177839.fb2 W ?ywe Oczy - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 39

W ?ywe Oczy - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 39

ROZDZIAŁ 37

Całonocnej jeździe samochodem towarzyszy pewien dreszczyk.

Wkracza się do świata duchów, istniejącego tylko wtedy, gdy ten realny śpi, zaludnionego przez napędzanych amfą kierowców ciężarówek, uciekających małżonków, samotnych przedstawicieli handlowych, pijaną młodzież, wszystkich tych, którzy próbują dotrzeć gdzieś przed świtem.

Zastanawiałem się, do której kategorii należę.

Wyjechałem w środku nocy, zostawiając na lodówce wiadomość na wypadek, gdyby ktoś się o mnie martwił. Chociaż nie miałem pojęcia, kto by to mógł być. Zamierzałem zadzwonić do Normy, kiedy już będę na miejscu. Podróż miała trochę potrwać, jechałem tam, dokąd powinienem był się udać na samym początku.

Nie od razu zrozumiałem, że to tam jest cała historia.

„Jedź za pieniędzmi”, powiedziało kiedyś bliźniacze bóstwo dziennikarstwa śledczego.

Jechałem.

Jechałem za portfelem.

Nie mogłem się powstrzymać od wyobrażania sobie, jak oszołomiony i naćpany Dennis Flaherty wychodzi z pola kukurydzy i pyta, czy to niebo.

Nie, Dennis.

To Iowa.

Gdzieś na pustyni Nevada zatrzymałem się na całodobowej stacji benzynowej.

Trudno się było oprzeć monotonnemu rytmowi nieprzerwanego ruchu. Zdałem sobie sprawę, że co jakiś czas się wyłączam i uruchamiam autopilota.

Pilnie potrzebowałem porcji cukru.

Kupiłem paczkę różowych piankowych kul i wgryzłem się w nie, zanim odwinąłem do końca papierek.

Jedząc słodycze, przeglądałem wystawione na stojaku widokówki w stylu retro, wszystkie w technikolorze. Wyglądały, jak gdyby były częściowo pomalowane.

Tama Hoovera.

Bulwar w Las Vegas.

Sammy Davies, Frank Sinatra, Dean Martin i Peter Lawford w hotelu Sands.

A potem piaski w innej części Nevady.

I nagle przypomniałem sobie, dlaczego jadę do Iowa i co robiłem przez całą ubiegłą noc: wydobywałem na światło dzienne odrażającą przeszłość. Robiąc coś takiego, człowiek zatyka nos i odruchowo odwraca wzrok.

Ale to nie pomaga.

Bo i tak czuje się zapach, który unosił się nad łóżkami chorych, i widzi się umierających. Co jest symbolem szlachetnej praktyki lekarskiej? Dwa węże owinięte wokół uskrzydlonej laski.

Tylko że to są dusiciele.

Pożerają swoich.

„Proszę nie zostawać tutaj zbyt długo – powiedział Herman Wentworth. – Wiem coś o tym, w końcu jestem lekarzem”.

W Iowa wcale nie było jak raju.

Krajobraz był brązowy i płaski, jak gdyby przytłaczał go ciężar wilgotnego powietrza. Czarne lejkowate chmury płynęły nad horyzontem niczym niesione wiatrem kępki roślin.

Ta monotonia działała na mnie usypiająco. Poszczególne części Iowa nie różniły się od siebie, a jedyną atrakcją były przepływające za oknem miasta, które już po kilku minutach ustępowały miejsca opiewanym w America the Beautiful bursztynowym falom zbóż. Na purpurowy majestat gór nie było co liczyć*.

* Autorkę hymnu America the Beautiful Katharine Lee Bates zainspirował m.in. widok równiny ze szczytu Pikes Peak w Górach Skalistych w Kolorado (colorado - hiszp. czerwony, purpurowy).

Zrobiłem postój na krótką drzemkę, a kiedy się obudziłem, za oknem stał jakiś chłopiec i robił do mnie miny. Patrzyłem na niego, aż zjawił się jego ojciec i brutalne zdzielił syna po głowie. Chłopiec najwyraźniej był do tego przyzwyczajony, bo bez słowa poszedł za nim do samochodu.

Potrzebowałem trochę czasu, żeby się dobudzić.

Czułem się zdezorientowany i ospały, miałem wrażenie, że moje ruchy są spowolnione.

Zgodnie z mapą czekała mnie jeszcze co najmniej godzina jazdy.

