177839.fb2
Dennis lubił czytać na głos znaki drogowe.
– Dawsville. Zjazd czterdzieści dwa. Dwa kilometry.
– Boise. Zjazd pięćdziesiąt dziewięć. Pół kilometra.
– Roboty drogowe na odcinku piętnastu kilometrów.
Przyzwyczaiłem się do tego, że mam GPS, i w końcu przestałem patrzeć na znaki.
Kiedy przez dłuższy czas nie było znaków, Dennis przestawił się na czytanie tablic rejestracyjnych przejeżdżających samochodów.
– A6572G4.
– M87GT2.
Nie był złym towarzyszem podróży. Pomijając ciągłe mamrotanie, zachowywał się przyjaźnie i spokojnie. Od czasu do czasu przysypiał, jednak prawie zawsze budził się przed następnym znakiem ostrzegawczym.
Kiedy włączyłem radio, powiedział, że grał kiedyś na gitarze w kapeli stylizującej się na Metallicę. Zaśpiewał nawet kawałek St. Anger, nieźle naśladując Jamesa Hetfielda.
Na południe od Seattle było sześć szpitali dla weteranów.
Byłem gotów sprawdzić je wszystkie.
Dennis był moim przewodnikiem. Czułem się trochę jak ślepiec prowadzony przez niewidomego, ale tylko on mógł mi pomóc.
Zapakowanie go do samochodu wymagało pewnego wysiłku.
Dopiero co uciekł ze szpitala psychiatrycznego i nie miał specjalnej ochoty tam wracać. Kiedy powiedziałem pani Flaherty o swoich zamiarach, popatrzyła na mnie, jakbym sam wymagał leczenia.
Powiedziałem jej, że Dennisowi kończą się leki. To był fakt.
Poza tym nie wrócił jeszcze do zdrowia. To też był fakt.
W dodatku ucieczka z oddziału psychiatrycznego szpitala federalnego nie była zbyt mądrym posunięciem. Nie wiedziałem, czy to, że zgłosił się tam sam, było jakąkolwiek okolicznością łagodzącą, więc wolałem o tym nie wspominać.
Potrzebowałem go.
Leki okazały się argumentem, który przekonał ich oboje. Pani Flaherty nie miała pieniędzy na psychiatrów, należała do grupy około czterdziestu milionów Amerykanów bez ubezpieczenia zdrowotnego. Jeśli Dennis miał być nadal leczony, potrzebował pomocy armii.
Jego miejsce było w szpitalu – smutne, ale prawdziwe.
Zamierzałem go tam zabrać.
Zakładając, że uda mi się znaleźć ten szpital.
Z Północnej Dakoty zadzwoniłem do Normy.
Znowu sięgnąłem do bankomatu po swoje topniejące zasoby i zapłaciłem za dwa pokoje w motelu Sioux Nation. W jego holu mieściło się niewielkie kasyno.
– Mam złą wiadomość, Tom – powiedziała. – Laura odeszła zeszłej nocy.
Żona Hincha.
To rzeczywiście była zła wiadomość, ale też nie najgorsza spośród tych, które ostatnio słyszałem. Weźmy na przykład strzał z przejeżdżającego pick-upa.
– Jak to znosi Hinch? – zapytałem.
Nie licząc mojego zawieszenia, Hinch zawsze był w porządku. Dał mi szansę, kiedy nikt inny nie chciał mi jej dać.
– Mniej więcej tak, jak można się było spodziewać. Bóg jeden wie, co on naprawdę myśli. Tłumi to wszystko w sobie. Był jej naprawdę oddany.
– Tak. A jak się czuje Nate?
– Dobrze. Miał wczoraj niewielką infekcję, więc dali mu silniejsze antybiotyki. Jego mama tu jest.
– Tak, wiem, widziałem ją w szpitalu.
– Nie, chodzi mi o to, że jest tutaj, u mnie w domu. Nocuje u mnie.
– To miło z twojej strony.
– Tyle przynajmniej mogę zrobić dla tej biedaczki. Gdzie jesteś, Tom? Twój głos dobiega jakoś tak z daleka.
– W Północnej Dakocie.
– Co, na Boga, robisz w Północnej Dakocie?
– Szukamy czegoś.
– My?
– Ja i mój towarzysz podróży.
– To znaczy kto?
– To znaczy człowiek, który zginął w wypadku na drodze numer czterdzieści pięć.
