z góry odgłosy wściekle skrzypiącego łóżka.

„A teraz śliczny koncercik Schuberta”, wyszeptał głos radiowego spikera przypominający do złudzenia komentarz sprawozdawcy golfowego. Widocznie muzyka klasyczna wymagała jakiejś formy przyciszonego szacunku.

Czy już wtedy zasnąłem? Nie wiem.

Słyszałem, jak szepcze do mnie las. To wiatr szeleścił w liściach.

Ale wydawało mi się, że coś mówi.

Posłuchaj.

Chrzęst butów i szelest suchych liści. Ktoś idzie do samochodu. Ktoś tam stoi.

Za moim oknem. Patrzy na mnie.

Śpi…

Człowiek za oknem trzyma coś w ręce. Podnosi to do góry. Topór z długim trzonkiem? Pokryta błotem łopata? Coś długiego, ciężkiego i śmiercionośnego.

Zamierza roztrzaskać w drobny mak przednią szybę.

Zamierza rozwalić mi łeb.

Nie…

Kiedy się obudziłem, bełkocząc, na zewnątrz nie było nikogo.

Drżałem.

Wysiadłem z samochodu i poszedłem do domu.

Żeliwny piecyk nadal grzał, ale ogień już dogasał. Dorzuciłem dwa polana z leżącego pod ścianą stosu drewna i rozcierając ramiona, czekałem, aż ogień znowu się rozpali.

Odsunąłem na bok kilka książek i usiadłem na zalatującej rybą kanapie.

Po chwili zacząłem przeglądać rzeczy leżące w zasięgu ręki. Dlaczego nie – nudziło mi się. Tytuły książek świadczyły o tym samym eklektycznym guście, na którego ślady natrafiłem wcześniej u siebie w piwnicy – od kieszonkowego wydania Lolity po biografię Enrico Fermiego. Było w nich mnóstwo przypadkowych zakładek: lista zakupów spożywczych, odcinek biletu do kina, list. Otworzyłem list i zerknąłem na jego treść, myśląc o tym, że w każdej chwili Wren może wpaść do domu i przyłapać mnie na czytaniu jego prywatnej korespondencji. Z Dearborne Labs we Flint w stanie Michigan. „Pan J. Wren”, suchy, pozbawiony emocji ton oficjalnej złej wiadomości. „Wstępne analizy nadesłanych przez Pana próbek potwierdzają Pańskie obawy. W załączeniu przesyłamy wyniki badań laboratoryjnych”.

Czy Wren był chory? Czy to dlatego w Littleton miał napad szału? Czy dlatego zagrzebał się tutaj?

Załączone wyniki badań gdzieś się odłączyły.

Właśnie ich szukałem, kiedy zadzwoniła moja komórka.

– Jesteś tam już? – zapytał głos.

A gdzie jest to tam, pomyślałem. Chwilę trwało, zanim zdałem sobie sprawę, że to był Wren. Jego głos nie brzmiał szczególnie przyjaźnie.

– Tak. Jestem w twoim domku letniskowym. Gdzie jesteś?

– Długo czekasz? – zapytał.

– Jakieś kilka godzin.

– Mmhm. Musiałem pojechać do Fishbein po zaopatrzenie. Fishbein, pomyślałem. Gdzie to jest?

– Mój pick-up się zepsuł – powiedział. – Nie naprawią go do jutra.

– Jesteś w Fishbein?

– Tak. Dlaczego pytasz?

– Wydawało mi się…

– Co?

– Wydawało mi się, że ktoś chodził koło mojego samochodu. Musiało mi się przyśnić.

– Uhm. A więc siedzisz w moim domku letniskowym?

Pomyślałem, że w tonie jego głosu coś się czai.

– Tak. Ładne wędki – powiedziałem, próbując to odpędzić.

Trzy wędki stały oparte o ścianę.

Napisałem kiedyś artykuł o konkursie łowienia pstrągów w Vermont – prawdziwy artykuł. Naprawdę wsiadłem do samolotu, a potem dwie godziny jechałem bocznymi drogami nad huczący strumień przy kanadyjskiej granicy. Zawodowi rybacy strzegli swoich wędek z taką samą czujnością jak zawodowi gracze w baseball swoich kijów. Te, które stały pod ścianą, wyglądały na drogie.

– Są w porządku – odparł Wren.

Zapytałem, co to za wędki. Powiedział, że na pstrągi. Potem zapytałem, czy mieszka sam.

– Tak – odpowiedział. – Dlaczego pytasz?

Nie odzywałem się, więc powiedział:

– No tak, automatyczna sekretarka.

„Jesteśmy na rybach, ale jeśli chcesz zostawić wiadomość, to zostaw”.

– Stare przyzwyczajenie – powiedział. – Zawsze udawaj, że nie jesteś sam. Jeśli ktoś będzie chciał cię okraść, najpierw dobrze się zastanowi.