Opuściłem szybę w nadziei, że rozpędzone powietrze mnie obudzi.

Na widok tablicy z napisem „Ketchum City” nie poczułem ani ulgi, ani radości.

Tylko strach.

Pani Flaherty chyba pomyślała, że coś sprzedaję.

Otworzyła drzwi dopiero po dłuższej chwili i od razu zaczęła tłumaczyć, że nie jest zainteresowana.

Rozumiałem dlaczego.

Mieszkała w najgorszej przyczepie na zdewastowanym kempingu – sprzedawca musiałby zwyczajnie odejść z kwitkiem.

Kiedy przerwałem jej, żeby wyjaśnić, kim jestem, jej kontrolowana irytacja ustąpiła miejsca szczerej życzliwości.

– Tom – powiedziała jak ktoś, kto zna mnie od dawna. – Co ty tutaj robisz?

– Chciałem porozmawiać z Dennisem – powiedziałem.

– Dlaczego nie zadzwoniłeś? Przyjechałeś tu aż z Kalifornii – powiedziała, jak gdyby to był kolejny cud: najpierw odzyskanie syna, a teraz niespodziewany gość.

Nie zaprosiła mnie do środka. Widać było, że chce, bo tak się przecież robi, kiedy ktoś zapuka do drzwi – szczególnie jeśli ten ktoś właśnie spędził dwadzieścia dziewięć godzin w podróży, ale najwyraźniej czuła się zażenowana tym, jak mieszka.

– Chciałem się z nim zobaczyć.

– Dlaczego?

Miała na sobie luźną, workowatą sukienkę. Jej nogi pokrywały pajęcze sieci żylaków w kolorze atramentu.

– Próbuję się dowiedzieć, jak to się stało, że ktoś znalazł się w tym samochodzie z portfelem Dennisa.

– Cóż, to już chyba nie ma znaczenia, prawda? – powiedziała prawie kokieteryjnym tonem.

– Ktoś zginął, a ja chcę się dowiedzieć, kto to był.

– A skąd Dennis miałby to wiedzieć?

– Nie wiem. Może nie wie. A może dzięki niemu się dowiem.

Ktoś ją zawołał z głębi przyczepy.

– Czy to on? – zapytałem.

Pokiwała głową.

– Dennis – powiedziała. – Chodź na chwilę. Tom Valle tu jest.

W drzwiach pojawił się zmęczony osobnik z zapuchniętymi oczami ubrany w bokserki i podkoszulek bez rękawów.

Matka patrzyła na niego takim wzrokiem, jak gdyby miał na sobie cylinder i frak.

– Kto to jest Tom Valle? – zapytał, mimo że stałem dokładnie naprzeciwko niego.

– Rozmawialiśmy przez telefon – powiedziałem. – Pamiętasz, Dennis? Jestem dziennikarzem.

– Hę?

– Dzwoniłem w sprawie twojego portfela.

– Hę?

– Ciągle jeszcze jest trochę nieprzytomny – powiedziała pani Flaherty. – Prawda, Dennis?

– Uhm – mruknął. – To jeszcze raz, jak się pan nazywa?

– Tom. Tom Valle. Chciałbym zapytać cię o parę rzeczy.

– O co?

– O to, gdzie mogłeś zgubić swój portfel albo kto mógł go znaleźć.

– Mój portfel?

– Ten, który ktoś ci zabrał i który znaleziono przy zwłokach w samochodzie.

Dennis ciągle przecierał oczy, jednocześnie przechylając się na jedną stronę, jak gdyby stał na pokładzie tonącego statku.

– Zdarzył się wypadek, Dennis. Samochód się zapalił, a człowiek, który był w środku, miał przy sobie twój portfel, dlatego wszyscy myśleli, że nie żyjesz, twoja mama też tak myślała. Pamiętasz?

Pani Flaherty wyciągnęła rękę i pogłaskała Dennisa po ramieniu, jakby chcąc się upewnić, że rzeczywiście jest tuż obok, a nie dwa metry pod ziemią.

– Mój portfel, hm?

To było jak rozmowa ze staruszkiem, na przykład z ojcem Anny. Z kimś, komu pomieszało się w głowie.

– Zaczekaj chwilę, zaraz zaproszę cię do środka – powiedziała pani Flaherty.