– Przerażasz mnie, Tom, wiesz o tym?
– No dobrze, on tak naprawdę żyje, chociaż czasem wydaje mi się, że nie ma w sobie zbyt wiele życia.
Zapadła krótka cisza, którą zakłócały tylko dobiegające z motelowego telewizora dźwięki pozycji dwudziestej drugiej na liście stu najlepszych piosenek lat osiemdziesiątych: Girls Just Want to Have Fun.
– Tom.
– Słucham?
– Te rzeczy, o których mówisz… słyszałam co nieco od Mary-Beth, która słyszała od nie wiem kogo… nie zmyślasz tego, prawda?
– Nie zmyślam.
– Nigdy nie pytałam cię o… no wiesz, Nowy Jork i tak dalej.
Nie pytała. Przez jakiś czas zastanawiałem się, czy w ogóle wiedziała. Nie czytała ogólnokrajowych gazet, a o ile mi wiadomo, w „Us” nigdy o mnie nie pisano.
– Wiem.
– Doszłam do wniosku, że jeśli będziesz chciał o tym rozmawiać, to sam zaczniesz.
– Właśnie.
– Więc chcesz o tym porozmawiać?
– Nie bardzo.
– W porządku, Tom. W każdym razie nie dałeś nikomu swojego rewolweru, żeby do ciebie strzelał, prawda?
– Nie.
– Od początku uważałam, że to brzmi niedorzecznie. Ale tak mówią.
– A czy mówią, dlaczego miałbym to zrobić?
– Dla większej… wiarygodności. Czy to właściwe słowo? Żeby być w centrum uwagi.
– W takim razie podziałało.
– Hę? Przecież powiedziałeś, że to nieprawda?
– Ktoś ukradł mój rewolwer. Tylko żartowałem.
– Ha, ha.
– Czy mogłabyś zadzwonić do Sama Weitza i powiedzieć mu, że wyjechałem z miasta? To już chyba tydzień, prawda? Będzie się zastanawiał, dlaczego nie przychodzę na kręgle.
– Jasne. – Cisza. – Tom?
– Tak?
– Czego ty właściwie szukasz?
– Wiarygodności. Tak jak powiedziałaś.
Dennis miał rację, jeśli chodzi o Seattle.
Kiedy tam dojechaliśmy, lało, aż nad asfaltem unosiła się para.
Jechaliśmy przez centrum miasta, bo Dennis chciał zobaczyć Safeco Field, gdzie grali Seattle Mariners. Dawno temu Dennis był fanem baseballu, ale to było jeszcze w czasach, gdy odczytywanie wyników rozgrywek nie przyprawiało go o ból głowy. Kiedyś potrafił wyrecytować z pamięci statystyki każdego zawodnika. Może dlatego koczował w cieniu stadionu baseballowego w Detroit, kiedy już znalazł się na ulicy. Chciał być blisko kultowej rozrywki Amerykanów.
Minęliśmy targi i restauracje rybne, które otaczają Safeco i ciągną się wzdłuż wybrzeża, a potem ruszyliśmy autostradą na południe.
Pierwszy szpital dla weteranów, który planowaliśmy odwiedzić, znajdował się na granicy stanów Waszyngton i Oregon, w mieście Tellings zamieszkałym przez sto pięćdziesiąt dziewięć tysięcy osób. Tyle przynajmniej Dennis wyczytał z mapy.
– Czy to brzmi znajomo? – zapytałem.
– Hę?
– Nazwa miasta. Czy coś ci to mówi?
– Liczba mieszkańców: sto pięćdziesiąt dziewięć tysięcy -powiedział.
– Tak. Pytam, czy ta nazwa ci się z czymś kojarzy, czy może tam kiedyś byłeś.
– Nieem.
Dennis zaczął się klepać po twarzy, chociaż w samochodzie nie było żadnych owadów. Czasem coś do siebie szeptał, ale kiedy prosiłem, żeby powtórzył, pytał, o co mi chodzi.
Próbowałem sobie wyobrazić, co myślą o nas ludzie w przejeżdżających obok samochodach. Poobijana miata ze zderzakiem od innego wozu i pasażerem, który mamrocze do siebie z przerwami na zabijanie nieistniejących much.
Wtedy zorientowałem się, jak dokładnie wyglądamy.
Przynajmniej dla jednego kierowcy.