Zastanawiałem się, kto mógłby chcieć okraść domek letniskowy w samym środku lasu. Może złodziej wędek.

– Cóż – powiedziałem. – Wracasz?

– Już mówiłem. Zepsuł mi się samochód. Nie naprawią go do jutra.

– No tak.

Jechałem tu dwa dni. A Wrena nie było.

– Może mógłbym po ciebie przyjechać? – zapytałem.

– Jasne. Jeśli chciałbyś się zgubić, to mógłbyś. Wjedź teraz do lasu, a nie znajdą cię do przyszłego roku.

– Wspaniale. Przyjechałem aż z Littleton, żeby się z tobą spotkać. To szmat drogi.

– Ho, ho – powiedział. – Przyjechałeś po moje notatki. Znalazłem je.

Sądząc po wyglądzie domku, było to trudniejsze, niż mogłoby się wydawać. Wszędzie pełno porozrzucanych rzeczy: gazet, brudnych ubrań, podartych czasopism, zabazgranych bloków papieru. Nie wspominając o złowieszczo brzmiących listach z laboratoriów w Michigan.

Usłyszałem, jak zapala zapałkę, zaciąga się i kaszle. Rak płuc?

– Po katastrofie – zaczął – przeprowadzili gruntowne śledztwo.

– Wiem – powiedziałem. – Czytałem o tym. Powołali jakąś komisję rządową.

– Jakąś, jasne. Wezwali na świadków pracowników firmy budowlanej. Wynajęli własnych inżynierów, przeanalizowali projekty tamy, sprawdzili zamówienia – podeszli do sprawy kompleksowo. Ciekawa rzecz: przesłuchania odbywały się za zamkniętymi drzwiami. Były tajne.

– Czy to aż takie dziwne?

– W przypadku robót publicznych nawet bardzo. Twierdzili, że to kwestia reputacji. Nie chcieli mieszać z błotem niczyjego imienia, dopóki nie zdobędą dowodów winy.

– To ma jakiś sens. W każdym razie brzmi jak dobry powód.

– Zawsze można znaleźć dobry powód. – Znowu zakaszlał. – Pozwól, że cię o coś spytam. Za pierwszym razem, kiedy to zrobiłeś… jakieś wyrzuty sumienia?

– Kiedy co zrobiłem?

– Kiedy skłamałeś. Gryzło cię sumienie?

– Tak – odpowiedziałem. – Gryzło mnie sumienie.

– Ale zrobiłeś to znowu.

– Tak, zrobiłem.

– Dlaczego?

To najwyraźniej było pytanie tygodnia. Najpierw Anna, teraz on.

– Co za różnica. Zrobiłem to. Wymyśl powód, jaki ci się podoba. Słuchaj, wróćmy może do…

– Czytałem go.

– Co?

– Twój kanon kłamstwa. Wszystkie twoje teksty wciąż są w Internecie, w tym serwisie, który przygotowała twoja gazeta, żeby pokazać światu, jak pilnie nad nimi pracowałeś. Coś rzuciło mi się w oczy. Ich wiarygodność spadała w postępie geometrycznym. Z początku wszystko było względnie łatwe do przełknięcia. Ale później? Daj spokój. Ta historia o pediatrze, który

podłożył bombę pod klinikę aborcyjną? Anagramy, tajemne spotkania na pustkowiach. To przypomina kiepski film. Tak się tylko zastanawiałem, czy musiałeś wymyślać coraz bardziej skandalizujące tematy? Może chciałeś zostać przyłapany?

– Musiałem nakarmić bestię – powiedziałem. – To wszystko.

Bestia była przerażająca i nienasycona, mogłem dodać. Po chwili okazało się, że biorę udział w konkursie opowiadania dowcipów, tylko że grałem sam ze sobą. Było to skrajnie wyczerpujące.

Słychać było, jak znowu się zaciągnął, dobiegło mnie również stłumione pobrzękiwanie sztućców o talerze. Restauracja?

– O czym mówiłem? – zapytał.

– O komisji za zamkniętymi drzwiami.

– Właśnie, o komisji. Przesłuchali świadków, przygotowali raport i dostali, co chcieli. Ktoś poszedł do więzienia.

– Nie wiedziałem. Kto?

– Inżynier. Lloyd Steiner. Interesujący gość, umysł na pograniczu geniuszu i szaleństwa. Lewicujący. Letnie obozy komunistyczne dla dzieci na Lower East Side w latach trzydziestych. Wtedy to był krzyk mody.

– Czy był winny?

– Winny czego? Tego, że jest liberalnym Żydem? Oczywiście.

– A zbudowania niebezpiecznej tamy?

– Tego nie wiem. Pracował jako asystent asystenta inżyniera. Trudno sobie wyobrazić, żeby mógł mieć na tyle duży wpływ na cokolwiek, aby być winnym.

– Co sugerujesz?