Wróciła do przyczepy, skąd zaczął dobiegać stukot przesuwanych z miejsca na miejsce przedmiotów. Dennis nadal stał w drzwiach, wpatrując się we mnie z wyrazem lekkiego zakłopotania na twarzy. Jakiś mężczyzna wyszedł z sąsiedniej przyczepy, kiwnął głową w kierunku Dennisa, a potem oparł się o pojemnik na śmieci i zapalił skręta.

– Mówiłeś, że nie miałeś swojego portfela w szpitalu. Czy jesteś tego pewien?

– W szpitalu?

– W szpitalu dla weteranów.

– Zwinąłem się stamtąd, człowieku.

– Nie wypisali cię oficjalnie?

– Zwinąłem się.

– W porządku, Dennis.

Pani Flaherty ponownie ukazała się w drzwiach przebrana w spódnicę odpowiednią dla osoby o dwadzieścia lat od niej młodszej.

– Wejdź, Tom – powiedziała.

Kiedy wszedłem do środka, zaatakował mnie ostry zapach środka czyszczącego – z tych tanich, których używają w szpitalach. Widocznie próbowała szybko ogarnąć wnętrze, żeby zrobić na mnie dobre wrażenie.

Niepotrzebnie zawracała sobie głowę. Nawet spece z programu „Dom nie do poznania” nie mogliby wiele tutaj zdziałać.

Pomieszczenie przypominało schronisko Federalnej Agencji Zarządzania Kryzysowego. Ściany pokrywały żółte zacieki, brzęczała przedpotopowa lodówka. Zerwana do połowy siatka w drzwiach oddzielających kuchnię od sypialni zwisała z metalowej ramy. W kuchni znajdowało się coś w rodzaju stołu ze zniszczonym blatem.

– Usiądź, Tom – powiedziała.

– Dziękuję – odparłem. Było nieznośnie gorąco, żaden wentylator nie poruszał cuchnącego powietrza.

Dennis nie ruszył się z miejsca, odwrócił się tylko i wpatrywał we mnie niczym w kosmitę, który wpadł na śniadanie.

– Masz ochotę coś zjeść? – zapytała pani Flaherty, jak gdyby myślała o tym samym. – Musisz być głodny po podróży – dodała.

– Nie, dziękuję, zjadłem coś po drodze. – Nawet po tylu godzinach ciągle jeszcze miałem w ustach zjełczały posmak słodkiej pianki. Odwróciłem się do Dennisa. – Powiedziałeś, że zanim trafiłeś do szpitala, mieszkałeś na ulicy. Gdzie to było?

– Nieem.

– Musisz wiedzieć, w jakim to było mieście.

– Ummm… w Detroit. Chyba.

– W Detroit. Świetnie. W której części?

– Koło stadionu.

– Jakiego stadionu?

– Baseballowego.

– Koło Comerica Park? Tam, gdzie grają Detroit Tigers?

– Uhm.

– W porządku. Jak długo tam byłeś?

– Nieem.

– Rok? Dwa lata? Trzy?

– Nie jestem pewien.

– Jak udało ci się przeżyć? Co jadłeś?

– W Mariotcie.

– Jadłeś w hotelu?

– Z tyłu. Tam gdzie wyrzucali śmieci.

Pani Flaherty zasłoniła usta ręką, jak gdyby coś jej podeszło do gardła. Pewnie nie pytała Dennisa, jak mu się żyło na ulicy, i wolałaby tego nie wiedzieć.

– W porządku, Dennis. Miałeś wtedy swój portfel, w Detroit?

– Tak myślę. Czas na moją pigułkę, mamo.

– Wziąłeś już swoją pigułkę, Dennis.

– Nie wziąłem.

– Wziąłeś, synku, wziąłeś.

– Co on bierze? – zapytałem. – Lit?

Wzruszyła ramionami.

– No dobrze, Dennis. Wydaje ci się, że miałeś portfel, kiedy byłeś w Detroit, tak? Kiedy mieszkałeś koło Comerica Park.

Kolejne obojętne spojrzenie.

– Powiedzmy, że miałeś.

– Dobrze.

– Dokąd pojechałeś z Detroit? Zastanów się spokojnie.

– Może do Seattle. Chyba.

– Jak długo tam byłeś?

– Dużo padało.

– Tak. Jak długo tam byłeś, Dennis?

– Nieem. Dużo padało.

– Miałeś jeszcze swój portfel w Seattle?

– Tak.

– Skąd wiesz?

– Pokazałem go w biurze dla weteranów.

– Pamiętasz to, jesteś tego pewien? Pokazałeś portfel w Urzędzie do spraw Kombatantów w Seattle?