– Nie jestem pewien. – Zniżył głos do niemal konspiracyjnego szeptu, nie chcąc widocznie, żeby usłyszał go ktoś z pozostałych gości restauracji. – Mogę tylko powiedzieć, że dostał dziesięć lat, a kiedy wyszedł, jego rodzina przeprowadziła się z dwupokojowego mieszkania komunalnego do piętrowego domu z cegły w La Jolla. Sprawdziłem. Nie mógł już oczywiście

dostać pracy jako inżynier. W więzieniu skończył kurs dla mechaników samochodowych i w tym zawodzie pracował po wyjściu na wolność. To musiał być dla niego koszmar. Cudowne dziecko, inżynier, naprawiał samochody, żeby zarobić na chleb. Musiał być jedynym robotnikiem w tamtej okolicy.

– Myślisz, że mu zapłacili? Że był kozłem ofiarnym?

– Już mówiłem. Nie wiem. W przeciwieństwie do twoich, moje metody pracy dziennikarskiej nie pozwalają mi powiedzieć, czy był winien czy nie. Nie mogę ogłosić tego drukiem. Żeby to zrobić, potrzebowałbym dowodu. Ale to daje do myślenia. Zastanów się, mogli mu wywlec cały ten komunistyczny syf, letnie obozy, na których wszyscy nosili czerwone chusty. Pamiętaj, że mówimy o 1954 roku: McCarthy, schrony, cała ta paranoja. A gdyby nadal nie chciał współpracować? Cóż, można go było do tego nakłonić. Mała łapówka dla dobra najbliższych. Kij i marchewka. Zrobisz to, bo jeśli nie, to cię zniszczymy. By okazać nasze wielkie serce, pozwolimy, żeby twoja rodzina zakosztowała amerykańskiego snu o domu na przedmieściu. Widziałem ten dom w La Jolla, to nie jest byle jakie przedmieście. Zatrzymałem się tam, kiedy jechałem zrobić wywiad z tą dziewczynką. Pamiętasz?

– Pływające roboty z kosmosu.

– Właśnie.

– Czy on żyje? Lloyd Steiner?

– Ledwo.

– Próbowałeś z nim porozmawiać?

– Uhm. Powiedzmy, że on nie rozmawia.

– Więc twoim zdaniem Lloyd Steiner poszedł do więzienia, żeby uspokoić opinię publiczną, a oni przez cały czas pilnowali, by trzymał gębę na kłódkę?

– To prawdopodobne. W każdym razie bardziej niż podkładający bomby pediatra, prawda?

Gadaj zdrów…

– Czy jest coś jeszcze?

– Zawsze jest coś jeszcze – powiedział. – Trzeba to tylko znaleźć.

Odłożył telefon. Usłyszałem, jak prosi o rachunek. Kiedy znowu podniósł telefon, powiedział niemal szeptem:

– Ja wypadłem z gry, ale tobie pozwolili grać dalej. Powiedziałeś, że chcesz spłacić dług. Proszę bardzo. Spłać go, jeśli możesz.

Nagłe uderzenie okiennicy o ścianę domku zabrzmiało jak wystrzał z pistoletu. To miejsce stanowczo przyprawiało o dreszcze.

Zapytałem go o dziewczynkę.

– Dlaczego pytasz?

– Ten wywiad, który z nią przeprowadziłeś – masz to w swoich notatkach?

– Między innymi.

– A czy ona nadal w to wszystko wierzy – w roboty z kosmosu, które uratowały ją z powodzi?

– Sam zobacz. Notes leży na moim biurku.

Spojrzałem na jego staroświecki sekretarzyk. Wyglądał, jakby coś na nim wybuchło, ale wydawało mi się, że ze stosu śmieci spogląda triumfalnie jak zwycięzca wojny podwórkowej mały kołonotatnik

– Co za różnica – powiedziałem. – Możemy spokojnie przyjąć, że kosmici nie odwiedzili Littleton Flats.

– Jeżeli nie wierzysz w bajki, to nie – powiedział. – Chyba że wierzysz?

– Słucham?

– Czy wierzysz w bajki?

– Nie.

– Czytałeś kiedyś jakąś, będąc dorosłym?

– Nie.

– Może powinieneś. Nawet jeżeli nie wierzysz w gobliny, możesz się przerazić na śmierć. Zwłaszcza kiedy nie wierzysz już w gobliny.

Nie bardzo wiedziałem, co odpowiedzieć.

– Pewnie będziesz chciał przenocować? – zapytał.

– Jeśli to nie będzie kłopot.

– Żaden kłopot. Możesz wybierać spośród sześciu pustych domków kempingowych.

Podziękowałem mu i życzyłem powodzenia przy naprawie pick-upa w Fishbein.

– Moje notatki – powiedział. – Możesz je przepisać albo zapamiętać. Jak wrócę, chcę je znaleźć tam, gdzie je zostawiłem. Radzę wybrać domek, w którym jest drewno. Miłych snów.