– Mamo, muszę wziąć pigułkę.

– Nie, Dennis, wziąłeś już pigułkę. Dałam ci ją rano – przypomniała mu pani Flaherty.

– Dobrze.

– Dennis – odezwałem się. – Dlaczego pokazywałeś portfel w urzędzie?

– Pokazałem im kartę kombatancką. Potrzebowałem pomocy.

– I umieścili cię w szpitalu w Seattle?

– Nie.

– Byłeś w szpitalu, Dennis.

– Tak.

– W Seattle.

– Nie. Mamo, muszę wziąć pigułkę. Czas na moją pigułkę.

– Dennis, posłuchaj. Twoja mama mówi, że dała ci już pigułkę.

– Dobrze.

– Gdzie był ten szpital?

– Nieem.

– To nie było w Seattle? Poszedłeś do Urzędu do spraw Kombatantów w Seattle. Tak powiedziałeś przed chwilą. Potrzebowałeś pomocy, tak właśnie powiedziałeś, zgadza się?

– Tak.

– Co się stało?

– Komputery nie działały. Padało.

– Nie pomogli ci w Seattle?

– Nie.

– No dobrze. Gdzie był ten szpital, Dennis? Robimy postępy, wiemy już, że miałeś portfel w Seattle. Wyjąłeś go i pokazałeś kartę kombatancką. To pamiętasz. Gdzie był ten szpital? Dokąd pojechałeś z Seattle?

Dennis słaniał się i kołysał z przymkniętymi oczami jak meloman, który zapomniał o całym świecie skupiony na dźwiękach ulubionej symfonii.

– Musi się zdrzemnąć – powiedziała pani Flaherty. – To leki.

– Czy możesz nie zasypiać jeszcze przez chwilę, Dennis?

– Jestem zmęczony.

– Wiem, że jesteś. Ale może udałoby ci się nie zasnąć jeszcze przez kilka minut? Potrzebna mi jest nazwa szpitala, w którym się leczyłeś.

– Jestem zmęczony, mamo, idę się zdrzemnąć – oświadczył.

– Dobrze, Dennis. – Pani Flaherty minęła mnie szybko i złapała go pod rękę, prowadząc jak niewidomego do tylnej części przyczepy. Jak gdyby miał dwa latka, a ona wciąż opowiadała mu bajki na dobranoc w środku popołudnia. Może to wszystko nie było aż takie smutne, na jakie wyglądało. Kobieta, która została sama, może z powodu śmierci, a może rozwodu, teraz odzyskała syna i znowu jest matką. Może lepszą niż kiedyś.

– Chyba powinieneś już iść – powiedziała pani Flaherty, kiedy wróciła.

– Jak długo zwykle trwa jego drzemka? – zapytałem.

– Wszystkie te pytania bardzo go zmęczyły. Nie jest do tego przyzwyczajony. Myślę, że powinieneś już iść, dobrze?

– Muszę się dowiedzieć, z jakiego szpitala uciekł. Może poczekam, aż się obudzi.

– A co to za różnica? Kogo to obchodzi z jakiego szpitala?

Usiadła przy kuchennym stole. Wyjrzała przez osłonięte siatką okno, zza którego dochodził ostry zapach chwastów.

– Napijesz się kawy? – zapytała. – Mam rozpuszczalną, ale dobrą.

Kiedy Dennis się obudził, poszliśmy się przejść po kempingu. W przyczepie było nieznośnie gorąco, a na zewnątrz tylko trochę chłodniej. Powietrze było jak wilgotny ręcznik.

Dennis powiedział, że brał udział w operacji Pustynna Burza i zatruł się oparami ropy.

– Saddam mnie zabił, człowieku.

– Zbadali cię?

– Hę?

– Czy ktoś cię zbadał pod kątem zatrucia chemikaliami?

– Nie sądzę. Nie mieli pojęcia.

Dennis mówił trochę składniej po swojej drzemce. Pani Flaherty powiedziała, że zdarzają mu się chwile przytomności i wtedy przypomina dawnego siebie.

– Czy możemy porozmawiać o szpitalu?

– Nie wiem.

– Chyba zgubiłeś tam portfel. Może ktoś go ukradł.

– Możliwe. Pewnie ten sukinsyn z piechoty.

– Kto to był?

– Był stuknięty – powiedział Dennis, jak gdyby sam był okazem zdrowia psychicznego. – Ci goście z piechoty to są jacyś obłąkani popaprańcy.

– Dlaczego myślisz, że to był on?

– Nie wiem. Jego żona zrobiła niezłą dywersję, kiedy był za granicą. Załatwiła dzieci z osiemdziesiątki szóstki.

– Zabiła jego dzieci?

– Właśnie. Zakopała je gdzieś przy międzystanowej osiemdziesiątce. A potem strzeliła sobie w pieprzoną głowę. Facet zdezerterował i szukał ciał chyba przez rok. Nie mógł ich znaleźć.

– Dlaczego uważasz, że ukradł twój portfel?

– Nieem.

– Z jakiegoś powodu uważasz, że to on.

– Pokazałem mu swojego syna, w portfelu.

– W takim razie miałeś jeszcze swój portfel. Widzisz, Dennis, wiemy już, że miałeś go w szpitalu dla weteranów.

– Uhm.

– Pokazałeś mu zdjęcie swojego syna. Ile on ma lat?

– Nieem. Nie pozwala mi się z nim zobaczyć, pieprzona dziwka.

Najwidoczniej mówił o drugiej pani Flaherty, tej, którą jego matka wciąż przeklinała

– Co się stało po tym, jak pokazałeś temu gościowi z piechoty zdjęcie w portfelu?

– Nic.

– No dobrze. Więc dlaczego uważasz, że go ukradł?

– Nieem, może chciał zdjęcie.

– Dlaczego miałby zabrać zdjęcie czyjegoś dziecka?

– To był stuknięty popapraniec, mówiłem ci.

– Był tam jeszcze, kiedy uciekłeś?

– Jasne. Był stuknięty.

– A więc to nie on. Twój portfel znaleziono w Kalifornii.

– Żartujesz.

– Czy facet z piechoty był czarny?

– Nie.

– Dobra. Zapomnij o nim. Pomyśl chwilę. Miałeś portfel, a potem go nie miałeś. Jak to się mogło stać?

Wzruszył ramionami.

– Wypisali cię ze szpitala?

– Wyszedłem.

– Zwiałeś.

– Wyszedłem.

– Skąd masz leki?

– Hę?

– Lekarstwa. Dostawałeś je w pojedynczych dawkach, prawda?

– Tak jest.

– Więc skąd wziąłeś te, które teraz bierzesz?

– A, te. Zarekwirowałem je.

– Ukradłeś je.

– Potrzebowałem ich, człowieku.

– Co zrobisz, kiedy się skończą?

– Hę?

– Skąd weźmiesz leki, kiedy te ci się skończą?

– Houston, mamy problem.

– Gdzie był ten szpital, Dennis?

– Trudno powiedzieć.

– Pamiętasz faceta z piechoty.

– Tak jest.

– Pamiętasz, jak pokazałeś mu zdjęcie swojego syna.

– Tak jest.

– Gdzie jest ten szpital, Dennis?

– Nieem.

Jego umysł bawił się z nim w chowanego. Może sprawiły to leki, może opary ropy w Iraku, a może był tak samo stuknięty jak żołnierz z piechoty – próbował odkopać pochowane w zakamarkach mózgu wspomnienia, tak jak tamten swoje dzieci pogrzebane przy drodze numer osiemdziesiąt.

– Cóż, wiemy przynajmniej, że nie w Seattle.

Pomyślałem, że mógłbym wprawdzie obdzwonić wszystkie szpitale dla weteranów w Ameryce, ale dane o ich pacjentach

podlegały ochronie i nie łudziłem się, że cokolwiek by mi powiedziano. W większości szpitali psychiatrycznych nie ma nawet rejestru pacjentów.

– Pamiętasz, w jakim kierunku pojechałeś po wyjeździe z Seattle? Jak w ogóle podróżowałeś?

– Machałem, człowieku.

– Jeździłeś stopem.

– Tak jest.

– Pamiętasz, kto cię podwiózł?

– Facet.

– No tak, kobieta by cię nie zabrała.

Doszliśmy do niewielkiego placu zabaw z zaledwie paroma huśtawkami, na których bawiło się kilkoro małych dzieci; było ich wystarczająco dużo, żeby niektóre musiały czekać na swoją kolejkę. Kilka stojących obok zaniedbanych kobiet paliło wspólnego papierosa, obserwując dzieci bez większego zainteresowania.

– Na południe – powiedział Dennis.

– Co?

– Pytałeś o kierunek. Pojechałem na południe. Nie da się pojechać za daleko na północ, kiedy się jest w Seattle.